Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Transgresje Moniki Wetter - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,20

Transgresje Moniki Wetter - ebook

Współczesna Warszawa. W tętniącej życiem metropolii mieszka 39-letnia Monika. Popadająca w stagnację i niezbyt ambitna kobieta wydaje się być pogodzona ze swoim losem. „Oto ja – pani w średnim wieku bez perspektyw” – mówi sama o sobie. Jest bierna, podporządkowana innym, nie wykorzystuje swojego potencjału. Ogranicza się do obserwacji, które prowadzą ją do wielu gorzkich, a nieraz zabawnych przemyśleń. Monika to dzisiejszy Kopciuszek. Autorka bawi się konwencją znanej baśni, stąd na kartach powieści pojawia się przyrodnia siostra, która wiedzie szczęśliwe i poukładane życie, a także macocha – prawdziwa wiedźma. Jednak opowieść o Kopciuszku w wydaniu Agnieszki Rahozy różni się od pierwowzoru w kilku istotnych szczegółach. W jej wersji macocha i siostra próbują  pomóc podstarzałej pannie, która pędzi smętny żywot w cieniu wieloletniego partnera – egoisty i korporacyjnego karierowicza. Splot nieszczęśliwych zdarzeń spowoduje, że Kopciuszek stanie do walki. Tyle, że wygraną nie jest bilet wstępu na bal, gdzie czeka wymarzony książę z bajki, ale upajający smak wolności.

ATUTY KSIĄŻKI
• Skoncentrowanie się na problemach współczesnych kobiet.
• Wiarygodne postacie.
• Tekst okraszony błyskotliwym poczuciem humoru.
• Wielopoziomowa fabuła, nawiązująca do społecznych i ekonomicznych realiów dzisiejszej Polski.
• Niebanalne sceny erotyczne skonstruowane z myślą o wrażliwości kobiet.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7568-895-5
Rozmiar pliku: 383 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przez okrągłe okienko sączyła się do wnętrza samolotu poranna szarość.

„Zaraz znów zacznie się jesień” – jęknęła w duchu Monika i poczuła się zmęczona.

Od niewyspania piekły ją oczy i nie mogła czytać. Obok Krzysztof z szelestem przerzucał strony gazety.

„Jak on to robi, że zawsze wygląda tak rześko?” Monika dotknęła ręką włosów spiętych naprędce gumką. Były sztywne jak druty. Krzysztof poczuł na sobie jej wzrok. Oderwał się od gazety i uśmiechnął lekko.

– Weź jeszcze kawy – zaproponował półgłosem, pochylając się lekko w jej stronę.

– Nie, nie chcę. – Monika pokręciła głową i znów zaczęła gapić się przez okno.

Deszcz. Nowy rok życia. Znów zrobiła 365-dniowe koło. Wczoraj po raz trzydziesty dziewiąty obchodziła urodziny. Nie powinna czuć się rozczarowana, a jednak było jej smutno. Romantyczny weekend w Paryżu, cudowna marokańska restauracja i piękny prezent od Krzysztofa…

– W pewnym wieku – zaczął bardzo poważnie, ujmując smukły kieliszek szampana – należy zmienić obyczaje. Inaczej dojrzałość będzie tylko formą przyzwyczajenia.

Podał jej przez stół wielki opakowany w złoty papier prezent. Była zaskoczona. I nieco rozczarowana. Oczekiwała małego pudełeczka z pierścionkiem zaręczynowym. Z aluzji Krzysztofa, że ma dla niej coś wyjątkowego, wnosiła, że w dniu urodzin wreszcie się jej oświadczy. Po dziewięciu latach. „Może ukrył pierścionek w środku?” – przemknęło Monice przez myśl. Wytarła usta z drobinek kuskusu i z niecierpliwością zdarła opakowanie. Wyłonił się elegancki sakwojaż. Z delikatnej świńskiej skóry, absolutnie nieekologiczny, z wytwornymi zapięciami. Na skórze wytłoczono orientalne kwiaty, jeden wyrastał z drugiego mięsistymi płatkami. To była jedna z tych rzeczy, które im starsze, tym piękniej wyglądają. Popatrzyła na markę – włoska. No tak, to z Mediolanu – Krzysztof pojechał wtedy sam. Musiał wydać majątek. Jedna z najbardziej ekskluzywnych rzeczy, jaką dostała w życiu. Otworzyła i niecierpliwie pomacała wnętrze. Pusto. Nie było małego prostokątnego pudełka z pierścionkiem zaręczynowym. W sumie nie powinna, ale czuła pod powiekami gryzące łzy.

– Dziękuję, kochanie – powiedziała, obejmując torbę. – Jest piękna.

Krzysztof nalał jej jeszcze szampana.

– Za nasze podróże! Stąd na koniec świata.

Otarła łzy i wypiła. Szczęśliwie Krzysztof uznał, że to łzy wzruszenia.

Już od jakiegoś czasu marzyła o wspólnym domu, pelargoniach na balkonie i dziecku. Nawet od czasu do czasu w żartach badała Krzysztofa. Ten ją zbywał żartobliwie, ale miała wrażenie, że jak nigdy teraz ich miłość jest mocna. Przeżyli już dziewięć lat ze sobą. Co prawda każde z nich miało osobne mieszkanie, ale każdą wolną chwilę spędzali razem – czy to u niego, czy to u Moniki. W jej łazience wisiał jego szlafrok, a spinki do mankietów leżały na toaletce. Obecność Krzysztofa była dyskretna, ale dostrzegalna.

– To za mało! – buntowała ją Sabina.

– Przecież jest nam dobrze – droczyła się z siostrą Monika. – Podróżujemy, dyskutujemy o książkach, chodzimy do kina. Zazdrościsz…

Sabina zagryzała wargi. Monika doskonale znała jej czuły punkt. Odkąd narodził się Buni, życie jej siostry zmieniło się w nieznośną taśmę produkcyjną, na której leżą tylko pieluszki, kaszki i śliniaczki. A Sabina lubiła ruch, ludzi, zdarzenia. Wszystko, co wiązało się z silnymi emocjami. Pragnęła, z miłości do starszej siostry, ułożyć jej życie, ale równie silnie chciała, by w ich rodzinnym światku znów zaczęło się coś dziać.

– Takie są opłakane skutki studiowania aktorstwa – narzekał na jej nieposkromioną żądzę wrażeń ojciec. Macocha Moniki, Marianna, patrzyła na córkę z miłością.

Monika czekała przez te dwa paryskie sierpniowe dni na wymarzoną chwilę. Dała się przekonać Sabinie, że oto nadszedł ów moment zmiany jej dotychczasowego życia. Co rusz wydawało jej się, że zaraz, za moment Krzysztof uklęknie i poprosi ją o rękę. Na wieży Eiffla, w hotelu, nad Sekwaną, u bukinistów, w marokańskiej restauracji… Nic. Obserwowała Krzysztofa kątem oka, chcąc poznać jego plany. Był rozluźniony i zadowolony. Właśnie skończył negocjacje dotyczące jakiegoś niezwykle ważnego kontraktu na tworzenie marki wielkiego przedsiębiorstwa z branży metalurgicznej. Monika, słuchając jednym uchem szczegółów, miała na końcu języka, że dwie obrączki będą stanowiły znakomity akcent końcowy. I metalurgia, i kontrakt w jednym. Krzysztof był podekscytowany osiągniętym sukcesem. Przewidywał, że po okresie stagnacji jego pozycja zawodowa może się znacznie poprawić – może zostanie dyrektorem całej sieci na Europę Wschodnią?

Monika zamykała te wynurzenia pocałunkami. Ona też pragnęła skończyć z okresem stagnacji. Jej zegar biologiczny już nie tykał – on bił na alarm! Za rok będzie miała czterdzieści lat. To był ostatni moment. Nieznośnie rozkoszny Bunio Sabiny obudził w niej potrzebę, której się po sobie nie spodziewała. Mała rączka w jej dłoni, różowa stópka i delikatny pieprzyk na udzie.

– Zafunduj sobie swojego. Porzuć pigułki i zdaj się na instynkt – przekomarzała się z nią Sabina.

– Matko! Sabina – Monika drgnęła i wyrwała się z zamyślenia – zapomniałam jej kupić prezent!

– Daj spokój, przecież byliśmy tylko w Paryżu, nie na końcu świata. – Krzysztof uważał te nieodłączne prezenty z każdej podróży za sentymentalną, kobiecą fanaberię.

Praktyczny w każdym calu, traktował podróż po Europie jak wyjazd do Łodzi.

Przewrócił kolejną stronę gazety.

– Gdyby kawa była lepsza, byłbym w zupełności szczęśliwy – mrugnął wesoło do Moniki. – Kiedy lądujemy? – zagadnął stewardesę.

– Jeszcze dwadzieścia minut.

– Kochanie, po mnie przyjedzie kierowca, podwiozę cię w drodze do pracy – pocałował ją w rękę.

Niezawodny, myślący o wszystkim Krzysztof Karwat herbu Murillo. Uprzejmy do bólu. Był już po czterdziestce, a wyglądał młodziej. Nienaganna figura, znakomicie skrojone garnitury i ten styl przedwojennego dżentelmena. Na skroniach zobaczyła srebrne nitki.

„Czas ciebie również goni” – pomyślała z czułą złością.

Nawet po pospiesznym wyjściu z hotelu i podróży wyglądał nienagannie. Monika czasami czuła się przy nim jak uboga kuzynka, spotkana przypadkowo na ulicy i z litości zaproszona na obiad. Włosy spięte gumką, jasna koszula z lekkim blezerkiem były z zupełnie innego świata.

„Nie pasujemy do siebie” – pomyślała, ale prędko skarciła się w myślach: „Liczy się wnętrze”.

Na lotnisku pobiegła do sklepu. Jakieś czekoladki, dla Bunia klocki – co za kretyński prezent. „Mogłam chociaż kupić breloczek z wieżą Eiffla”.

– Szybciej, kochanie. – Krzysztof był zniecierpliwiony i patrzył raz po raz na zegarek. – Już muszę jechać. – Stał z torbą na ramieniu. Był tak punktualny, że według niego można by nakręcać zegarki. I nienawidził spóźnień. Potrafił odejść obrażony po pięciu minutach oczekiwania.

– Jeszcze tylko torba! – krzyknęła Monika. Podbiegła do taśmy i chwyciła torbę. – Idę!

Wypchane zmiętymi ubraniami cudo włoskich rzemieślników ciążyło jej w ręce. Nagle poczuła falę wdzięczności wobec Krzysztofa. W bezbarwnej sali przylotów torba wyglądała jak z perskich baśni. Jak tajemniczy przedmiot z innego świata, klucz do Sezamu.

– Jest cudowna, dziękuję. – Przytuliła ją do policzka.

– Dla ciebie wszystko – powiedział mimochodem i pospieszył do wyjścia.

W szybie zobaczyła siebie. Wymięta i bezbarwna w świetle jarzeniówek, jak postarzała studentka, niosąca kolorową przepustkę do tajemniczego świata cudów tysiąca i jednej nocy.

„Muszę coś zrobić z włosami” – pomyślała – „i schudnąć…”.

Luźna koszula zasłaniała mały, ale znienawidzony brzuszek.

Po wyjściu z sali przylotów Krzysztof zatrzymał się na chwilę zdezorientowany. Przed nimi stała ściana ludzkich twarzy.

– Panie dyrektorze! – Nad tłumem pojawiła się smukła ręka. – Tutaj.

Krzysztof odmachał gazetą i zdecydowanym krokiem podszedł do sekretarki. Dziewczyna nadskakiwała mu w żenujący sposób.

– Może wziąć od pana torbę?

Krzysztof pokręcił przecząco głową.

– Jestem na to jeszcze za młody.

Monika niezauważona przez Anitę szła z tyłu. Obecność sekretarki ją zdenerwowała. Romantyczna podróż się skończyła. Wkroczyła szara codzienność z dekoltem prowincjonalnej piękności. Anita była młodsza od Moniki o jakieś piętnaście lat. Słabo wykształcona, za to pełna tupetu. Blondynka, w spódnicy przed kolana. Ideał z męskich westchnień w porno barach. Sunęła wolno obok Krzysztofa w tandetnych, ale wysokich szpilkach, kołysząc świetnymi biodrami.

„Dziwka” – niesprawiedliwie osądziła Monika.

– Kierowca już czeka, panie dyrektorze – łasiła się Anita.

– Dziękuję, pani Anito. Przejedziemy przez Śródmieście, na Foksal – rzucił w kierunku kierowcy.

Monika usiadła ciężko obok Krzysztofa i patrzyła, jak przechylona przez fotel koło kierowcy Anita wprowadza go w sprawy biurowe. Jej łańcuszek z błękitnym motylkiem dyndał w przód i w tył w trakcie jazdy. A w dużym dekolcie rysowały się potężne piersi.

„Koniec podróży” – pomyślała Monika i znów zrobiło jej się smutno.

Kierowca zatrzymał się przed bramą. Siąpił deszcz, ale Krzysztof, jak zawsze o nienagannych manierach, wyszedł, by odprowadzić Monikę do drzwi.

– Pędź, kochany, i zadzwoń wieczorem. – Pocałowała go na do widzenia tak, by widziała to zbyt wydekoltowana jej zdaniem sekretarka, a następnie odepchnęła lekko jak dobra żona.

Weszła do klatki. Piękna torba podróżna – prezent od Krzysztofa – ciążyła jej w ręce.

„Czego ja tam nakładłam?” – zdziwiła się.

„Dom, rodzinny dom” – zaklęła w myślach, otwierając drzwi swojej kawalerki. Wnętrze może nie było duże, ale wygodnie urządzone, a wzdłuż całej ściany ciągnęły się wychodzące na ulicę okna. Wielkie, w stylu art déco. Z powodu tych okien Monika nigdy nie chciała zmienić mieszkania na większe. W słoneczne dni zalewało je światło przedzierające się przez korony drzew. Jak ruchoma mozaika padało na biurko, półki z książkami, tapczan zarzucony fantazyjnymi poduszkami i babciną serwantkę – niewielki, lecz drogi Monice spadek po matce. Teraz, w ostatnim roku przed nadchodzącą czterdziestką, ukochane gniazdko wydało jej się ubogie i ciasne. Była gotowa pożegnać się z widokiem na Foksal, by przenieść się do domu, w którym królowałyby miłość, poranne śniadania, zwyczajność każdego dnia… i przyszłe dzieci. Do domu, w którym rzeczy Krzysztofa miałyby stałe miejsce. Zaszkliły jej się oczy. Przecież Krzysztof zna ją najlepiej. To niemożliwe, by nie odebrał aluzji. Musi wiedzieć, że pragnie już stabilizacji. Budowania czegoś razem.

Szczęśliwie do pracy może pójść jutro. Pokazać się, pogadać z szefem. Zamarkować oddanie i zapracowanie. Większość tekstów i tak tłumaczyła w domu.

Zaterkotał telefon. Był to stary, ebonitowy aparat telefoniczny, kupiony dla żartu na jednym z pchlich targów, tak chętnie przez nich odwiedzanych. Właściwie, prócz serwantki, wszystkie rzeczy kupiła dla i z Krzysztofem. Słuchawka była ciężka i czarna jak chmury za oknem.

– I jak – Sabina nie bawiła się w uprzejmości – masz pierścionek? Wyznał wielką miłość na wieży Eiffla? Miałaś cały świat u swoich stóp?

– Oj, przestań! – Wobec siostry Monika starała się zawsze zachować emocjonalny dystans i powściągliwość. – Nie, nie oświadczył się. Ale dostałam wspaniały prezent!

– Jesteś w ciąży!

– Przestań! Nie, nie jestem. Decyzji o dziecku nie podejmuje się ad hoc!

– Ty głupia jesteś! – Sabina, podobnie jak ojciec, nie przebierała w słowach. – Co za nudziarz! Jesteś za młoda, by sobie przy nim zmarnować życie. Nie wychodź – przekrzyczała nagły ryk Buniego – już jadę do ciebie!

– Błagam, dopiero weszłam, zobaczymy się wieczorem!

– Nic z tego, wieczorem wraca mój piękny Riccardo – Sabina nienawidziła mówić o mężu Rysio – i nie zamierzam tracić czasu na Krzysztofa, a jak zostanę z Buniem jeszcze pięć minut w domu, to zwariuję.

– Tylko daj mi się wykąpać po podróży.

– Znaj siostrzaną miłość. Będę za czterdzieści minut – trzask odkładanej słuchawki zakończył rozmowę, zanim Monika zdążyła zaprotestować.

„Mogłaby usiedzieć w spokoju choć przez chwilę!” – zżymała się Monika, zrzucając pospiesznie ubranie w drodze do łazienki. Wydawało się, że po urodzeniu dziecka Sabina powinna prowadzić spokojniejsze życie. Nic bardziej mylnego. Buni, mały, różowy bobas, wprowadzał ją w stan takiego napięcia, że Sabina z chustą na plecach biegała po całym mieście jak opętana.

Kąpiel, kąpiel! Wpadła do łazienki i napuściła wody do wanny. Para osadzała się na dużym lustrze. W zamglonym odbiciu Monika widziała zmęczoną, rozbierającą się kobietę pod czterdziestkę, z lekką nadwagą, początkiem cellulitu i dawno niestrzyżonymi włosami. Od jakiegoś czasu jej włosy wyglądały szaro i wypadały, a nad czołem pojawiły się pojedyncze siwe pasma. „Jeszcze chwila, a przemienię się w Susan Sontag” – przypomniała sobie burzę siwych włosów amerykańskiej pisarki. Ale atrakcyjna to ona nie była.

Z radością weszła do gorącej wody. Lubiła pierwszy moment, gdy skóra zaczynała ją swędzieć od ciepła, a po chwili rozluźniały się napięte mięśnie. Leniwie unosiła się w pienistej kąpieli. Wróciły wspomnienia z wyjazdu. Spojrzenie Krzysztofa znad przewodnika w małej knajpce. Jego dłoń na jej dłoni. „Co będziemy dziś robić?” – pytał ją tak, jak wtedy, kiedy się poznali. Ale teraz owo „my” znaczyło wspólne życie. Nie chce się żenić, trudno. Przecież się kochają. Z taką samą intensywnością jak na początku. Dużo podróżują, czytają, chodzą do kina, mają wspólnych przyjaciół. Monika powtarzała to jak mantrę. W sumie, stwierdziła Monika, masując ciało ostrą gąbką, jej życie jest pasmem przyjemności. Chciałaby dziecka, ale posiadanie go jest również trochę przerażające. Ograniczenia, roztyłaby się już do końca i była zaniedbaną mamuśką. Może jej ciało nie jest już idealne, ale jeszcze apetyczne. Po ciąży piersi by jej obwisły. Patrzyła na dwa małe wzgórki – no, akurat to jej nie grozi. Teraz przecież prawie ich nie widać. Piersi Moniki były drobne, wręcz dziewczęce, z dużymi sterczącymi różowymi sutkami. Dlatego zawsze kupowała staniki push up. „Może choć przez dziewięć miesięcy wiedziałabym, jak wyglądam z piersiami. Kazałabym co miesiąc robić sobie zdjęcia, a potem powiesiłabym całą kolekcję na ścianie”. Monika zanurzyła się w pianie jak w marzeniach. Teraz czuła się lekka. Sen nadszedł znienacka.

Obudził ją dzwonek do drzwi.

– Już! – krzyczała z łazienki jak potępieniec. Głucha zawsze na pozdrowienia sąsiadka z mieszkania na dole zaczęła walić w rury.

– Już, zaraz! – powtórzyła ciszej Monika. Ociekając wodą, miotała się po łazience, próbując włożyć szlafrok na wilgotne ciało.

Sabina łomotała w drzwi bez opamiętania.

– Buni zrobił kupę! Otwieraj, kobieto!

„Teraz naprawdę czuję, że wróciłam. Rozwiał się romantyczny Paryż – została kupa w majtkach Buniego” – przeleciało Monice przez myśl.

W progu Sabina odsunęła od siebie mokrą siostrę.

– Wreszcie! Co ty, zasnęłaś w tej wannie czy co?!

Monika mruknęła coś pod nosem. Powiedzieć Sabinie o drzemce w kąpieli to jak napluć na ołtarz macierzyństwa. Wielkie, poświęcające się matki nie mają czasu na wylegiwanie się w wannie. Matki biorą prysznic. Monika chwyciła reklamówkę.

– Masz, Bunieczku, twoja ukochana ciocia przywiozła ci klocki.

– Kobieto, czy ty nie czytasz instrukcji? – Sabina zjadliwie popatrzyła na Monikę. – To dla dzieci od lat trzech. Buni to połknie i zrobi wielką klockową kupę, po tym jak jego matka zejdzie na zawał.

Racja – jest idiotką, sama tłumaczy te wszystkie instrukcje. Czasami ma wrażenie, że jest jedyną osobą pod słońcem, która je czyta i do tego tłumaczy. Sabina ich nie czyta, ale trudno przeoczyć ogromną cyfrę „3+”. Kupa Buniego spłynęła do zlewu. Monika zaczęła rozczesywać włosy.

– A co ci się tu zrobiło? – Sabina oskarżycielsko wskazała palcem na czoło.

Między brwiami Monika zobaczyła wielką czarną kreskę.

– Zmarszczka, szczeniaro – powiedziała ze złością – ludzie myślący nabywają ją szybciej.

– Ale nie kobiety u progu czterdziestki, w dodatku bezdzietne i bez brylantu na palcu. Masz coś do jedzenia? Jak karmię, jestem strasznie głodna… – Sabina z Bunim na biodrze otworzyła lodówkę i skrzywiła się z niesmakiem: – Znów nic…

– Zrobię ci spaghetti, mam jeszcze makaron i pesto.

– Zrób, zrób, nie chce mi się teraz lecieć do sklepu.

Monika zagotowała wodę w garnku i wrzuciła kluski. Patrzyła na nie jak zahipnotyzowana.

– Halo, Ziemia do cioteczki! – wołała ją z pokoju Sabina. – Jest tam kto?

– Aaaaaa – rozkoszny Buni wrzeszczał wraz z matką.

– Zaraz – zawołała Monika, ocknąwszy się z zadumy, i wyciągnęła talerze z szafki – każdy inny, bo kupowane były od okazji do okazji.

Sabina mówiła z pokoju, podnosząc głos:

– Nika, czy ty nie myślisz wcale o przyszłości? To mieszkanie jest piękne i bardzo by mi zależało, by Buni dostał je w spadku po samotnej ciotce. Blisko uniwersytetu, a mam nadzieję, że będzie studiował, ale… Słuchaj, jestem od ciebie młodsza, a czuję się, jakbym była twoją matką. Do dzieła! Nie oświadczył się, a ty zapewne nawet z nim o tym nie porozmawiałaś? Masz wino?

– Jakieś białe, greckie.

– Fuj, pewnie straszny kwas, ale dawaj. Wypijemy i ustalimy jakiś plan.

Monika przyniosła dwa kieliszki i białe wino. Sabina stanęła przed nią z Bunim na ręku i wznosząc kieliszek, zaczęła śpiewać: „Sto lat, sto lat…”. Buni się rozpłakał, więc przerwała, tuląc go do piersi. Podała Monice mały prezent.

W pudełeczku leżały piękne drewniane kolczyki w kształcie kogucików.

– Symbol płodności – wyłumaczyła zadowolona z siebie Sabina. – Krzysztof musi ulec takim czarom.

Monika założyła kolczyki.

– Pasują do szlafroka – zażartowała.

– Wyrzuć ten łach – powiedziała Sabina, dolewając wina do kieliszków – inaczej Buni będzie miał wieczną traumę, widząc cię w tym stroju. Może nawet zostać gejem… – pogroziła Monice palcem, po czym odwróciła się i splunęła przez lewe ramię. Sabina i Marianna były straszliwie zabobonne.

– Sabina! – Monika była zła na siostrę. – Przestań mi pisać scenariusze i naturalnie obsadzać się w głównej roli. To moje życie, i to całkiem atrakcyjne.

Sabina jednak nie słuchała siostry, odgarnęła włosy gestem Szekspirowskiej Ofelii.

– Kochanie – odezwała się głosem swojej matki – tak dłużej być nie może. Martwimy się o ciebie. Czas najwyższy, byś wyszła za mąż.

– Nie naśladuj Marianny – jęknęła Monika.

– Będę, bo ona nie jest głupia i wiele już widziała. I ma rację. Wóz albo przewóz. Jeśli Krzysztof się nie oświadczył, to może trzeba to zrobić za niego. Próbowałaś kiedyś?

Sabina znieruchomiała i spojrzała wyczekująco na Monikę. Buni zasnął jej na rękach i mogła się skupić na siostrze.

– Oj, zaraz… Sugerowałam… kilka razy… ale tak trochę w żartach.

– Ale cię kocha? Sypiacie jeszcze ze sobą?

Monika udawała oburzoną.

– No wiesz… – Odsłoniła szyję w miejscu, gdzie bladła wczorajsza malinka. – Paryż to romantyczne miejsce.

– Więc się kochacie. No to nic nie stoi na przeszkodzie, byście poważnie porozmawiali o przyszłości. Buni mógłby już mieć cioteczne rodzeństwo.

– Dobrze, pogadam z nim. Ale…

– Co „ale”, dziewczyno? Chyba się nie boisz, czas płynie…

– Jego matka mnie nie znosi.

– Hrabina von Murillo herbu trzy marchewki? Ale z nią dzieci już mieć nie będzie, a tak znakomity ród trzeba przedłużyć!

– Przestań już – żachnęła się Monika – możliwe, że będziesz z nią spędzała święta, więc jej tak nie traktuj.

– Nika, kochana, trzeba coś z tym zrobić. Oświadcz mu się, bez żartów i aluzji. Padnij na kolana i poproś o rękę. Jest XXI wiek i równouprawnienie.

Po obiedzie Sabina przerzuciła pasiastą chustę przez ramię, zawinęła w nią Buniego i wyszła. W mieszkaniu zrobiło się nagle cicho i pusto. Monika, ciągle w szlafroku, otworzyła laptopa. Weszła na pocztę i odebrała pięć maili z pracy. Nowe zlecenia tłumaczeń namnożyły się podczas jej krótkiej nieobecności. Jedna herbatka na schudnięcie, silikonowe smoczki dla niemowląt, opakowanie na cukier trzcinowy, olej pistacjowy. Tłumaczenia były proste, krótkie i nudne. Ziewnęła i wysłała sentymentalny liścik do Krzysztofa: „Dziękuję za Paryż, kochany!”.

Przerzuciła zdjęcia z aparatu do komputera. Wieża Eiffla, Sekwana, Krzysztof na tle Notre Dame, na tle dzielnicy Hal, Krzysztof na tle…

„Mało mamy wspólnych zdjęć – albo on robi, albo ja. Takie to nasze życie, niby razem, a zawsze osobno” – pomyślała. „Oj, życie…”

– Jutro do pracy – westchnęła – i karawana idzie dalej…

Życie wydało jej się przewidywalne i przeraźliwie nudne.

Od kilku lat pracowała jako tłumacz. Znała angielski i hiszpański. Po hiszpańsku mówiła z hawańskim akcentem. Po śmierci matki ojciec pojechał na Kubę w ramach bratniej pomocy. Był lekarzem wojskowym. Samotny, zapracowany ojciec dawał jej sporo wolnego czasu. Bawiła się więc z kubańskimi dzieciakami. Ten okres przypominała sobie jak przez mgłę. Była jeszcze zbyt mała, by zawarte wtedy przyjaźnie mogły przetrwać, ale pamiętała wieczną atmosferę zabawy, ociekające tłuszczem słodkie placki i głośną muzykę. Wtedy też nauczyła się podstaw tanga i biegać boso. Kroków już od dawna nie pamiętała, ale język okazał się przydatny. Dzięki temu mogła pracować „na pół gwizdka”, jak mawiał jej ojciec. Tłumaczyła ulotki informacyjne dołączane do lekarstw i teksty handlowe. Jej agencja tłumaczeń nie była dużą firmą, ale zawsze miała zlecenia. Wszystkim zawiadywał gburowaty olbrzym o wysokim mniemaniu o sobie, ale, ponieważ była punktualna i sumienna, nie miała z nim większych zatargów. Poza tym główna działalność firmy obejmowała rynek rosyjski. Stare znajomości właściciela agencji z rynkiem farmaceutycznym owocowały wciąż nowymi zleceniami, czasami z języka hiszpańskiego. Zajęcie było niezbyt ciekawe, ale też niestresujące. Mogła pracować w domu.

Monika zagapiła się w okno. Naprzeciwko jej domu, w starej bramie, chwiał się pijany menel – jeden z nielicznych już mieszkańców lokali komunalnych, wykupywanych na pniu przez banki. Nawet nad ranem, gdy wracała od Krzysztofa, menele kołysali się jak metronomy.

„Co tu robić, co robić?” – pomyślała Monika, której odeszła ochota na sen, a dzień ciągnął się ślamazarnie.

„Może kolacyjka?”– wysłała SMS-a do Krzysztofa.

„Kochanie, teraz mam urwanie głowy, zdzwonimy się wieczorem, ale koło środy powinno się wszystko przewalić”.

Może koło środy…

Przecież nie zacznie teraz pracować. Ogarnęło ją znajome poczucie bezcelowości wszystkiego. Nie da się spleenowi – postanowiła twardo. Włączyła Internet – przejrzy repertuar kin, może będzie coś ciekawego.

Znów pójdzie na seans sama. Albo do kogoś może zadzwonić, albo… trzeba zrobić zakupy – pomyślała bez przekonania. W lodówce więdło opakowanie rukoli.

Nie ma do kogo zadzwonić. Większość przyjaciółek miała rodziny, mężów, dzieci. Ich życie było wypełnione od rana do wieczora. Gdy czasami przypadkowo wpadały na siebie, powtarzały jak mantrę: „Musimy się zdzwonić, musimy wreszcie pogadać spokojnie…” – i nie dzwoniły miesiącami. Nie miała im tego za złe, ale było jej smutno. Czuła się jak ten menel w bramie. W wiecznym stanie nieważkości.

„Oto pierwszy dzień z ostatniego roku przed czterdziestką” – pomyślała. „Boże, żeby coś się wydarzyło, żeby coś się wydarzyło…”

Gdy odnosiła talerze do kuchni, w półmroku korytarza zobaczyła swoją torbę. „No tak, jeszcze się nie rozpakowałam. Boże, ale ona piękna!”

Tłoczone na skórze kwiaty wiły się pod jej dłonią turkusami i czerwienią.

„Chyba dziś prześpię się z nią zamiast z Krzysztofem” – pomyślała, gładząc jej kwiaty z delikatnej skóry. Torba pachniała nowością. Otworzyła ją i wysypała na tapczan ubrania.

Na płócienną narzutę spłynęła satynowa bordowa koszula nocna wykończona delikatną koronką, czarny stanik, zamszowa kurtka z jaskrawozieloną jedwabną chustką, wieczorowa sukienka bez pleców, czarne, niewiarygodnie wysokie szpilki i mieniący się czerwonymi cekinami szal.

– To nie moje! – Monika była zdumiona.

Popatrzyła jeszcze raz na torbę – była taka jak wczoraj w Paryżu, te same kwiaty, ta sama wielkość.

– Czy to możliwe, że to cudza torba? Moje rzeczy… – jęknęła.

Wyobraziła sobie posiadaczkę jedwabnej koszuli nocnej oglądającą teraz jej bawełniane majtki, zawsze wygniecioną spódnicę z płótna, szorty na wszelki wypadek, sweter, mokasyny, zwinięte w kulkę rajstopy i co najgorsze – skarpety frotté na noc. Zawsze marzły jej stopy. Foldery z Luwru, garść jednorazowych kremów w saszetkach dodawanych do kolorowych pism i dezodorant.

„Nie, no, sweter może jeszcze być… chyba” – pomyślała sobie. Był kaszmirowy i prawie niezmechacony.

Dotknęła szala. Pachniał jeszcze delikatnie perfumami. Subtelnie, ale wyraźnie. Drogimi perfumami.

Jeszcze raz starannie przeszukała torbę. Znalazła owe perfumy w wielkim kwiatowym flakonie, przybornik do manicure, kosmetyczkę, dwa zmywacze do paznokci i lakiery w ciemnobordowym kolorze. Była też mała torebka, w której znalazła bilet do Opery i miętowe cukierki. Nic, co mogłoby ją naprowadzić na tożsamość właścicielki. Żadnych listów, rachunków, druczków. Był tylko zwitek papieru zapisany zamaszystym pismem. „Rolando Gomez Argentina”.

„Cudzoziemka? Latynoska piękność z burzą czarnych loków i gorącym temperamentem?” – Monika widziała już oczami wyobraźni ognistą kobietę przytupującą w cygańskim tańcu.

– Olé! – krzyknęła do swoich wyobrażeń. I przyłożywszy do ciała bordową koszulę, okręciła się wokół własnej osi. Opadła na tapczan i sięgnęła po telefon.

Wykręciła numer biura rzeczy znalezionych na lotnisku.

– Nie, nie mamy takiego zgłoszenia. Ale może pani przywieźć do nas torbę, jak ktoś się zgłosi, to przekażemy i damy pani znać.

O, nie! Monika była gotowa bronić torby jak lwica.

– A jeśli ta osoba się nie zgłosi? To ja stracę swoją torbę. Będzie leżała w magazynie i pokrywała się kurzem.

Tak naprawdę Monika widziała oczami wyobraźni, jak jej torba zamienia się w kolejny prezent dla dziewczyny bagażowego.

– Proszę tylko przyjąć zgłoszenie – torba skórzana, w turkusowe kwiaty…

– Tureckie…?

– Błękitne, niech pani napisze, i czerwone kwiaty. I proszę zapisać mój telefon – wymiana tylko z ręki do ręki!

Za nic nie porzuci torby. Choć to nie pierścionek zaręczynowy, to jednak dowód miłości. Pamięci. Wróżba na przyszłość. Nie będzie się kurzył na magazynowych półkach.

Siedziała obok porozrzucanych rzeczy nieznajomej i wyobrażała sobie kobietę, która ich używa. Znów wzięła do ręki koszulę nocną.

„Chyba powinna pasować” – pomyślała. Zdjęła szlafrok i włożyła ją. Właścicielka koszuli musiała być od niej wyższa, mieć większy biust i być jednak szczuplejsza. Koszula niepokojąco opięła jej ciało, nie spływała swobodnie – zatrzymała się na brzuchu i udach, ale w miejscu piersi ziała pustka. Drobne piersi Moniki nie wypełniały jej nawet w połowie. Podciągnęła ramiączka i przejrzała się w lustrze. Wyglądała dziwnie. Z włosami w nieładzie, bez makijażu. Jak wtedy, gdy w dzieciństwie zakradała się do szafy macochy i przymierzała jej sukienki. Przejrzała znów kosmetyczkę – toniki, kremy miały adnotację „40+”. Chociaż w tym jest lepsza.

„Jeszcze jestem młodsza” – pomyślała mściwie. Szpilki były dobre. Ten sam rozmiar.

Włożyła je i nagle poczuła, jakby wysubtelniała. Okręciła się szalem, cekiny połyskiwały tajemniczo. Zrobiła piruet. Szpilki zaplątały się w koszulę i Monika upadła, boleśnie wykrzywiając nogę. Usłyszała, jak nocna koszula z trzaskiem rozdziera się na plecach.

– Cholera! – krzyknęła z bólu i ze wstydu. – Jak ja to oddam?

„Dosyć tego” – postanowiła. „Oświadczę się Krzysztofowi. Nie zostanę starą panną przebierającą się w cudze ciuchy”.

Całe jej mieszkanie wydawało się brzydkim opakowaniem dla pięknych rzeczy tajemniczej kobiety. Ale menel z naprzeciwka zniknął.

„Dobry znak!” – pomyślała Monika i zaczęła planować zaręczyny.

Po tygodniu planów i przygotowań Monika przystroiła całe mieszkanie wrzosami i świecami. Było pięknie i fioletowo. Biurko uprzątnięte z licznych książek, gazet i komputera przesunęła na środek pokoju. Biały obrus dany jej jeszcze przez babcię – „To twoja wyprawka, wnusiu” – lśnił w półmroku. Talerze, kieliszki, sztućce leżały w bojowym szyku niczym sprzymierzeńcy Moniki w miłosnej konspiracji. Przez żołądek do serca! Nie była najbardziej doświadczoną kucharką, ale tym razem postanowiła olśnić Krzysztofa. Znając jego słabość do ryb, wyciągnęła od Marianny przepis na roladę z łososia. Macocha była zdziwiona jej kulinarnym zapałem, ale pomogła. Poszła z nią nawet na bazar i wybrała z drażniącą drobiazgowością najlepsze produkty. Monika nigdy nie przepadała za Marianną, ale musiała przyznać, że odkąd pojawiła się w życiu ojca, jej dzieciństwo było wypełnione kulinarnymi rozkoszami. Marianna była farmaceutką z wykształcenia i wszystkie swoje potrawy traktowała z aptekarską sumiennością. Nie dodawała nawet kropli oliwy za dużo. A jej łosoś był Mount Everestem sztuki gotowania.

Przykleiwszy na szafkach kuchennych wielokrotnie skserowany przepis, by nieustająco mieć przed oczami kolejność czynności, Monika z namaszczeniem wycinała skórę z łososia, pęsetką wyjmowała ości i posypywała to solą, to pieprzem cienkie filety. Niewielkie pomieszczenie napełniło się zapachami kurkumy, cytryny i ryby. Nieoczekiwanie dla samej siebie Monika odnalazła w gotowaniu ryżu, zawijaniu go z łososiem w boczek oraz wiązaniu na supełki sznurka wędliniarskiego sporo przyjemności. Gdy wszystko było gotowe, a rolada na blasze czekała na włożenie do piekarnika, Monika zobaczyła pobojowisko. Do tego ręce pachnące rybą. Czasu było niewiele, ale gdy kobieta czegoś pragnie… W przeciągu piętnastu minut kuchnia wyglądała na nieużywaną od stuleci, a Monika wcierała w umyte ręce perfumowany balsam.

Była z siebie naprawdę dumna.

– Kobieta idealna – szepnęła do siebie. Postawiła butelkę białego wina, obok pastis na aperitif. Jak dym snuła się cicho muzyka Ginsberga. Krzysztof był jej – nie ulegało wątpliwości, że musi ulec doskonałości. Tym razem ona przejmie inicjatywę.

– Uda się! – krzyczała do słuchawki głosem trenera siatkarek przejęta do granic możliwości Sabina. – Dasz radę! Tylko co na siebie włożyłaś? – zaniepokoiła się nie na żarty, znając upodobanie Moniki do strojów praktycznych i wygodnych. – Tę małą czarną?

– Niestety, opina się na brzuchu, a to nie jest specjalnie romantyczne.

– No tak, jak będzie klękał przed tobą, to twarz znajdzie się na wysokości pępka. A nie masz bielizny modelującej?

– Sabina, to ja będę klękać, zapomniałaś? A jeśli potem rzuci się na mnie w szale namiętności, podniecony wizją szczęśliwego gniazda? Co ja zrobię? Powiem: kochany, chwileczkę, pomóż mi się uwolnić z obciskających majtasów?

– No tak. To co masz na sobie?

– Jeszcze nic – Monika zachichotała jak pensjonarka – to znaczy perfumy.

– Ty lepiej nie pij.

– Tylko z nerwów – jeden aperitif…

– Nie pij, umyj zęby i ubierz się ładnie. Nie – zmysłowo! Boże, przecież to ja jestem młodsza.

Sabina była młodsza o osiem lat. W dzieciństwie stanowiło to przepaść, teraz Monika czuła się jak jej bliźniaczka. Bo o ile stosunki z macochą nigdy nie były dobre, a czasami wręcz złe, o tyle Monika z Sabiną zawsze stanowiły nierozłączną parę. Choć z charakteru i urody nikt by nie podejrzewał, że są spokrewnione.

Sabina była ciemną szatynką o piwnych oczach i wydatnych ustach. Miała nieskazitelną figurę, cygański styl i była żywiołowa. Wszystko robiła nagle i wkładając w to całą siebie. Monika z kolei była przezorna i ostrożna, włosy nosiła zawsze ściągnięte gumką w niedługi kucyk. Nadawało to jej twarzy nieco surowy wygląd.

– Ale ile oszczędzam na fryzjerze – przekomarzała się z Sabiną, która co miesiąc prezentowała jej nową fryzurę lub kolor włosów, w zależności od nastroju i aktualnej fascynacji.

– To mój zawód – tłumaczyła się siostra niezrażona uszczypliwością Moniki – w końcu jestem aktorką, metamorfozy to moja specjalność.

– Twoją specjalnością jest wariactwo – zarzucał jej ojciec. – Masz nierówno pod sufitem, a ta krzywa grzywka to tylko podkreśla.

Sabina wzruszała ramionami i szła do matki.

Ale teraz, po urodzeniu się Bunia, jej aktorska kariera uległa znacznemu spowolnieniu. Sabina nudziła się jak mops. Ostatni raz występowała przed kamerą, reklamując syrop na kaszel dla kobiet w ciąży. Od długiego czasu nikt jej nie składał żadnych propozycji.

– Zabiję się, zabiję – jęczała – jeśli ten syrop będzie moim największym dokonaniem.

– Oj przestań… Włożę tę długą, granatową, bez pleców. – Monice też udzielił się nastrój ekscytacji. Czuła miłe podniecenie.

– Którą…? Nie! – wrzasnęła w słuchawkę Sabina. – Masz wałeczki pod pachami! Nie możesz ich pokazywać w najbardziej romantycznej chwili twojego życia.

– Przecież nie włożę plażowej! – Monice nie podobała się ta uwaga. – Jakie wałeczki pod pachami? Istnieje coś takiego?

Podeszła do lustra i spojrzała na swoje pachy – cholera, istnieje!

– No dobrze – powiedziała pojednawczo – to co?

– Weź tę turkusową tunikę z Egiptu. Tylko błagam, przewiąż ją jakimś paskiem, bo będziesz wyglądać jak w nocnej koszuli.

– Koniec – jęknęła Monika – koniec! Zadzwonię jutro.

– Mam nadzieję, że koło południa, znużona narzeczeńskim seksem.

Monika przeszukała całą szafę kilka razy – nic nie wyglądało ładnie. W końcu wzięła swój stały zestaw ubrań – czarne dżinsy i elegancką białą bluzkę z pięknym łódkowym dekoltem. Tylko chwilę zawahała się przy perfumach. Z niekrępującym poczuciem winy sięgnęła do torby. Wyciągnęła flakon w kształcie sześcianu. Rozpyliła w powietrzu i stanęła pod pachnącą mgłą.

„Tak, oto nowa ja, kobieta idealna, kobieta zdobywca!”

Gorzej było z włosami – powinna je rozpuścić, ale wyglądały jakoś smętnie, więc znów zebrała je w koński ogon. Buty na obcasie.

– Matko, nie zdążę pomalować paznokci!

Ale zdążyła. W ostatniej chwili.

Rozległ się dzwonek do drzwi i pojawił się Krzysztof. Z butelką wina.

– Myślałem, że gdzieś wychodzimy… – Rozejrzał się po pokoju.

– Nie… Oszukałam cię podle! – Monika zaśmiała się nerwowo. – Chciałam zrobić kolację niespodziankę. W podzięce za Paryż…

– Jest pięknie, nawet ty wyglądasz dziś inaczej. – Krzysztof pocałował ją w szyję i dodał: – Pięknie pachniesz. Muszę dać Markowi znać, że dziś nici ze spotkania, umawialiśmy się wstępnie…

Marek, cień Krzysztofa, najbliższy i chyba jedyny przyjaciel. Jego druga połowa. Monika czuła się przy Marku jak na ławce rezerwowych. Zżymała się często na ich zażyłość, ale lubiła tego radosnego i niefrasobliwego człowieka. Jego opowiadania o kolejnych wyczynach sportowych ubarwiały wiele wieczorów. Był niezrównanym kompanem i inspiratorem wyjazdów.

Ale nie dzisiaj, dziś jego obecność była zbędna. W tę podróż muszą wybrać się sami.

Rolada udała się doskonale. Krzysztof rozluźnił się i wziął dokładkę. Monika z przejęcia tylko spróbowała. Wypiła natomiast trzy kieliszki wina, które wraz z aperitifem dodały jej odwagi. Poczuła, że jeśli nie teraz, to nigdy się nie odważy.

Kupiła srebrne zaręczynowe obrączki i włożyła je w sernik. Wyobrażała sobie tę chwilę, gdy Krzysztof wyjmie obrączkę z ust i zdziwiony zapyta…

Wtedy ona podejdzie do niego, przycupnie na piętach, bo klękanie to już byłaby przesada, i kładąc dłonie na jego kolanach, powie: „Kocham cię, chcę spędzić z tobą resztę mojego życia…”.

Wniosła dwie porcje sernika i z pietyzmem postawiła talerz przed Krzysztofem.

– Wiesz, to doskonała kolacja, kochanie, mógłbym tak spędzać czas codziennie… – Krzysztof uniósł łyżeczkę i nabrał ciasta. Monika zastygła, czekając na metaliczny dźwięk. W tym momencie zadzwonił telefon.

– To Marek – ucieszył się Krzysztof – tylko umówię się z nim na jutro.

– No, cześć, stary… – Krzysztof uśmiechnął się chłopięco do aparatu. Monika zacisnęła wargi.

„Nie teraz, idioto!” – w myślach rugała Bogu ducha winnego Marka. Ale Marek coś mówił, jak to on, bez opamiętania. Krzysztof w milczeniu, słuchając, wziął kolejny kawałek ciasta do ust. Dał znak Monice, że zaraz przerwie ten Markowy słowotok. Popił więc ciasto winem i w tym momencie jego twarz zrobiła się czerwona. Zaczął się krztusić. Rzucił telefon na podłogę i chwycił kieliszek. Wstał i zatoczył się na półkę z książkami. Półka zachybotała się, a ustawione na niej świeczki spadły, zalewając stearyną dywan. Musiał też zahaczyć o wieżę, bo nagle nieznośnie głośny ryk Edith Piaf zagłuszył jego charczenie. Monika zerwała się i spróbowała podbiec do niego. W tym momencie obolała po upadku na cudzych szpilkach noga wywinęła się boleśnie.

– Auć – wyrwało się jej mimowolnie. Kuśtykając, dobiegła do rzężącego już Krzysztofa. Z telefonu na podłodze słychać było głos Marka:

– Co się tam dzieje?

Monika stanęła za plecami Krzysztofa i waliła go pięścią w plecy. Spróbowała sobie przypomnieć, jak wygląda ów chwyt pierwszej pomocy. Wreszcie zdesperowana owinęła ramiona wokół jego klatki piersiowej i całą mocą ścisnęła przeponę. Raz, dwa…

Z krtani Krzysztofa wyskoczyło wraz z resztkami ciasta srebrne kółko i wpadło pod stół. Krzysztof z trudem łapał oddech. Dotykał dalej gardła i kaszlał. Czerwień powoli schodziła mu z twarzy.

– Co to było? – wycharczał, popijając winem. Monika schyliła się, by odnaleźć obrączkę. Nie tak wyobrażała sobie klękanie przed Krzysztofem. Umazany ciastem symbol miłości stracił swój romantyczny blask. Monika podniosła go i wyłączyła muzykę. Jej ukochana piosenka Piaf Je ne regrette rien urwała się w pół zdania.

Monika z trudem przyklękła przy nim na bolącej nodze.

– Kochanie, to miała być niespodzianka. Kocham cię – mówiła tak, jak wcześniej ćwiczyła, ale Krzysztof nie patrzył na nią, przecierając palcami załzawione z wysiłku oczy.

– Kocham cię – powtórzyła – i chciałam z tobą spędzić resztę życia. A to miał być pierścionek zaręczynowy.

– Chyba chciałaś mnie zabić. – Krzysztof był wściekły.

– Nie, to przez ten telefon.

– Tak, oczywiście – zaśmiał się ironicznie – to wina Marka, on chciał mnie zabić!

– Nie wyszło tak, jak chciałam. Chciałam, by było idealnie, chcę ślubu, dzieci, chcę wspólnego domu…

– Monika – przerwał jej ostry głos Krzysztofa – tyle razy mówiłem ci, że nie jestem gotowy na podjęcie takich zobowiązań. Teraz nie chcę żadnego dziecka! Myślałem, że to rozumiesz. Tak samo jak wiesz, że nie lubię takich cyrków. Mój ojciec niedawno umarł, matka nie doszła do siebie i mnie potrzebuje – był wściekły i prawie krzyczał. – Ja potrzebuję z kolei odpoczynku i luzu, a nie kolejnych zobowiązań. Nie chcę prowadzić życia pełnego dzieci, żon i ograniczeń. Ciężko pracuję i chcę tę chwilę czasu, którą mam dla siebie, wykorzystać inaczej. Jeszcze mam czas na dzieci, psy i koty.

– Ale ja potrzebuję domu. – Monika zaczęła pochlipywać. Tusz do rzęs spływał wraz ze łzami, a ona bezwiednie rozmazywała go po policzkach. – Mam trzydzieści dziewięć lat, muszę urodzić dziecko… zaraz będzie za późno…

Wtedy rozległo się potworne łomotanie do drzwi.

– Monika, Krzysztof, otwórzcie – głos Marka dudnił na całej klatce schodowej.

– Ciszej tam, chamy! – zawtórowała mu sąsiadka z dołu.

– Niech się pani zamknie! – odkrzyknął jej zdenerwowany Marek.

Monika pokuśtykała do drzwi. Po drodze zdjęła buty, nie mogąc w nich przejść ani kroku.

– Jezu, Monika, co się stało… – Marek złapał ją za ramiona, patrząc głęboko w oczy. – Gdzie Krzysztof?

Puścił ją i wbiegł do pokoju.

Krzysztof, ciągle trzymając się za gardło, uspokajająco machał do niego ręką.

– Boże, jak się zdenerwowałem! Myślałem, że jest już za późno. Biegłem z Krakowskiego. Chyba zaliczyłem jakiś rekord. – Marek chwycił stojącą na stole butelkę wina i napił się z gwinta.

– Dobre – powiedział i popatrzył na etykietkę. – Co się stało?

– Nic, zakrztusiłem się – Krzysztof stał ponury przy oknie.

– Ale już jest dobrze? Musieliście się przejąć, bo wyglądacie nietęgo…

Marek poczuł, że atmosfera jest ciężka.

– To chodźcie, pójdziemy do klubu, oblejemy cudowne ocalenie.

– Chętnie się przejdę. – Krzysztof chwycił marynarkę.

– Monika, a ty? – Marek popatrzył na nią wyczekująco. Pokręciła tylko głową.

– Zdzwonimy się jutro. Muszę ochłonąć – rzucił w drzwiach zapłakanej Monice Krzysztof.

– Nie zostawiaj mnie tak! – krzyknęła za nim, ale drzwi się zamknęły.

Zaczęła histerycznie płakać. Ale nie trwało to długo, bo przyszła policja spisać ją za zakłócanie ciszy nocnej. Na klatce schodowej stała w koszuli nocnej starucha ze złośliwym uśmiechem na twarzy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: