Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Toaleta męska, czyli piękny pan z telewizji - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Toaleta męska, czyli piękny pan z telewizji - ebook

 

 

Telewizja jest płytkim medium. Dla kijanek. A jednak, bywa, w jej sieć wpadają też i rekiny.

100 pytań do… TVP, lipiec 1991 Leszek Moczulski: Byłem po prostu politycznie podejrzany. Dostałem w związku z tym specjalizację wojskową bardzo ładną, a mianowicie statystyk onuc. Tak, proszę pani, jeszcze mam tą książeczkę wojskową z lat 50., gdzie figuruję jako statystyk onuc……

Kręcąc się wokół przełomu lat 80. i 90., które też i telewizję postawiły na głowie, cofam się, a czasem w przód jej dziejów wybiegam.

Znajdziecie tu facecje i rzeczy bardzo serio. Ale ogólnie rzecz biorąc, zajmuję się toaletą.

Jeśli wybrać punkty, które po transformacji ustroju uwydatniły się na polu pozytywnych zmian szczególnie, to w pierwszym rzędzie postawiłabym na toalety publiczne, a zaraz potem na wizerunek polskich mężczyzn…

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7945-501-0
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Preambuła

Jest początek lat 70. Już po studiach historycznych na Uniwersytecie Warszawskim i z dyplomem Instytutu Dziennikarstwa tej uczelni zaczęłam pracę w miejscu później przeklętym, aczkolwiek - jak to piekło - bardzo ekscytującym. I co popatrzyłam na red. Andrzeja Kozerę, mijając go na korytarzach Telewizji, gdzie się w charakterze dziennikarza właśnie w latach 70. zatrudniłam, to mi się, poprzez profil doktora Jerzego Ziobry, ojca pana ministra Ziobry, mój młodzieńczy, krynicki fragment życiorysu zapalał w mózgownicy.

Starszy Ziobro, doktor medycyny, rasowy typ z nosem w kształcie rączki parasola, raczej kroczył, niż chodził po deptaku w Krynicy Zdroju. Wypisz wymaluj red. Kozera - chociaż włosy miał jaśniejsze i okulary wzmacniające spojrzenie. Nadziewałam się na doktora Ziobrę, wtedy jeszcze kawalera, o dekadę wcześniej, dzień w dzień, jako że pracował z moją mamą w Sanatorium „Renesans” leczącym choroby kobiece. On był tam lekarzem naczelnym, a mama moja, Janina, dyrektorem obiektu, czyli administratorem. Ja wówczas byłam licealistką.

Ojciec Jerzy Ziobro jeszcze się nie zapowiadał na antenata Zbigniewa Ziobry i nic mnie wówczas nie obchodził. Widywałam go tak jak wieszak w korytarzu albo regał lub kawałek czego innego w krynickich przestrzeniach, czyli właśnie na deptaku, w należącej do Uzdrowisk Polskich kawiarni TPPR (Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej) w Starym Domu Zdrojowym, gdzie tańczył przy klezmerskiej orkiestrze z kuracjuszkami, z czasem jako dyrektor Starego Domu. Meblował Krynicę, związany z jej wizerunkiem jak paru innych jej niezłomnych a wyrazistych mieszkańców.

Dancing w „Zaciszu”

Ten obok bestii, to Adam

Wszyscy podówczas w kawiarni TPPR tańczyli. Albo dla odmiany w „Zaciszu”, flagowym miejscu fajfów Funduszu Wczasów Pracowniczych, którego to okręgu dyrektorem był mój ojciec. Dansowali też na Górze Parkowej, w Restauracji „Parkowej”, w pięknym marmurowym wystroju art déco, rozebranym potem i zamienionym na karczmę babci Jagusi.

Na szkolnych potańcówkach z adapteru Bambino płynęli wcześni Beatlesi. I twist. Chubby Checker. Z czasem na pocztówkach Paul Anka, na przemian z Ramoną. W światowej czasoprzestrzeni przedstawiało się to odwrotnie. Wpierw była rzecz jasna Ramona - jeszcze przedwojenna. „Diana” - wielki przebój Anki, na pierwsze miejsce listy przebojów w Stanach Zjednoczonych trafił w roku 1957, Beatlesi zaś jako grupa zagrali pierwszego rocka na scenie Liverpoolu bodaj latem 1960. Na parkiecie liceum w Krynicy Zdroju podkład taneczny wynikał z tego, co kto zdobył, w wytwórniach półlegalnych, piwnicznych drukarniach, gdzie na kartki z widoczkiem nakładało się dźwięki w plastiku utrwalone.

Kręcąc się na kółku analogowym, pieściła Ramona ucho dyr. Antoniego Kociubińskiego, ucznia prof. Romera, pedagoga z wykształceniem uniwersyteckim we Lwowie. Cała moja rodzina pochodziła ze Lwowa, zatem tańczyłam czasem z dyrektorem ofiarnego walca, żeby go wraz z Ramoną przenieść na chwilę w inną rzeczywistość. Na ławkach w charakterze przyzwoitek siedzieli przedwojenni pedagodzy, profesor Zofia Sztamperowa - polonistka, nasza wychowawczyni, biolog - Teodora Sawczakowa z Wilna rodem i paru młodszych. Z chemikiem, Stefanem Wołowcem, dopiero co po studiach, brałam pierwsze nagrody w rock and rollu. Tańczyło się rocka, twista, podwójne lipsi. Złapana za pachy wjeżdżałam ślizgiem między łydki mojego „psora”, po czym lądowałam na jego biodrze. Nasz chemik był wykształcony w słynnej krakowskiej szkole tańca Mariana Wieczystego i razem dawaliśmy czadu, w przemienionej na balową sali gimnastycznej.

Na jednym z najwcześniejszych wieczorków tanecznych hulałyśmy na parkiecie wszystkie w jednakowych butach. Miały wdzięczną nazwę - trumniaki. Coś pomiędzy półbutami a balerinami, z przewagą półbutów, z zamszu i czarne, które rzucili w jednym wzorze do sklepu. Jedyne o cechach wizytowych w Nowosądecczyźnie, a bodaj i w Krakowskiem. Ale może to i był wzór ogólnopolski, bo ja wiem? Myślę, że faktycznie najlepiej prezentowałyby się w grobie. Na przełomie lat 50. i 60. godziliśmy się na te trumniaki, jak na całą resztę PRL-owskiego image՚u. Innego nie było.

Wtedy dużo tańczyliśmy. Telewizja, wciąż w zalążkach, nie była alternatywą. Jakieś telewizory już były, ale głównie w świetlicach. Jednak, choć dancingi w „Zaciszu”, gdzie walcowało pokolenie moich rodzicowi ówcześni trzydziestolatkowie, długo jeszcze miały zniewalające moc i czar, choć bridżowe rozgrywki wciąż rozpalały licytacjami namiętność par, to telewizja zaczęła niebawem zagarniać dla siebie większość wieczorów. Niebawem zagarnęła też mnie.Ostatni premier PRL i pierwszy III Rzeczpospolitej

MAJ 1993 ROKU

3 maja – Order Orła Białego dla papieża Jana Pawła II. >>> 18 maja – na Sycylii aresztowano Nitta Santapaolę, jednego z przywódców mafii. >>> 23 maja – urodził się Dawid Podsiadło, polski piosenkarz. >>> 28 maja – premiera „Super Mario Bros.”, pierwszego filmu, który powstał na podstawie gry komputerowej. >>> 28/29 maja – wotum nieufności dla rządu Hanny Suchockiej, prezydent Lech Wałęsa rozwiązuje Sejm i Senat. >>> Od 1 do 14 maja emisja programu Telewizji Polskiej z jej logo została zawieszona wskutek awarii generatora symbolu graficznego. Telewizja musiała czekać dwa tygodnie na sprowadzenie nowego sprzętu z USA. >>>

Maj 1993 – 100 pytań do…
Tadeusza Mazowieckiego

Anna Grzeszczuk-Gałązka: Czy w jakiś sposób przypominamy tutaj sejm, jeśli chodzi o to wzajemne nieszanowanie?

Tadeusz Mazowiecki: Nie.

Elżbieta Malicka, „Tygodnik Solidarność”: Komisja Krajowa Solidarności sprzedała lancię, którą jeździł Wałęsa. „Tygodnik Solidarność” wystawił na przetarg poloneza, reklamując go tak, że jest to jedyny na świecie samochód, którym jeździł Mazowiecki i Kaczyński. Jaki jest dzisiaj pana stosunek do Związku Zawodowego „Solidarność” i do jego pisma?

Tadeusz Mazowiecki i Anna Grzeszczuk-Gałązka

Ewa Michalska i Kazimierz Sobolewski

Mój stosunek do Związku Zawodowego „Solidarność” jest następujący: ja bym chciał, żeby Związek Zawodowy „Solidarność” był związkiem zawodowym.

E.M.: To znaczy bronił praw swoich członków?

Żeby był związkiem zawodowym, a nie ciągle miotał się w sytuacji między związkiem zawodowym a jednak jeszcze trochę ruchem politycznym.

E.M.: Jest pan przeciwny reprezentacji parlamentarnej?

Proszę pani, niech pani mi nie podpowiada. Ja odpowiem sam, co sądzę. Więc to po pierwsze. Po drugie jest jednak pytanie, czy ten związek zawodowy ma być przede wszystkim związkiem, ale rewindykacyjnym, czy jednak uwzględniającym problemy reform. Sądzę, że po to był robiony pakt dla przedsiębiorstw. Po to w ogóle wypowiada się tę ideę rozmów, paktów, trójstronnych rozmów pomiędzy związkami, pracodawcami i rządem, ażeby to jednak było przez wszystkich szanowane. I tutaj mam dezyderaty do Związku Zawodowego „Solidarność”, zwłaszcza do regionu Mazowsze. Bo albo się coś podpisuje, albo idzie się w kierunku jakichś ustaleń i rozmów, no albo się tylko powiedzmy manifestuje i wykrzykuje, że tam wszyscy są niedobrzy, złodzieje i tak dalej. No jednak padają czasem słowa nieobliczalne.

Kazimierz Sobolewski, Sekcja Polska RFI: A dlaczego pan tak wolno podejmuje decyzje, panie przewodniczący?

Wie pan, co do decyzji jest ważne, czy dobre, czy złe…

K.S.: Pana współpracownicy trochę na to narzekają.

Ja myślę, że jest to trochę legenda, opinia. Nie tylko zresztą przez moich współpracowników rozpowszechniana.

Pacynka żółwia, imitująca pana premiera w dworsko-cmokierskim kabarecie „Polskie ZOO” Marcina Wolskiego, była udana. Tadeusz Mazowiecki odpowiadał na pytania z namysłem. Bez pośpiechu. Żółw. Mógłby być mułem – zwierzęciem upartym. Ale nie osłem.

Choć nie wstąpił do PZPR, to za wczesnego PRL-u jako postępowy katolik wierzył, że da się połączyć światopogląd katolicki z zaangażowaniem w budowę systemu socjalistycznego. Odwrót w kierunku opozycji nastąpił u niego po demonstracjach studenckich w Marcu ‘68 i metodach ich tłumienia przez siły rządowe. Od 20 sierpnia 1980 roku, już w grupie intelektualistów i sygnatariuszy Apelu 64, wspiera strajk w Stoczni Gdańskiej. Potem, będąc głównym doradcą Lecha Wałęsy i Krajowej Komisji Porozumiewawczej NSZZ „Solidarność”, wiąże się na dobre i na złe z jej losami. W starciu z Lechem Wałęsą przegra rywalizację o urząd prezydenta RP. W maju 1993 roku jest posłem na Sejm z ramienia UD, która w pierwszych demokratycznych wyborach zyskała najwyższe poparcie w kraju, a on sam zdobył 63 962 głosy.

Ówczesnego przewodniczącego Unii Demokratycznej spotkałam w klubokawiarni (jak by się to kiedyś nazywało) „Czytelnik”. Pani Janina wywoływała nas do odbioru mielonego z buraczkami i talerz nas połączył. Kiedy zaczynała się III Rzeczpospolita, ważnych ludzi można było spotkać w zwyczajnych miejscach. Knajpa „Czytelnik” całkiem zwyczajna jednak nie była, bo w kolejce do kasy stawali tu pisarze – widywałam przed kasą mistrza Józefa Hena, Krystynę Koftę, Janusza Głowackiego, który zresztą, wciąż młody, jada na Wiejskiej nadal, docierali tu politycy z niedalekiego sejmu i dziennikarze. Mieszanka przedwojennej „Ziemiańskiej” z PRL-owskim barem, z książkami do nabycia, a nie służącymi za ozdoby na półkach. Dziś już się literatura stamtąd wyniosła i po sąsiedzku księgarnię wypełnia.

W każdym razie premiera Tadeusza Mazowieckiego zaciągnęłam do telewizji od kotleta do programu „100 pytań do…”, który był pierwszym wyrosłym z przemian wolnościowych programem telewizyjnym, gdzie jeszcze w trakcie rozwalania reżimu pokazywali się jego opozycjoniści. Wtedy jedyne takie miejsce na antenie. Telewizja jeszcze niedawno uchodziła za awangardę PRL-u, a była, śmiem twierdzić, tylko tym, czym cała reszta kraju.

Porady dla ludzi zabiegających o karierę na ekranie telewizyjnym

Nieszczęśnikom, którzy mają wory pod oczami od urodzenia, polecam jaśniejszy podkład pod dolną powiekę. Nieduży trójkącik gąbki zwilż. Wyciśnij parę kropelek jasnego pudru w kremie na policzki, nos i brodę. Teraz rozprowadź fluid, starannie opukując skórę mokrą gąbęczką, zwłaszcza w okolicach nozdrzy i pod oczkami. Dolne powieki rozjaśnij dodatkowo o ton bledszym podkładem. Delikatnie weź puszek w palce i zanurz w pojemniczku z pudrem. Obsyp proszkiem twarz, a potem opędzluj ją z nadmiaru kurzu. Przyklej dokładnie sztuczne rzęsy. Szminka, brokat na powieki, róż na policzki i inne upiększacze, jeśli chcesz – w zależności od stopnia desperacji. Dociśnij górny mostek w szczęce. Wałki z głowy zdejmij koniecznie. Gotowe. Możesz siadać przed kamerą. Jeśli będziesz mieć szczęście, przed wejściem na wizję zajmie się tobą jakiś fachura. Ale jeśli nie jesteś celebrytką, choćby gwiazdą salonu fryzjerskiego, znaną stylistką paznokci, czy powiedzmy gotującą na ekranie, możesz liczyć tylko na nieświeży puszek z resztką posypki. Lepiej więc sama zadbaj o siebie. Czyli, jak wyżej.

Z mężczyznami w telewizji raczej się nie cackają. Faceta usadzą na zapleczu przed miską z talkiem, kierownik produkcji trzepnie go znienacka w plecy, tak żeby wpadł w michę razem z uszami. Skoro się już nie świeci, wio do studia. I nie broń się, chłopie, bo twoja łysina zabłyśnie w kamerze jak lodowisko w pełnym słońcu.

Jednak wytarzanie w mące to już na sam finał. Najlepiej, mężczyzno, pomyśl o sobie jeszcze przed wizytą w studiu. Bezkrytycznie oceń swoją aparycję w lustrze i nie pozwól żonie wcisnąć na grzbiet nowej marynarki, miast starego swetra, który podkreśla twoją osobowość. Żadnego wyrywania włosów z uszu i skracania baków u fryzjera. Białe buty do garnituru włóż koniecznie. Lub bodaj skarpety w kolorze sera. Malkontenci twierdzą, że lepiej przed spotkaniem w studiu nie zalewać się alkoholem, albowiem kuluary libacji odsłonią się wzmiankowaną wyżej kwestią podpuchniętych dolnych powiek i ciężkiego nawisu górnych. Ale co tam. Strzel lufę dla kurażu i patrz przekrwionymi oczkami w nienawistną twarz oponenta. Może się przestraszy.

Zresztą z większości zabiegów korektorskich niewiele wynika, ponieważ kamera znajdzie u ciebie każde uchybienie urody. Nawet takie, które ledwie zapowiada późniejszą katastrofę. Ponoć Irena Dziedzic wymusiła na pewnym etapie „Tele-Echa” pończochę na tej z kamer, która miała przybliżać widzowi jej oblicze; takie szepty dochodziły od strony obsługi planu, ale kto ich tam, złośliwców, wie. Jeśli nie możesz liczyć na pończochę, zakoleguj się ze specem od światła. Reflektor na wprost twarzy wygładzi zmarszczki, ale po którymś seansie pogłębi wadę wzroku.

Ja miałam wory.Preambuła – cz. II

Krynica Górska była w czasach robotniczo-chłopskiego czempionatu przechowalnią inteligencji z międzywojnia, co się przekładało na wysoki poziom kształcenia w mojej szkole średniej - też i arystokracji, ludzi przedwojennego interesu, właścicieli pensjonatów, które już do nich nie należały, zabrane w wyniku ustawy i przekazane w użytkowanie Związkom Zawodowym dla świata pracy. To nie było fair. To było łajdactwo - wydawało się usprawiedliwione. Dziejowy rewanż ludu, który w płaszczach ortalionowych i koszulach z nylonu przyjeżdżał do Zdroju po urlopową czułość, zakręt głowy, motywacje do wyrabiania norm i przekraczania planów. Mój ojciec, jeszcze przedwojenny związkowiec, od jakiegoś czasu zarządzał całym tym majątkiem w okręgu wczasowym Beskidów. Z niektórymi z byłych właścicieli pensjonatów się przyjaźnił (w szczerość tych ostatnich powątpiewam). Oni mieli zachowane dla siebie w tych domach jakieś lokum, bo większość wyjechała z Krynicy, a nawet z Polski. Mój „Stary” dbał o ich schedę z nadzwyczajnym zaangażowaniem. Był fantastycznym człowiekiem. Żadne poczucie winy zresztą nas nie gnębiło. Tata miał przekonanie zaciągnięte jeszcze z przedwojennego PPS-u, że świat powinien uwzględniać wysiłek ludzi pracy w większym niż dotąd stopniu. Zresztą mieliśmy własne żale. O Lwów, o wszystko, co w nim zostało, o pokręcone losy rodziny. Ale żyło się. Ja nie miałam nawet świadomości, że coś jest na rzeczy, zwłaszcza że moi rodzice nigdy dla siebie niczego nie chcieli. Nawet nie wiedziałam, że można chcieć. Mieszkaliśmy w mieszkaniu służbowym.

Kiedy w ramach remontu do łazienki trafił bidet, czyli burżuazyjny przedmiot luksusu, jego koszt musiał być pokryty z rodzinnej kieszeni. Tak jak wszystko poza malowaniem, w tym nie naszym trzypokojowym lokalu na parterze domu wczasowego „Triumf”. Artdécowskie, ciężkie, przedwojenne meble zostały z domu wyrugowane na rzecz regału z poustawianymi na półkach ćmielowskimi serwisami do kawy, figurkami z porcelany i wazonikami, które dziś już tylko w antykwariatach w całości bywają. Lata 60. rozsiadły się niskimi fotelikami, u stóp rozłożył się dywanik z Ładu i zrobiło się nowocześnie. Dzisiaj żałuję zarówno tych wcześniejszych, w brzozowej czeczocie łóżek z sypialni z toaletką, i tego, co z pierwszorzędnego wzornictwa naszych projektantów nie przetrwało. Tylko fotele się uchowały.

Tata w ramach założonej przez siebie spółdzielni wybudował mieszkania dla pracowników. Większość z nich gnieździła się w służbowych pokoikach. To, które miało być dla nas, oddał komuś, kto go zdaniem mojego ideowo i rozdawniczo ukształtowanego ojca bardziej potrzebował.

Popołudniami Elżbieta Stadnicka z Lubomirskich uczyła mnie języka francuskiego. Obok rosyjskiego był obowiązkowy w naszym liceum. Profesor Janina Maszewska, absolwentka Sorbony, dawała nam tym francuskim, który był wedle niej ważniejszy od czegokolwiek innego, w kość. Wdzięczny jej za zaangażowanie i determinację ówczesny ambasador Francji przybył wręczać szkole mapę swojego kraju na uroczystym apelu w sali gimnastycznej. Dzisiaj tamtego starego budynku już nie ma. Miast niego sterczy, wdzierając się w przestrzeń ulicy, przyciężki apartamentowiec, absolutnie nie na swoim miejscu.

Kiedy jeszcze siedziałam w ławce szkoły podstawowej - do Nowosądecczyzny trafiłam jako dziewięciolatka - w Krynicy pojawili się Węgrzy. Z Budapesztu, w 1956 roku, gdzie w tamtej chwili jeszcze trwające powstanie miało naruszyć demoludowy porządek i podległość wobec ZSRR, przyjechały dzieci z tobołkami - jak na dziwne kolonie, bo dłuższe niż te zwykłe. Mali uchodźcy zostali zakwaterowani w „Hajduczku”, pensjonacie należącym do Związku Nauczycieli Polskich. Spędzałam u nich, razem z gromadą rówieśników Kryniczan, wszystkie wolne chwile. Do dziś mam w uszach melodię czardasza tańczonego wespół; wszyscy objęci splecionymi ramionami, w kole, śpiewając słowa, w jakiś sposób czytelne, choć niezrozumiałe, a które już uleciały. Pamiętam najstarszego z nich Gezę, czternastolatka, podziwianego za powstańczy epizod - bo wedle tego, co słyszeliśmy, roznosił pocztę, miał w tamtych wydarzeniach swój dziecięcy udział. Wydawał się nam bardzo dorosły.

11. klasa – wagary

W szkole był teatr. Królowa Sonka, Król Warneńczyk i dziewica

Po paru tygodniach, może paręnastu, Węgrzy wrócili do kraju. Powstanie upadło. W Polsce nowy, lepszy porządek miał wprowadzić Władysław Gomułka. Latami będziemy później słuchać jego rozwlekłych przemówień, nawijanych jak spaghetti na widelec. Mówcy tak siebie na podium kochają, że biorą rozdziawione gęby słuchaczy za wzajemność w uczuciach. Ja go nie słuchałam. Był dla mnie za stary.

W kinie szły „Rzymskie wakacje” z Audrey Hepburn. By przeniknąć na seans, udawałam w wytapirowanej fryzurze, że skończyłam 16 lat. Moją niewinność miałby zbrukać jeden pocałunek księżniczki na ekranie z dziennikarzem, w którego wcielił się Gregory Peck. Cenzura założyła szlaban wiekowy i dziewczyny bardziej praworządne ode mnie nie zostały zhańbione. A ja tak!

Byłam już wtedy w pierwszej licealnej, zacząwszy edukację wcześniej niż reszta moich kolegów. Fartuch z podszewki na co dzień, granatowa spódniczka i biała bluzka na ekstra okazje cofały mnie do lat 13. Profesor fizyki sprawdzał w drzwiach chusteczką autentyczność koloru naszych brwi i czy beret z plakietką szkoły mam na głowie, a tarczę na rękawie przyszytą, nie zaś na agrafce.

Zagraniczna rzecz wynosiła człowieka na wyżyny towarzyskie. Halka z trzech falban, tiulowa, zademonstrowana przed szkolną imprezą zielonym z zazdrości koleżankom przez Ewkę Zbożeń powaliła na kolana Mietka z Muszyny, który wsadził był głowę do babskiej szatni. I uczyniła go niewolnikiem Ewy aż do matury. Potem przyjechał do Krynicy taki jeden Bogdan i po Mietku nie został nawet ślad.

I się czytało. Jako nastolatka miałam w rękach Zolę i Zegadłowicza, „Baryłeczkę” Guy de Maupassanta, która wydawała mi się piekielnie nieprzyzwoita, jak i tamte dwie: „Nana” i „Zmory” - których de facto w całości nie połknęłam, bo dla nastoletniej panny były nadto wyzwolone i zresztą o chłopakach. Niebawem napłynie literatura iberoamerykańska, szwedzka. Stendhal był lekturą do poduszki.

Na murku, obok krynickich Nowych Łazienek, wtedy jeszcze pięknie obrośniętych czerwonym winem, siadywał mały człowieczek z pudłem starych farb. Ślinił pędzelek i na kartki zdobyte nie wiem gdzie, czasem jakby nadgryzione, nanosił widoczki. Domki, nawet jeśli cywilne, przeważnie miały coś z cerkwii, ludzie - oczy świętych prawosławnych. Nikifor był naprawdę podobny do Krystyny Feldman, albo może ona do niego. Ja też na tym murku przysiadałam, a czasem wędrowałam górą po nim, zeskakując tuż przy mistrzu, żeby popatrzeć, co on tam bazgrze. Krynica miała go za rodzaj miejscowej atrakcji, jak glinianego krasnoludka, bohomaz, rzecz paskudną, ale śmieszną. Na jednym z późniejszych malowideł wystąpiłam jako model, razem z koleżanką Kryśką Kiełbicką. Ja, smutna, czarna, do wycięcia na łemkowski obraz, a koleżanka Kryska całkiem jak facet - w kapeluszu i w płaszczu z szerokimi barami, uwiecznione na nieforemnym, naderwanym kawałku bristolu. Nie miałam na sobie szarego płaszcza z niebieskim szalikiem, jakby to wynikało z portretu, tylko bluzkę w różowe kwiatki, z amerykańskiej paczki. Dostałam ten obrazek od niego w prezencie. Wisi na ścianie.

W Starych Łazienkach, gdzie po latach szwendania się po ulicy znalazł swoje miejsce i gdzie po sąsiedzku, za ścianą, zatopione w borowinie siedziały panie w wannach, Nikifor uśmiechał się i malował. I nie burczał pod nosem, jak miał wcześniej w zwyczaju, tylko czasem szczebiotał niezrozumiale.

Kryniczanka szumiała uspokajająco. Otaczających ją chodników nie pokrywały kostki Bauma, które się tu dziś tandetnie czerwienią. Któregoś roku rozeźlona rzeczka wylała szeroko na deptak szarą, zmotłoszoną od roztopów wodą. Kamianna w furii wyrwała wówczas dziury w drodze na Nowy Sącz. Tego dzikiego roku w czerwcu spadł śnieg i choć długo się nie ostał, to zburzył spokój i postawił pytania.

A przecież o gejach się nie mówiło, ani o masturbacji, ani o pedofilii. I nawet o Żydach jeszcze wtedy niewiele. Z jednej strony ich straszna przeszłość - obozy i Holokaust, z drugiej ich napływ wraz z komunistami z Rosji i nadmierna obecność we władzach PRL-u. Kochałam pana Rubina, znajomego rodziców, bo ilekroć pojawiał się w Krynicy, to przywoził mi czekoladę Wedla z orzechami.

Cisza była w kwestii Jedwabnego, ale o roli Kościoła też niedużo. A może byłam zbyt mała, żeby coś z tego dosłyszeć? Zdaje się jednak, że nawet drobnym drukiem i na ostatniej stronie „Trybuny Ludu” najważniejsze dziś tematy się nie pojawiały.

Jednak wszystko to się działo. Na religię, po lekcjach, chodziła cała klasa, mimo, a może właśnie dlatego, że jej zajęcia nie odbywały się w szkole. Szło się na plebanię i tam po latach nauki wydali nam świadectwo maturalne. Ksiądz T. miał lepkie ręce i budził mój niepokój. Ale to było nienazwane. Za to inny ksiądz Norek poważny był i wzorcowy.

I nie mówiło się o gender. A przecież był przykład Krysi traktorzystki. Miałam kolegę wychowywanego przez samotną mamusię i ciotki. One wszystkie marzyły o dziewczynce i do któregoś roku życia jedyny chłopiec w rodzinie paradował w sukience. Gdy podrósł, w upalne dni z zawiązaną na rogach w węzełki chusteczką na głowie frajerem stawał się dokumentnym. Diabli wiedzą zresztą, czy dziecięca garderoba miała przełożenie na jego późniejszy wizerunek. Może miał być kurą domową z natury.

Moje dziecięctwo jest udokumentowane zdjęciami, na których zostałam uwidoczniona w pumpach i chłopięcych buciorach - chyba z braku laku. Nigdy nie potrafiłam szyć ubranek dla lalek. Jedną, co ją miałam, stroiłam w kawałek złożonego na pół materiału, w którym wycinałam dziurę na głowę, i to było wszystko, co jej miałam do zaoferowania.

Pochody pierwszomajowe! To była fajna impreza. W każdym razie w szkole średniej, bo potem już nie chodziłam. Przede wszystkim tego dnia nie było lekcji. Po drugie, razem z moimi przyjaciółkami Lilką Szlendak - przyszłą miss lubelskich Kozienalii, dziś dermatologiem, Bożeną Czuchnowską, za parę lat inżynierem sanitarnym, Ewą Janiżanką, która odejdzie zbyt szybko i w jakich pochodach stąpa, tego nikt nie wie, wykonywałyśmy przed trybuną piramidę. Kto tam jeszcze był z nami? Elka Kloc - najlepszy biust w szkole? Słońce świeciło, osielstwo uchodziło z nas uszami. Zaraz za trybuną, myk do lasu. Hulaj dusza.

Chłopcy ćwiczyli mięśnie, dźwigając ciężarki za domem Kmietowiczów, zasłużonego tutejszego rodu.

W klasie „B”, równoległej do mojej „A”, przez cztery lata liceum siedziała Baśka Ciesielska, potem Labuda. Za działalność opozycyjną posiedzi też w czasie stanu wojennego - w odosobnieniu, półtora roku. Dlaczego nie znalazło się dla niej miejsce przy Okrągłym Stole, potem, kiedy mężczyźni zrobili sobie zjazd w Magdalence?

Starszy o rok ode mnie kumpel, Zbyszek Rechul - mieszkający piętro niżej, uczył mnie któregoś razu całowania się. Całkiem bezinteresownie. Była to lekcja jednorazowa i rozległej wiedzy mi nie przyniosła. W zamian pisałam w imieniu kolegi listy do Ewy, w której się kochał. W końcu ożenił się z inną naszą koleżanką, Baśką.

Miewaliśmy akademie. Jola Borusiewicz, klasę wyżej od mojej, śpiewała dla nas piosenki. Drobniutka, a w gardle chowała z 1000 Hz. Będzie się o niej mówiło, że ma „czarny głos”. Chyba taki miała, bo zwiąże się z jazzem. W 1969 roku zabłyśnie w Opolu piosenką „Hej, dzień się budzi”.

Wszyscy mieli zatrudnienie. Świat pracy popijał moczopędną wodę Jana i defilował po deptaku. Złe rzeczy działy się gdzie indziej.

W szkole był teatr założony przez Irenę Wroniczową, bibliotekarkę. Grywaliśmy za jej inspiracją różne rzeczy. Profesor Wroniczowa napisała też sztukę o Władysławie Warneńczyku, wywodzącą się z patriotyzmu odmiennego niż oficjalny, ale ponieważ z odległej historii, więc nikt się tego nie czepiał. Janusz Dziubiński, który monologował jako nastoletni król, został potem aktorem. Ja byłam dziewicą w białej długiej koszuli z kwiatami we włosach i uosabiałam Polskę, a Maciek Kaliski, po latach profesor Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, a potem jeszcze wiceminister gospodarki, stał na scenie w ornacie z podszewki, jako biskup Zbigniew Oleśnicki. Podszewka ubierała nas wtedy na różne okazje. Starszy Kaliski, Jerzy, kiedy obaj trafią do Krakowa, w wadze półciężkiej judo będzie dla „Wisły” walczył na macie. Teraz buduje tunele.

Bodaj w 10. klasie wstąpiłam do ZMS-u. Jako osoba pyskata od razu awansowałam na przewodniczącą szkolnej organizacji. Po miesiącu, zbyt niepokorna, zostałam z hukiem odwołana z funkcji przez panią od historii i zwolniłam się z socjalizmu całkiem i na zawsze. Historyczka niebawem też sobie pójdzie - ze szkoły. Jej miejsce zajmie Mieczysław Kozłowski, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, młodziutki i bez lewicowej zmazy. Nie nawracał nas.

Zresztą my tam w szkole myśleliśmy, że ZMS służy głównie do tego, żeby organizować wycieczki i zabawy taneczne. Jedyne zebranie o znamionach ideowych to było to, po którym zostałam relegowana ze Związku. Ponieważ coś mi się nie zgadzało i podzieliłam się wątpliwościami w przytomności wizytującego nas przewodniczącego rady miejskiej. Za karę w świadectwie z 10. klasy otrzymałam tróję z zachowania. Rzadka sprawa. Znaczy, że zasłużyłam. Po prawdzie, wyżej czwórki w tym przedmiocie rzadko się windowałam. Moja klasa miała na swoim sumieniu rozmaite hopsztosy, prawdziwie szczeniackie, nie to co zgrzyt z ZMS-em.

Po którymś z kolejnych wykroczeń w ostatnim roku nauki, dyrekcja szkoły odmówiła nam za karę - poniekąd zasłużoną - organizacji studniówki. A studniówka się maturzystom należy jak psu buda. W miejsce oficjalnej imprezy zatem, miast w gmachu liceum, szaleliśmy na prywatce u państwa doktorostwa Swolkieniów, których syn Maciej należał do klasowych rozrabiaków. Była wina, była kara i było zadośćuczynienie.

Krynica po trochę ewoluowała. Przedwojenny wizerunek zaczął się zacierać. Oto wzniosły się warowne mury sanatoriów „Budowlaniec”, „Gazownik”, „Energetyk”, zza których gór nie widać. Potęgę resortu spraw wewnętrznych miał firmować potwór z powyginanej blachy, który wyrugował miejskie ogrody. Te wykwity socjalistycznej wizji urlopu wypoczynkowego rządziły się same, poza ramami nadrzędnych organizacji wypoczynkowych. Klaustrofobiczne z założenia, przyjmowały pracowników gazowni do „Gazownika”, ludzi z budów do „Budowlańca”, górników do „Górnika”.

Niewinność zdroju została naruszona.

Przyjezdni kuracjusze pstrykali damom dla rozrywki długopisami z malunkiem kobiety w stroju kąpielowym, który magiczną siłą po przekręceniu do góry nogami opadał, odsłaniając ponętną golaskę. W cenie były też krawaty na gumce z babą-rybą, czyli syrenką o nagim, ma się rozumieć, biuście. Perwersja PRL-owskich gadżetów zdawała nam się mocna.

Z cudnej wciąż jeszcze krynickiej atmosfery, nieświadoma gorszych cech Polski Ludowej, wyfrunęłam na studia w Warszawie.

Z Warszawy do Krynicy był kawał drogi. Do rodziny jechało się w ciągu roku trzykrotnie. Na jedne i drugie święta i po egzaminach, na wakacje. Ruszał wtedy w Polskę pociągami cały naród. O miejsce w przedziale toczyły się walki. Z moją przyjaciółką Kasią Petsch, z tych Petschów, co przed wojną pierwsze telefony na rynek wprowadzili, spędziłyśmy okrąglutką noc, ściśnięte w wagonie ze współpasażerami jak śledzie w beczce, na podłodze korytarza pod kiblem. Raz zaledwie w ciągu tej podróży udało nam się stamtąd wyprosić wracającego z przepustki żołnierza, który przesiedział na sedesie całą drogę. Miejsce na kanapie w przedziale zdobyłyśmy w Muszynie na 10 minut przed końcem trasy w Krynicy Zdroju. W tamtej chwili Krynica chociaż tuż, tuż, de facto się oddaliła. Zostałam już na stałe w Warszawie.

Do głowy mi wtedy nie przyszło, że będę kiedyś w studiu telewizyjnym maglować przyszłego prezydenta Polski. Nie przewidziałam spotkania z Lechem Wałęsą, ale też nikt w Polsce nie przewidział, że ktoś taki się pojawi. Ani że orzeł, któremu zdjęli koronę z głowy, znów ją odzyska. Ani też potem, potem, kiedy siedziałam w studiu „100 pytań do…” na przełomie lat 80. i 90., że dziennikarze tam obecni skoczą sobie za lat parę do gardeł. I że na przykład taki Marcin Meller, wonczas w redakcji „Polityki”, ładny chłopiec z ustami Angeliny Jolie, wybierze kiedyś gabinet naczelnego „Playboya”. Że panowie posłowie Czarnecki i Kurski, jeszcze początkujący dziennikarze, spotkają się jako posłowie w grupie Prawa i Sprawiedliwości. Że Jacek Żakowski zgoli wąsy.

Tylko bracia Kaczyńscy, Lech i Jarosław, istnieli dla mnie od dawna jako dwaj niegrzeczni chłopcy, Jacek i Placek. I Adam Michnik z Antonim Macierewiczem, wespół ze mną studenci Wydziału Historycznego Uniwersytetu w Warszawie, gdzie też i profesor Bronisław Geremek bywał, doroślejszy od nas i mądrzejszy.

Różne były życiorysy ludzi, którzy znaleźli się w studiu „100 pytań do…”. Różne też i poglądy. Zawsze przecież był w tym kawał PRL-u, w którym wyrazisty profil doktora Jerzego Ziobry stanowił dla mnie jeden z punktów odniesienia.Czerwiec 1989 roku

4 czerwca – pierwsze po drugiej wojnie światowej częściowo wolne wybory do parlamentu. Opozycja zdobyła 99 ze stu miejsc w senacie i 161 w sejmie, czyli maksymalną liczbę ustaloną w porozumieniu z ówczesną władzą. >>> 4 czerwca – Plac Tiananmen w Pekinie – chińska armia wjechała na miejsce demonstracji czołgami, dokonując masakry kilku tysięcy osób. >>> 4 czerwca – katastrofa kolejowa pod Ufą w Baszkirskiej ASRR, gdzie zginęło według różnych źródeł od 575 do 675 osób, a od 657 do ponad 800 odniosło obrażenia. >>> 15 czerwca – Nirvana wydała album „Bleach”. Ślady charakterystycznego stylu Cobaina ledwo się tu zaznaczają, ale podwaliny dla jednej z najważniejszych grup lat 90. zostały położone.

Czerwiec 1989 – 100 pytań do… Jacka Kuronia

Anna Grzeszczuk-Gałązka: Zgodzi się pan ze mną, że Polacy mają do polityki raczej stosunek uczuciowy niż chłodny i że Solidarność wkracza w tej chwili w historię trochę na zasadzie Mesjasza? I choć jest to rola wdzięczna, to jednocześnie dość niebezpieczna. Czy nie boi się pan, że grożą jej błędy i wypaczenia jak innym kiedyś?

Jacek Kuroń: Proszę pani, ja myślę, że błędy i wypaczenia to nie jest cecha charakteru ludzi, którzy to robią, tylko systemu. Przecież nie o to chodzi, jakim łobuzem był Stalin albo Bierut, tylko kto pozwolił na to, że oni posiadali władzę i mogli se zabijać i wsadzać kogo chcieli.

„100 pytań do… Jacka Kuronia”

Hak z życiorysu

Marek Maldis, TVP: Tak się złożyło, że chodziłem do szkoły na Żoliborzu, do Lelewela, gdzie byłem w Walterowcach, którym pan patronował, i gdzie staraliście się wychować nas w duchu takich janczarów komunizmu. Sam pamiętam, jak pan mi zakładał czerwoną chustę i kazał przysięgać, że będę cenił ideę komunizmu ponad wszystko. Zwalczaliście legionowe piosenki, wyśmiewaliście się ze skautów. (…)

Ale pan ma niewątpliwie selektywną pamięć. Myśmy się wprawdzie śmiali z patriotycznych piosenek, ale jednak też z rządowych piosenek, byliśmy przeciw wszelkiego rodzaju sztampie i przeciw wszelkiego rodzaju hierarchii. Ten sposób wychowania, który myśmy uprawiali, był wychowaniem rzeczywiście do zmieniania świata, do wprowadzania w całe zło świata i do jego zmieniania. Prowadził on w gruncie rzeczy większość z nas do opozycji…

Coś zza krat

Paweł Ziółkowski, „Kurier Polski”: (…) Chciałem, żeby pan nam powiedział, ile razy pan siedział w więzieniu, za co…

Dużo. Ja nie wiem ile. Pomyliło mi się. (…) Zresztą, notabene, w związku z tym programem… Ja nigdy nie oglądałem telewizji dawniej i nic o tym nie wiedziałem, ale kiedy przyszły do mojego domu w ‘79 roku bojówki, to zaczęło się od tego, że tłum wtargnął do mieszkania i rozpoczął wrzask. I mówią do mnie: „No, panie Kuroń, my sobie zrobimy program »Wszyscy na jednego«. Co to znaczy? To pan siądzie, my będziemy zadawali pytania, a pan będzie odpowiadał”. Ja się zgodziłem, siadłem, oni na mnie zaczęli wrzeszczeć. Naprzód pytać, jak ja im zacząłem odpowiadać, to oni zaczęli wrzeszczeć, a potem przeszli do bicia. Więc ja mam nadzieję, że państwo nie przejdziecie do wrzasków i nie przejdziecie do bicia.

A.G.-G.: Nie, ponieważ ten program zawsze się nazywał „100 pytań do…”. To całkiem inny program niż „Wszyscy na jednego”.

A rozumiem, to całe szczęście, że jestem w innym programie.

Piękny J. Kuroń

Witold Jackiewicz, „Kurier Polski”: Był pan gwiazdą opozycji, podziemia. Teraz jest pan gwiazdą telewizji. Występuje pan w swojej słynnej kurteczce, w dżinsach, wie pan, staje się pan bardzo charakterystyczną postacią.

No, trzeba dodać: łysy, gruby…

W.J.: To już pan powiedział. Chciałem zapytać, czy to będzie taka moda w sejmie teraz?

Nie stosuję się do żadnych mód i w związku z tym, jakby taka moda w sejmie zapanowała, to ja bym zaczął przychodzić w garniturze.

O czyszczeniu szabli

(…) Kiedy czytam „Trybunę Ludu”, zwłaszcza pana Jerzego Majkę, to za każdym razem mam ochotę polecieć i skreślić wszystko, i wyrzucić. Język, którym pisze „Trybuna Ludu”, jest taki, że rzeczywiście po naszej stronie zaczyna się od razu czyścić szable. Ja się zgadzam, że zapewne różne nasze pisma piszą podobnym językiem i podobnie się dzieje po drugiej stronie. (…) Znaleźliśmy się w nowej sytuacji, w której niezbędna jest współpraca. (…) Temu oczywiście nie służą wzajemne wyzwiska i ataki.

Kuroń jak róża

A.G.-G.: Pan na wstępie wyznał, że neguje rewolucję i jednocześnie z pańskiego życiorysu wynika, że jest pan urodzonym buntownikiem. Czyli jest pan trochę jak Róża Luksemburg, tyle że z innych pozycji.

Ja nie wiem, czy z mojego życia wynika, że jestem urodzonym buntownikiem. Może to nie ja się buntowałem przeciw różnym rzeczom, tylko różne rzeczy przeciw mnie. (…)

A.G.-G.: Ale są tacy, którzy potulnie wszystko akceptują, a pan nie…

Ja wiem, przekonałem się o tym, że życie społeczne źle znosi gwałtowne zmiany. I się mści na tych, na ludziach właśnie się mści. To ja wiem i z tego wyprowadzam wniosek. Być może on jest sprzeczny z moim temperamentem. Ale trudno. No.

A.G.G.: Może do takich wniosków się dojrzewa z czasem.

Na pewno się dojrzewa. Zgadza się, to jest cecha wieku. Młodzież ma obowiązek mówić: Niech się to zmieni, i to natychmiast! Gorzej, jak potem ludzie stają się już bardzo starzy i wciąż jeszcze na poziomie tego… dziecinni, o!

W studiu „100 pytań do…” Kuroń wystąpił dwukrotnie. Program pierwszy, z którego fragmenty cytuję, nagrany został w chwili, gdy ledwie co Okrągły Stół zakończył obrady. Obecność Jacka Kuronia w telewizji parę dni po ogłoszeniu wyników wyborów do sejmu była ewenementem. Stał za moimi plecami, w montażowni, już po wszystkim, kiedy kleiliśmy materiał do kupy w zgrabną całość. Wcześniej eskortowany tu przez strażnika – po to, by, zakładam, nie zmylił drogi. Faktycznie, tęgawy, łysy, przecież charyzmatyczny, ponoć miał wzięcie u kobiet, które uwodził inteligentną gadką. Ja się czułam uwiedziona.

Roboczo w studiu

Nie ufał telewizji. A ówczesne władze TVP jemu. W czasie spotkania z Jackiem Kuroniem w gabinecie prezesa Komitetu do Spraw Radia i Telewizji przesiaduje od kwietnia Jerzy Urban, zresztą już wtedy prawie na wylocie. Fanem Kuronia pewnie nie był. Nie wiem zresztą, czy też bardzo zajadłym jego antagonistą. Urban to gracz. Za to obsługa planu, technika, większość dziennikarzy – wszyscy na Kuronia czekali. Mało kto wiedział, że do Solidarności, kiedy ta się zawiązała, wstąpiło w telewizji około 80% jej pracowników.

We wrześniu Urban odda swój fotel Andrzejowi Drawiczowi – tłumaczowi, erudycie i opozycjoniście. Programy „100 pytań do…”, w tym też i ten odcinek z Jackiem Kuroniem, zostaną uhonorowane doroczną nagrodą prezesa Radiokomitetu. Wzięłyśmy obie, ja i Ewa Michalska, splendor w postaci uścisku dłoni prezesa i dyplomu.100 pytań do…

„100 pytań do…” w końcówce lat 80. wprowadził na ekran Programu Drugiego Telewizji Polskiej jego ówczesny dyrektor Józef Węgrzyn. Prosty pomysł i tytuł do niego oczywisty; spotkanie z interesującym człowiekiem i wianuszek dziennikarzy. W pierwszych wydaniach cyklu zestaw pytających był raczej amatorski, wyjęty z telewizji „Ursynat”, choć wielu zdolnych ludzi się stamtąd wzięło. Jolanta Pieńkowska z tej osiedlowej telewizji jeszcze się wcale na prezenterkę Dziennika Telewizyjnego nie zapowiadała.

Scenografię studia zasilał fikus i plansza za plecami bohatera z napisem „100 pytań do…”. W którymś z kolejnych programów studyjna dekoracja odegrała prawdziwie znaczącą rolę, kiedy na pierwszego premiera Słowacji, Jana Czarnogórskiego, przewróciła się zastawka z tytułem cyklu.

Jan Czarnogórski, dysydent i opozycjonista, urząd premiera Słowacji sprawował od kwietnia 1991 roku. Ochroniarzy przy nim nie przypominam sobie. Dzisiaj taka sytuacja nie byłaby możliwa. Nie tylko urzędujący premier, ale nawet były porusza się otoczony kordonem panów z rozbieganymi oczami, w garniturach. Celnie wypuszczone jajo przeleci, jak wiadomo, między nimi, ale co pompa, to pompa.

Żeby uspokoić czytelnika, donoszę, że Jan Czarnogórski przeżył. Zastawka spadła panu premierowi na głowę zaraz na wstępie, w pierwszych minutach programu. Ściśle mówiąc, nam obojgu. Szczęśliwie tą bardziej miękką jej częścią, w chwili upadku podparta przeze mnie ręką. Trochę nas trzepnęła, ale nie dobiła. Program potoczył się dalej. Jan Czarnogórski odznaczył się poczuciem humoru i zrozumieniem dla kosztownych demokratycznych przemian, które na scenografię jeszcze wtedy nie stawiały. Uratowany pocieszył nas: „U nas to się też stale wydarza”.

Janusz Atlas

„100 pytań do… Andrzeja Zarębskiego”

Muszę tu odkryć enigmę telewizyjnych scenografii, w każdym razie ówczesnych, bo dzisiaj rządzi elektronika i fantasmagoria wyczarowana komputerem. Jako główny element ozdobny królowała w tamtych ubożuchnych w możliwości czasach właśnie zastawka. Nazwa tego urządzenia brała się stąd, że ta ścianka z czegoś tam służyła do zastawiania bebechów całego zaplecza, szpargałów technicznych, jakie zalegały pobocza studiów. To była konstrukcja z metalowych lub drewnianych ramek na rozstawionych podporach, wypełniona dyktą czy sztywnym płótnem. W zależności od potrzeb mieściły się tu różne rzeczy, a to zdjęcie, a to logo lub tytuł.

Scenografie programów rozrywkowych były znacznie bardziej rozbudowane. Papier-mâché, cynfolia i aksamity szły na potrzeby produkcji teatralnych, kabaretowych, w metrach sześciennych. Na koncert Abby w 1976 roku, pokazany w „Studiu 2” Mariusza Waltera, wyciągnięto z pudeł cuda niewidy. Były schody, lampki, nadmuchana folia. Przechwalaliśmy się tym show po całym światku demoludów. Abba za występ w TVP dostała w ramach wynagrodzenia bodaj zapasy dżemów i inne przetwory. Bo pieniędzy tośmy na czwórkę Szwedów nie mieli. W tamtym czasie królową scenografii była Xymena Zaniewska. Co ja mówię, cesarzową!

Darek Begiej i Krzysztof Tadej – przed studiem

Ponad dekadę później na zastawkach „100 pytań do…” figurowała nazwa programu i zdjęcie stolicy. Wpierw naszą estetyką rządziła Stefania Zarębska, mając skromne możliwości manewru i finansów na ten cel. Wiele rzeczy, używanych zresztą wielokrotnie do różnych zadań, wyciągało się z magazynów. Telewizja na Woronicza, w parterze bloku D, ale i poza głównym budynkiem, zainstalowała potężne zaplecze dla produkcji teatralnych. Garderoby, depozyty mebli, pracownie krawieckie i stolarskie – wszystko to było, jednak publicystyka miała trendy nieszczególnie widowiskowe.

Po Stefanii przestrzenią studia zajęła się Ewa Rutowicz i potem Aneta Trześniowska, która nadała rozmach naszym spotkaniom – wprowadziła amfiteatralne siedzenia dla dziennikarzy, przydała elegancji jasnymi kolorami w miejsce czarnych jak cmentarny kir zasłon. Na krótko, w trakcie przemian stylistycznych, obraz za plecami bohatera i prowadzącej wypełniał szereg postaci, jakby z kolejki do spożywczego, kiedy dowieźli pomarańcze przed Bożym Narodzeniem. Stylistycznie i z ideologii przedstawiał się jako zbyt nawiązujący do epoki, za którą pragnęliśmy zatrzasnąć drzwi. Dlatego kolejka wyparowała.

Następnymi odcinkami cyklu miałyśmy się zająć wymiennie z Ewą Michalską. Od samego początku w naszej ekipie był Waldemar Baczuń, kierownik produkcji, nadzwyczaj zresztą przeze mnie ceniony, jako oliwa rozlewana na moją rozgorączkowaną naturę. I fachowiec! Idąc tropem klasyka, ja rzucałam myśl, a Waldek ją łapał. Bardzo ważny facet w zespole. Po wyniesieniu się cyklu do Programu Pierwszego tę rolę weźmie na siebie Marek Tomczak. W pierwszych wydaniach wspierała nas jeszcze Basia Pawłowska. Po jakimś czasie już na stałe dołączyli Darek Begiej, Grzegorz Sajór i Krzysztof Tadej, zakotwiczeni wtedy na studiach dziennikarskich. Wiele zawdzięczam ich pracowitości i przyjaźni.

Porady dla ludzi zabiegających o karierę na ekranie telewizyjnym

Operator filmowy przymierzający się do ujęcia składa niekiedy dłonie w prostokątne okienko. Oto scena zbiorowa – oficjele dla narodu. W którym miejscu okienka się plasujesz? Czy występujesz jako postać centralna, czy mieścisz się w drugim rzędzie urzędniczej szarańczy? Profilem czy en face względem kamery? Jeśli nie jesteś papieżem, świeżo odkopaną mumią nieznanego faraona czy innym celebrytą, dostanie ci się co najwyżej miejsce wśród tłumu sterczących, w kadrze z jednej kamery, pośród reszty w szerokim planie.

Patrzę na oświadczenie pana prezydenta, wygłaszane w prezencji członków kancelarii, co znaczy, że oprócz głowy państwa jest tu jeszcze kupa ludzi.

Pierwszy plan należy do prezydenta Najjaśniejszej, Bronisława Komorowskiego. Pan prezydent o nic nie musiał zabiegać. Obok stoi pierwsza dama i najważniejsi współpracownicy PP. Drugi rząd wypełniają mniej ważni. Jednak jeśli tkwisz bezpośrednio za prezydentem Rzeczypospolitej, chociaż z tyłu, wypadasz lepiej niż boki frontu, których, gdy obraz zawęża się do środka, nie widać, bo wyjeżdżają poza ramkę kamery. Najgorzej ma rząd trzeci, szczególnie jego obrzeża. Ci niżsi podskakują albo szukają szpary między ramionami kolegów. To wygląda tak, jakby dynia głowy wciskała się w sztachety płotu z dygnitarskich ramion i klap garniturów. Wszystkie te manewry, robione zbyt pospiesznie i bez wyczucia, są widoczne w obiektywie i bardzo pocieszne. Co z kolei może ci zapewnić zbliżenie, dla uatrakcyjnienia relacji – kosztem twojego wizerunku. Wybieraj czujnie właściwy moment. Jeśli nie chcesz wyjść na palanta, przesuwaj się w stronę oka kamery wolnym kroczkiem, niezauważenie. Gdybyś swoimi manewrami ośmieszył plan pierwszy, niewykluczone, że wytną cię z kadru raz na zawsze.

Dla ekipy pana prezydenta Andrzeja Dudy jest to pewne ostrzeżenie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: