Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Trapezologjon - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trapezologjon - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 263 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Czu­ła się w obo­wiąz­ku Ame­ry­ka czem­kol­wiek wy­wdzię­czyć sta­rusz­ce Eu­ro­pie za tro­skli­wość z jaką ją ona wy­po­sa­ży­ła na nowe go­spo­dar­stwo, i jak to cza­sem wnucz­ki przy­no­szą ba­bu­ni nad­gry­zio­ną grusz­kę, lub ob­ła­ma­ny su­cha­rek, z uśmie­chem za­do­wol­nie­nia, przy­sła­ła nam, – a ba! zga­duj­cie ko­cha­ni czy­tel­ni­cy!! zga­duj­cie: nie mó­wie ani o wy­ro­bach z Kau­czu­ku, ani o gut­ta per­ce, ani o ol­brzy­mich fo­to­gra­fiach, ani o więk­szych kon­ser­wach….. tyl­ko o ga­da­ją­cych sto­łach. Nie­praw­da że po­da­ru­nek ład­ny?? Utrzy­mu­je któś tam bar­dzo uczo­ny, że u Am­mia­na Mar­cel­li­na mowa już jest o sto­łach ga­da­ją­cych za cza­sów Rzy­mian, ale w Am­mia­nie Mar­cel­li­nie znaj­du­je się co kto ze­chce: i sto­ły ame­ry­kań­skie da­le­ko za sobą zo­sta­wi­ły rzym­skie. Sto­ły Am­mia­na była to ja­kaś li­cho­ta, coś z ró­zeg i prę­tów skle­jo­ne­go, a ów mil­jo­ny kosz­tu­ją­cy stół z drze­wa cy­try­no­we­go, któ­ren jak grzech wy­rzu­ca­no na oczy Cy­ce­ro­no­wi, pew­nie ga­dać nie umiał. Za na­szych zaś cza­sów, wszel­ki stół i sto­ło­we nogi ga­da­ją, ro­zum­niej na­wet da­le­ko od tych któ­rych mowa zda­ła się być do­tąd wy­łącz­nym udzia­łem, i ame­ry­kań­ski wy­na­la­zek dał ży­cie isto­tom któ­re go nig­dy nie mia­ły. Jesz­cze chwi­la, a jak roz­ru­szaw­szy się po­czną pa­plać i sprzę­ty wszel­kie i cała nas ota­cza­ją­ca na­tu­ra… o to do­pie­ro gwar bę­dzie… choć ucie­kaj.

Wróć­my tym­cza­sem do sto­łów ga­da­ją­cych… Któż nie pa­mię­ta tego sza­łu któ­ry był opa­no­wał na­gle sto­li­ki jak sto­li­ki, ale co go­rzej lu­dzi, i tej chwi­li dziw­nej, kie­dy, gdzieś się ob­ró­cił wszę­dzie się do­świad­cze­nie ze sto­li­ka­mi spo­ty­ka­ło. Krę­ci­ły cię na­przód sto­ły, po­tem krę­ci­li lu­dzie, aż z tej krę­ta­ni­ny gło­wy się po­zaw­ra­ca­ły i dzi­wo­lą­gi pleść za­czę­to. Wi­dzia­łem lu­dzi co nie wie­rzy­li w nic na świe­cie i poza świa­tem, co się śmie­li ze wszyst­kich świę­to­ści, a kła­nia­li się sto­łom i ro­zu­mo­wi nóg sto­ło­wych. – Nie­wiem co tu było dziw­niej­sze­go czy ro­zum ka­wał­ka drze­wa, czy głup­stwo czło­wie­ka; ale ko­niec koń­cem zda­je mi się, że nig­dy ludz­kość bar­dziej upo­ko­rzo­ną nie zo­sta­łą, nig­dy sro­żej uka­ra­ną za wiek nie­do­wiar­stwa i swa­wo­li; nig­dy z pier­si zbo­la­łej, nie wy­rwał się też mi­mo­wol­nie sil­niej­szy do­wód po­trze­by wia­ry i nad­ziem­skie­go świa­ta. Nie­daw­no za­prze­cza­li­śmy exy­sten­cji du­szy, a przy­szło nam uznać du­chy i do li­cha! miesz­ka­ją­ce w no­gach sto­ło­wych!!

O sa­mym fe­no­me­nie krę­ce­nia, krę­ciel­stwa, i ga­wę­dy, nic nie po­wiem, wie­rzę bar­dzo że czło­wiek gdy cze­go za­pra­gnie zro­bić, to po­tra­fi: będą mu się krę­cić nie tyl­ko sto­ły, ale świa­ty, będą mu mó­wić ka­mie­nie. Przyj­mu­je­my więc fe­no­men za istot­ny, tem chęt­niej że­śmy go nig­dy oczy­ma wła­sne­mi spraw­dzić nie­mo­gli, prócz zda­rze­nia któ­re wam wła­śnie opo­wiem.

Było to w roku sto­ło­wej mań­ji, (po­szu­kaj­cie w pa­mięt­ni­kach mia­sta War­sza­wy daty, bo ja jej już nie pa­mię­tam); je­cha­łem o kil­ka­dzie­siąt mil z domu gna­ny gwał­tow­ną po­trze­bą, dość smut­ny, stro­ska­ny i za­prząt­nio­ny, do mia­sta w któ­rem ży­wej du­szy nie mia­łem zna­jo­mej. Naj­mil­szą w dro­dze roz­ryw­ką, przy­pa­try­wać się kra­jo­wi któ­ry prze­by­wa­my i ro­bić za­pa­sy ob­ra­zów, za­pa­sy wspo­mnień na przy­szłość; po­mi­mo smut­ku i za­prząt­nie­nia oparł­szy się w głąb po – wozu, śle­dzi­łem okiem co­raz nowe wi­do­ki prze­su­wa­ją­ce się przed oczy­ma.

Wo­łyń nasz prze­ślicz­ny… dla ma­la­rza, ry­sow­ni­ka, po­ety, ile tu wdzięcz­nych przed­mio­tów! opro­mie­nić je tyl­ko pył­kiem ide­ału, któ­re­go każ­dy, za­pas po­wi­nien mieć w so­bie, a cuda się z tego uro­dzą! Z góry na­gle roz­wi­ja ci się prze­strzeń kil­ko­mi­lo­wa a po niej roz­sia­ne sio­ła, la­ski, rze­ki, sta­wy, aż ser­ce bije do tej pa­no­ra­my na po­zór jed­no­staj­nej i mo­no­ton­nej, a w isto­cie peł­nej roz­ma­ito­ści i wdzię­ków nie­do­strze­io­nych po­spo­li­te­mu oku. Spójrz­że bli­żej sie­bie, co krok to ob­ra­zek nie­do­rów­na­ny, tam sta­ry mły­nek w sło­mia­nej cza­pie, na ku­lach pod­par­ty, wśród wierzb mimo po­ob­cio­sy­wa­nia kształt­nych jesz­cze i na­pra­wu­ją­cych co po­psuł nie­li­to­ści­wy czło­wiek, owdzie chat­ka le­pio­na, sztu­ko­wa­na, do­ła­ty­wa­na, z ma­low­nit­ze­mi pło­ty i bram­ką; da­lej ku­zien­ka z da­chem po­ro­słym zie­le­nią, i dwór bia­ły w sta­rych li­pach u brze­gu sta­wu i kar­czem­ka ze swą ga­ler­ją słu­pów i mo­stek jak­by go Ruyz­da­el kom­po­no­wał do swo­jej wody umyśl­nie, i gli­nia­sty ob­ryw po­kry­ty po­wo­ja­mi i ro­schod­ni­kiem, i cer­kiew­ka czar­na, ozie­le­nio­na mcha­mi, z po­trza­ska­ne­mi gon­ta­mi na po­chy­łej ko­puł­ce… i… ale kto to po­li­czy. Czę­sto sta­nie za o – brąz cały, je­den wy­pruch­nia­ły pień dębu… oto­czo­ny wa­wie­dzią ziel­ska co z nie­go wy­ro­sło, z ob­my­te­mi ko­rze­nia­mi, z wy­pa­lo­ną dziu­plą, ze mcha­mi i po­ro­sta­mi któ­re się go po­cze­pia­ły; czę­sto ka­wał ka­mie­nia i tro­chę pia­sku two­rzą ci Ca­lam'owską ca­łość prze­ślicz­ne­go efek­tu, to na­tu­ra do­pie­ro, cóż lu­dzie.., Każ­dy spo­tka­ny nie­sie ci na ple­cach dra­mat, na twa­rzy po­wieść, w oku dłu­gą hi­stor­ją; zga­du­jesz te cho­dzą­ce za­gad­ki i ma­rzysz ro­skosz­nie…….

Ale to mile za­ję­cie próż­nia­cze, dla mnie na­gle dnia tego za­tru­te zo­sta­ło…

Bu­rza moie być rze­czą nie­sły­cha­nie wspa­nia­łą, nie­do­rów­na­nie w swo­im ro­dza­ju pięk­ną, prze­cież ja jej wca­le nie lu­bię; a w dro­dze wo­lał­bym mo­no­ton­ję po­go­dy, ni­że­li pio­run za­wie­szo­ny nad gło­wa­mi. – W ra­zie na­wet gro­żą­cej na­wał­ni­cy, jak­kol­wiek nie mam zwy­cza­ju wstę­po­wać po dro­dze, uży­wam przy­wi­le­ju szla­chec­kie­go i gdzie mi ko­min za­bie­le­je go­tó­wem za­je­chać, byle czuć dach nad sobą…

Kie­dy tak za­to­pio­ny w roz­wa­ża­niu pięk­no­ści na­tu­ry sie­dzę so­bie naj­spo­koj­niej i du­mam o nie­bie­skich mig­da­łach, jak gdy­by w czter­dzie­stym roku ży­cia jesz­cze o nich ma­rzyć było wol­no, na­gle bla­ski sło­necz­ne przy­ćmi­ły się, i coś w od­da­le­niu za­hu­cza­ło. Oglą­dam się!… wy­staw­cie so­bie pań­stwo prze­strach mój i zdu­mie­nie gdym uj­rzał poza sobą do­ga­nia­ją­cą mnie chmu­rę… Inie była to so­bie owa wio­sen­na chmur­ka któ­ra prze­le­ci, za­hu­czy, za­bły­śnie, lu­nie i po­szła da­lej, ale nim­bus. pa­skud­ny nim­bus, czar­ny, siny, pło­wy, pla­mi­sty, któ­re­go nie wi­dać było koń­ca… Ciar­ki po mnie prze­szły gdym to stra­szy­dło zo­ba­czył, oko w oko się z nim spo­tkaw­szy… A to już grzmi na do­bre, i nie­da­lej jak o wer­stę wi­dać siwe smu­gi desz­czu prze­rzy­na­ne wę­ży­ko­wa­łem i pio­ru­na­mi; a chmu­ra jak­by ją kto pę­dził leci, leci, na­bie­ga na nas na skrzy­dłach wia­tru…

W zbli­ża­niu się bu­rzy jest coś może strasz­niej­sze­go nad nią samą… w oko­ło jesz­cze ci­sza prze­ra­ża­ją­ca, ja­kie­goś ocze­ki­wa­nia, prze­lęk­nie­nia, upad­ku, ża­den liść nie za­drży, po­wie­trzem ode­tchnąć nie moż­na, a na nie­bio­sach… Ko­nie lecą, sza­le­ją, gra­ją, pę­dzą już, i tyl­ko chwi­la­mi świ­śnie ci wiatr przo­do­wy go­niec, w twarz ude­rzy i po­szedł da­lej. Czu­je­si że tui, tuż, ot ze­rwie się ura­gan, że to co stoi spo­koj­nie, strza­ska się może pod jego ra­mie­nia cię­ża­rem… a to przed tą po­tę­gą ani się skryć, ani z nią wal­czyć!! Rad­byś żeby ta chwi­la zbli­ży­ła się już, przy­szła i prze­szła, wi­dzisz jak pę­dzi ku to­bie i do­cze­kać jej nie mo­żesz…

Ta­kie było wła­śnie po­ło­że­nie moje, a naj­pierw­szą my­ślą, szu­kać go­ścin­ne­go da­chu, któ­ry­by mnie przy­jął póki bu­rza nie prze­mi­nie; zna­leść choć­by karcz­mę, choć­by chat­kę, ale w ko­lu­teń­ko nie mo­głem do­pa­trzyć żad­nej… wsi nie było! Na ostat­ku po­my­śla­łem o dwo­rze, bo naj­mniej chęt­nie za­jeż­dża się tam, gdzie opła­cić się po­tem nie moż­na, a za­wa­dzać się musi, – i uj­rza­łem nie­opo­dal od dro­gi w pra­wo, po­nad trzci­na­mi za­ro­słym staw­kiem, któ­re­go drą­gi brzeg ota­czał la­sek brzo­zo­wy, ma­leń­ki dwo­rek z bia­łe­mi dwo­ma ko­mi­na­mi, ukry­ły wśród drzew roz­ło­ży­stych… Nie było ani wsi ani go­spo­dy, tyl­ko z jed­nej stro­ny pro­sty mły­nek nad gro­bel­ką, z dru­giej ów dwo­rek przy­cza­jo­ny wśród krza­ków i za­ro­śli. Ale z po­wierz­chow­no­ści wno­si­łem, że do wiel­kie­go pana nie na­le­żał, i kto wie, mógł na­wet tyl­ko eko­no­ma ukry­wać, – nie wą­cha­jąc się, na­glo­ny grzmo­ta­mi, ka­za­łem zwró­cić dro­gą ku nie­mu,

Jak­kol­wiek ju­żem się był ze­brał na tę de­ter­mi­na­cją, a huk od­da­lo­nych grzmo­tów od­wa­gi do po­pa­su na spo­koj­ny dwo­rek do­da­wał, pil­nie wszak­że po­glą­da­łem na wszyst­ko by od­gad­nąć jaki mnie tu los mógł cze­kać. Dro­ży­na wio­dą­ca do dwo­ru, była zu­peł­nie za­ro­sła… mia­ło to swo­je zna­cze­nie; w uli­cy, w dzie­dziń­cu na­wet peł­no chwa­stów. pło­ty po­roz­wa­lam… ofi­cyn­ka przy domu li­cha i w zie­mię wklę­kła, ścia­ny jego z tyn­ku po­opa­da­ły, je­den ko­min był wy­szczer­bio­ny, na da­chu sta­re gąty z nie­bar­dzo mło­dą kłó­ci­ły się sło­mą…, Doj­rza­łem zbli­żyw­szy się po jed­nej stro­nie po­wy­bi­ja­ne szy­by za­le­pio­ne pa­pie­rem… i ogół tych nie­po­rząd­ków uspo­ko­ił mnie tro­chę, bo woię za­je­chać za­wsze do ubo­gie­go… a tu ubó­stwo każ­dą dziu­rą wy­glą­da­ło. Nie je­stem wca­le pa­no­fo­bem… ale pan jest jak cu­kie­rek, do­sko­na­ły na za­ką­skę, nic nie wart gdy czło­wiek głod­ny. Nie wiem czy­by mnie jaka bu­rza po­tra­fi­ła za­pę­dzić do pa­ła­cu… bo służ­by ja­śnie wiel­moż­nych i przed­po­ko­jów ary­sto­kra­cji, go­rzej się boję niż grzmo­tów.

Ju­żem miał ode­tchnąć za­jeż­da­jąc przed skrom­ny na dwóch słup­kach opar­ty ga­ne­czek, bę­dąc pe­wien, ie znaj­dę pod tą strze­chą ja­kie­goś sta­re­go gra­cja­li­stę lub eko­no­ma; gdy pust­ka dzie­dziń­ca, brak na nim pta­stwa i na­czyń, bie­lą­cych się płó­cien, ko­ryt i ko­ry­tek do na­pa­ja­nia trzo­dy, brak sprzę­tów wiej­skie go­spo­dar­stwo ota­cza­ją­cych, dały mi nie­przy­jem­nie do my­śle­nia zno­wu. Gdzież­by to ex-ofi­cja­li­sta lub czyn­ny ofi­cja­li­sta wy­trwał bez tych ak­ces­sor­jów i go – spodar­ki na wła­sną rękę? Któ­ryż­by z nich nie ho­do­wał gęsi, ka­czek, kur, in­dy­ków, koni, by­dła, świń, owiec i go­łę­bi ko­rzy­sta­jąc z po­śla­dów, okła­dów i roz­ma­itych nie li­czą­cych się za nic, zwłasz­cza na Wo­ły­niu śmie­ci sto­do­ło­wych: A tu ani tego, ani sztucz­ki płót­na na któ­rą­by go­spo­dy­ni na­przę­dła, ani mot­ków bie­lą­cych się, ani nic… a nic…

Za­grzmia­ło ogrom­nie, wy­sko­czy­łem w gan­ku i ju­żem się od­wró­cił spo­dzie­wa­jąc uj­rzyć przed sobą dziew­kę, lub chło­pa­ka w naj­prost­szym stro­ju zło­żo­nym z ko­szu­li i spodni płó­cien­nych, gdy na pro­gu sie­ni ze­tkną­łem się z ol­brzy­mim haj­du­kiem… wy­obraź­cie so­bie pań­stwo!! w po­pie­la­tym sur­du­cie… to nic… w bu­tach i sza­ra­wa­rach… to frasz­ka… w czer­wo­nej ka­mi­zel­ce… ba­ga­tel,.. ale z her­bo­we­mi gu­zi­ka­mi!! Był to dru­gi pio­run… stru­chla­łem na wi­dok pie­czy­ste­go słu­żal­ca i ust już­nie umia­łem otwo­rzyć… Wtem bły­snę­ło ogrom­nie sze­ro­ko, grad syp­nął jak kule i pio­run roz­trza­skał wierz­bę o kil­ka­set kro­ków od dwor­ku na gro­bli przy sta­wie. Nie było spo­so­bu za­wró­cić na­zad.

– Jest pan w domu? spy­ta­łem.

– Pan Pod­ko­mo­rzy? a w domu, rzekł haj­duk, i pan­na Ce­le­sty­na przy­je­cha­ła, i pan Hen­ryk jest, i sta­ro jej­mość'…

Na te sło­wa stru­chla­łem ła­miąc ręce, ale uher­bo­wa­ny słu­żą­cy drzwi mi otwo­rzył, mu­sia­łem wejść… wy­staw­cie so­bie pań­stwo po­ło­że­nie moję!…II.

Ju­żem miał roz­po­cząć mowę, do któ­rej wstęp pa­te­tycz­ny ukła­da­łem w gło­wie przez całą sze­ro­kość sie­ni, gdy w pierw­szym za­raz po­ko­ju, dziw­ny wi­dok ude­rzył oczy moje, i ust nie dał otwo­rzyć…

Dziw­ny, – bo nie­spo­dzie­wa­ny zu­peł­nie. Po­mi­mo her­bo­we­go słu­żal­ca, nie są­dzi­łem że­bym w li­chym tym i opusz­czo­nym dwor­ku za­stał wy­kwint­niej­sze to­wa­rzy­stwo; nie­my­śla­łem go też na­paść na uczyn­ku nie­zwy­kłym i dla mnie zra­zu cał­kiem nie­zro­zu­mia­łym. Tym­cza­sem, oczy moje spo­tka­ły ob­raz oso­bliw­szy, dla któ­re­go na­wet o bu­rzy za­po­mnąć było po­trze­ba.

W pierw­szym dość ob­szer­nym po­ko­iku, opusz­czo­nym jak do­mek cały, z brud­ną u okna fi­ran­ką, z chwie­ją­cą się po­sadz­ką dość daw­no nie­my­tą, z ko­min­kiem nie­po­bie­lu­nym na wiel­ka­noc­ne świę­to, – w po­ko­ju w któ­rym kil­ka krze­seł ze strza­ła­mi w po­rę­czach, ka­na­pa w tym­że ro­dza­ju i para kon­so­lek w sty­lu XVIII-go wie­ku sta­ły po ką­tach, czte­ry oso­by sie­dzia­ły w glę­bo­kiem mil­cze­niu, z na­tę­żo­ną uwa­gą nad sto­licz­kiem o trzech no­gach, nie śmie­jąc się ru­szyć, tchnąć, pod­nieść oczów, tak za­ję­te były, w pierw­szej chwi­li nie­po­ję­te­mi ja­kie­miś dla mnie cza­ra­mi. – Nikt nie spoj­rzał na­wet gdym wcho­dził… nikt gło­wy nie od­wró­cił, nikt mnie nie spo­strzegł, sta­ną­łem nie wie­dząc co po­cząć wiel­ce za­am­ba­ra­so­wa­ny… ale ta chwi­la po­słu­ży­ła mi do roz­pa­trze­nia się w to­wa­rzy­stwie. Do­my­śli­łem się od­ra­zu, że naj­star­szy męż­czy­zna kto­ry przy­siadł na ka­na­pie, mu­siał być pa­nem pod­ko­mo­rzym; był­to szpa­ko­wa­ty, ży­la­sty, do­brze zbu­do­wa­ny je­go­mość, w lek­kim pal­to­cie, w chu­st­ce na szyi za­wią­za­nej à Ia Co­lin, i któ­re­go czu­ba za­dar­te­go do góry, fa­wo­ry­tów utrzy­ma­nych sta­ran­nie znać było że się nie po­zbył pre­ten­sji do mło­do­ści, da­le­ko już, da­le­ko na dro­dze ży­cia zgu­bio­nej… Rysy jego twa­rzy były wy­ra­zi­ste, ale po­spo­li­te, czo­ło wiel­kie, cera bla­da, a pięt­nem cha­rak­te­ry­stycz­nem w fi­zjo­nom­ji, zra­że­nie za­ra­zem i zwie­rzę­cy ja­kiś wy­raz siły. Ubiór kusy, opię­ty, ale dość sta­ran­ny, zda­le­ka do­zwa­lał go wziąć za mło­ko­sa; bo się trzy­mał po żoł­nier­sku.

Pani na­zwa­na jej­mo­ścią, ja­kiem się do­my­ślił pod­ko­mo­rzy­na, dość oty­ła, bia­ło­ró­żo­wa i przed laty za­pew­ne pięk­na, z drob­niuch­ne­mi ry­sa­mi przy­stoj­nej i świe­żej sub­e­ret­ki, któ­re sta­rze­jąc dziw­nie na sze­ro­kiej twa­rzy się roz­lo­ko­wa­ły, z nie­bie­skie­mi oczy­ma; ubra­na w bia­łą suk­nię, wstąż­ki nie­bie­skie jako blon­dyn­ka, mia­ła wy­raz do­bro­ci mięk­kiej, nie­udol­nej, obo­jęt­nej… Znać było że żyła wię­cej ro­ślin­nym ży­wo­tem ni­że­li du­szą i my­ślą, któ­ra w niej spa­ła nie­prze­bu­dzo­na.

Trze­cią oso­bą był pan Hen­ryk, w kró­ciu­te­niecz­kim tu­żu­recz­ku ele­gant, z ogrom­ną szpil­ką na któ­rej ry­cerz za­bi­jał smo­ka, wpię­ty w chust­kę ja­sne­go ko­lo­ru bu­cha­sto za­wią­za­ną na szyi, w spodniach w kra­ty nad­zwy­czaj­nych roz­mia­rów, ze wszyst­kie­mi przy­bo­ra­mi lwa od­zna­cza­ją­ce­mu z cy­gar­ni­cą wy­glą­da­ją­cą z kie­sze­ni jed­nej, z łań­cu­chem od ze­gar­ka wi­szą­cym na brzu­chu, z trzci­ną w gał­ce oxy­do­wa­nej i t… d… i t… d. Wło­sy jego dłu­gie, wąs i bro­da, da­wa­ły mu fi­zjo­nom­ję żur­na­la mód, naj­głup­szą jaką mieć moż­na, prze­sad­ną a po­spo­li­tą, bi­ją­cą w oczy a nie­smacz­ną…

Na­resz­cie obok sie­dzia­ła jesz­cze pan­na Ce­le­sty­na, jak­by to grzecz­nie po­wie­dzieć?? sta­ra pan­na! Tak jest, nie­ste­ty, pan­na do­brze już nie mło­da, cho­ciaż bar­dzo jesz­cze ład­na, słusz­ne­go wzro­stu, gięt­kiej i do­brze wcię­tej w pa­sie po­sta­wy, wy­stro­jo­na z naj­wy­twor­niej­szym gu­stem i ele­gan­cją do­bre­go tonu. Prze­ślicz­ne jej orze­cho­we wło­sy, gład­ko ucze­sa­ne, ni­czem nie przy­bra­ne, spa­da­ły na szy­ję bia­łą jak kość sło­nio­wa, ra­mio­na kształt mia­ły uto­czo­ny, spły­wa­ją­cą lin­ją scho­dząc zwol­na ku rę­kom na pół od­kry­tym zpod sze­ro­kich rę­ka­wów ko­ron­ką ob­szy­tych. – Pro­fil, któ­ry do­strze­głem czy­sty był, pro­por­cjo­nal­ny, jak ry­su­nek Over­bec'ka anio­łów; ale na ca­łej' tej po­sta­ci lata i smu­tek zo­sta­wi­ły pięt­no swe nie zma­za­ne; a uczu­cie, pra­wie żad­ne­go nie wy­ry­ło na niej śla­du!

Za­je­chać do dwor­ku w cza­sie bu­rzy, po­trze­bu­jąc go­ścin­ne­go przy­ję­cia i wpaść na ta­kie czte­ry twa­rze z któ­rych żad­na nie obie­cy­wa­ła nic, nie po­cią­ga­ła ku so­bie, na to po­trze­ba było mo­je­go szczę­ścia! a w do­dat­ku przy­być w chwi­li gdy ci pań­stwo tak byli za­ję­ci, tak za­prząt­nie­ni, ie z ko­niecz­no­ści mu­sia­łem im być na­tręt­nym!… praw­dzi­wa fa­tal­ność!

Sta­łem nie wie­dząc co po­cząć, po­znaw­szy już na­resz­cie o co cho­dzi­ło im, ie sto­lik któ­re­go do­ty­ka­li rę­ka­mi miał się krę­cić, czy ga­dać, – gdy pierw­szy pan pod­ko­mo­rzy ziew­nął, pod­niósł gło­wę i zo­ba­czył mnie jak słup w mil­cze­niu wpa­tru­ją­ce­go się w nich z miną za­fra­so­wa­ną.

– A! wy­rwa­ło się z ust jego, – my­śla­łem ie Mi­cha­łek.

I z ko­lei trzy jesz­cze A! róż­ne­mi wy­mó­wio­ne gło­sa­mi za­brzmia­ły mi w uszach, nie­ukon­ten­to­wa­niem, za­py­ta­niem, wy­mów­ką. Nikt jed­nak rąk od sto­li­ka nie od­jął, nikt nie wstał, a ja z ukło­nem uni­żo­nym po­czą­łem tłu­ma­cze­nie moje… dość nie­fo­rem­ne nie­ste­ty!

Bo jak się tu pro­szę lo­gicz­nie wy­tłu­ma­czyć grzmo­ta­mi z na­pa­ści nie­sły­cha­nej, nie­po­ję­tej lu­dziom któ­rzy się grzmo­tów nie oba­wia­li nig­dy i nie poj­mu­ją żeby ktoś nie­za­pre­zen­to­wa­ny śmiał do ich domu za­je­chać!

Pod­ko­mo­rzy jed­nak, go­spo­darz domu jak wi­dać, nie­zbyt nie rad go­ścio­wi, pro­sił mnie sie­dzieć go – ścia­nie i za­wo­łał nie wsta­jąc od sto­li­ka na Mi­chał­ka, aże­by ko­niom ka­zał odejść do staj­ni.

– Wi­dzisz pan, rzekł, gdym usiadł tchórz­li­wie w kąt­ku, zaj­mu­je­my się tu cie­ka­wem do­świad­cze­niem ob­ro­tu sto­li­ków. Ja i moja żona nie wie­rzy­my w to wca­le, ale pan Hen­ryk do­wo­dzi…

– Ale pro­szę papy, to już do­wie­dzio­ne dla ca­łej Eu­ro­py… do­rzu­cił ele­gant z wyż­szo­ścią.

– Ty­siąc ra­zy­śmy pró­bo­wa­li, do­da­ła pan­na Ce­le­sty­na nie­ukon­ten­to­wa­na, ie któś obcy za­stał ich nad taką nie­wdzięcz­ną ro­bo­tą.

– Ja nie uwie­rzę, aż zo­ba­czę! szep­nę­ła mat­ka, ale to coś trwa dłu­go, a tu tak go­rą­co! Mó­wi­li jesz­cze, gdy stół za­drgał od stro­ny pana Hen­ry­ka, za­to­czył się jak pi­ja­ny, pan Hen­ryk ko­men­de­ro­wać po­czął po­spiesz­nie, wszy­scy z miejsc po­wsta­li, i oży­wio­ny sprzęt okrę­cił się, raz, dru­gi, trze­ci wo­dząc za sobą po­słusz­nych ma­gne­ty­ze­rów. Pod­ko­mo­rzy za­ciął usta, sama po­czę­ła się śmiać po­kry­wa­jąc uśmie­chem nie­po­kój wi­docz­ny, pan Hen­ryk przy­brał minę czło­wie­ka, któ­ry do­peł­nia nie­zmier­nie waż­nej czyn­no­ści, a pan­na Ce­le­sty­na szu­ka­ła lu­stra oczy­ma wska­zu­jąc że już ją to znu­ży­ło. Ob­rót sto­li­ka po­pro­wa­dził go ku ko­mi­no­wi, do pro – gu, pod okno, na­resz­cie za­chwiał się wę­drow­nik, za­ko­ły­sał i mimo usi­ło­wa­nia pod­trzy­mu­ją­cych, upadł na zie­mię… Do­świad­cze­nie skoń­czy­ło się na­tem, Mi­cha­łek któ­ry wca­le tego nie ro­zu­miał, dźwi­gnął sto­lik ru­sza­jąc ra­mio­na­mi, i po­sta­wił go na miej­scu, a że deszcz lu­nął jak z ce­bra, wszy­scy za­sie­dli na miej­scach, na­prze­mia­ny mnie i desz­czo­wi się przy­pa­tru­jąc…

Za go­ści­nę mu­sia­łem pła­cić ję­zy­kiem, a chwy­ta­jąc go­to­wy przed­miot, po­czą­łem za­raz o sto­łach, usi­łu­jąc so­bie przy­po­mnieć na pa­mięć co tył­kom gdzie o nich sły­szał. Przy­znam się pań­stwu, ie mnie to bar­dzo mało ob­cho­dzi­ło od po­cząt­ku do koń­ca, i żem na te cuda pa­trzał obo­jęt­nem okiem, ża­łu­jąc lu­dzi co swe siły mar­no­wa­li na ob­ra­ca­nie ka­wał­ka drze­wa, gdy użyć ich mo­gli le­piej; ale na ten raz trze­ba było do­być z kie­sze­ni ca­łej eru­dy­cji i uśmie­cha­jąc się, zda­wa­łem im spra­wę z wszyst­kie­go co pi­sma pu­blicz­ne ogło­si­ły były o tej, mi­sty­fi­ka­cji ame­ry­kań­skiej.

Znać było po twa­rzach, że prze­ko­naw­szy się zmo­wy, z kim mie­li do czy­nie­nia, to jest, żem nie był ani kup­czy­kiem, ani kan­cel­la­rzy­stą z bliż­sze­go mia­stecz­ka, lep­szem na mnie spoj­rze­li okiem. Pan Hen – ryk moc­no mi do­po­ma­gał, cuda nad cu­da­mi pra­wiąc o sto­łach, o któ­rych mó­wił jak czło­wiek co ani fi­zy­ki, ani żad­nej z nauk przy­ro­dzo­nych do­brze nie zna, a śmia­ło i sta­now­czo wy­ro­ku­je, przy­wy­kły bę­dąc że mu nikt nie za­prze­czy. A mnie też (póki trwa­ły grzmo­ty), prze­czyć wca­le nie wy­pa­da­ło, choć do­praw­dy ta­kie pra­wił an­dro­ny, żem słu­piał z po­dzi­wu nad zu­chwal­stwem jego. Pod­ko­mo­rzy uśmie­chał się roz­kosz­nie słu­cha­jąc dźwię­ków tej mą­dro­ści dro­go opła­co­nej w Ber­li­nie i Go­tyn­dze….. któ­rą brał za do­brą mo­ne­tę… Pani pod­ko­mo­rzy­ną zie­wa­ła, pod­drzy­mu­jąc jak zwy­kle oso­by oty­łe przed desz­czem, a pan­na Ce­le­sty­na sie­dzia­ła za­my­ślo­na o czem in­nem..

Pan Hen­ryk wi­dząc że przy mnie wszyst­ko mó­wie moż­na i wy­son­do­waw­szy że mu za­prze­czać nie my­ślę, po­su­nął się w sto­li­ko­wym sza­le do krań­ców osta­tecz­no­ści. Na trzech no­gach bied­ne­go sprzę­tu, bu­do­wał całą teo­r­ję ja­kąś naj­oso­bliw­szą du­szy, du­cha, du­chów, związ­ku ma­ter­ji ze świa­tem nie­wi­dzial­nym, związ­ku ży­wych z umar­łe­mi i t… d… i t… d. Ba­ła­mu­cił i tu­ma­nił, ale gdy kuso było bar­dzo, rzu­cił wy­ra­zem nie­zro­zu­mia­łym jak pia­skiem w oczy i nowu da­lej…

Tym­cza­sem deszcz lał, a jam sie­dział i słu­chał.

Pod­ko­mo­rzy to ru­szył brwią, to za­żył ta­ba­ki ze zło­tej ta­ba­kie­recz­ki, to nogę na nogę za­ło­żył, to chrząk­nął, i przez te sy­gna­ły zo­sta­wał w związ­ku sym­pa­tycz­nym z bred­nia­mi pana Hen­ry­ka.

Ja mia­łem czas po­wo­li zba­dać tro­chę to­wa­rzy­stwo wśród któ­re­go się zna­la­złem, i na­pra­co­waw­szy się do­brze my­śla­mi, do­pie­rom so­bie przy­po­mniał, że oso­by te nie były mi cał­kiem nie­zna­jo­me. Nig­dym ich wpraw­dzie wży­ciu nie wi­dział, ale któż u nas na dwa­dzie­ścia kil­ka mil wko­ło, nie zna, nie wie ota­cza­ją­ce­go go świa­ta? Byle uszy, moż­na się o nim na­słu­chać; byle pa­mięć, moż­na przy każ­dem na­zwi­ku zna­leźć w za­pa­sie całą jego hi­stor­ją… Ty­tuł pod­ko­mo­rze­go, pan Hen­ryk, pan­na Ce­le­sty­na, sama pani, na­gle mi się przy­po­mnie­li, jako typy o któ­rych na­słu­cha­łem się od mego przy­ja­cie­la pana Bra­żew­skie­go, zna­ją­ce­go cały Wo­łyń wszerz i wzdłuż, jak­by miał to tyl­ko po­słan­nic­two na świe­cie, sku­pie­nia w swo­jej gło­wie w jed­ność roz­pierz­chłych ry­sów ob­ra­za na­szej pro­win­cji.

Przy­pa­dek za­pro­wa­dził mnie pod dach pana pod­ko­mo­rze­go, ale któż­by się był po tym da­chu, wiel­kie­go pana pod­upa­dłe­go wła­sną winą do­my­ślił? Ten dwo­rek, wio­secz­ka mała przy nim, excy­po­wa­na z dóbr ob­szer­nych były je­dy­ną po­zo­sta­ło­ścią star­ca, któ­ry nad­trwo­niw­szy ma­jąt­ku na hu­lan­kę dłu­gą, od­dał na­resz­cie dzie­ciom nie­do­bit­ki for­tu­ny, sam z kil­ką fa­wo­ry­ta­mi usu­wa­jąc się na ustro­nie, pod nie wiem ja­kim po­zo­rem.

Pod­ko­mo­rzy­na z cór­ką miesz­ka­ły w pa­ła­cu w Ber­be­ciach, o mil­kę od­pod­ko­mor­skie­go dwor­ku w Mon­pla­isir; pan Hen­ryk w Ciop­ko­wie, gdzie so­bie dom go­tyc­ki po­bu­do­wał tym­cza­so­wo. Ten Mon­pla­isir dziś za­ro­sły, zruj­no­wa­ny, za­chwasz­czo­ny, zdzi­cza­ły, daw­niej był par­kiem i miej­scem prze­jażdż­ki, ba­lów, wie­czo­rów. Któż­by go po­znał sło­mą po­kry­te­go, bez pło­tów. bez bram i most­ków, bez ka­ru­ze­lów i huś­ta­wek, któ­rych tu tyle być mia­ło!

Sły­sza­łem wie­le o pod­ko­mo­rzym daw­niej i z tak róż­nych stron, że rad by­łem po­znać go bli­żej i sam osą­dzić. Jed­ni mi mó­wi­li że to był roz­pust­nik, ba­biarz i utra­cjusz, dru­dzy ża­ło­wa­li go iż się ze wszyst­kie­go wy­zuł po­słusz­ny ka­pry­so­wi żony i dzie­ci, z naj­więk­sze­go prze­py­chu scho­dząc na ubo­gie ży­cie szlach­ci­ca o kil­ku­na­stu cha­tach. Ale w ro­dzi­nie tej nie wi­dać było nic, coby zna­mio­no­wa­ło że w niej zgo­da za­chwia­ną zo­sta­ła na chwi­lę, ani wiel­kiej czu­ło­ści, ani też kwa­su nie do­strze­ga­łem, pod­ko­mo­rzy wca­le nie wy­glą­dał na ofia­rę, żona nie po­dob­na była do ty­ra­na, a dzie­ci – były so­bie jak wszyst­kie te­raź­niej­sze dzie­ci, co to do­ro­sł­szy do wąsa, papę bio­rą pod rękę i trak­tu­ją po przy­ja­ciel­sku, a bez ce­re­mon­ji.

Pan Hen­ryk mó­wił jesz­cze, ja jesz­cze słu­cha­łem, gdy drzwi się otwo­rzy­ły i we­szło coś su­che­go, dłu­gie­go, w sza­racz­ko­wej ka­po­cie, z rę­ka­mi w tył za­ło­żo­ne­mi, w któ­rych ogrom­na chust­ka nie­bie­ska i czar­na ta­ba­kie­ra ro­dzaj tro­feu for­mo­wa­ły. Bla­dy ten z za­cię­te­mi usty je­go­mość, po­chy­lo­ny na pra­wo na­ło­go­wo, skło­nił się i za­siadł przy drzwiach.III.

Na przy­by­łe­go nie­wie­le kto zwa­żał, a po obej­ściu z nim po­znać było moż­na, że się li­czył za do­mo­we­go, za coś na­kształt re­zy­den­ta. – Mnie wy­raz jego twa­rzy ude­rzył wię­cej niż in­nych. Gło­wę miał moc­no śpi­cza­stą i łysą, twarz nie­zmier­nie dłu­gą, wy­bla­dłą, oczy dziw­nie wy­pu­kłe na wierz­chu sie­dzą­ce, ża­bie; usta wy­krzy­wio­ne w tęż samą stro­nę co ra­mio­na; a wo­gó­le był jak mara jaka. Wzrost jego, przy­gar­bie­nie i po­chy­le­nie, przy­mru­ża­nie jed­ne­go z tych oczów wy­pu­kłych na­prze­ciw skrzy­wio­ne­go ust kąta, od­po­wia­da­ją­ce zgię­ciu ra­mion, a szcze­gól­niej pe­łen nie­spo­ko­ju cha­rak­ter fi­zjo­nom­ji, wiel­kie na mnie zro­bił wra­że­nie; po­czu­łem wstręt nie­opi­sa­ny do nie­go. Mu­siał i on do­znać te­goż sa­me­go uczu­cia na wi­dok na­trę­ta, gdyż, jed­nem okiem swo­jem wy­szcze­rzo­nem, a dru­giem po­wie­ką na­wpół po­kry­tem, pil­no mi się przy­pa­try­wał, jak­by chciał od­gad­nąć kto by­łem, i po com przy­je­chał.

Pan Hen­ryk roz­pra­wiał tym­cza­sem, szcze­gól­niej za słu­cha­czy ob­raw­szy ojca i mat­kę, a mnie za kon­fir­ma­to­ra.

– Tak, koń­czył z gło­wą pod­nie­sio­ną i to­nem dok­to­ra mó­wią­ce­go z ka­te­dry, przy­szły cza­sy po­tęż­nych od­kryć, przy­szła era du­cha i jego roz­wo­ju… Duch try­ska ze­wsząd by się zlać w ogni­sku du­szy ludz­kiej do jed­no­ści. Ob­rót sto­łów jak za­wsze drob­nost­ka, po­czy­na epo­kę nową i wiel­ką, od kro­pli z lo­dów al­pej­skich ro­dzą się rze­ki ogrom­ne… Za­le­d­wie się po­czę­ły ob­ra­cać: już­ci mó­wią, zga­du­ją, pro­ro­ku­ją.

– A toż co? prze­rwał oj­ciec… nie­chce krę­cą się to jesz­cze, przy­czy­na być moie fi­zycz­na, ale żeby mó­wić mia­ły…

– A kie­dy mó­wią! i co gor­sza wró­żą, zga­du­ją, opo­wia­da­ją i ro­zu­mu­ją.

– Co? osza­la­łeś? ru­sza­jąc ra­mio­na­mi rzekł pod ko­mo­rzy.

– Ale tak jest! wi­dzia­łeś papa jed­no, mo­żesz zo­ba­czyć i dru­gie…

Sta­ry nie­cier­pli­wie ru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie żar­tuj­że ze mnie! do­dał po ci­chu.

– Ale to naj­praw­dziw­sza praw­da… Sto­ły ga­da­ją…

– Ja­kim­że spo­so­bem?

– No­ga­mi! za­wo­łał pan Hen­ryk

– A toż być trze­ba głu­pim jak sto­ło­we nogi, by temu uwie­rzyć! krzyk­nął pod­ko­mo­rzy.

– Oj­cze ko­cha­ny, prze­rwał uczo­ny pneu­ma­to­log, w rze­czach du­cha nie ma nie­po­do­bień­stwa. Sia­daj­my i pro­buj­my…

– Mnie jesz­cze od pierw­sze­go do­świad­cze­nia ręce drga­ją, nie­chęt­nie ode­zwał się pod­ko­mo­rzy, dzię­ku­ję, dzię­ku­ję! do ga­wę­dy ze sto­łem na­le­żyć nie będę… ma­cie na miej­sce moje Nie­kla­sze­wi­cza…

Bla­dy je­go­mość skło­nił się tyl­ko wstaw­szy tro­chę z krze­sła i przy­siadł, ale usta jego wy­krzy­wił uśmiech tak ta­jem­ni­czo szy­der­ski, że mi się aż strasz­no zro­bi­ło. Gdy się to dzie­je, pod­ko­mo­rzy­na przy­wo­ław­szy uśmiech na usta, drze­mie i prze­bu­dza się co chwi­la, pan­na Ce­le­sty­na bawi się pa­sem suk­ni.

a ja prze­stra­szo­ny ocze­ku­ję aża­li mnie nie przy­wo­ła­ją do sto­li­ka, cze­gom się nie­zmier­nie oba­wiał.

Szczę­ściem pan Hen­ryk któ­ry się za­jął urzą­dze­niem ga­da­ją­ce­go sto­li­ka, po­cią­gnął sio­strę i mat­kę, przy­wo­łał Nie­kla­sze­wi­cza, po­spiesz­ne­go na za­wo­ła­nie, a ja pro­stym tyl­ko wi­dzem zo­sta­łem z pod­ko­mo­rzym.

Na dwo­rze tym­cza­sem wtó­rem do czar­no­księz­kiej owej ro­bo­ty od­zy­wa­ły się pio­ru­ny, hu­cza­ło nie­bo, bły­ski co chwi­la sta­wa­ły się gęst­sze i ciem­ność prze­raż­liw­sza po nich, a deszcz nie­usta­jąc lał jak z wia­dra.

Nim ręce zwią­za­no w ów ta­jem­ni­czej wła­dzy łań­cuch, któ­ry miał mową ob­da­rzyć sto­lik nie­my, pan Hen­ryk za­jął się ob­szer­nym wy­kła­dem teo­r­ji ję­zy­ka sto­łów, roz­po­wie­dział jak nogą stu­kać bę­dzie na li­te­ry, i t… d.

Nie­kla­sze­wicz któ­ry mil­czał do tej pory, wzru­szył ra­mie­niem z tej stro­ny z któ­rej był nie­skrzy­wio­ny, bo uwa­ża­łem że część upo­śle­dzo­na u nie­go do ni­cze­go się nie wda­wa­ła, i ode­zwał się za­chry­płym gło­sem nad­zwy­czaj cien­kim, tak, że mnie głos ów nie­mniej od po­sta­ci jego prze­jął.

– Pro­szę pana gra­fa, już kie­dy moie stu­kać nogą, to mógł­by i ga­dać, po­pro­stu jak my.

– A kie­dy gęby nie ma! od­po­wie­dzia­ła bar­dzo na­iw­nie pod­ko­mo­rzy­na tłu­miąc zie­wa­nie.

– Tak to jest, że gęby nie ma, ani sło­wa że nie ma, rzekł spusz­cza­jąc gło­wę Nie­kla­sze­wicz, ale ba! kie­dy lu­dzie ma­gne­ty­zo­wa­ni brzu­chem wi­dzą, sto­lik mógł­by ga­dać no­ga­mi.

– Śmiej­cie się pań­stwo, prze­rwał pan Hen­ryk go­rą­co, ale na ho­nor, Nie­kla­sze­wicz ma ra­cją, zu­peł­ną ma ra­cją… sto­lik mógł­by i po­wi­nien­by ga­dać.

Pod­ko­mo­rzy splu­nął i ru­szył ra­mio­na­mi, ja grzecz­nie mil­cza­łem, a to­wa­rzy­stwo złą­czy­ło się koń­ca­mi pal­ców i ob­ję­ło nie­szczę­śli­wy sto­lik. Nie­kla­sze­wicz za­brał się do tej czyn­no­ści, z ta­kiem, je­że­li tego wy­ra­zu użyć wol­no, na­masz­cze­niem, z ta­kiem woli na­pię­ciem, ie po­dwój­nie stał się strasz­ny. Oko jego jed­no wy­szło zu­peł­nie na wierzch, dru­gie za­cią­gnę­ło się po­wie­ką, usta prze­chy­li­ły i za­cię­ty skrzy­wio­ne po­czwar­nie, po­licz­ki ścią­gnę­ły w jed­nę stro­nę, a bla­de wiel­ko­pal­cza­ste ręce z góry wpię­ły się w stół jak szpo­ny ja­strzę­bia w nie­szczę­śli­we kur­czę…

Nic mu nie bra­kło do fi­zio­gnom­ji cza­row­ni­ka.

Głu­che mil­cze­nie prze­ry­wa­ne tyl­ko szu­mem wi­chru i wy­ciem bu­rzy pa­no­wa­ło w po­ko­iku, przez któ­re­go je­dy­ne okien­ko prze­la­ty­wa­ły bły­ska­wi­ce to żół­te, to czer­wo­ne, to sine… Sce­na po­czy­na­ła na­bie­rać fan­la­stycz­no­ści… a ja nie ma­jąc co ro­bić i chcąc oczy od­wró­cić od Nie­kla­sze­wie­za, któ­re­go fi­zys mnie mę­czy­ła jak zmo­ra noc­na, po­czą­łem przy­glą­dać się sto­li­ko­wi mę­czen­ni­ko­wi, bę­dą­ce­mu wła­śnie pod wła­dzą ma­gne­ty­zu­ją­cych.

Sprzę­ty któ­re nas ota­cza­ją, mają wszyst­kie fi­zio­no­mie ja­kąś nada­ną im przez myśl ludz­ką co ich do­ko­na­ła, lub przez dłu­gie ich uży­cie. Sto­ły, ka­na­py, krze­sła na­sze, byle im się przy­pa­trzyć uważ­nie, każ­dy z wła­ści­wym przed­sta­wia­ją się nam cha­rak­te­rem; znam mię­dzy nie­mi ary­sto­kra­tów, znam bir­ban­tów, wi­dzia­łem in­dy­wi­dua ła­god­ne i burz­li­wej dys­po­zy­cji. Są sprzę­ty do któ­rych przy­wyk­nąć nie po­dob­na tak są nie­to­wa­rzy­skie, są inne przy­lep­ki z któ­re­mi od­ra­zu je­steś jak sta­ry zna­jo­my. Toż co z ludź­mi.

Sto­li­czek o któ­rym mowa, znać prze­nie­sio­ny do Mon­pla­isir z daw­nej re­zy­den­cji pod­ko­mor­stwa, ze sta­re­go ich pa­ła­cu, nie był już wca­le mło­dy, a bu­do­wa­no go w cza­sach gdy wszyst­ko ro­bi­ło się na grec­kim sma­ku. Miał też coś niby trój­no­go­we­go, ja­kieś or­na­men­ta­cje w sty­lu grec­ko-rzym­skim, i choć odar­ty, odra­pa­ny, po­kle­jo­ny, z po­od­ska­ki­wa­nym miej­sca­mi for­ni­rem, pach­niał jesz­cze pa­ła­cem.

Nie­wiem z ja­kie­go drze­wa zro­bio­no go pier­wiast­ko­wo, ale po wierz­chu okry­ty był ma­ho­niem, tro­cha bron­zu, a u spodu po­nad trze­ma jego nóż­ka­mi zwią­za­ne­mi w po­środ­ku, ar­ty­sta przy­le­pił trzy głów­ki sfi­nxów z twa­rza­mi nie­wie­ście­mi, ko­lo­ru zie­lo­ne­go bron­zu… Te trzy głów­ki na któ­rych zie­lo­na mas­sa po­łusz­czy­ła się tu i owdzie i bia­ły gips z pod spodu jej wy­glą­dał, mia­ły wy­raz spo­koj­nej po­wa­gi i tę pięk­ność po­spo­li­tą, zim­ną, jaka zwy­kle ce­chu­je na­śla­do­wa­nia sztu­ki grec­kiej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: