Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Topielec - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Topielec - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 238 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TO­PIE­LEC.

Płyt­sza część rze­ki za­sia­ną była gło­wa­mi. Zda­wać się mo­gło, że wy­ra­sta­ją, one z tej płyn­nej, lśnią­cej, żół­to­zie­lo­na­wej płasz­czy­zny, jak głów­ki ka­pu­sty na grząd­kach, gdy­by nie krą­ży­ły z miej­sca na miej­sce, nie­sio­ne wio­sła­mi ra­mion, pra­cu­ją­cych z wy­sił­kiem.

Woda mi­go­ta­ła do­ko­ła nich w słoń­cu ty­sią­cem barw­nych po­ły­sków. Po­ła­ma­na w drob­ne fale, mie­nią­ce się jak łu­ska na skó­rze ryby, pry­ska­ła, sze­le­ści­ła i pie­ni­ła się, niby roz­gnie­wa­na tą we­so­łą ru­chaw­ką sprę­ży­stych ciał ludz­kich, prze­ci­na­ją­cych jej nur­ty tak śmia­ło. Roz­swy­wo­le­ni pły­wa­cy zaś, piesz­cząc chło­dem fal ró­żo­we człon­ki, roz­grza­ne w lip­co­wej spie­ce, par­ska­li z za­do­wo­le­nia i rzu­ca­li się w co­raz to inne stro­ny, w po­szu­ki­wa­niu zim­niej­szych miejsc.

Nie­któ­rzy, syci uciech ką­pie­li, cali lśnią­cy od wody, któ­ra spły­wa­ła z ich skó­ry prze­źro­czy­ste­mi per­ła­mi na de­ski ka­bin, bie­gli żwa­wo ubie­rać się, je­śli nowa po­ku­sa, za­raz po wy­nu­rze­niu się z rze­ki, nie zwró­ci­ła ich do dal­szych igra­szek roz­kosz­nych i zdro­wych.

Inni, świe­żo przy­by­li, ubra­ni jesz­cze, z la­ska­mi w ręku, w obu­wiu bia­łem od pyłu, z pięt­nem mąk, za­da­nych upa­łem, na spo­co­nej i krwią na­bie­głej twa­rzy, pa­trząc za­zdro­śnie na ką­pią­cych się, wy­czer­py­wa­li cier­pli­wość cze­ka­niem na wol­ną ka­bi­nę, w po­zach znu­że­nia i roz­pa­czy.

Sko­ro tyl­ko jed­nak uda­ło im się zdo­być wol­ny ką­cik, zrzu­ca­li suk­nie co żywo i prze­pa­sa­ni ko­lo­ro­wym try­ko­tem, jak sa­mo­bój­cy rzu­ca­li się gło­wą na dół, za­cie­kle, w głąb fal, wzbi­ja­jąc z plu­skiem kiść kro­pel i prze­pa­da­li na chwi­lę, aby nie­dłu­go, na­kształt bo­gów wod­nych wy­chy­lić opo­dal gło­wę, uwień­czo­ną srebr­ne­mi frendz­la­mi cie­ką­cej wody. Zdy­sza­ni, roz­twie­ra­li przy­tem ła­ko­mie usta dla na­peł­nie­nia pier­si po­wie­trzem, któ­re uno­si­ło się nad tą otwar­tą żyłą zie­mi ja­sne i cie­płe od zmie­sza­nych z niem strug sło­necz­ne­go żaru, zle­wa­ją­ce­go świat od rana.

Rze­ka… sta­ła jesz­cze wy­so­ko po nie­daw­nych ule­wach. W ru­cho­mem zwier­cie­dle jej wód od­bi­ja­ły się róż­no­barw­ne­mi pla­ma­mi domy nad­brzeż­ne, drze­wa i błę­kit, któ­ry pstrzy­ło parę bia­łych, lek­kich ob­ło­ków, a dru­gi ten, od­bi­ty pej­zaż, ro­bił wra­że­nie ob­ra­zu za szkłem, za­wie­szo­ne­go do góry no­ga­mi.

U brze­gu, obok stło­czo­nych w kup­kę czó­łen ry­bac­kich, co niby cze­ka­ją­ce swych jeźdź­ców wierz­chow­ce wod­ne, ko­ły­sa­ły się zlek­ka na uwię­zi, pod­my­wa­ne przez falę, straż­nik ra­tun­ko­wy pa­lił faj­kę, oga­niał się mu­chom i drze­mał. Sta­ry, opa­lo­ny od słoń­ca ry­bak, do­by­wał wszyst­kich sił, aby nie za­spać swej służ­by w ło­dzi, ozna­czo­nej spło­wia­ło, cho­rą­giew­ką, któ­rej mdły szkar­łat zda­wał się usy­piać wraz z nim, ga­snąć, za­mie­rać w przy­gnia­ta­ją­cym isto­ty i rze­czy upa­le.

Na drew­nia­nym po­mo­ście, ota­cza­ją­cym bud­ki z ka­bi­na­mi i w wo­dzie do­ko­ła ła­zie­nek ga­wę­dzo­no tym­cza­sem o roz­mia­rach mi­nio­nych wy­le­wów, o zrzą­dzo­nych przez nie szko­dach, o wy­pad­kach uto­nię­cia, któ­rych wy­li­cza­nie na­stra­ja­ło słu­cha­czy nie­uf­no­ścią i trwo­gą, wo­bec ol­brzy­mich mas wody, prze­su­wa­ją­cych się do­ko­ła szyb­ko i ci­cho.

Prze­strze­ga­no się przed od­da­la­niem od brze­gu. Od cza­su do cza­su je­dy­nie ktoś śmiel­szy, dla po­pi­sa­nia się od­wa­gą, pusz­czał się dnem kil­ka­na­ście kro­ków ku środ­ko­wi rze­ki, ba­lan­su­jąc rę­ko­ma i po omac­ku szu­ka­jąc pod wodą opar­cia dla nóg, przy­czem gwał­tow­ny pęd fal chwiał czło­wie­kiem, jak gdy­by zło­śli­we nur­ty w oczach lu­dzi po­ry­wać pró­bo­wa­ły ofia­ry.

W miej­scu, gdzie po­czy­na­ła się głę­bia, za­trzy­my­wa­li się z za­dar­tą ku gó­rze bro­dą, wo­ła­jąc:

– O! tu już nie­po­dob­na zgrun­to­wać!

Oty­li star­cy, bez­piecz­nie i wy­god­nie usa­do­wie­ni na schod­kach, wpusz­czo­nych w wodę, zda­la tyl­ko rzu­ca­li uko­śne spoj­rze­nia na te pró­by. Po pas w wo­dzie, my­dląc z znacz­nym na­kła­dem pra­cy wiel­ką po­wierzch­nię swych brzu­chów ko­sma­tych, pa­trzy­li na te, "głup­stwa" ze sta­no­wi­ska lu­dzi sta­tecz­nych, któ­rzy przy­cho­dzą la­tem do rze­ki umyć się z swe­go tłu­ste­go potu i ochło­dzić, nie zaś kosz­to­wać, jaki smak ma woda na sa­mem dnie.

Ten i ów, obu­rzo­ny na lek­ko­myśl­ność śmiał­ków, igra­ją­cych z nie­bez­pie­czeń­stwem, zrzę­dził pod no­sem:

– Umyśl­ne na­ra­ża­nie ży­cia po­win­no być ob­ło­żo­ne ka­ra­mi…

Lub:

– Nie­smacz­ne są fi­gle po­dob­ne w miej­scu, gdzie pu­blicz­ność przy­cho­dzi dla ką­pie­li, nie dla de­ner­wo­wa­nia się wi­do­kiem to­ną­cych.

Wie­lu, sły­sząc to, mru­ga­ło do sie­bie z uśmie­chem i dow­cip­ko­wa­ło.

Mło­dy ad­wo­kat Rżew­ski, sil­nie zbu­do­wa­ny męż­czy­zna, z sło­wa ostrzy­żo­ną, przy sa­mej skó­rze, od któ­rej ja­skra­wo od­bi­jał ciem­ny wąs, zbi­tą ki­ścią ener­gicz­nie wy­ska­ku­ją­cy z ru­mia­nych i peł­nych po­licz­ków, wy­bor­ny pły­wak, na­gra­dza­ją­cy so­bie w wo­dzie od kwa­dran­sa męki ca­ło­dzien­ne­go ślę­cze­nia nad biur­kiem w dusz­nej kan­ce­la­ryi, za­wo­łał na to z pod ba­lu­stra­dy po­mo­stu, któ­rej trzy­mał się dla od­po­czyn­ku, za­do­wo­lo­nym to­nem czło­wie­ka, ma­ją­ce­go po­wie­dzieć dow­cip:

– Bar­dzo słusz­nie. To­pie­nie się w miej­scu do tego nie­prze­zna­czo­nem jest – praw­dę po­wie­dziaw­szy – na­ru­sze­niem spo­ko­ju pu­blicz­ne­go. Dla lu­dzi, któ­rym ży­cie nie­mi­łe, po­win­ny być za­re­zer­wo­wa­ne osob­ne, naj­głęb­sze, miej­sca na rze­ce…

W tej chwi­li prze­rwał mu z gan­ków kpią­cy chi­chot wy­so­kie­go blon­dy­na o aro­ganc­kiem skrzy­wie­niu ust i pra­wej brwi iro­nicz­nie pod­nie­sio­nej, nad ma­łe­mi, szyb­ko mru­ga­ją­ce­mi oczka­mi. Był to Wła­dzio Do­iń­ski, mło­dzie­niec z sto­sun­ka­mi wśród miej­sco­wej śmie­tan­ki, dum­ny wiel­ce, że mat­ka jego cho­wa­ła się u ba­ro­no­wej Z., a oj­ciec był do­mnie­ma­nym sy­nem z le­wej ręki hra­bie­go H. Am­bi­cyą jego było mó­wić gło­śniej i wię­cej od in­nych, oraz zaj­mo­wać naj­bar­dziej wi­docz­ne miej­sca. Su­sząc się, pół nago, na gan­ku ła­zien­ki, z pa­pie­ro­sem w ustach i w du­żym, sło­mia­nym ka­pe­lu­szu od słoń­ca na gło­wie, roz­po­wia­dał był wła­śnie krzy­kli­wie try­um­fy swo­je na lą­dzie i wo­dzie w wszel­kie­go ro­dza­ju spor­tach.

– Nie poj­mu­ję, jak moż­na lę­kać się ta­kiej wody!…

Chce­cie się chy­ba ką­pać na mie­liź­nie?!… – wy­rzekł szy­der­czym to­nem czło­wie­ka, któ­ry prze­by­wał wpław oce­any co naj­mniej.

Rżew­ski od­parł z wody swo­bod­nie:

– Ba!… wiel­ka mi sztu­ka pły­wać, znaj­du­jąc się tam, gdzie pan…

Parę osób uśmiech­nę­ło się i zwró­ci­ło roz­we­se­lo­ne oczy na sto­ją­ce­go na po­mo­ście męż­czy­znę w ką­pie­lo­wych majt­kach, któ­ry, roz­kra­czo­ny, pro­du­ko­wał swój kor­pus w wy­nio­słej po­sta­wie nie­utra­szo­ne­go ju­na­ka.

Dra­śnię­ty po­ufa­łym żar­tem nie­zna­jo­me­go, za­czer­wie­nił się.

Syk­nąw­szy przez zęby:

– W każ­dym ra­zie, gdy raz wej­dę do wody, nie cze­piam się ścian ła­zien­ki, to pew­na… – rzu­cił pa­pie­ro­sa i z bra­wu­rą, wsko­czył w rze­kę, chcąc sło­wa czy­nem po­przeć.

Ufny w swój wzrost, pu­ścił się w pro­stej li­nii na peł­ną wodę, po­cią­ga­jąc oczy wszyst­kich wi­do­kiem swe­go dłu­gie­go cia­ła, któ­re pod sze­ro­kie­mi skrzy­dła­mi ka­pe­lu­sza, ja­śnie­ją­ce­mi jak zło­ci­sty grzyb nad falą, w sła­bych za­ry­sach prze­świe­ca­ło z pod pól­przej­rzy­stej masy wody, po­dob­ne, ol­brzy­miej ża­bie, któ­ra pły­nie całą for­są człon­ków, kur­cząc je i wy­prę­ża­jąc na prze­mia­ny.

Ob­ser­wo­wa­ny z brze­gów z tem za­ję­ciem, ja­kie obu­dzać zwy­kły ha­zar­dy, zdo­łał już po­su­nąć się kil­ka­na­ście me­trów na­przód, gdy na­raz prąd po­czął go zno­sić.

Za­grzmia­ły wo­ła­nia:

– Wra­caj pan!… To nie ma sen­su… Kto wi­dział na­ra­żać się w ten spo­sób!…

Rżew­ski za­żar­to­wał:

– Do­koń­czysz pan in­nym ra­zem, jak woda opad­nie. Tam­ten, po­bu­dzo­ny, ani my­ślał o po­wro­cie. Wtem ktoś za­wo­łał:

– To­nie!

W sa­mej rze­czy gło­wa pły­ną­ce­go za­nu­rzy­ła się nie­co, wy­chy­li­ła się na­po­wrót i wy­daw­szy stłn­mio­ny krzyk, za­nu­rzy­ła się po­wtór­nie, głę­biej tym ra­zem. W jed­nej chwi­li ka­pe­lusz spły­nął, za­krę­cił się po wierz­chu wody i po­mknął z jej bie­giem a w in­nej już stro­nie uka­za­ła się nad po­wierzch­nią ręka i znik­nę­ła na­tych­miast.

Na jed­no mgnie­nie oka zmro­ził wszyst­kich pa­ra­liż stra­chu o ży­cie ludz­kie.

Za­raz jed­nak ozwa­ły się gło­sy:

– Ra­to­wać go!…. ra­to­wać!…… – po­tem wo­ła­nie:

– Straż­nik!

We­zwa­ny za­drżał i zbu­dził się. Po­wiódł­szy oczy­ma po rze­ce, wstał, ode­pchnął łódź od brze­gu i po­czął co prę­dzej wio­sło­wać ku miej­scu, któ­re wska­zy­wa­ły mu ze­wsząd na­gie ra­mio­na.

Rów­no­cze­śnie kil­ku ką­pią­cych, z Rżew­skim na cze­le, pu­ści­ło się w tęż stro­nę. Ad­wo­kat sam je­den zdo­łał do­się­gnąć miej­sca, gdzie do­my­ślać się moż­na było to­ną­ce­go – i znik­nął pod wodą.

Przez chwi­lę rze­ka, na któ­rej gład­kiej po­wierzch­ni nie było te­raz wi­dać nic, tyl­ko łódź straż­ni­ka i uno­szo­ny przez wodę ka­pe­lusz;, wy­da­wa­ła się wśród pa­nu­ją­cej ci­szy zło­wróżb­nie pu­stą po po­chło­nię­ciu dwu ciał ludz­kich, za któ­re­mi z bi­ciem ser­ca i tchem za­par­tym po­sy­ła­no w głąb jej wy­cze­ku­ją­ce i trwoż­ne spoj­rze­nia.

Wtem nagi łeb Rżew­skie­go wy­chy­lił się z toni, przy­ję­ty na gan­kach ła­zie­nek wy­bu­chem ra­do­sne­go zgieł­ku.

– Ale to zuch!… – krzyk­nął ktoś. Inni, nie­pew­ni jesz­cze, z wy­cią­gnię­te­mi szy­ja­mi pa­trzy­li, nie od­ry­wa­jąc, oczu od roz­gry­wa­ją­cej się sce­ny.

Tym­cza­sem ad­wo­kat za­wo­łał z trud­no­ścią:

– Łód­ka!

Straż­nik znaj­do­wał się tuż z swem czół­nem. W samą porę pod­su­nął dziób ło­dzi pły­wa­ko­wi, ten zaś, uchwy­ciw­szy się go jed­ną ręką, dru­gą dźwi­gał z wy­sił­kiem to­piel­ca, któ­ry bił w wodę na oślep wszyst­ki­mi człon­ka­mi, rzu­ca­jąc się jak sza­le­niec, krztu­sząc się i kasz­ląc, czer­wo­ny jak kwiat maku. Tak do­pły­nę­li do ka­bin i wy­do­sta­li się na po­most.

Wszyst­ko po­czę­ło ci­snąć się do Rżew­skie­go, wi­ta­jąc w nim bo­ha­te­ra.

Wśród śmie­chów sym­pa­tyi i po­dzi­wu, uści­sków i po­win­szo­wań, spra­wia­ją­cych ha­łas nie­opi­sa­ny – po­wta­rza­no:

– Jesz­cze se­kun­da, a by­ło­by po nim!… Kon­tent z zwy­cię­stwa, któ­re łech­ta­ło jego mi­łość wła­sną, od­po­wia­dał, ła­piąc po­wie­trze z trud­no­ścią:

– Czu­pry­na go oca­li­ła… Wska­zów­ka dla nie­umie­ją­cych pły­wać, aby nie strzy­gli wło­sów. a przedew­szyst­kiem nie pusz­cza­li się na głę­bię… bę­dziesz pan już chy­ba pa­mię­tał o tem!

Nie­do­szły to­pie­lec, padł­szy bez sił na ław­kę, po­mi­mo stra­chu i wy­czer­pa­nia czuł jed­na­ko­woż całą swą śmiesz­ność.

Aby ją czemś za­ma­sko­wać, prze­rwał Rżew­skiemn opry­skli­wie:

– Oszczędź mi pan tych nauk, z la­ski swo­jej… Wy­pa­dek każ­de­mu może się zda­rzyć.

Wtem, ocie­ra­jąc twarz w ręcz­nik, zo­ba­czył na nim czer­wo­ną pla­mę.

– Co to?… Krew?!… Lu­ster­ko!…

Po­słu­gacz speł­nił roz­kaz. Do­iń­ski, przej­rzaw­szy się, spo­strzegł kil­ka pa­se­mek pą­so­wych, zcie­ka­ją­cych po ra­mie­niu z trzech ra­nek ma­leń­kich na szyi.

– Do dy­abła!… po­ka­le­czy­łeś mnie pan!… – ofuk­nął swe­go zbaw­cę.

Ten od­rzekł:

– Drob­nost­ka. Lek­kie dra­śnię­cie.

– Prze­pra­szam! Mam skó­rę do krwi zdar­tą!… Zo­sta­ną bli­zny!… Jak moż­na być tak nie­ostroż­nym!… Praw­dzi­wie niedź­wie­dzia usłu­ga…

Rżew­ski zdu­mio­nym wzro­kiem spoj­rzał w twarz mó­wią­ce­go.

– Kie­dy się ko­goś wy­cią­ga z wody – wy­rzekł po chwi­li – trud­no my­śleć o tem, czy go się gdzieś za­drap­nie, czy nie…

– Pro­si­łem o to – wy­rzu­cił tam­ten z pa­sya – abyś mnie pan wy­cią­gał?…

– No, nie. Nie przy­pusz­cza­łem jed­nak, że pan prze­sze­dłeś się to­pić.

Śmie­chy, jak świst bi­cza, prze­szy­ły po­wie­trze.

– Nie bła­znuj pan! – krzyk­nął Do­iń­ski, zry­wa­jąc się z ław­ki.

– Nie my­ślę z pa­nem współ­za­wod­ni­czyć.

– Pan mi od­po­wiesz za to!

– Każ­dej chwi­li.

Roz­dzie­lo­no ich, aby za­po­biedz więk­sze­mu skan­da­lo­wi.

Sta­ra­no się wpły­nąć na Do­iń­skie­go, aby prze­pro­sił ad­wo­ka­ta. Uparł się jed­nak ode­grać rolę nie­ustra­szo­ne­go i ob­sta­je przy po­je­dyn­ku.

Zdo­ław­szy so­bie zna­leźć świad­ków, ćwi­czy się na gwałt w strze­la­niu i przy­się­ga, że za­bi­je czło­wie­ka, któ­ry ra­tu­jąc mu ży­cie, za­dra­snął go w szy­ję.ZA­ZDRO­SNY.

Pięć lat, od dnia ślu­bu, przy­rze­kał Ka­rol żo­nie, że ją kie­dyś wy­pra­wi do mat­ki na parę ty­go­dni. Nie­zli­czo­ne prze­szko­dy, krę­pu­ją­ce w naj­błah­szych na­wet przed­się­wzię­ciach lu­dzi nie­za­moż­nych, od­wle­ka­ły z mie­sią­ca na mie­siąc, z roku na rok, tę wy­ma­rzo­ną po­dróż mę­żat­ki, spra­gnio­nej przy­po­mnieć so­bie cza­sy pa­nień­stwa, zo­ba­czyć dom, po­pi­sać się dzieć­mi. Na­resz­cie po dłu­giem ocze­ki­wa­niu zło­ży­ły się rze­czy tak szczę­śli­wie, że wszyst­kie boba były zdro­we, że było w czem po­ka­zać się daw­no nie­wi­dzia­nym, a otrzy­ma­na przez męża re­mu­ne­ra­cya po­kry­wa­ła kosz­ta wy­ciecz­ki – i dnia pew­ne­go mło­dej ko­bie­cie za­bi­ło ży­wiej ser­ce, gdy opusz­cza­ła próg domu na cały dłu­gi mie­siąc, cią­gnąc za sobą tro­je mal­ców: dwa ślicz­ne dziew­cząt­ka o ru­mia­nych bu­zia­kach i oczach świe­cą­cych jak pa­cior­ki i opa­lo­ne­go jak cy­gan chłop­ca, czte­ro­let­nie­go zbó­ja, któ­ry zwy­cza­jem wszyst­kich bra­ci, nie po­zwa­lał ani na chwi­lę za­po­mnieć sio­strom o fi­zycz­nej prze­wa­dze swej płci.

Po strasz­nem za­mie­sza­niu, ja­kie to­wa­rzy­szyć mu­sia­ło wy­mar­szo­wi tak cięż­kie­go i nie­kar­ne­go ta­bo­ru, po nie­by­wa­łym jesz­cze w tym za­wiąz­ku ro­dzin}' wy­bu­chu uści­sków w pierw­szej w ży­ciu chwi­li roz­sta­nia, po­ciąg ule­ciał szyb­ko jak ra­buś, uno­szą­cy zdo­bycz – a Ka­rol po­zo­stał sam, z ser­cem ści­śnię­tem przez uczu­cie dziw­nej pust­ki, ja­kie­go nie spo­dzie­wał się wca­le.

Zra­zu pró­bo­wał je opa­no­wać. Si­lił się na swo­bo­dę i lek­kość czło­wie­ka, któ­re­mu po­ło­wa kło­po­tów z gło­wy spa­dła. Pierw­szy dzień był też zno­śnym. Od­po­czy­wa­ło się po zgieł­ku od­jaz­do­wych przy­go­to­wań i za­po­zna­wa­ło z no­wem wra­że­niem sa­mot­no­ści sło­mia­ne­go wdow­ca, dość za­baw­nem.

Ale na­za­jutrz już za­czę­ło mu być w domu pu­sto, nud­no i nie­swoj­sko. Nie mó­wiąc o uciąż­li­wo­ściach ob­słu­gi­wa­nia się sa­me­mu – bo słu­żą­ce od­pra­wio­no, a stróż domu zja­wiał się le­d­wie na chwi­lę – da­wał mu się co­raz ży­wiej uczuć brak istot, do któ­rych bli­sko­ści przy­wykł: ich twa­rzy, ru­chu, ich wad na­wet. Spo­kój kil­ku­ty­go­dnio­we­go osa­mot­nie­nia, któ­ry wi­dział nie­daw­no w ide­al­nem świe­tle zbaw­czej dla swo­ich ner­wów ku­ra­cyi, oka­zał się brak at­mos­fe­rą nie­moż­li­wą do znie­sie­nia, wro­gą ist­nie­niu, jak miej­sca, w któ­rych brak po­wie­trza. Nie umiał so­bie wy­obra­zić, jak dłu­go w tej at­mos­fe­rze wy­trzy­mać zdo­ła i nie mógł od­ża­ło­wać, że zna­lazł się w niej sa­mo­chcąc.

Prze­zie­waw­szy parę wie­czo­rów w knajp­ce, nie­zno­śnej te­raz, bo przy­mu­so­wej, w okta­wę wy­jaz­du żony o ni­czem już in­nem nie my­ślał, prócz niej i dzie­ci. Po­czął od­twa­rzać w pa­mię­ci cał­ko­wi­tą hi­sto­ryę tej mi­ło­ści, któ­ra go za­wio­dła przed oł­tarz, za­cząw­szy od tych cza­sów, kie­dy za­le­d­wie swą żonę po­znał i ma­rzył do­pie­ro o uści­śnie­niu jej ręki. Przej­mu­jąc się cza­rem wspo­mnień, po­mi­mo że pro­za kłót­ni i dą­sów nie wy­cho­dzi­ła dzi­siaj mie­sią­ca­mi ca­ły­mi po za próg domu, że zdra­dzał nie­raz żonę w naj­więk­szej ta­jem­ni­cy, a ku­fel piwa i sto­lik kar­cia­ny prze­no­sił czę­sto nad jej to­wa­rzy­stwo, uwie­rzył na­gle, że ją strasz­li­wie ko­cha i żyć zda­la od niej ani przez chwi­lę nie może. I po­czął brak jej od­czu­wać nie jak fleg­ma­tycz­ny mąż, któ­re­mu piesz­czo­ty za­pew­nia układ pra­wo­moc­ny, ale jak nie­cier­pli­wy i nie­na­sy­co­ny ko­cha­nek, dla któ­re­go każ­dy zdo­by­ty po­ca­łu­nek jest prze­dłu­że­niem try­um­fu.

Na­ko­niec zja­wi­ła się pie­kiel­na sio­strzy­ca mi­ło­ści: za­zdrość – i idą­ce z nią w pa­rze męki. Od rana do wie­czo­ra opę­dzał się jej pod­szep­tom, niby ką­sa­niu ko­ma­rów w dzień lata. Co chwi­la wy­sy­łał myśl na zwia­dy w od­le­głe miej­sca, sta­ra­jąc się prze­nik­nąć, co się tam te­raz dziać może, szu­ka­jąc wska­zó­wek w prze­szło­ści, ba­da­jąc pa­mię­cią, jak sę­dzia śled­czy, cha­rak­ter i zwy­cza­je swej żony, a gdy nie mogł nic od­kryć, w tym wła­śnie bra­ku wszel­kich po­szlak upa­try­wał wy­so­ce nie­po­ko­ją­ce do­wo­dy jej skry­to­ści i spry­tu.

Naj­bar­dziej po­dej­rza­nem wy­da­ło mu się, że tak usil­nie sta­ra­ła się wy­módz na nim tę wy­ciecz­kę. Na­su­wa­ło mu to upar­cie myśl mgli­stą, a przy­krą do naj­wyż­sze­go stop­nia, o ja­kiejś daw­niej, dro­giej mi­ło­st­ce z lat pa­nień­skich jesz­cze, cią­gną­cej ją nie­prze­par­tym uro­kiem mło­do­cia­nych wspo­mnień, lub strasz­niej­sze jesz­cze przy­pusz­cze­nie skan­da­licz­ne­go ro­man­su, któ­ry przed nim, wy­da­jąc ją za mąż, ukry­to. Tyle ko­biet, mię­dzy sta­ra­ją­ce­mi się ucho­dzić za nie­ska­zi­tel­ne, ma prze­szłość "spla­mio­ną" – dla­cze­goż­by ona mia­ła być lep­szą? W obłę­dzie sa­mo­lub­nej oba­wy o swe przy­wi­le­je, któ­rych war­tość, ob­ni­ża­ją­ca się z dniem każ­dym w głę­bi jego uczuć, pod­ska­ki­wa­ła na­gle na myśl, że mógł­by je stra­cić – za­po­mi­nał zu­peł­nie o tem, że nie tak daw­no zwy­cię­skie­mi oczy­ma mło­de­go zu­cha pa­trzy! na wszyst­kie ko­bie­ty jak na swą, wła­sność, że do dziś go­tów był się­gnąć bez skru­pu­łów po każ­dą, nada­rza­ją­cą się zdo­bycz. Jak wszy­scy męż­czyź­ni, uwa­żał swe mę­żow­skie pra­wa, te same, któ­re nie­gdyś u dru­gich wy­szy­dzał i dep­tał, za nie­ty­kal­ną świę­tość, a naj­mniej­sze ich na­ru­sze­nie, naj­mniej­szą po­ku­sę na­wet na­ru­sze­nia za ha­nieb­ny, zbrod­ni­czy, prze­ciw­ny na­tu­rze za­mach na mo­ral­ność i czło­wie­czeń­stwo, na bo­ski ład świa­ta. Ko­bie­ty wy­da­wa­ły mu się w tym na­stro­ju uoso­bie­niem za­cza­jo­ne­go wia­ro­łom­stwa i wzbu­dza­ły w nim za­ja­dłą, wa­ry­ac­ką nie­na­wiść skąp­ca, któ­ry – w śmier­tel­nej trwo­dze o swe – skar­by na wszyst­kie stro­ny wie­trzy zło­dziei.

Cho­dził jak w go­rącz­ce. Nie wie­dział, co do nie­go mó­wio­no, po­ob­gry­zał so­bie do krwi pa­znok­cie. Nie­zdol­ny dłu­żej zno­sić tych udrę­czeń, po­sta­no­wi] we­zwać żonę do na­tych­mia­sto­we­go po­wro­tu i uło­żył w tym celu de­pe­szę w: sło­wach:

"Za­cho­ro­wa­łem, wra­caj, Ka­rol".
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: