Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Towarzysze Jehudy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Towarzysze Jehudy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 542 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TA­BLE D\' HÔTE

Dnia 9 paź­dzier­ni­ka 1799 r. w pięk­ny dzień je­sie­ni po­łu­dnio­wej, dzię­ki któ­rej na dwóch krań­cach Pro­wan­sji doj­rze­wa­ją po­ma­rań­cze w Hy­eres i wi­no­gro­na w Pa­int-Péray, za­przę­żo­na w trzy ko­nie pocz­to­we ko­la­sa prze­jeż­dża­ła przez most na Du­ran­cji, mię­dzy Ca­va­il­ho­nem a Châte­au-Re­nard, kie­ru­jąc się ku Awi­nio­no­wi, daw­ne­mu mia­stu pa­pie­skie­mu, przy­łą­czo­ne­mu do Fran­cji przed ośmiu laty mocą de­kre­tu z 25 maja 1791 r. Przy­łą­cze­nie to po­twier­dzo­ne zo­sta­ło przez trak­tat mię­dzy ge­ne­ra­łem Bo­na­par­te i pa­pie­żem Piu­sem VI, pod­pi­sa­ny w 1797 r. w To­len­ti­no.

Ko­la­sa wto­czy­ła się przez bra­mę od stro­ny Aix, prze­je­cha­ła nie zwal­nia­jąc bie­gu przez całe mia­sto o uli­cach wą­skich i krę­tych, zbu­do­wa­ne tak, że było jed­no­cze­śnie osło­nię­te od wi­chru i słoń­ca, i za­trzy­ma­ła się o pięć­dzie­siąt kro­ków od bra­my, pro­wa­dzą­cej do Oul­le, przed ho­te­lem Pa­la­is-Ega­li­té, któ­ry za­czy­na­no po­wo­li na­zy­wać po­now­nie Pa­la­is-Roy­al. Tych kil­ka pra­wie nic nie zna­czą­cych słów z po­wo­du na­zwy ho­te­lu, przed któ­rym za­trzy­ma­ła się eks­tra­pocz­ta, zaj­mu­ją­ca na­szą uwa­gę – wska­zu­je do­sta­tecz­nie po­ło­że­nie, w ja­kim była Fran­cja pod rzą­dem re­ak­cji ter­mi­do­ro­wej, ochrzczo­nym na­zwą Dy­rek­to­ria­tu. Po wal­ce re­wo­lu­cyj­nej, któ­ra trwa­ła od 14 lip­ca 1789 r. do 9 ter­mi­do­ra 1794 r. po dniach 5 i 6 paź­dzier­ni­ka, 21 czerw­ca, 10 sierp­nia, 2 i 3 wrze­śnia, 21 maja, 29 ter­mi­do­ra i l pre­ry­ala, po przyj­rze­niu się spa­da­ją­cym gło­wom kró­la i jego sę­dziów, kró­lo­wej i jej oskar­ży­cie­la, Ży­ron­dy­stów i Fran­cisz­ka­nów, umiar­ko­wa­nych i Ja­ko­bi­nów, Fran­cję ogar­nął naj­strasz­liw­szy ze wszyst­kich prze­sy­tów, prze­syt krwi!

Od­czu­ła je­śli nie po­trze­bę kró­la, to przy­najm­niej pra­gnie­nie sil­ne­go rzą­du, któ­re­mu mo­gła­by za­ufać, na któ­rym mo­gła­by się oprzeć, któ­ry dzia­łał­by za nią i po­zwo­lił jej od­po­cząć.W miej­sce ta­kie­go nie­wy­raź­nie po­żą­da­ne­go rzą­du po­sia­da­ła sła­by i nie­zde­cy­do­wa­ny Dy­rek­to­riat, zło­żo­ny z lu­bież­ne­go Bar­ra­sa, in­try­gan­ta Siey­esa, dziel­ne­go Mo­uli­na, bez­barw­ne­go Ro­ge­ra Du­co­sa i uczci­we­go, lecz zbyt na­iw­ne­go Go­hie­ra. Stąd wy­ni­kła mier­na po­wa­ga na ze­wnątrz i bar­dzo wąt­pli­wy spo­kój we­wnątrz. Dwaj po­dróż­ni, któ­rzy wy­sie­dli z eks­tra­pocz­ty przed bra­mą ho­te­lu Pa­la­is-Roy­al, mie­li nie­wąt­pli­wie pew­ne po­wo­dy do oba­wia­nia się na­stro­ju usta­wicz­nie wzbu­rzo­nej lud­no­ści mia­sta pa­pie­skie­go, al­bo­wiem nie­co po­wy­żej Or­go­nu, w miej­scu, gdzie po­dróż­ny ma trzy dro­gi do wy­bo­ru – jed­ną do Ni­mes, dru­gą do Car­pen­tras, trze­cią do Awi­nio­nu – pocz­ty­lion za­trzy­mał ko­nie, ob­ró­cił się i za­py­tał:

– Czy oby­wa­te­le jadą przez Awi­nion, czy przez Car­pen­tras?

– Któ­ra z dwóch dróg jest krót­sza? – za­py­tał krót­ko ostrym gło­sem star­szy po­dróż­ny, któ­ry mógł mieć za­le­d­wie lat trzy­dzie­ści.

– Dro­ga na Awi­nion, oby­wa­te­lu, o do­bre pół­to­rej mili przy­najm­niej.

– W ta­kim ra­zie – od­parł po­dróż­ny – jedź­my dro­gą na Awi­nion.

I ka­re­ta po­to­czy­ła się ga­lo­pem, któ­ry świad­czył, że oby­wa­te­le po­dróż­ni, jak na­zy­wał ich pocz­ty­lion, jak­kol­wiek na­zwa pan za­czy­na­ła wra­cać do roz­mo­wy, pła­ci­li co naj­mniej trzy­dzie­ści sous na­piw­ku.

Ta sama chęć uni­ka­nia stra­ty cza­su ob­ja­wi­ła się gdy tyl­ko we­szli do ho­te­lu. Głos za­brał znów, po­dob­nie jak w dro­dze, star­szy po­dróż­ny. Za­py­tał, czy moż­na nie­zwłocz­nie zjeść obiad, a spo­sób, w jaki za­da­ne było py­ta­nie, wy­ka­zy­wał, że po­dróż­ny go­tów był po­mi­nąć nie­jed­no wy­ma­ga­nie ga­stro­no­micz­ne, by­le­by po­da­no je­dze­nie jak naj­śpiesz­niej.

– Oby­wa­te­lu – od­parł go­spo­darz, któ­ry na od­głos tur­ko­tu kół wy­biegł z ser­we­tą w ręce na po­wi­ta­nie po­dróż­nych – bę­dzie­cie szyb­ko i przy­zwo­icie ob­słu­że­ni w wa­szym po­ko­ju; ale gdy­bym się ośmie­lił dać wam radę…

Za­wa­hał się.

– O, pro­szę o radę, bar­dzo pro­szę! – ode­zwał się młod­szy po­dróż­ny, za­bie­ra­jąc głos po raz pierw­szy.

– A więc naj­le­piej by­ło­by zjeść po pro­stu ta­ble d'hôte, jak po­dróż­ny, na któ­re­go cze­ka za­przę­żo­ny po­wóz. Obiad jest do­sko­na­ły i już po­da­ny.

Go­spo­darz jed­no­cze­śnie wska­zy­wał po­wóz, urzą­dzo­ny w nie­sły­cha­nie wy­god­ny spo­sób i za­przę­żo­ny w dwa ko­nie, któ­re grze­ba­ły zie­mię ko­py­ta­mi, gdy pocz­ty­lion cze­kał cier­pli­wie, sie­dząc na brze­gu okna i wy­chy­la­jąc bu­tel­kę wina z Ca­hors. Pierw­szy ruch tego, któ­re­mu go­spo­darz uczy­nił tę pro­po­zy­cję, był prze­czą­cy. Wsze­la­ko po chwi­li na­my­słu star­szy po­dróż­ny, jak gdy­by za­nie­chał pier­wot­ne­go po­sta­no­wie­nia, zwró­cił się ru­chem py­ta­ją­cym do to­wa­rzy­sza. Ten zaś od­po­wie­dział spoj­rze­niem, któ­re zna­czy­ło:

"Wszak pan wie, że je­stem na pań­skie roz­ka­zy".

– Niech i tak bę­dzie – rzekł ten, któ­ry wi­docz­nie obo­wią­za­ny był po­dej­mo­wać ini­cja­ty­wę – zje­my obiad przy ta­ble d'hôte.

Zwra­ca­jąc się do pocz­ty­lio­na, któ­ry z ka­pe­lu­szem w ręku cze­kał na jego roz­ka­zy, do­dał:

– Niech naj­póź­niej za pół go­dzi­ny ko­nie będą za­przę­żo­ne.

Pro­wa­dze­ni przez go­spo­da­rza we­szli obaj do ja­dal­ni, star­szy idąc na­przód, młod­szy zaś za nim.

Wia­do­mo, ja­kie wra­że­nie wy­wie­ra­ją nowi przy­by­sze przy ta­ble d'hôte. Wszyst­kie spoj­rze­nia skie­ro­wa­ły się na wcho­dzą­cych; do­syć oży­wio­na roz­mo­wa urwa­ła się. Bie­siad­ni­cy skła­da­li się ze zwy­kłych go­ści ho­te­lu. Był po­dróż­ny, któ­re­go po­wóz cze­kał za­przę­żo­ny przed do­mem, han­dlarz win z Bor­de­aux, prze­by­wa­ją­cy w Awi­nio­nie z przy­czyn, o któ­rych póź­niej, i gro­no osób, ja­dą­cych z Mar­sy­lii do Lug­du­nu dy­li­żan­sem. Przy­by­sze po­wi­ta­li to­wa­rzy­stwo lek­kim ski­nie­niem gło­wy i za­sie­dli na krań­cu sto­łu tak, że kil­ka na­kryć dzie­li­ło ich od in­nych bie­siad­ni­ków.

To ary­sto­kra­tycz­ne od­osob­nie­nie po­dwo­iło cie­ka­wość, któ­rej byli przed­mio­tem. Zresz­tą każ­dy wi­dział, że są to lu­dzie nie­za­prze­czal­nej dys­tynk­cji, jak­kol­wiek strój ich był bar­dzo skrom­ny, taki jaki no­si­ła cała ów­cze­sna mło­dzież. Od wy­twor­ni­siów pa­ry­skich a na­wet i pro­win­cjo­nal­nych od­róż­nia­ły ich dłu­gie, gład­ko przy­cze­sa­ne wło­sy i czar­ny kra­wat owią­za­ny do­ko­ła szyi, taki, ja­kie no­si­li woj­sko­wi.

Po­wierz­chow­ność mło­dzień­ców przed­sta­wia­ła dwa naj­zu­peł­niej róż­ne typy.

Star­szy, któ­re­go głos na­wet w naj­po­uf­niej­szych in­to­na­cjach wy­ka­zy­wał przy­zwy­cza­je­nie do roz­ka­zy­wa­nia, był, jak wspo­mnie­li­śmy, męż­czy­zną ja­kich trzy­dzie­stu lat, wło­sy miał czar­ne, roz­dzie­lo­ne na środ­ku, gład­ko przy­cze­sa­ne i spa­da­ją­ce wzdłuż skro­ni na ra­mio­na. Twarz jego była ogo­rza­ła, jak u czło­wie­ka, któ­ry po­dró­żo­wał po kra­jach po­łu­dnio­wych. War­gi miał wą­skie, nos pro­sty, zęby bia­łe i oczy so­ko­le, ja­kie Dan­te przy­pi­su­je Ce­za­ro­wi. Wzro­stu był ra­czej ma­łe­go, rękę miał de­li­kat­ną, sto­pę wą­ską, kształt­ną. W jego obej­ściu nie było swo­bo­dy, wy­da­wał się skrę­po­wa­ny, co wska­zy­wa­ło, że no­sił ubra­nie, do któ­re­go nie przy­wykł. Gdy­by zaś prze­mó­wił a był nad brze­ga­mi Lo­ary, za­miast Ro­da­nu, jego in­ter­lo­ku­tor mógł­by za­uwa­żyć, że miał w wy­mo­wie ak­cent wło­ski.

To­wa­rzysz jego mógł być o ja­kieś trzy lub czte­ry lata młod­szy.

Był to pięk­ny mło­dzie­niec o ce­rze ró­żo­wej, wło­sach ja­snych, oczy miał błę­kit­ne, nos pro­sty, pod­bró­dek wy­dat­ny, pra­wie bez za­ro­stu. Mógł być o dwa cale wyż­szy od to­wa­rzy­sza, a jak­kol­wiek wzro­stu był mniej niż śred­nie­go, całą po­stać miał tak kształt­ną, taki był swo­bod­ny we wszyst­kich ru­chach, że nie­trud­no było od­gad­nąć, iż po­sia­dał, je­śli nie siłę, to przy­najm­niej nie­po­spo­li­tą zwin­ność i zręcz­ność.

Jed­na­ko­wo ubra­ny, wy­da­wał się być po­zor­nie na rów­nej sto­pie z to­wa­rzy­szem, nie­mniej oka­zy­wał mło­de­mu bru­ne­to­wi wy­bit­ny sza­cu­nek, któ­ry nie mógł wy­ni­kać z wie­ku, lecz po­cho­dził nie­wąt­pli­wie z niż­sze­go sta­no­wi­ska spo­łecz­ne­go. Poza tym na­zy­wał to­wa­rzy­sza oby­wa­te­lem, gdy ten na­zy­wał go po pro­stu Ro­lan­dem.

Te uwa­gi, któ­re czy­ni­my, by wta­jem­ni­czyć głę­biej czy­tel­ni­ka w na­sze opo­wia­da­nie, nie przy­szły praw­do­po­dob­nie wca­le na myśl współ­bie­siad­ni­kom przy ta­ble d'hôte, al­bo­wiem po kil­ku se­kun­dach przy­glą­da­nia się przy­by­szom ode­rwa­no od nich spoj­rze­nia i na chwi­lę prze­rwa­ną roz­mo­wę po­now­nie pod­ję­to.Przy­znać trze­ba, że te­mat roz­mo­wy był dla po­dróż­nych nie­sły­cha­nie in­te­re­su­ją­cy; mó­wio­no o za­trzy­ma­niu dy­li­żan­su wio­zą­ce­go sześć­dzie­siąt ty­się­cy fran­ków pie­nię­dzy rzą­do­wych. Sta­ło się to po­przed­nie­go dnia na dro­dze z Mar­sy­lii do Awi­nio­nu, mię­dzy Lam­besc i Pont-Roy­al.

Po pierw­szych sło­wach o tym wy­pad­ku, dwaj mło­dzień­cy wy­tę­ży­li słuch ze szcze­rym za­in­te­re­so­wa­niem.

Wy­da­rzy­ło się to na tej sa­mej dro­dze, któ­rą je­cha­li, a opo­wia­da­ją­cy był jed­nym z głów­nych ak­to­rów sce­ny z go­ściń­ca.

Był to han­dlarz win z Bor­de­aux.

Naj­chciw­si szcze­gó­łów oka­za­li się po­dróż­ni, któ­rzy przy­by­li dy­li­żan­sem i mie­li wnet od­je­chać. Inni współ­bie­siad­ni­cy, lu­dzie miej­sco­wi, obe­zna­ni byli wi­docz­nie z ta­ki­mi ka­ta­stro­fa­mi, gdyż sami przy­ta­cza­li szcze­gó­ły, za­miast ich słu­chać.

– A więc, oby­wa­te­lu – mó­wił gru­by je­go­mość, do któ­re­go tu­li­ła się w trwo­dze ko­bie­ta wiel­ka, su­cha i chu­da – mó­wi­cie, że to na tej wła­śnie dro­dze, któ­rą je­cha­li­śmy, do­ko­na­no kra­dzie­ży?

– Tak jest, oby­wa­te­lu, mię­dzy Lam­besc i Pont-Roy­al. Czy za­uwa­ży­li­ście miej­sce, gdzie dro­ga idzie pod górę i zwę­ża się mię­dzy dwo­ma wzgó­rza­mi? Jest tam mnó­stwo skał.

– Tak, tak, mój dro­gi – rze­kła ko­bie­ta, ści­ska­jąc ra­mię męża – za­uwa­ży­łam; po­wie­dzia­łam na­wet, chy­ba pa­mię­tasz: "To nie­do­bre miej­sce, wolę prze­jeż­dżać tędy dniem, niż nocą".

– Ależ pani – ode­zwał się mło­dzie­niec, któ­ry w zwy­kłych cza­sach wo­dził rej w roz­mo­wie przy ta­ble d'hôte – dla pa­nów to­wa­rzy­szy Je­hu­dy nie ma dnia ani nocy.

– Jak to! Oby­wa­te­lu – za­py­ta­ła dama, bar­dziej jesz­cze prze­ra­żo­na – za­trzy­ma­no was w bia­ły dzień?

– W bia­ły dzień, oby­wa­tel­ko, o dzie­sią­tej rano.

– I iluż ich było? – py­tał gru­by je­go­mość.

– Czte­rech, oby­wa­te­lu.

– Ukry­tych na dro­dze?

– Nie. Przy­je­cha­li kon­no, za­ma­sko­wa­ni i uzbro­je­ni od stóp do głów.

– Taki ich zwy­czaj – wtrą­cił mło­dzie­niec, sta­ły gość ta­ble d'hôte'u – po­wie­dzie­li: "Nie broń­cie się, nie sta­nie się wam nic złe­go, chce­my tyl­ko pie­nię­dzy rzą­do­wych", nie­praw­da?

– Sło­wo w sło­wo, oby­wa­te­lu.

– Na­stęp­nie – mó­wił da­lej ten, któ­ry się wy­da­wał tak do­sko­na­le po­in­for­mo­wa­ny – dwaj zsie­dli z ko­nia, rzu­ci­li cu­gle to­wa­rzy­szom i za­żą­da­li od kon­duk­to­ra, żeby im wrę­czył pie­nią­dze.

– Oby­wa­te­lu – rzekł gru­by je­go­mość, za­chwy­co­ny – opo­wia­da­cie zaj­ście tak, jak by­ście je wi­dzie­li.

– Może też pan był przy tym – ode­zwał się je­den z po­dróż­nych, na wpół żar­to­bli­wie, na poły z po­wąt­pie­wa­niem.

– Nie wiem, oby­wa­te­lu, czy mó­wiąc to, ma­cie za­miar po­wie­dzieć mi nie­grzecz­ność – rzekł lek­kim to­nem mło­dzie­niec, któ­ry tak uprzej­mie i tak wła­ści­wie przy­szedł w su­kurs opo­wia­da­ją­ce­mu – ale moje za­pa­try­wa­nia po­li­tycz­ne spra­wia­ją, że nie uwa­żam wa­sze­go po­dej­rze­nia za obe­lgę. Gdy­bym miał nie­szczę­ście na­le­żeć do na­pad­nię­tych albo ho­nor za­li­cza­nia się do tych, któ­rzy na­pa­da­li, przy­znał­bym się szcze­rze, za­rów­no w jed­nym jak i w dru­gim wy­pad­ku; ale wczo­raj rano, o go­dzi­nie dzie­sią­tej, wła­śnie w chwi­li, gdy za­trzy­my­wa­no dy­li­żans o czte­ry mile stąd, ja­dłem naj­spo­koj­niej śnia­da­nie na tym sa­mym miej­scu i na­wet z tymi sa­my­mi dwo­ma oby­wa­te­la­mi, któ­rzy w tej chwi­li ra­czą sie­dzieć po mo­jej pra­wej i le­wej stro­nie.

– A - za­py­tał młod­szy z dwóch po­dróż­nych, któ­re­go to­wa­rzysz na­zy­wał Ro­lan­dem – ilu było męż­czyzn w dy­li­żan­sie?

– Za­raz; zda­je mi się, że było… tak, tak jest, było nas sied­miu męż­czyzn i trzy ko­bie­ty.

– Sied­miu męż­czyzn, nie li­cząc kon­duk­to­ra? – po­wtó­rzył Ro­land.

– Ma się ro­zu­mieć.

– I sied­miu męż­czyzn po­zwo­li­ło się ogra­bić czte­rem ban­dy­tom? Win­szu­ję pa­nom.

– Wie­dzie­li­śmy z kim mamy do czy­nie­nia – od­parł han­dlarz wina – i nie my­śle­li­śmy się bro­nić.

– Jak to! – za­wo­łał mło­dzie­niec. – Z kim mie­li­ście do czy­nie­nia? Ależ, zda­je mi się, mie­li­ście do czy­nie­nia ze zło­dzie­ja­mi, ban­dy­ta­mi!

– By­najm­niej; przed­sta­wi­li się.

– Przed­sta­wi­li się?

– Po­wie­dzie­li: "Pa­no­wie, obro­na wa­sza jest zby­tecz­na; pa­nie, nie oba­wiaj­cie się, nie je­ste­śmy ban­dy­ta­mi, je­ste­śmy to­wa­rzy­sza­mi Je­hu­dy".

– Tak – rzekł mło­dzie­niec, sta­ły gość ta­ble d'hôte'u – uprze­dza­ją, żeby nie było po­mył­ki; taki ich zwy­czaj.

– Kim jest ów Je­hu­da, któ­ry ma ta­kich grzecz­nych to­wa­rzy­szy? Czy to ich ka­pi­tan?

– Pa­nie – ode­zwał się męż­czy­zna w stro­ju po­dob­nym do ubio­ru świec­kie­go księ­dza i któ­ry rów­nież wy­da­wał się nie tyl­ko sta­łym go­ściem ta­ble d'hôte'u ale nad­to czło­wie­kiem świa­do­mym ta­jem­nic czci­god­nej kor­po­ra­cji, o ja­kiej mó­wio­no – gdy­by pan znał le­piej Pi­smo Świę­te, wie­dział­by pan, że mniej wię­cej dwa ty­sią­ce sześć­set lat temu Je­hu­da umarł i stąd nie może obec­nie za­trzy­my­wać dy­li­żan­sów na go­ściń­cach.

– Księ­że do­bro­dzie­ju – od­parł Ro­land, któ­ry po­znał du­chow­ne­go – po­nie­waż po­mi­mo cierp­kie­go tonu, ja­kim prze­ma­wiasz, wy­da­jesz się wiel­ce wy­kształ­co­ny, prze­to po­zwól bied­ne­mu nie­świa­do­me­mu czło­wie­ko­wi, żeby cię za­py­tał o nie­któ­re szcze­gó­ły o tym Je­hu­dzie, któ­ry umarł dwa ty­sią­ce sześć­set lat temu, a jed­nak­że ma za­szczyt po­sia­da­nia to­wa­rzy­szy, no­szą­cych jego imię.

– Je­hu­da – od­parł czło­wiek du­chow­ny tym sa­mym cierp­kim to­nem – był kró­lem Izra­ela, na­masz­czo­nym przez Elia­sza pod wa­run­kiem, że uka­rze zbrod­nie rodu Acha­ba i Je­za­be­li i wyda wy­rok śmier­ci na wszyst­kich ka­pła­nów Ba­ala.

– Księ­że do­bro­dzie­ju – rzekł mło­dzie­niec, śmie­jąc się – dzię­ku­ję za wy­ja­śnie­nie. Nie wąt­pię, że jest do­kład­ne a bar­dzo uczo­ne, tyl­ko, wy­zna­ję, nie­wie­le mnie na­uczy­ło.

– Jak to, oby­wa­te­lu, nie ro­zu­mie­cie, że Je­hu­da to Jego Kró­lew­ska Mość Lu­dwik XVIII, na­masz­czo­ny pod wa­run­kiem, że uka­rze zbrod­nie re­wo­lu­cji i wyda wy­rok śmier­ci na ka­pła­nów Ba­ala, to jest na tych wszyst­kich, któ­rzy mie­li ja­ki­kol­wiek udział w wy­two­rze­niu wstręt­ne­go sta­nu rze­czy, na­zwa­ne­go od lat sied­miu rze­czą­po­spo­li­tą?

– Owszem, ro­zu­miem – od­po­wie­dział mło­dzie­niec. – Ale czy do tych, któ­rych to­wa­rzy­sze Je­hu­dy mają obo­wią­zek zwal­czać, za­li­cza­cie też wa­lecz­nych żoł­nie­rzy, któ­rzy od­par­li cu­dzo­ziem­ców od gra­nic Fran­cji i zna­ko­mi­tych ge­ne­ra­łów, któ­rzy do­wo­dzi­li ar­mia­mi Ty­ro­lu, Sam­bre-et-Meu­se i wło­ską?

– Ależ na­tu­ral­nie, ci przede wszyst­kim.

Oczy mło­dzień­ca rzu­ci­ły bły­ska­wi­cę, noz­drza wy­dę­ły się, war­gi za­ci­snę­ły, uniósł się na krze­śle; ale to­wa­rzysz po­cią­gnął go za sur­dut i spoj­rze­niem na­ka­zał mu mil­cze­nie. Na­stęp­nie ten, któ­ry dał do­wód swo­jej wła­dzy, za­brał głos po raz pierw­szy. – Oby­wa­te­lu – rzekł, zwra­ca­jąc się do sta­łe­go go­ścia ta­ble d'hôte'u – wy­bacz­cie dwom po­dróż­nym, któ­rzy opu­ści­li Fran­cję przed dwo­ma laty i przy­by­wa­ją z krań­ca świa­ta, jak­by z Ame­ry­ki albo z In­dii. Nie wie­my zu­peł­nie co się dzie­je w kra­ju, pra­gnę­li­by­śmy się do­wie­dzieć.

– A jak­że – od­parł ten, do któ­re­go sło­wa były skie­ro­wa­ne – żą­da­nie jest aż nad­to słusz­ne, oby­wa­te­lu; py­taj­cie a otrzy­ma­cie od­po­wiedź.

– A więc – cią­gnął da­lej mło­dy bru­net o oku or­lim, wło­sach kru­czych i gład­ko przy­cze­sa­nych, ce­rze gra­ni­to­wej – te­raz kie­dy wiem, kim jest Je­hu­da i w ja­kim celu zo­sta­ła utwo­rzo­na jego kom­pa­nia, pra­gnął­bym do­wie­dzieć się, na co jego to­wa­rzy­sze prze­zna­cza­ją za­bie­ra­ne pie­nią­dze.

– Ach, Boże! To bar­dzo pro­ste, oby­wa­te­lu, wszak wie­cie, że po­wstał za­miar przy­wró­ce­nia mo­nar­chii bur­boń­skiej?

– Nie, nie wie­dzia­łem – od­parł mło­dy bru­net to­nem, któ­re­mu na próż­no usi­ło­wał nadać brzmie­nie na­iw­ne – przy­by­wam, jak rze­kłem, z krań­ca świa­ta.

– Jak to! Nie wie­dzie­li­ście o tym? Oznaj­miam wam tedy, że za sześć mie­się­cy bę­dzie to fakt do­ko­na­ny.

Dwaj mło­dzień­cy o po­sta­wie woj­sko­wej wy­mie­ni­li spoj­rze­nia i uśmie­chy, cho­ciaż blon­dyn wy­raź­nie tłu­mił żywą nie­cier­pli­wość.

Ich roz­mów­ca cią­gnął da­lej:

– Lug­dun jest głów­ną kwa­te­rą kon­spi­ra­cji, je­że­li kon­spi­ra­cją moż­na na­zwać spi­sek, któ­ry or­ga­ni­zu­je się w peł­nym świe­tle dzien­nym; le­piej od­po­wia­da­ła­by tu­taj na­zwa rzą­du tym­cza­so­we­go.

– A więc, oby­wa­te­lu – rzekł mło­dy bru­net z grzecz­no­ścią nie po­zba­wio­ną szy­der­stwa – po­wiedz­my rząd tym­cza­so­wy.

– Ten rząd tym­cza­so­wy ma swój sztab głów­ny i wła­sne ar­mie.

– Ba! sztab głów­ny, może… ale ar­mie…

– Wła­sne ar­mie, po­wta­rzam.

– Gdzież są?

– Jed­na two­rzy się w gó­rach Ower­nii, pod wo­dzą pana de Char­do­na. Dru­ga w gó­rach Jury, pod wo­dzą pana Teys­son­ne­ta. Trze­cia wresz­cie, któ­ra w tej chwi­li jest czyn­na, na­wet z nie­ma­łym po­wo­dze­niem, w Wan­dei, słu­cha roz­ka­zów d'Escar­bo­vil­le'a, Achil­le­sa Le­blon­da i Ca­do­uda­la.

– Do­praw­dy, oby­wa­te­lu, od­da­je­cie mi istot­ną przy­słu­gę, opo­wia­da­jąc te wszyst­kie no­wi­ny. Mnie­ma­łem, że Bur­bo­no­wie po­go­dzi­li się już zu­peł­nie z wy­gna­niem; zda­wa­ło mi się, że or­ga­ni­za­cja po­li­cji jest tego ro­dza­ju, iż nie ist­nie­ją ani tym­cza­so­we ko­mi­te­ty ro­ja­li­stycz­ne w wiel­kich mia­stach, ani ban­dy­ci na go­ściń­cach. Wresz­cie zda­wa­ło mi się, że Wan­dea jest zu­peł­nie uśmie­rzo­na przez ge­ne­ra­ła Ho­che'a.

Mło­dzie­niec, do któ­re­go skie­ro­wa­na była ta od­po­wiedź, wy­buch­nął śmie­chem.

– Skąd przy­jeż­dża­cie? – za­wo­łał.

– Już wam po­wie­dzia­łem, oby­wa­te­lu – z krań­ca świa­ta.

– Wi­dać.

Po czym, kon­ty­nu­ując.

– Otóż, wi­dzi­cie – mó­wił – Bur­bo­no­wie nie są bo­ga­ci; emi­gran­ci, któ­rych do­bra sprze­da­no, są zruj­no­wa­ni. Nie­po­dob­na or­ga­ni­zo­wać dwóch ar­mii i utrzy­my­wać trze­ciej bez pie­nię­dzy. Po­wsta­ły kło­po­ty; je­dy­nie rzecz­po­spo­li­ta mo­gła wy­pła­cać żołd swo­im wro­gom; nie­po­dob­na było jed­nak przy­pusz­czać, że zde­cy­du­je się na to z do­brej woli. Nie pró­bu­jąc za­tem wcho­dzić z nią w nie­pew­ne a nie­bez­piecz­ne ukła­dy, po­sta­no­wio­no, iż pro­ściej bę­dzie za­bie­rać jej pie­nią­dze, niż ją o nie pro­sić.

– A! Ro­zu­miem na­resz­cie.

– To bar­dzo szczę­śli­wie.

– To­wa­rzy­sze Je­hu­dy są po­śred­ni­ka­mi mię­dzy rze­czą­po­spo­li­tą a kontr­re­wo­lu­cją, po­bor­ca­mi ge­ne­ra­łów ro­ja­li­stycz­nych.

– Tak, to już nie kra­dzież, to ope­ra­cja woj­sko­wa, czyn wo­jen­ny, jak każ­dy inny. – Wła­śnie, oby­wa­te­lu, od­ga­dli­ście i je­ste­ście obec­nie pod tym wzglę­dem rów­nie mą­drzy, jak my.

– Ale wtrą­cił nie­śmia­ło han­dlarz wina z Bor­de­aux – je­śli pa­no­wie to­wa­rzy­sze Je­hu­dy – zwra­cam uwa­gę, że nie mó­wię o nich nic złe­go – je­śli pa­no­wie to­wa­rzy­sze Je­hu­dy za­gię­li pa­rol tyl­ko na pie­nią­dze rzą­do­we…

– Je­dy­nie na pie­nią­dze rzą­do­we. Nie zda­rzy­ło się, żeby za­bra­li pie­nią­dze oso­bie pry­wat­nej.

– Nie zda­rzy­ło się?

– Nie zda­rzy­ło się.

– Jak więc się sta­ło, że wczo­raj, wraz z pie­niędz­mi rzą­do­wy­mi, za­bra­li dwie­ście lu­dwi­ków, któ­re były moją wła­sno­ścią?

– Ko­cha­ny pa­nie – od­parł mło­dzie­niec, sta­ły gość ta­ble d'hôte'u – po­wie­dzia­łem już, że za­szła nie­wąt­pli­wie po­mył­ka i za­rę­czam panu, jak na­zy­wam się Al­fred de Bar­jols, że te pie­nią­dze prę­dzej czy póź­niej będą panu zwró­co­ne.

Han­dlarz win wes­tchnął głę­bo­ko i po­trzą­snął gło­wą jak czło­wiek, któ­ry mimo da­ne­go za­pew­nie­nia, za­cho­wu­je jesz­cze pew­ne wąt­pli­wo­ści.

Ale w tej­że chwi­li, jak gdy­by zo­bo­wią­za­nie pod­ję­te przez mło­de­go szlach­ci­ca, któ­ry wy­mie­nia­jąc na­zwi­sko od­sło­nił swo­je sta­no­wi­sko spo­łecz­ne, obu­dzi­ło po­czu­cie de­li­kat­no­ści w tych, za któ­rych rę­czył, koń za­trzy­mał się przed bra­mą, z ko­ry­ta­rza do­biegł od­głos kro­ków, drzwi ja­dal­ni otwo­rzy­ły się i w pro­gu sta­nął za­ma­sko­wa­ny męż­czy­zna, uzbro­jo­ny od stóp do gło­wy.

– Pa­no­wie – rzekł, wśród głę­bo­kiej ci­szy wy­wo­ła­nej jego uka­za­niem się – czy jest mię­dzy wami po­dróż­ny, na­zwi­skiem Jan Pi­cot, któ­ry był wczo­raj w dy­li­żan­sie, za­trzy­ma­nym mię­dzy Lam­besc i Pont-Roy­al?

– Jest – od­parł han­dlarz win, zdu­mio­ny.

– To pan? – spy­tał męż­czy­zna.

– To ja!

– Czy panu nic nie za­bra­no?

– Owszem, za­bra­no mi dwie­ście lu­dwi­ków, któ­re po­wie­rzy­łem kon­duk­to­ro­wi.

– Mu­szę nad­mie­nić – do­dał mło­dy szlach­cic – że przed chwi­lą pan mó­wił wła­śnie o tym i uwa­żał pie­nią­dze za stra­co­ne.

– Pan się my­lił – rzekł nie­zna­jo­my – pro­wa­dzi­my woj­nę z rzą­dem, nie z ludź­mi pry­wat­ny­mi; je­ste­śmy par­ty­zan­ta­mi po­li­tycz­ny­mi, nie zaś zło­dzie­ja­mi. Oto pań­skie dwie­ście lu­dwi­ków, a gdy­by po­dob­na po­mył­ka zda­rzy­ła się w przy­szło­ści, niech się pan upo­mni i po­wo­ła na na­zwi­sko Mor­ga­na.

Po tych sło­wach za­ma­sko­wa­ny czło­wiek zło­żył wo­rek zło­ta po pra­wej ręce han­dla­rza win, wy­twor­nie ukło­nił się obec­nym i wy­szedł, po­zo­sta­wia­jąc jed­nych w trwo­dze a in­nych w zdu­mie­niu, z po­wo­du tak zu­chwa­łej od­wa­gi.PRZY­SŁO­WIE WŁO­SKIE

Choć wska­za­ne wła­śnie dwa uczu­cia prze­wa­ża­ły, nie ob­ja­wia­ły się u wszyst­kich w jed­na­ko­wym stop­niu. Za­le­ża­ły od płci, wie­ku, cha­rak­te­ru, na­wet sta­no­wi­ska spo­łecz­ne­go słu­cha­czy.

Han­dlarz win, Jan Pi­cot, głów­nie za­in­te­re­so­wa­ny zaj­ściem, ja­kie się od­by­ło, po­znaw­szy od pierw­sze­go rzu­tu oka po stro­ju, bro­ni i ma­sce jed­ne­go z lu­dzi, z któ­ry­mi miał do czy­nie­nia po­przed­nie­go dnia, zra­zu osłu­piał na jego wi­dok. Na­stęp­nie stop­nio­wo, do­wia­du­jąc się o przy­czy­nie wi­zy­ty zło­żo­nej mu przez ta­jem­ni­cze­go ban­dy­tę, pan Pi­cot wpadł z osłu­pie­nia w ra­dość, prze­cho­dząc przez wszyst­kie od­cie­nie po­śred­nie, ja­kie dzie­lą te uczu­cia. Jego wła­sny wo­rek zło­ta le­żał przed nim i rzekł­byś, iż nie śmie go do­tkąć: może oba­wiał się, że w chwi­li, gdy wy­cią­gnie po nie­go rękę, wo­rek znik­nie, jak zni­ka zło­to, któ­re znaj­du­je­my nie­raz we śnie i któ­re ulat­nia się, za­nim zdą­ży­my otwo­rzyć oczy.

Oty­ły je­go­mość z dy­li­żan­su i jego mał­żon­ka byli, po­dob­nie jak ich to­wa­rzy­sze po­dró­ży, szcze­rze prze­stra­sze­ni. Sie­dząc po le­wej stro­nie Jana Pi­co­ta, na wi­dok ban­dy­ty zbli­ża­ją­ce­go się do han­dla­rza win, je­go­mość ów w złud­nej na­dziei utrzy­ma­nia na­le­ży­tej od­le­gło­ści mię­dzy sobą a to­wa­rzy­szem Je­hu­dy, przy­su­nął krze­sło do krze­sła swo­jej żony, któ­ra pod na­ci­skiem usi­ło­wa­ła cof­nąć z ko­lei swo­je krze­sło. Po­nie­waż jed­nak na krze­śle na­stęp­nym sie­dział oby­wa­tel Al­fred de Bar­jols, nie ma­ją­cy żad­ne­go po­wo­du oba­wia­nia się lu­dzi, o któ­rych wy­ra­ził wła­śnie po­chleb­ny sąd, prze­to krze­sło żony oty­łe­go je­go­mo­ścia na­po­tka­ło prze­szko­dę w nie­ru­cho­mym krze­śle mło­de­go szlach­ci­ca.

On zaś, po­dob­nie jak ksiądz, któ­ry dał bi­blij­ne wy­ja­śnie­nie do­ty­czą­ce kró­la izra­el­skie­go Je­hu­dy i mi­sji, jaką mu po­wie­rzył Eliasz, za­cho­wał się jak czło­wiek nie tyl­ko nie od­czu­wa­ją­cy żad­nej oba­wy, ale na­wet spo­dzie­wa­ją­cy się tak za­ska­ku­ją­ce­go zda­rze­nia. Z uśmie­chem na ustach śle­dził za­ma­sko­wa­ne­go czło­wie­ka i gdy­by wszy­scy bie­siad­ni­cy nie byli za­ję­ci dwo­ma głów­ny­mi ak­to­ra­mi roz­gry­wa­ją­cej się sce­ny mo­gli­by za­uwa­żyć pra­wie nie­do­strze­gal­ne po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie mię­dzy ban­dy­tą a mło­dym szlach­ci­cem i na­stęp­ne, pra­wie w tej sa­mej chwi­li, po­mię­dzy szlach­ci­cem, a księ­dzem. Dwaj po­dróż­ni wresz­cie, któ­rych wpro­wa­dzi­li­śmy do sali ta­ble d'hôte'u sie­dzą­cy z dala od in­nych, na krań­cu sto­łu, za­cho­wa­li po­sta­wę zgod­ną z ich róż­ny­mi cha­rak­te­ra­mi. Młod­szy pod­niósł in­styn­kow­nie rękę, jak gdy­by szu­kał bro­ni, i wstał ni­czym pod dzia­ła­niem sprę­ży­ny, by rzu­cić się do gar­dła za­ma­sko­wa­ne­mu męż­czyź­nie; co na­stą­pi­ło­by z pew­no­ścią, gdy­by był sam. Na­to­miast star­szy, któ­ry, jak się zda­wa­ło, wy­da­wał mu roz­ka­zy nie tyl­ko z przy­zwy­cza­je­nia, ale i z pra­wa, za­do­wo­lił się, jak to uczy­nił już po­przed­nio, schwy­ta­niem go za sur­dut, mó­wiąc to­nem roz­ka­zu­ją­cym, a na­wet twar­dym:

– Siedź, Ro­lan­dzie!

I mło­dzie­niec usiadł.

Naj­obo­jęt­niej­szy pod­czas zaj­ścia, przy­najm­niej po­zor­nie, po­zo­stał męż­czy­zna, mo­gą­cy mieć trzy­dzie­ści trzy do trzy­dzie­stu czte­rech lat, blon­dyn z ryżą bro­dą, twa­rzą spo­koj­ną i pięk­ną, o wiel­kich nie­bie­skich oczach, ce­rze ja­snej, ustach in­te­li­gent­nych i wą­skich, po­sta­ci smu­kłej i wy­so­kiej. W mo­wie miał ak­cent cu­dzo­ziem­ski, wska­zu­ją­cy na czło­wie­ka uro­dzo­ne­go na wy­spie, któ­rej rząd to­czył obec­nie z Fran­cją za­cię­tą woj­nę. O ile moż­na było są­dzić z rzad­kich słów, ja­kie mu się wy­my­ka­ły, mó­wił, mimo wspo­mnia­ne­go ak­cen­tu, ję­zy­kiem fran­cu­skim nie­zwy­kłej czy­sto­ści. Na pierw­sze sło­wo ja­kie wy­po­wie­dział, star­szy z dwóch po­dróż­nych drgnął, po­zna­jąc ten ak­cent zza ka­na­łu La Man­che i zwra­ca­jąc się do to­wa­rzy­szą, przy­wy­kłe­go czy­tać myśl w jego spoj­rze­niu, spy­tał go wzro­kiem, w jaki spo­sób An­glik znaj­du­je się we Fran­cji w chwi­li, gdy pro­wa­dzo­na przez te dwa na­ro­dy za­cię­ta woj­na z na­tu­ry rze­czy wy­pę­dza An­gli­ków z Fran­cji i Fran­cu­zów z An­glii. Nie­wąt­pli­wie wy­ja­śnie­nie wy­da­ło się Ro­lan­do­wi nie­moż­li­we, al­bo­wiem od­po­wie­dział ru­chem oczu i ra­mion, któ­ry mówi: "Wy­da­je mi się to rów­nie nad­zwy­czaj­ne, jak to­bie; ale je­śli nie znaj­du­jesz wy­ja­śnie­nia tego za­gad­nie­nia ty, ma­te­ma­tyk z po­wo­ła­nia, nie py­taj mnie o nie".

Jed­na tyl­ko w tym wszyst­kim była rzecz ja­sna dla obu mło­dzień­ców, a mia­no­wi­cie, że mó­wią­cy ak­cen­tem an­glo­sa­skim blon­dyn jest po­dróż­nym, na któ­re­go przed bra­mą ho­te­lu cze­ka za­przę­żo­na wy­god­na ko­la­sa i że po­cho­dzi on z Lon­dy­nu albo przy­najm­niej z jed­ne­go z hrabstw czy księstw Wiel­kiej Bry­ta­nii.

Przy oka­zji wy­ja­śnia­nia sy­tu­acji we Fran­cji, An­glik osten­ta­cyj­nie wy­do­by­wał z kie­sze­ni no­tat­nik i pro­sząc bądź han­dla­rza win, bądź księ­dza, czy też mło­de­go szlach­ci­ca o po­wtó­rze­nie – co każ­dy czy­nił z uprzej­mo­ścią rów­ną kur­tu­azji, z jaką czy­nio­ne było za­py­ta­nie – za­pi­sy­wał to, co po­wie­dzia­no naj­waż­niej­sze­go, nad­zwy­czaj­ne­go i naj­bar­dziej ma­low­ni­cze­go o za­trzy­ma­niu dy­li­żan­su, sta­nie rze­czy w Wan­dei, to­wa­rzy­szach Je­hu­dy. Za każ­dym ra­zem zaś dzię­ko­wał gło­sem i ru­chem, z tym sztyw­nym chło­dem, wła­ści­wym na­szym są­sia­dom zza mo­rza, cho­wa­jąc jed­no­cze­śnie w bocz­ną kie­szeń sur­du­ta wzbo­ga­co­ny świe­żą no­wi­ną no­tat­nik.Wresz­cie, jak widz ra­du­ją­cy się nie­spo­dzie­wa­nym za­koń­cze­niem, na wi­dok za­ma­sko­wa­ne­go czło­wie­ka krzyk­nął z za­do­wo­le­niem, wy­tę­żył słuch, wy­trzesz­czył oczy, nie od­wró­cił odeń wzro­ku, do­pó­ki drzwi nie za­mknę­ły się za nim. Wy­do­był szyb­ko no­tat­nik z kie­sze­ni.

– Ooo, pa­nie – rzekł do są­sia­da, któ­rym był ksiądz – czy ze­chciał­by pan ła­ska­wie, gdy­bym nie pa­mię­tał, po­wtó­rzyć mi sło­wo w sło­wo, co mó­wił dżen­tel­men, któ­ry stąd wy­szedł? Za­brał się nie­zwłocz­nie do pi­sa­nia i wspie­ra­jąc pa­mięć wła­sną pa­mię­cią księ­dza, mógł za­pi­sać do­kład­nie prze­mo­wę to­wa­rzy­sza Je­hu­dy do oby­wa­te­la Jana Pi­co­ta. Na­pi­saw­szy to zda­nie, za­wo­łał z ak­cen­tem, któ­ry nada­wał szcze­gól­ne pięt­no ory­gi­nal­no­ści jego sło­wom:- Ooo! Do­praw­dy tyl­ko we Fran­cji zda­rza­ją się po­dob­ne rze­czy; Fran­cja jest naj­cie­kaw­szym kra­jem na świe­cie. Je­stem uszczę­śli­wio­ny, pa­no­wie, że po­dró­żu­ję po Fran­cji i po­zna­ję Fran­cu­zów.Ostat­nie zda­nie wy­po­wie­dzia­ne było z taką uprzej­mo­ścią, że nie po­zo­sta­wa­ło nic in­ne­go, tyl­ko po­dzię­ko­wać temu, któ­ry je wy­gło­sił, choć­by był po­tom­kiem zwy­cięz­ców spod Crécy, Po­itiers i Azin­co­urt.

Młod­szy z dwóch po­dróż­nych to­nem z lek­ka ko­stycz­nym, któ­ry, jak się zda­wa­ło, był jego to­nem na­tu­ral­nym, od­po­wie­dział na tę uprzej­mość;

– Da­li­bóg! I ja rów­nież, mi­lor­dzie; mó­wię: mi­lor­dzie, bo przy­pusz­czam, że pan jest An­gli­kiem.

– Tak jest, pa­nie – od­parł dżen­tel­men – mam ten za­szczyt.

– Otóż – cią­gnął da­lej mło­dzie­niec – je­stem uszczę­śli­wio­ny, że po­dró­żu­ję po Fran­cji i by­wam cią­gle za­ska­ki­wa­ny. Trze­ba żyć pod rzą­da­mi oby­wa­te­li Go­hie­ra, Mo­uli­na, Ro­ge­ra Du­co­sa, Siey­esa i Bar­ra­sa, żeby być świad­kiem ta­kie­go fi­gla. Gdy za lat pięć­dzie­siąt opo­wia­dać będą, że w mie­ście ma­ją­cym trzy­dzie­ści ty­się­cy dusz, w bia­ły dzień zło­dziej z go­ściń­ca, za­ma­sko­wa­ny, z dwo­ma pi­sto­le­ta­mi i sza­blą u pasa, przy­szedł od­dać uczci­we­mu kup­co­wi dwie­ście lu­dwi­ków, któ­re mu za­brał; gdy do­da­dzą, że sta­ło się to przy ta­ble d'hôte, gdzie sie­dzia­ło dwa­dzie­ścia czy dwa­dzie­ścia pięć osób, i że ten wzo­ro­wy ban­dy­ta od­da­lił się, a nikt z dwu­dzie­stu czy dwu­dzie­stu pię­ciu obec­nych osób nie sko­czył mu do gar­dła; za­ło­żę się, że ten, któ­ry się ośmie­li rze­czy ta­kie opo­wia­dać, na­zwa­ny bę­dzie nie­cnym kłam­cą. I mło­dzie­niec, prze­chy­la­jąc się w tył na krze­śle, wy­buch­nął śmie­chem tak ner­wo­wym i ostrym, że wszy­scy spoj­rze­li nań ze zdu­mie­niem, jego to­wa­rzysz zaś pa­trzył na nie­go z oj­cow­skim nie­mal za­nie­po­ko­je­niem.

– Pa­nie – rzekł oby­wa­tel Al­fred de Bar­jols – po­zwo­li pan po­wie­dzieć so­bie, że czło­wiek, któ­re­go pan tu wi­dział, nie jest zło­dzie­jem z go­ściń­ca.

– Ba! Kim więc jest, mó­wiąc szcze­rze?

– We­dług wszel­kie­go praw­do­po­do­bień­stwa jest to mło­dzie­niec z rów­nie do­brej ro­dzi­ny, jak pan i ja.

– Hra­bia de Horn, któ­re­go re­gent ka­zał za­tłuc ko­łem na pla­cu Gre­ve, był rów­nież mło­dzień­cem z do­brej ro­dzi­ny, cze­go do­wo­dem, że cała ary­sto­kra­cja pa­ry­ska przy­sła­ła po­wo­zy na jego eg­ze­ku­cję.

– Hra­bia de Horn, je­śli się me mylę, ka­zał za­bić Żyda, żeby mu ukraść we­ksel, któ­re­go nie mógł za­pła­cić. Nikt nie ośmie­li się po­wie­dzieć, że któ­ry­kol­wiek to­wa­rzysz Je­hu­dy na­ru­szył włos na gło­wie dziec­ka.

– Niech i tak bę­dzie; przy­pu­ść­my, że in­sty­tu­cja zo­sta­ła za­ło­żo­na ze wzglę­dów fi­lan­tro­pij­nych, by przy­wró­cić rów­no­wa­gę mię­dzy ma­jąt­ka­mi, na­pra­wić ka­pry­sy losu, zre­for­mo­wać nad­uży­cia spo­łe­czeń­stwa. Jak­kol­wiek to zło­dziej w ro­dza­ju Ka­ro­la Mo­ora, ten pań­ski przy­ja­ciel Mor­gan… czy ten uczci­wy oby­wa­tel nie po­wie­dział, że na­zy­wa się Mor­gan?

– Tak – od­parł An­glik.

– A więc przy­ja­ciel pań­ski Mor­gan jest zło­dzie­jem.

Oby­wa­tel Al­fred de Bar­jols po­bladł bar­dzo sil­nie.

– Oby­wa­tel Mor­gan nie jest moim przy­ja­cie­lem – od­parł mło­dy ary­sto­kra­ta – ale, gdy­by nim był, uwa­żał­bym to za za­szczyt.

– Nie­wąt­pli­wie – od­po­wie­dział Ro­land, wy­bu­cha­jąc śmie­chem – wszak pan de Vol­ta­ire mówi:

Przy­jaźń wiel­kie­go czło­wie­ka jest do­bro­dziej­stwem bo­gów.

– Ro­lan­dzie, Ro­lan­dzie! – szep­nął mu to­wa­rzysz.

– Ge­ne­ra­le – od­po­wie­dział ten, umyśl­nie może wy­mie­nia­jąc ty­tuł na­leż­ny to­wa­rzy­szo­wi – po­zwól mi, bła­gam, pro­wa­dzić da­lej z tym pa­nem dys­ku­sję, któ­ra mnie zaj­mu­je w naj­wyż­szym stop­niu.

Mło­dy ary­sto­kra­ta wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Tyl­ko, oby­wa­te­lu – cią­gnął da­lej mło­dzie­niec ze szcze­gól­nym upo­rem – przy­po­mi­nam, że opu­ści­łem Fran­cję przed dwo­ma laty, a od mo­je­go wy­jaz­du zmie­ni­ło się tyle rze­czy, strój, oby­cza­je, ak­cent, ję­zyk tak­że chy­ba uległ zmia­nie. Jak­że na­zy­wa pan w ję­zy­ku, ja­kim mó­wią dzi­siaj we Fran­cji, za­trzy­my­wa­nie dy­li­żan­sów i za­bie­ra­nie pie­nię­dzy, któ­re prze­wo­żą?

– Pa­nie – od­parł ary­sto­kra­ta, to­nem czło­wie­ka zde­cy­do­wa­ne­go pod­trzy­mać dys­ku­sję do ostat­ka – na­zy­wam to pro­wa­dze­niem woj­ny. To­wa­rzysz pań­ski, któ­re­go pan przed chwi­lą na­zwał ge­ne­ra­łem, po­wie panu jako woj­sko­wy, że poza przy­jem­no­ścią za­bi­ja­nia i zo­sta­nia za­bi­tym, ge­ne­ra­ło­wie od naj­daw­niej­szych cza­sów ro­bi­li to samo, co oby­wa­tel Mor­gan.

– Jak to! – za­wo­łał mło­dzie­niec, któ­re­go oczy rzu­ci­ły bły­ska­wi­cę – pan śmie po­rów­ny­wać?…

– Po­zwól panu roz­wi­nąć jego teo­rię, Ro­lan­dzie – ode­zwał się bru­net, przy­sła­nia­jąc oczy dłu­gi­mi czar­ny­mi rzę­sa­mi, by nie zdra­dzi­ły, co się dzia­ło w jego ser­cu, gdy oczy to­wa­rzy­sza, prze­ciw­nie, roz­sze­rzy­ły się, by rzu­cać pło­mie­nie.

– A co! – rzekł mło­dzie­niec. – I ge­ne­rał te­raz za­czy­na się in­te­re­so­wać dys­ku­sją.

Po czym zwra­ca­jąc się do tego, któ­ry upie­rał się przy swo­im:

– Pro­szę, niech pan mówi da­lej – rzekł. – Ge­ne­rał po­zwa­la.

Mło­dy ary­sto­kra­ta za­ru­mie­nił się rów­nie wi­docz­nie, jak po­bladł przed chwi­lą, i z za­ci­śnię­ty­mi zę­ba­mi, z łok­cia­mi opar­ty­mi o stół, pod­bród­kiem na pię­ści, by zbli­żyć się jak naj­bar­dziej do prze­ciw­ni­ka, mó­wił co­raz wy­raź­niej­szym ak­cen­tem pro­wan­sal­skim, w mia­rę jak dys­ku­sja sta­wa­ła się bar­dziej za­cię­ta.

– Sko­ro ge­ne­rał po­zwa­la – wy­raz ge­ne­rał wy­mó­wił ze szcze­gól­nym na­ci­skiem – będę miał za­szczyt po­wie­dzieć jemu i wam, oby­wa­te­lu, za­ra­zem, że przy­po­mi­nam so­bie, iż czy­ta­łem w Plu­tar­chu, że w chwi­li gdy Alek­san­der wy­ru­szał do In­dii, za­bie­rał ze sobą tyl­ko osiem­na­ście czy dwa­dzie­ścia ta­len­tów w zło­cie, czy­li mniej wię­cej sto do stu dwu­dzie­stu ty­się­cy fran­ków. Otóż, czy pa­no­wie są­dzi­cie, że to owy­mi osiem­na­sto­ma czy też dwu­dzie­sto­ma ta­len­ta­mi w zło­cie kar­mił ar­mię, pod­bił Azję Mniej­szą, zdo­był Tyr, Sy­rię, Egipt, zbu­do­wał Alek­san­drię, wtar­gnął aż do Li­bii, ka­zał wy­rocz­ni Amo­na ogło­sić, że jest sy­nem Jo­wi­sza, do­tarł do Hy­pa­ni­su, a po­nie­waż żoł­nie­rze nie chcie­li iść da­lej za nim, prze­to po­wró­cił do Ba­bi­lo­nu, gdzie prze­wyż­szał zbyt­kiem, ze­psu­ciem i lu­bież­no­ścią naj­wię­cej lu­bu­ją­cych się w zbyt­ku, naj­bar­dziej ze­psu­tych i naj­lu­bież­niej­szych kró­lów azja­tyc­kich? Czy to z Ma­ce­do­nii otrzy­my­wał pie­nią­dze i czy pan mnie­ma, że król Fi­lip, je­den z naj­uboż­szych kró­lów bied­nej Gre­cji, po­kry­wał prze­ka­zy, któ­re syn wy­sta­wiał na nie­go? By­najm­niej. Alek­san­der po­stę­po­wał, jak oby­wa­tel Mor­gan; tyl­ko, za­miast za­trzy­my­wać dy­li­żan­se na go­ściń­cach, ogra­biał mia­sta, po­bie­rał ha­racz od kró­lów, na­kła­dał kon­try­bu­cję na kra­je zdo­by­te. Przejdź­my do Han­ni­ba­la. Wszak wie­cie pa­no­wie, jak wy­ru­szył z Kar­ta­gi­ny? Nie miał na­wet owych osiem­na­stu czy dwu­dzie­stu ta­len­tów swe­go po­przed­ni­ka, Alek­san­dra. Ale, po­nie­waż po­trze­ba mu było pie­nię­dzy, złu­pił pod­czas po­ko­ju i wbrew za­war­tym trak­ta­tom mia­sto Sa­gunt; a wzbo­ga­co­ny tym łu­pem mógł wy­ru­szyć na wy­pra­wę. Prze­pra­szam, tym ra­zem to już nie Plu­tarch, lecz Kor­ne­liusz Ne­pos. Nie będę opo­wia­dał o zej­ściu z Pi­re­ne­jów, wej­ściu na Alpy, trzech bi­twach, któ­re wy­grał, przy­własz­cza­jąc so­bie za każ­dym ra­zem skar­by zwy­cię­żo­ne­go, i prze­cho­dzę do pię­ciu czy sze­ściu lat, ja­kie spę­dził w Kam­pa­nii. Czy my­śli­cie, że on i jego ar­mia pła­ci­li pen­sję Ka­pu­ań­czy­kom i że ban­kie­rzy kar­ta­giń­scy, któ­rzy się z nimi po­róż­ni­li, po­sy­ła­li mu pie­nią­dze? Nie, woj­na kar­mi­ła woj­nę, sys­tem Mor­ga­na, oby­wa­te­lu. Przejdź­my do Ce­za­ra. A! Ce­zar to rzecz inna. Wy­ru­sza z Hisz­pa­nii z ja­ki­miś trzy­dzie­sto­ma mi­lio­na­mi dłu­gów, je­dzie do Ga­lii, po­zo­sta­je przez dzie­sięć lat u na­szych przod­ków. Przez ten czas po­sy­ła prze­szło sto mi­lio­nów do Rzy­mu, wra­ca przez Alpy, prze­kra­cza Ru­bi­kon, idzie pro­sto na Ka­pi­tol, wy­ła­mu­je wro­ta świą­ty­ni Sa­tur­na, gdzie prze­cho­wy­wa­ny jest skarb, bie­rze z nie­go na swo­je po­trze­by pry­wat­ne, a nie rze­czy­po­spo­li­tej, trzy ty­sią­ce liw­rów w sza­ta­bach zło­ta i umie­ra. On, któ­re­go wie­rzy­cie­le dwa­dzie­ścia lat przed­tem nie chcie­li wy­pu­ścić z dom­ku na Sub­u­rze, po­zo­sta­wia dwa czy trzy ty­sią­ce se­ster­cji na gło­wę każ­de­go oby­wa­te­la, dzie­sięć czy dwa­na­ście mi­lio­nów Kal­pur­nii i trzy­dzie­ści czy czter­dzie­ści mi­lio­nów Okta­wiu­szo­wi. Znów sys­tem Mor­ga­na, z tą tyl­ko róż­ni­cą, że Mor­gan, je­stem pe­wien, umrze nie ru­szyw­szy na swój ra­chu­nek pie­nię­dzy Gal­lów ani zło­ta Ka­pi­to­lu. Te­raz prze­skocz­my ty­siąc osiem­set lat i weź­my ge­ne­ra­ła Bu­ona­par­té…

I mło­dy ary­sto­kra­ta, jak zwy­kli byli czy­nić wro­go­wie zwy­cięz­cy Włoch, po­ło­żył na­cisk na u, któ­re Bo­na­par­te wy­rzu­cił ze swe­go na­zwi­ska, i na e, nad któ­rym wy­kre­ślił ak­cent. – Roz­draż­ni­ło to Ro­lan­da, któ­ry po­ru­szył się, jak gdy­by chciał się rzu­cić na­przód, ale to­wa­rzysz go po­wstrzy­mał.

– Daj po­kój – rzekł – daj po­kój, Ro­lan­dzie; je­stem pe­wien, że oby­wa­tel Bar­jols nie po­wie, iż ge­ne­rał Bu­ona­par­té, jak go na­zy­wa, jest zło­dzie­jem.

– Nie, tego nie po­wiem; ale jest przy­sło­wie wło­skie, któ­re mówi to za mnie.

– Ja­kież to przy­sło­wie? – spy­tał ge­ne­rał, uprze­dza­jąc to­wa­rzy­sza, i tym ra­zem zwró­cił na mło­de­go ary­sto­kra­tę spoj­rze­nie spo­koj­ne i głę­bo­kie.

– Brzmi w swej pro­sto­cie: Fran­ce­si non sono tut­ti la­dro­ni, ma bu­ona par­te. Co zna­czy: "Nie wszy­scy Fran­cu­zi są zło­dzie­ja­mi, ale…"

– Znacz­na część? – prze­rwał Ro­land.

– Tak, ale Bu­ona­par­té – od­parł Al­fred de Bar­jols.

Za­le­d­wie zu­chwa­ły ary­sto­kra­ta po­wie­dział te sło­wa, ta­lerz, któ­rym ba­wił się Ro­land, wy­su­nął się z jego rąk i ude­rzył pro­sto w twarz de Bar­jol­sa.

Ko­bie­ty krzyk­nę­ły, męż­czyź­ni po­wsta­li. Ro­land wy­buch­nął swo­im zwy­kłym ner­wo­wym śmie­chem i opadł na krze­sło.

Mło­dy ary­sto­kra­ta za­cho­wał spo­kój, mimo że krew są­czy­ła się spod jego brwi i spły­wa­ła na po­li­czek.

W tej­że chwi­li wszedł kon­duk­tor, mó­wiąc we­dług zwy­kłej for­mu­ły:

– Oby­wa­te­le po­dróż­ni, wsia­dać!

Po­dróż­ni, któ­rym pil­no było od­da­lić się od miej­sca star­cia, ja­kie­go byli świad­ka­mi, rzu­ci­li się ku drzwiom.

– Prze­pra­szam pana – rzekł Al­fred de Bar­jols do Ro­lan­da – mam na­dzie­ję, że pan nie je­dzie dy­li­żan­sem?

– Nie, pa­nie, jadę eks­tra­pocz­tą; ale niech pan bę­dzie spo­koj­ny, zo­sta­ję.

– I ja rów­nież – rzekł An­glik. – Wy­prze­gnąć ko­nie, nie jadę.

– A ja je­chać mu­szę – rzekł z wes­tchnie­niem mło­dy bru­net, któ­re­go Ro­land ty­tu­ło­wał ge­ne­ra­łem – wiesz do­brze, że trze­ba, mój dro­gi, i że moja obec­ność jest tam nie­zbęd­na. Ale przy­się­gam ci, że nie opusz­czał­bym cię tak, gdy­bym mógł po­stą­pić in­a­czej… Gdy to mó­wił, jego głos, za­zwy­czaj ostry i me­ta­licz­ny, zdra­dzał wiel­kie wzru­sze­nie. Ro­land, wprost prze­ciw­nie, nie po­sia­dał się z ra­do­ści; rzekł­byś, iż ta wo­jow­ni­cza na­tu­ra roz­ko­szo­wa­ła się gro­żą­cym nie­bez­pie­czeń­stwem, któ­re­go może nie wy­wo­łał, ale któ­re­go nie sta­rał się też unik­nąć.

– Ge­ne­ra­le – rzekł – mie­li­śmy się roz­stać w Lug­du­nie, sko­ro da­łeś mi ła­ska­wie mie­sięcz­ny urlop, bym mógł od­wie­dzić ro­dzi­nę w Bo­ur­gu. Skró­ci­my na­szą wspól­ną po­dróż o ja­kie sześć­dzie­siąt mil. Spo­tka­my się w Pa­ry­żu. Tyl­ko pa­mię­taj, ge­ne­ra­le, gdy­byś po­trze­bo­wał czło­wie­ka od­da­ne­go, któ­ry się nie dąsa, po­myśl o mnie.

– Bądź spo­koj­ny, Ro­lan­dzie – od­parł ge­ne­rał.

Spoj­rzał bacz­nie na dwóch prze­ciw­ni­ków.

– Przede wszyst­kim, Ro­lan­dzie – rzekł do to­wa­rzy­sza to­nem nie­wy­mu­szo­nej tkli­wo­ści – nie po­zwól się za­bić; ale, je­śli to moż­li­we, nie za­bi­jaj też swe­go prze­ciw­ni­ka. Ten mło­dzie­niec jest czło­wie­kiem ser­ca i chcę, gdy na­dej­dzie czas, mieć za sobą wszyst­kich lu­dzi po­sia­da­ją­cych ser­ce.

– Zro­bię, co bę­dzie moż­na, ge­ne­ra­le, bądź spo­koj­ny.

W tej­że chwi­li go­spo­darz uka­zał się w pro­gu.

– Eks­tra­pocz­ta do Pa­ry­ża cze­ka – rzekł.

Ge­ne­rał wziął ka­pe­lusz i la­skę, zło­żo­ne na krze­śle; Ro­land zaś z ob­na­żo­ną gło­wą wy­szedł za nim, żeby wi­dzia­no, iż nie za­mie­rza wy­je­chać wraz z to­wa­rzy­szem.

To­też Al­fred de Bar­jols nie sprze­ci­wiał się by­najm­niej jego wyj­ściu. Zresz­tą ła­two było do­my­ślić się, że prze­ciw­nik na­le­żał ra­czej do tych, któ­rzy szu­ka­ją kłót­ni, niż do tych, któ­rzy ich uni­ka­ją.

Ro­land to­wa­rzy­szył ge­ne­ra­ło­wi do po­jaz­du.

– Przy­kro mi – rzekł ten ostat­ni, wsia­da­jąc – że cię zo­sta­wiam tu sa­me­go, Ro­lan­dzie, bez przy­ja­cie­la, któ­ry mógł­by ci słu­żyć za świad­ka.

– Nie troszcz się o to ge­ne­ra­le; świa­dek znaj­dzie się za­wsze. Nie brak i nie brak­nie nig­dy lu­dzi cie­ka­wych, któ­rzy ze­chcą wi­dzieć jak czło­wiek za­bi­ja czło­wie­ka.

– Do wi­dze­nia, Ro­lan­dzie; sły­szysz, nie mó­wię ci: że­gnam, tyl­ko: do wi­dze­nia!

– Tak, dro­gi ge­ne­ra­le – od­parł mło­dzie­niec gło­sem roz­rzew­nio­nym pra­wie – sły­szę i dzię­ku­ję ci bar­dzo.

– Przy­rzek­nij, że mi do­nie­siesz, sko­ro tyl­ko spra­wa bę­dzie skoń­czo­na, albo że ka­żesz do mnie na­pi­sać, gdy­byś sam pi­sać nie mógł.

– O! Nie oba­wiaj się, ge­ne­ra­le; naj­da­lej za czte­ry dni otrzy­masz ode mnie list – od­parł Ro­land.

Po czym do­dał z głę­bo­ką go­ry­czą:

– Czy nie za­uwa­ży­łeś, ge­ne­ra­le, że za­wi­sło nade mną fa­tum, któ­re nie po­zwa­la mi umrzeć?

– Ro­lan­dzie! – za­wo­łał to­nem su­ro­wym – Znów!…

– Nic, nic – od­parł mło­dzie­niec, po­trzą­sa­jąc gło­wą i usi­łu­jąc nadać twa­rzy po­zór nie­fra­so­bli­wej we­so­ło­ści, któ­ra była nie­wąt­pli­wie zwy­kłym wy­ra­zem jego ob­li­cza, za­nim spo­tka­ło go nie­zna­ne nie­szczę­ście, spra­wia­ją­ce, że, choć taki mło­dy, już pra­gnął śmier­ci. – Ale, słu­chaj: po­sta­raj się do­wie­dzieć, jak to się dzie­je, że w chwi­li, kie­dy pro­wa­dzi­my woj­nę z An­glią, An­glik spa­ce­ru­je so­bie po Fran­cji z taką swo­bo­dą, jak gdy­by był u sie­bie.

– Do­brze, do­wiem się.

– W jaki spo­sób?

– Nie wiem. Ale sko­ro panu przy­rze­kam, że się do­wiem, będę wie­dział, choć­bym miał za­py­tać o to jego sa­me­go.

– A więc raz jesz­cze do wi­dze­nia i uści­skaj mnie.

Ro­land, w po­ry­wie go­rą­cej wdzięcz­no­ści, rzu­cił się na szy­ję temu, któ­ry dał mu po­zwo­le­nie.

– Ge­ne­ra­le! – za­wo­łał. – Ja­kiż był­bym szczę­śli­wy… gdy­bym nie był taki nie­szczę­śli­wy!

Ge­ne­rał spoj­rzał na nie­go z głę­bo­kim przy­wią­za­niem.

– Opo­wiesz mi kie­dyś o swo­im nie­szczę­ściu, nie­praw­daż, Ro­lan­dzie? – rzekł.

Ro­land wy­buch­nął bo­le­snym śmie­chem.

– O nie – od­parł – wy­śmiał­byś mnie, ge­ne­ra­le.

Ge­ne­rał spoj­rzał na nie­go ta­kim wzro­kiem, jak gdy­by pa­trzył na wa­ria­ta.

– Trud­no – rzekł – trze­ba brać lu­dzi ta­ki­mi, ja­ki­mi są.

– Zwłasz­cza, gdy nie są ta­ki­mi, ja­ki­mi się wy­da­ją.

– Bie­rzesz mnie za Edy­pa i za­da­jesz mi za­gad­ki, Ro­lan­dzie.

– Je­śli tę od­gad­niesz, ge­ne­ra­le, skła­dam ci po­kłon, kró­lu Teb. Ale ja tu plo­tę głup­stwa i za­po­mi­nam, że każ­da two­ja mi­nu­ta jest dro­ga i że za­trzy­mu­ję cię nie­po­trzeb­nie.

– Masz słusz­ność. Czy masz ja­kieś zle­ce­nia do Pa­ry­ża?

– Trzy: po­zdro­wie­nia dla Bo­ur­rien­ne'a, wy­ra­zy sza­cun­ku dla pań­skie­go bra­ta Lu­cja­na i hołd naj­wyż­szy dla pani Bo­na­par­te.

– Sta­nie się, jak pra­gniesz.

– Gdzie znaj­dę pana w Pa­ry­żu?

– W moim domu, przy uli­cy de la Vic­to­ire a może…

– Może…

– Kto wie? Może w Luk­sem­bur­gu!

Cof­nął się w głąb po­jaz­du, jak gdy­by ża­ło­wał, że po­wie­dział tak wie­le na­wet temu, któ­re­go uwa­żał za naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la.

– Dro­ga do Oran­ge! – krzyk­nął do pocz­ty­lio­na. – Co koń wy­sko­czy.

Pocz­ty­lion, któ­ry cze­kał tyl­ko na roz­kaz, za­ciął ko­nie. Po­jazd po­to­czył się szyb­ko, z ło­sko­tem grzmo­tu i znik­nął za bra­mą, wio­dą­cą do Oul­le.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: