Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Teraz albo nigdy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Maj 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Teraz albo nigdy - ebook

Macy musi być idealna. Idealna córka, idealna uczennica, idealna dziewczyna. W ten sposób nie będzie kłopotem dla matki, która po śmierci męża i tak ledwo się trzyma. Dzięki temu będzie pasowała do Jasona, jej chłopaka, zakochanego w sobie nerda. Jej życie musi być zaplanowane – tylko odpowiedzialne decyzje i rozsądne wybory. Wakacje? Praca i nauka do egzaminów. I – rzecz jasna – tęsknota za Jasonem, który wyjechał na obóz naukowy. Macy w swoich planach nie uwzględniła tylko jednego – że życie potrafi zaskakiwać. Na czas wakacji znajduje pracę w firmie cateringowej. Choć panuje tam chaos – coś, czego dotychczas unikała jak ognia – nowe towarzystwo bardzo dobrze na nią wpływa. Cała załoga, a zwłaszcza przystojny Wes, sprawia, że poukładany świat Macy rozpada się na kawałki, co ku jej zaskoczeniu coraz bardziej jej się podoba.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-276-1839-9
Rozmiar pliku: 731 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

Jason wyjeżdżał na Obóz Mózgowców. Obóz ten miał oczywiście inną, oficjalną nazwę, ale nikt jej nie używał.

– No dobra – powiedział, wciskając do walizki ostatnią parę skarpet. – Lista. Jeszcze raz.

Podniosłam kartkę, która leżała obok mnie.

– Długopisy – zaczęłam czytać. – Notesy. Karta telefoniczna. Bateria do aparatu fotograficznego. Witaminy.

Zanurzał dłonie w walizce, starannie sprawdzał jej zawartość i odnajdywał każdy wyszczególniony na liście przedmiot. Sprawdzać – po raz pierwszy, po raz drugi. Dla Jasona najważniejsza była pewność absolutna.

– Kalkulator – wyliczałam. – Laptop…

– Stop – przerwał mi, unosząc rękę w górę.

Podszedł do biurka, rozsunął suwak leżącej na nim wąskiej, czarnej torby i skinieniem głowy dał znak, że mogę już wrócić do lektury.

– Przejdź do listy numer dwa.

Przeleciałam wzrokiem listę aż do samego dołu, znalazłam pozycję LAPTOP (FUTERAŁ) i odchrząknęłam.

– Puste płyty CD – kontynuowałam. – Listwa stabilizująca napięcie. Słuchawki…

Kiedy mieliśmy już to wszystko za sobą, przebrnęliśmy przez główną listę oraz naprawdę długo i dokładnie recytowaliśmy punkty z działów zatytułowanych PRZYBORY TOALETOWE i RÓŻNE, Jason wyglądał na mniej więcej zadowolonego – miał pewność, że wszystko znalazło się na właściwym miejscu. Mimo to nie przestawał krążyć po pokoju, bez przerwy mamrocząc coś pod nosem. Dążenie do doskonałości wymaga pracy. Jeżeli nie chcesz urobić się po łokcie, nawet nie zaczynaj o tym myśleć.

Jason wiedział, czym jest doskonałość. W przeciwieństwie do większości ludzi, nie myślał o niej jako o czymś odległym, ledwo majaczącym na horyzoncie. Dla niego doskonałość była na wyciągnięcie ręki. Nie miała to być tylko chwilowa przyjemność, ale po prostu codzienność.

Był mistrzem stanu w konkursach matematycznych, przewodniczącym szkolnego klubu dyskusyjnego, miał najwyższą średnią w historii naszego liceum (od siódmej klasy uczestniczył w zajęciach przygotowujących do kolejnych etapów kształcenia, a od dziesiątej w zajęciach uniwersyteckich). Przez kolejne dwa lata sprawował funkcję przewodniczącego samorządu uczniowskiego, opracował też innowacyjny szkolny program recyklingu, który został wdrożony w wielu częściach kraju, do tego mówił płynnie po francusku i hiszpańsku. Jego osiągnięcia nie ograniczały się jednak do działań związanych z nauką. Jason stosował dietę wegańską, a podczas ubiegłorocznego lata zaangażował się w budowę domów w ramach programu „Habitat for Humanity”. Jakby tego było mało, uprawiał jogę, w co drugą niedzielę odwiedzał babcię w domu spokojnej starości, a od ósmego roku życia korespondował z chłopcem z Nigerii. Czegokolwiek próbował, robił to dobrze.

Dla wielu ludzi mógł być irytujący. Mógł nawet przyprawiać o mdłości. Ale to nie był mój przypadek. Ja właśnie kogoś takiego potrzebowałam.

Miałam tę pewność od naszego pierwszego spotkania na lekcji angielskiego. Chodziliśmy wtedy do drugiej klasy. Podzielili nas na grupy i mieliśmy opracować jakieś zagadnienie dotyczące Makbeta. Trafiłam do grupy z Jasonem i Amy Richmond, która, zaraz po tym, jak zestawiliśmy nasze ławki, oświadczyła, że nie ma pojęcia o „tych szekspirowskich pierdołach” i położyła głowę na plecaku. A po chwili już spała.

Justin ledwo na nią spojrzał.

– No cóż – powiedział, otwierając książkę – chyba powinniśmy brać się do roboty.

Działo się to zaraz po tym wszystkim, co się wydarzyło, a ja byłam akurat w fazie milczenia. Słowa zupełnie do mnie nie trafiały, prawdę mówiąc, czasami w ogóle miewałam kłopoty z ich rozumieniem i wydawało mi się, że tekst, który próbuję czytać, został napisany w innym języku albo że zdania ułożono w odwrotnej kolejności. Parę dni temu, kiedy musiałam się podpisać, nie do końca wiedziałam, jak to zrobić – nawet to sprawiało mi problemy.

No więc z Makbeta też nie mogłam niczego zrozumieć. Spędziłam cały weekend, walcząc z archaicznym językiem i dziwacznymi imionami bohaterów. Nie byłam w stanie rozgryźć w tej historii choćby najbardziej podstawowych spraw. Otworzyłam książkę i spojrzałam na jedną z kwestii: „Czemu godziną wprzódy nie umarłem! / Umarłbym szczęsny! Od tej bowiem chwili / Świat ten śmiertelny stracił, co poważne; / Wszystko jest tylko fraszką!”^().

No nie, pomyślałam. Wysiadam.

Miałam szczęście, że trafiłam na Jasona. On nigdy nie pozostawiał losów swojej oceny w cudzych rękach i już dawno przyzwyczaił się do przejmowania inicjatywy podczas pracy w grupie. Otworzył więc zeszyt, odszukał czystą stronę i wziął do ręki długopis.

– Po pierwsze – zwrócił się do mnie – postarajmy się wynotować główne zagadnienia, które pojawiają się w tym utworze. To pozwoli nam nazwać problemy, które powinniśmy poruszyć.

Pokiwałam głową. Zewsząd dobiegało gadanie naszych kolegów, a nauczyciel od angielskiego, pan Sonnenberg, po raz kolejny prosił znużonym głosem, żebyśmy się uspokoili.

Jason zostawił kilka pustych linijek na górze strony, po czym zaczął pisać. Pierwszym ze słów, które pojawiły się w zeszycie, było „morderstwo”. Pisał wyraźnie, drukowanymi literami, szybko przesuwając długopis po kartce papieru. „Władza”. „Małżeństwo”. „Zemsta”. „Polityka”. Wydawało się, że może mnożyć te słowa bez końca, ale w pewnej chwili zatrzymał się i spojrzał na mnie.

– Co jeszcze? – zapytał.

Znowu zerknęłam do książki, jakby w nadziei, że pojawi się tam jakiś zrozumiały komunikat. Czułam, że Jason mi się przygląda – w tym spojrzeniu nie było niechęci, po prostu czekał, aż mu odpowiem.

– Nie… – powiedziałam i od razu zamilkłam.

Słowa uwięzły mi w gardle, więc przełknęłam ślinę i spróbowałam jeszcze raz.

– Nie rozumiem tego. Naprawdę.

Słysząc wypowiadane przez siebie słowa, nie miałam wątpliwości, że Jason pośle mi takie niechętne spojrzenie, jak to, którym skwitował kwestię Amy Richmond. On jednak mnie zaskoczył. Odłożył długopis, po czym zadał pytanie:

– Ale której części?

– Wszystkich – odpowiedziałam, a on wcale nie zaczął przewracać oczami, chociaż właśnie tego się spodziewałam. – To znaczy – dodałam – pamiętam, że chodzi tam o spisek, morderstwo i najazd wojsk, ale reszta… Nie mam pojęcia. Wszystko mi się miesza.

– Posłuchaj – powiedział i znów wziął długopis do ręki. – To wcale nie jest takie trudne, jak ci się wydaje. Kluczem do zrozumienia całości jest przepowiednia. Dzięki niej wiemy, co ma się wydarzyć… Spójrz…

Wziął do ręki książkę i zaczął ją kartkować, nie przestając przy tym mówić. Po chwili wskazał mi właściwy fragment, a potem przeczytał go na głos. Wydawało mi się, że kiedy wodzi palcem po następujących po sobie słowach, przemienia je w jakiś magiczny sposób i sprawia, że nagle nabierają sensu.

Czułam się wspaniale. Wreszcie. Od dawna marzyłam, żeby ktoś w podobny sposób wytłumaczył mi wszystko, co się ze mną działo. Żeby wypisał to na kartce w zeszycie: to łączy się z tym, a tamto wynika z tego. Punkt po punkcie. W głębi duszy wiedziałam, że to nie może być takie proste, ale kiedy patrzyłam na Jasona, zaczynała się we mnie budzić nadzieja. Wziął się do Makbeta i od razu zrobił z tym porządek. A ja zaczęłam się zastanawiać, czy nie mógłby się zająć też mną, poukładać pewne sprawy. Może chociaż kilka. Zbliżyłam się wtedy do niego – i tak już zostało.

A teraz Jason zapiął torbę z laptopem, po czym położył ją na łóżku obok reszty rzeczy.

– Okej – powiedział, rozglądając się po raz ostatni po pokoju. – Chodźmy.

Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, jego rodzice czekali już w volvo. Pan Talbot wysiadł, otworzył bagażnik i przez kilka minut układał wszystko razem z Jasonem. Zajęłam miejsce na tylnej kanapie i zapięłam pas, a pani Talbot, odwróciwszy się, posłała mi uśmiech. Była profesorem botaniki, a jej mąż – chemii. Wyglądali jak prawdziwi naukowcy, a za każdym razem, kiedy widziałam ich bez książki w ręku, wydawało mi się to tak dziwne, jakby zostali pozbawieni nosa albo łokci.

Starałam się o tym nie myśleć, kiedy pani Talbot odezwała się do mnie:

– Cześć, Macy. Co będziesz robiła bez Jasona aż do sierpnia?

– Nie wiem – odpowiedziałam.

Czekała mnie praca w bibliotece, gdzie miałam zastępować Jasona w punkcie informacyjnym. Nie miałam żadnych innych planów. Znajomi z samorządu uczniowskiego wyjeżdżali do Europy albo na obozy młodzieżowe. Tak naprawdę, w ciągu roku towarzyszyłam głównie Jasonowi: joga, obowiązki w samorządzie oraz inne niezliczone zajęcia – zawsze było coś do zrobienia, a problem wolnego czasu sam się rozwiązywał. Do tego Jason łatwo zrażał się do ludzi, więc zawsze dwa razy się zastanowiłam, zanim zaproponowałam komuś wspólne wyjście. Jeśli nasz towarzysz okazywał się leniwy albo rozlazły, mój chłopak szybko tracił cierpliwość. Najlepiej było więc funkcjonować tylko we dwoje albo z przyjaciółmi, którzy potrafili za nim nadążyć. W gruncie rzeczy nie przeszkadzało mi to. Po prostu tak już między nami było.

W drodze na lotnisko Jason rozmawiał z tatą o jakichś wyborach, które właśnie odbywały się w Europie; jego mama pomstowała na utrudnienia w ruchu, a ja siedziałam, wpatrując się w dwucentymetrowy odstęp między kolanem Jasona a moim i zastanawiałam się, dlaczego nie próbuję przysunąć się bliżej. Nic nowego. Pocałował mnie dopiero na trzeciej randce, a do dziś – choć minęło już od tamtej chwili półtora roku – nie rozmawialiśmy jeszcze o tym, żeby pójść na całość. Kiedy zaczynaliśmy ze sobą chodzić, nie przepadałam za cudzym dotykiem. Wolałam, żeby każdy zachowywał bezpieczny dystans. Tego mi było trzeba: chłopaka, który rozumie, co czuję. Ale ostatnio zaczynałam już mieć ochotę na więcej.

Na lotnisku pożegnaliśmy się przy bramkach. Rodzice Jasona objęli go, a potem dyskretnie przeszli przez halę odlotów i stanęli przy ogromnych przeszkleniach wychodzących na pas startowy, nad którym widać było już tylko niczym nieograniczony błękit nieba. Objęłam Jasona, wydychając jego zapach – sportowy dezodorant i płyn przeciw trądzikowi – tak żeby starczyło mi na jakiś czas.

– Będę za tobą tęskniła – powiedziałam. – Bardzo.

– To tylko osiem tygodni – zaznaczył.

Pocałował mnie w czoło. A potem szybko, tak szybko, że nie zdążyłam nawet zareagować… pocałował mnie w usta. Odchylił się i spojrzał na mnie, zaciskając ręce na mojej talii.

– Wyślę ci mejla – powiedział i znów pocałował mnie w czoło.

Wywołano jego lot i Jason ruszył w stronę rękawa prowadzącego do samolotu, a ja stanęłam obok państwa Talbotów. Pamiętam, że poczułam wtedy ukłucie w sercu. Miałam przed sobą długie lato. Potrzebowałam pocałunku, który mogłabym wspominać, ale już dawno się nauczyłam, żeby za bardzo nie grymasić przy pożegnaniach. Nikt przecież nie obiecywał pocałunków, nie dostałam też żadnej gwarancji, że kiedykolwiek nastąpią. Trzeba było mieć szczęście – i to niemałe – żeby ktoś ci w ogóle powiedział do widzenia.

Umarł mój tata. A ja zostałam.

Właśnie tyle wiedzieli o mnie ludzie. Nie to, że jestem Macy Queen, córką Debory, która stawiała wspaniałe domy przy ślepych uliczkach na nowych osiedlach. Ani nie to, że jestem siostrą Caroline, która miała najpiękniejsze wesele, jakie wyprawiono zeszłego lata w Lakeview Inn. Ani nawet nie to, że byłam kiedyś rekordzistką szkoły w biegu na sześćdziesiąt metrów przez płotki. Nic z tych rzeczy. Byłam Macy Queen, która obudziła się dzień po Bożym Narodzeniu, wyszła z domu i zobaczyła ojca leżącego na ziemi na końcu ulicy, podczas gdy jakiś obcy człowiek uciskał jego klatkę piersiową. Widziałam, jak umierał mój tata. I właśnie to mnie teraz określało.

Kiedy ludzie się o tym dowiadywali, kiedy na mój widok w jednej chwili wszystko sobie przypominali, zawszę robili tę charakterystyczną minę. Wyglądało to mniej więcej tak: smutne spojrzenie, przechylona głowa i cofnięty podbródek. „O mój Boże, moje biedactwo”. Choć w większości przypadków mieli pewnie dobre intencje, dla mnie te reakcje sprowadzały się do widoku poruszających się mięśni i ścięgien – całość kompletnie pozbawiona jakiejkolwiek treści. Nic. Zero. Nienawidziłam tych min. A widziałam je wszędzie.

Pierwszy raz zobaczyłam taką minę w szpitalu. Siedziałam wtedy na plastikowym krześle przy dozowniku z wodą mineralną. Mama wyszła właśnie z niewielkiej, bocznej poczekalni. Wiedziałam, że trafiają tam ludzie, którym przekazane zostaną naprawdę złe wiadomości: nie ma już na kogo czekać, pacjent umarł. Widziałam, jak przechodziła przez to inna rodzina: mniej więcej dziesięć stopni po schodkach i skręca się za róg – a tam znika wszelka nadzieja. To koniec. Kiedy matka, która pokonała już tę drogę, podeszła do mnie, wiedziałam, co ma mi do przekazania. Towarzyszyła jej korpulentna pielęgniarka, która trzymała w dłoniach jakiś wykres. Spojrzała na mnie – stałam w spodenkach do biegania, wyciągniętej bluzie i starych cuchnących tenisówkach – i zrobiła „tę minę”. „Och, biedactwo”. Ale wtedy nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo będzie mnie to prześladować.

„Mina” towarzyszyła mi przez cały pogrzeb. Stała się wspólną maską jednoczącą ludzi zgromadzonych na schodach i w ławkach. Wszyscy szeptali i przyglądali mi się ukradkiem. Czułam na sobie te spojrzenia, mimo że siedziałam ze spuszczoną głową i wpatrywałam się w głęboką czerń swoich rajstop oraz porysowane buty. Towarzyszyła mi moja siostra Caroline, która zanosiła się płaczem przez całą mszę – i potem, kiedy wszyscy szliśmy przez kościół, i w limuzynie, i na cmentarzu, i jeszcze później na przyjęciu. Płakała tak intensywnie, że mnie płacz wydawał się niestosowny. Nie pozwoliłabym sobie na ani jedną łzę, nawet gdybym potrafiła się do tego zmusić. Jeżeli ktokolwiek przyłączyłby się do Caroline, byłaby to gruba przesada.

Nienawidziłam tego, że znalazłam się w tej sytuacji, nienawidziłam tego, że tata odszedł, że byłam leniwa i śpiąca i zbyłam go machnięciem ręki, kiedy przyszedł do mnie tamtego ranka w cuchnącej koszulce, którą dostał podczas biegu na pięć kilometrów w Waccamaw, pochylił się i wyszeptał mi do ucha:

– Obudź się, Macy. Dam ci fory. No chodź. Wiesz, że najtrudniejszy jest pierwszy krok.

Nie mogłam pogodzić się z tym, że zmieniłam zdanie za późno – zamiast wahać się dwie, maksymalnie trzy minuty, zajęło mi to aż pięć minut – i dopiero wtedy wygrzebałam spodenki do biegania i zawiązałam buty. Nie mogłam pogodzić się z tym, że nie przebiegłam szybciej tych pięciuset metrów, że kiedy się przy nim znalazłam, było już po wszystkim: nie słyszał mojego głosu, nie widział mojej twarzy. Nawet gdybym chciała coś powiedzieć, nie miało to już żadnego znaczenia. A przecież mogłam zostać dziewczyną, która znalazła się przy umierającym ojcu w odpowiednim momencie. I wszyscy by o tym wiedzieli. Nie dopilnowałam tego, tak jak tysiąca innych rzeczy w swoim życiu. Mimo to chciałam ukryć złość i przerażenie, które mi towarzyszyły. Nikt się nie zorientował. To była wyłącznie moja sprawa.

Kiedy wróciłam do domu od państwa Talbotów, na ganku leżała jakaś paczka. Pochyliłam się nad nią i w oczy rzucił mi się adres nadawcy. Od razu wiedziałam, co przyszło.

– Mamo?

Mój głos – zdążyłam już wejść do środka i zatrzasnąć za sobą drzwi – rezonował w pustym holu. W jadalni zobaczyłam stosy ulotek, ułożonych wokół różnych kompozycji kwiatowych. Wszystko było przygotowane na koktajl, który mama organizowała tego wieczoru. Właśnie miała się rozpocząć budowa jej najnowszego osiedla – tym razem złożonego z luksusowych domów jednorodzinnych – i musiała zadbać o wyniki sprzedaży. Wszystko to oznaczało, że działała w trybie nic nieznaczących rozmów, pozwalających umacniać więź z potencjalnymi klientami. Kwintesencją tej strategii był napis umieszczony nad kominkiem, motto jej handlowych podbojów: „Królewskie Domy – zbudujemy Twój pałac”.

Położyłam paczkę na kuchennej wyspie, podeszłam do lodówki i nalałam sobie szklankę soku pomarańczowego. Wypiłam wszystko duszkiem, wypłukałam szklankę i wstawiłam ją do zmywarki. Nie wiedziałam, czym mam się zająć. Wszystko wydawało mi się bez sensu. Przez cały ten czas prześladowała mnie jedna myśl: na blacie czekała nierozpakowana paczka. Nie miałam wyboru: musiałam się tym zająć.

Wyjęłam nożyczki z szuflady i przesunęłam ostrzem po mocnej taśmie. Jak zwykle przyszła do nas paczka z Waterville w stanie Maine.

Szanowny Panie Queen!

Należy Pan do grona najcenniejszych klientów EZ Products. Dlatego pragniemy Panu przedstawić nasz najnowszy, innowacyjny produkt. Wierzymy, że odkryje Pan jego użyteczność i oszczędność czasu, którą gwarantuje. Jest on równie wspaniały, jak poprzednie nasze propozycje, z których zdecydował się Pan skorzystać w minionych latach. Gdyby jednak zdarzyło się tak, że nie będzie Pan z niego w pełni zadowolony, prosimy o odesłanie go przed upływem trzydziestu dni – wtedy pańskie konto nie zostanie obciążone.

Raz jeszcze dziękujemy, że zdecydował się Pan korzystać z usług naszej firmy. W razie jakichkolwiek pytań proszę bez wahania kontaktować się z naszym działem obsługi klienta – właściwy numer telefonu znajduje się poniżej. Nasza firma powstała z myślą o ludziach takich jak Pan. Każdego dnia staramy się usprawniać – i przede wszystkim ułatwiać – życie naszych klientów. To więcej niż praca: to nasza misja.

Z najserdeczniejszymi pozdrowieniami

Walter F. Tempest

Prezes Zarządu EZ Products

Wygarniałam ze środka styropianowe kulki i układałam je równo obok pudełka. W końcu dotarłam do mniejszej paczki. Na opakowaniu znajdowały się dwa zdjęcia. Pierwsze z nich przedstawiało kobietę stojącą przy blacie kuchennym, na którym piętrzyło się przynajmniej dwadzieścia rolek folii aluminiowej, papieru do pieczenia i tym podobnych. Na jej twarzy malowała się frustracja i nikt nie mógł mieć pewności, czy za chwilę nie przeżyje załamania nerwowego. Na zdjęciu obok ta sama kobieta stała przy tym samym blacie, ale wszystkie rolki zniknęły. Zamiast nich pojawił się zamontowany na ścianie plastikowy podajnik. Nasza bohaterka wyciągała z niego folię spożywczą, a na jej twarzy dało się zauważyć błogość, którą zazwyczaj obserwuje się na twarzy Matki Boskiej albo pogrążonych w medytacji mnichów.

Jesteś już zmęczona tym bałaganem? Nie możesz poradzić sobie z niesforną folią aluminiową i tymi wszystkimi pudełkami? Masz dość bałaganu w szufladach i szafkach? Spraw sobie Magiczny Podajnik, dzięki któremu zawsze będziesz miała pod ręką to, czego w danej chwili potrzebujesz. Nie musisz już szperać w szufladach – po prostu sięgaj po to, czego akurat potrzebujesz: torebki śniadaniowe, woreczki do mrożonek, folię aluminiową, papier do pieczenia. Wszystko w jednym miejscu i na wyciągnięcie ręki!

Odłożyłam pudełko i przeciągnęłam palcem po jego krawędzi. To niewiarygodne, co może obudzić w człowieku wspomnienia. Dałam sobie radę z tłumem na pogrzebie, przyjęłam tonę kartek z kondolencjami, przetrwałam pełne zdławionych szeptów przyjęcie dla żałobników. Ale za każdym razem, gdy przychodziła paczka z Maine, pękało mi serce.

Mój tata uwielbiał takie rzeczy: dawał się nabierać na wszystko, co niby ułatwiało życie. To osobliwe hobby, w połączeniu z bezsennością, na którą cierpiał, stanowiło mieszankę wybuchową. Siedział na dole, za oknem była już czarna noc, a on przeglądał umowy albo pisał kolejne e-maile. Towarzyszył mu wiecznie włączony telewizor, a kiedy zaczynały się telezakupy, ojciec rzucał wszystko i pędził przed ekran. Najpierw ze szczerym zainteresowaniem przysłuchiwał się pełnym entuzjazmu rozmowom prezenterów z wynalazcą reklamowanego tego dnia gadżetu, następnie śledził z niesłabnącym zainteresowaniem prezentację tego innowacyjnego produktu – a na końcu pojawiała się lista bonusów przeznaczonych dla tych, którzy zamówienie złożą Właśnie Teraz. Na tym etapie ojciec jedną ręką wyciągał z portfela kartę kredytową, a drugą wybierał podany na ekranie numer.

– Wierz mi – mówił do mnie, niesiony ekscytacją związaną z perspektywą zakupu. – To naprawdę wspaniały wynalazek!

Do wynalazków zaliczał między innymi: Megapakiet Kartek Świątecznych, który kupił z myślą o matce (w wyborze tym uwzględniono w zasadzie wszystkie możliwe święta, od Kwanzaa^() do Przesilenia Zimowego – jedynym pominiętym okazało się Boże Narodzenie!) oraz plastikowe urządzenie niewiadomego pochodzenia, przypominające miniaturową pułapkę na niedźwiedzie i zgodnie z instrukcją służące do formowania idealnego francuskiego koka. Musieliśmy potem odciąć ten wynalazek razem z częścią moich włosów. Ojca nie zrażało to, że wszyscy w domu podchodzili do propozycji EZ Products z rosnącym sceptycyzmem. Uodpornił się nawet na sarkazm, z którym zwykle omawiałyśmy te kwestie. Fascynował go przede wszystkim potencjał tych urządzeń. Kiedy trzymał je w dłoniach, czuł, że ma przed sobą odpowiedź na pytania o istotę życia. Nie chodziło bynajmniej o to: „Dlaczego tu jesteśmy?” albo „Czy Bóg istnieje?”. Takie pytania nurtowały ludzi od setek lat. Prawdziwe pytania brzmiały następująco: „Czy istnieje szczoteczka do zębów, która może służyć także jako dozownik do płynu do ust?”. A odpowiedź rozwiewała wszelkie wątpliwości: „Tak. Och, tak”.

– Chodź i spójrz na to! – wołał z entuzjazmem, który może się nie udzielał, ale mimo to pozostawał ujmujący. Taki właśnie był mój tata. Ze wszystkiego potrafił zrobić widowisko. – Zobacz – wyjaśniał, kładąc przede mną podkładki pod szklanki wycięte z gąbki, „głośnomówiący” dyktafon kieszonkowy albo uruchamiany pilotem ekspres do kawy. – Jaki to wspaniały pomysł! I popatrz, większość ludzi nawet nie pomyślałaby, że ktoś może na coś takiego wpaść.

Ze zwykłej konieczności – bo chyba nie z innych powodów – już od najmłodszych lat miałam wyćwiczony wręcz idealny model odnajdowania się w podobnych sytuacjach. Zawsze potrafiłam zaprezentować właściwy wyraz twarzy, mówiący: „No! No!”. Dokładałam do tego pełne zaangażowania skinienie głową. Za to moja siostra, zawsze na nie, żałowała ojcu choćby jednego udawanego uśmiechu. W jej repertuarze znajdowało się tylko kręcenie głową i pełne wyrzutów pytanie:

– Ojej, tata, po co ty tak naprawdę kupujesz te wszystkie duperele?

Matka natomiast próbowała robić dobrą minę do złej gry. Schowała swój wysokiej klasy ekspres, żeby zrobić miejsce dla nowego, zdalnie sterowanego – ale urządzenie od EZ Products nie spełniło do końca pokładanych w nim nadziei. Pewnego dnia o trzeciej w nocy obudził nas zapach kawy: okazało się, że nowy ekspres reaguje na wskazania znajdującego się w sąsiednim pokoju monitora oddechu dla niemowląt. Cierpliwość matki wydawała się niewyczerpana. Przyjęła nawet zamontowany przez ojca na osłonie przeciwsłonecznej jej bmw dozownik chusteczek higienicznych (Nigdy nie ryzykuj wypadku, sięgając po chusteczkę!). Skończyło się to tak, że pudełko odpadło w trakcie jazdy, uderzyło ją w głowę i niewiele brakowało, a zjechałaby na przeciwny pas.

Kiedy umarł tata, każda z nas przeżywała to inaczej. Moja siostra wzięła na siebie cały ładunek emocjonalny, który w sobie nosiłyśmy – płakała nieustannie, tak jakby chciała wyręczyć także mamę i mnie. Ja siedziałam w milczeniu. Byłam cicha i wściekła, wydawało mi się, że każde inne zachowanie sprawi, że ugnę się pod presją społeczną, czyli zrobię dokładnie to, czego oczekują ode mnie inni. Mama natomiast wzięła się do porządków.

Już dwa dni po pogrzebie krążyła po domu naładowana energią, która biła od niej w sposób tak sugestywny, że aż zaczęłam dzwonić zębami. Stałam w drzwiach swojego pokoju i obserwowałam, jak wyrzuca wszystkie mopy i stare podwójne prześcieradła pasujące tylko do łóżek, których już dawno się pozbyliśmy. Z kuchni wyrzucała wszystko, co nie było częścią jakiegoś kompletu, między innymi słoiki po dżemie oraz talerz z restauracji Cracker Barrel, który podczas świąt Bożego Narodzenia otrzymaliśmy w ramach promocji. Wszystkie te rzeczy trafiały z hukiem – łamiąc się przy tym i tłukąc – do wielkiego worka na śmieci, który matka ciągnęła za sobą od pokoju do pokoju do momentu, gdy zrobił się tak ciężki, że nie dało się go ruszyć. Żaden przedmiot w naszym domu nie był już bezpieczny. Pewnego dnia, gdy wróciłam ze szkoły, zauważyłam, że w mojej szafie nastąpiła rewolucja, a ubrania, których od jakiegoś czasu nie nosiłam, po prostu zniknęły. Zrozumiałam wtedy, że nie powinnam się do niczego zanadto przywiązywać. Wystarczyło się na chwilę odwrócić, a rzeczy przepadały bezpowrotnie. Ot, tak po prostu.

Wynalazki z EZ Products opuściły dom jako jedne z ostatnich. Pewnego sobotniego ranka, mniej więcej tydzień po pogrzebie, matka zerwała się o szóstej rano i zaczęła ustawiać na podjeździe przed domem rzeczy przygotowane dla firmy Goodwill^(). Do dziewiątej opróżniła prawie cały garaż: wystawiła starą bieżnię treningową, krzesła ogrodowe, pudła z nieużywanymi nigdy ozdobami choinkowymi. Chociaż martwiłam się o nią, widząc ją w takim transie, jeszcze bardziej niepokoiło mnie, co się stanie, kiedy upora się już ze wszystkim i jedynymi pozostałymi w domu rupieciami okażemy się my.

Przeszłam przez trawnik i po chwili znalazłam się na podjeździe, gdzie minęłam stos nigdy nieotwieranych puszek z farbami.

– To wszystko do wyrzucenia? – zapytałam matkę, pochyloną nad pudłem z pluszakami.

– Tak – odpowiedziała. – Jeżeli chcesz coś z tego zachować, to teraz jest najlepsza okazja.

Zaczęłam przyglądać się przedmiotom, które pamiętałam z dzieciństwa. Różowy rowerek z białym siodełkiem, pęknięte plastikowe sanki, kamizelki ratunkowe z łódki, którą sprzedaliśmy wiele lat temu. Nic z tego nie miało już rzeczywistej wartości, a jednak wszystko było ważne. Nie wiedziałam, co powinnam zatrzymać.

Nagle w oczy rzuciło mi się pudło z produktami od EZ. Na wierzchu w samym rogu leżał zwinięty samonagrzewający się ręcznik, który tata wychwalał zaledwie kilka tygodni wcześniej, nazywając go Cudem Techniki. Wyjęłam go, troskliwie ściskając w palcach cienką tkaninę.

– Och, Macy. – Matka spojrzała na mnie z wyrzutem. Niosła właśnie pudło z pluszakami. Na górze znajdowała się żyrafa, którą, jeśli mnie pamięć nie myliła, dostała kiedyś moja siostra.

– Kochanie, do niczego ci się to nie przyda. To zwykłe badziewie.

– Wiem – powiedziałam, spoglądając jeszcze raz na ręcznik.

Podczas gdy oni zastanawiali się, jak to wszystko załadować, ja myślałam o tym, ile razy dziennie przyjeżdżają do różnych domów i zabierają wszystko, co ludziom wydaje się zbędne. I czy czują się inaczej, kiedy trafiają na rzeczy po zmarłym, czy też śmieci w ich oczach zawsze pozostają śmieciami i nie ma znaczenia, kto je wyrzuca. I czy pracownicy takich firm są w ogóle w stanie zorientować się, z jakiego powodu tyle dziadostwa znajduje się nagle na czyimś podjeździe.

– Tylko proszę zabrać wszystko! – krzyknęła matka, ruszając przez trawnik w stronę domu.

Faceci podeszli do bieżni i pospiesznie chwycili ją z dwóch stron.

– Przekażę na organizację jakiś datek… tylko pójdę po książeczkę czekową.

Weszła do środka, a ja zostałam na zewnątrz, patrząc, jak pracownicy Goodwill ładują na pakę najróżniejsze, porozstawiane przed naszym domem przedmioty. Kiedy została im już tylko choinka, jeden z nich wskazał ruchem głowy pudło znajdujące się tuż obok mnie.

– To też? – spytał.

Miałam odpowiedzieć, że tak. Ale wtedy spojrzałam na ręcznik i pudło wypełnione innymi gadżetami i przypomniałam sobie, jak bardzo tata był podekscytowany, ilekroć któraś z tych rzeczy przychodziła pocztą. Szedł wtedy przez korytarz i zatrzymywał się kolejno przy salonie, jadalni i przy kuchni – szukał nas, żeby podzielić się swoim nowym odkryciem. Zawsze cieszyłam się, kiedy to ja mogłam go wysłuchać.

– Nie – powiedziałam, pochylając się, żeby podnieść pudło. – To jest moje.

Zabrałam je do swojego pokoju, a kiedy znalazłam się już w środku, przyciągnęłam biurko pod szafę i weszłam na blat. Nad szafą znajdował się właz na strych. Otworzyłam go i wepchnęłam pudło na górę. Zniknęło w mroku.

Zakładałyśmy z matką, że po śmierci ojca ustaną nasze kontakty z firmą EZ Products. Ale mniej więcej miesiąc po pogrzebie przyszła nowa paczka – pióro i kieszonkowy zszywacz w jednym. Przypuszczałyśmy, że było to jego ostatnie zamówienie, złożone tuż przed atakiem serca. Mimo to miesiąc później przysłali nam fuzję kamienia ozdobnego i zraszacza ogrodowego. Matka zadzwoniła, żeby złożyć skargę, i wprawdzie przedstawicielka działu obsługi klienta bardzo przepraszała za zaistniałą sytuację, ale jednocześnie poinformowała, że ze względu na swoją aktywność ojciec zyskał status Złotego Klienta. W konsekwencji firma wysyła mu co miesiąc produkt, którego tata nie musi kupować, a w razie braku zainteresowania może go odesłać pocztą zwrotną. Na koniec padło zapewnienie, że jeżeli matka sobie tego życzy, wykreślą ojca z tej listy.

Zapewnienia te niewiele dały, bo paczki nadal przychodziły raz w miesiącu. Nie pomogła nawet likwidacja karty kredytowej przypisanej do konta ojca. Miałam na ten temat własną teorię, którą – jak większością swoich przemyśleń – z nikim się nie dzieliłam. Tata umarł następnego dnia po Bożym Narodzeniu, kiedy wszystkie prezenty zostały już rozpakowane, a niektóre rzucono w kąt. Dla mamy miał bransoletkę z diamentami, dla Caroline rower górski, a ja dostałam sweter, kilka płyt i zobowiązanie spisane niechlujnym pismem na złotym papierze: „Reszta jest w drodze”. Kiedy czytałam te słowa, tata uspokajająco pokiwał głową. Już niedługo.

– Spóźnione, ale to coś ekstra – powiedział. – Będziesz zachwycona.

Wiedziałam, że mówi prawdę. Nie wątpiłam w to, bo tata najzwyczajniej w świecie mnie z n a ł i wiedział, co może sprawić mi przyjemność. Mama opowiadała, że w dzieciństwie zawsze płakałam, kiedy ojciec znikał mi z pola widzenia i że nie mogli mnie uspokoić, jeśli ktoś inny chciał zamiast niego przygotować moje ulubione danie: jasnopomarańczową zapiekankę z makaronem. Trzy opakowania sprzedawali wtedy za dolara. Ale to było coś więcej. Czasami – przysięgam – niemal czytaliśmy sobie w myślach. Nawet tego ostatniego dnia, pięć minut po tym, jak zrezygnował z wyciągania mnie z łóżka, zerwałam się, jakbym usłyszała jakiś głos. Może właśnie wtedy poczuł ból w klatce piersiowej. Nigdy się już tego nie dowiem.

Przez kilka pierwszych dni po jego śmierci myślałam jeszcze o tamtym świątecznym zobowiązaniu. Zastanawiałam się, co takiego mógł dla mnie wybrać. I choć byłam prawie pewna, że nie chodziło o nic z EZ Products, wszystko, co przychodziło z Waterville w stanie Maine, dodawało mi otuchy. Czułam, że ojciec wyciąga do mnie rękę i tym samym dotrzymuje obietnicy.

I z tego powodu za każdym razem, kiedy matka wyrzucała te pudełka, ja je przejmowałam, zanosiłam na górę i dodawałam do kolekcji. Nigdy nie używałam żadnego z tych produktów – po prostu przyjmowałam za pewnik entuzjastyczne opisy znajdujące się na opakowaniach. Mogłam oczywiście wspominać tatę na wiele sposobów. Ale coś mi mówiło, że właśnie ten byłby mu najbliższy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: