Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Trójgraniasty kapelusz - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trójgraniasty kapelusz - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 274 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA

Po­śród Hisz­pa­nów, na­wet naj­mniej świa­tłych i uczo­nych, nie­wie­lu zna­leźć moż­na ta­kich, któ­rzy nie zna­li­by sław­nej opo­wiast­ki, słu­żą­cej za pod­sta­wę ni­niej­sze­mu dzieł­ku.

Po raz" pierw­szy dane nam ją było usły­szeć z ust zwy­czaj­ne­go pa­stu­cha, ko­zia­rza, któ­ry nig­dy nie wyj­rzał poza gra­ni­ce swej za­pa­dłej wio­ski ro­dzin­nej. Był to je­den z tych pro­sta­ków bez naj­mniej­sze­go wy­kształ­ce­nia, lecz z na­tu­ry by­strych i ob­da­rzo­nych wy­obraź­nią, któ­rzy pod na­zwą „pi­ca­ros” tak wiel­ką rolę ode­gra­li w li­te­ra­tu­rze na­sze­go na­ro­du. Ile­kroć we wsi przy­pa­da­ła ja­kaś uro­czy­stość, chrzci­ny, we­se­le czy od­wie­dzi­ny dzie­dzi­ca, jego to obo­wiąz­kiem było za­ba­wiać zgro­ma­dzo­ną pu­blicz­ność bądź to ja­kąś far­są lub uciesz­ną pan­to­mi­ną, bądź re­cy­ta­cją po­ezji. Wła­śnie przy jed­nej z ta­kich oka­zji (od tego cza­su upły­nę­ło już pra­wie całe jed­no ży­cie… czy­li prze­szło trzy­dzie­ści pięć lat) wy­pa­dło mu pew­ne­go wie­czo­ra olśnić i za­dzi­wić na­szą nie­win­ność (względ­ną oczy­wi­ście) wier­szo­wa­nym opo­wia­da­niem o cor­re­gi­do i i mły­nar­ce (czy też o mły­na­rzu i żo­nie cor­re­gi­do­ia); opo­wieść tę prze­ka­zu­je­my dziś czy­tel­ni­ko­wi pod bar­dziej trans­cen­den­tal­nym i fi­lo­zo­ficz­nym (jak tego żąda po­wa­ga na­szych cza­sów) ty­tu­łem „Trój­gra­nia­ste­go ka­pe­lu­sza”.

Dla wy­ja­śnie­nia trze­ba nam tu wspo­mnieć, iż opo­wieść ko­zia­rza, tak dla nas za­baw­na i wdzięcz­na, wy­wo­ła­ła ru­mie­niec na po­licz­kach mło­dych dziew­cząt, co z ko­lei obu­rzy­ło ich mat­ki i ścią­gnę­ło ist­ny grad wy­mó­wek na gło­wę opo­wia­da­ją­ce­go. Bied­ny Re­pe­la (tak się na­zy­wał ów pa­stuch) nie dał się wszak­że zbić z tro­pu i od­rzekł, że jego opo­wieść ni­ko­go nie po­win­na zgor­szyć, jako że nie ma w niej nic zgo­ła, o czym nie wie­dzia­ły­by na­wet mnisz­ki i nie­let­nie dziew­cząt­ka.

– Roz­waż­my – po­wie­dział ko­ziarz – cóż ta­kie­go wy­cho­dzi na jaw w hi­sto­rii cor­re­gi­do­ra i mły­nar­ki? Że mał­żon­ko­wie sy­pia­ją w jed­nym łóż­ku i że ża­den mąż nie ży­czy so­bie, aby inny męż­czy­zna spał z jego żoną? Ta rzecz, jak mnie­mam, dla ni­ko­go nie jest se­kre­tem.

– To praw­da – przy­zna­ły mat­ki wśród śmie­chu có­rek.

– Wuj Re­pe­la ma słusz­ność – rzekł na to oj­ciec pana mło­de­go – a naj­lep­szym tego do­wo­dem jest to, że wszy­scy tu obec­ni, za­rów­no dzie­ci jak i do­ro­śli, wie­dzą, że tej nocy po skoń­czo­nych tań­cach Ju­ane­łe i Ma­no­lil­la wy­ko­rzy­sta­ją po raz pierw­szy pięk­ne łoże mał­żeń­skie, któ­re ciot­ka Ga­brie­la przed chwi­lą po­ka­za­ła na­szym cór­kom, by mo­gły po­dzi­wiać ha­fty i ko­ron­ki.

– Nie ko­niec na tym – wtrą­cił dzia­dek ob­lu­bie­ni­cy. – Na­wet Pi­smo świę­te wspo­mi­na o tych rze­czach, tak na­tu­ral­nych, a na ka­za­niach i w szko­le księ­ża opo­wia­da­ją dzie­ciom o dłu­go­let­niej bez­płod­no­ści świę­tej Anny, o cno­cie świę­te­go Jó­ze­fa, o bo­ha­ter­skim uczyn­ku Ju­dy­ty i wie­lu in­nych cu­dach, któ­rych so­bie w tej chwi­li nie przy­po­mi­nam. A za­tem, moi pań­stwo…

– Do­brze, do­brze, wuju Re­pe­la – wo­ła­ły dziew­czę­ta. – Opo­wiedz nam jesz­cze raz swo­ją hi­sto­rię, bo jest na­der po­ciesz­na.

– A tak­że na­der oby­czaj­na – do­dał dzia­dek – jako że nie tyl­ko nie do­ra­dza złych rze­czy ani ich nie uczy, ale jesz­cze po­ka­zu­je, jak bywa uka­ra­ny ten, kto je po­peł­nia.

– Nie­chże ją wuj Re­pe­la po­wtó­rzy – zgo­dzi­ły się w koń­cu ma­tro­ny.

Ko­ziarz za­czął więc po­now­nie re­cy­to­wać swo­ją ro­man­cę i, roz­wa­żyw­szy jej treść, mat­ki do­ra­sta­ją­cych có­rek uzna­ły, iż mogą jej słu­chać wszy­scy; mó­wiąc in­ny­mi sło­wy, udzie­li­ły jej pra­wa pu­bli­ka­cji.

Z bie­giem lat sły­sze­li­śmy wie­le róż­nych wer­sji tej sa­mej przy­go­dy mły­na­rza i żony cor­re­gi­do­ra, za­wsze z ust oko­licz­nych wiej­skich we­soł­ków, wzo­ru­ją­cych się na opo­wia­da­niu nie ży­ją­ce­go już wuja Re­pe­li; prócz tego czy­ty­wa­li­śmy je, ogło­szo­ne dru­kiem, w roz­ma­itych „Ro­man­cach ślep­ca”, a na­wet w słyn­nym zbio­rze po­ezji, opra­co­wa­nym przez nie­za­po­mnia­ne­go don Agu­sti­na Durdn. Głów­ny wą­tek hi­sto­rii po­zo­stał nie­zmie­nio­ny: tra­gi­ko­micz­ny, prze­sy­co­ny sa­ty­rą i tchną­cy epi­gra­ma­tem, jak wszyst­kie dra­ma­tycz­ne lek­cje mo­ral­no­ści, w któ­rych ko­cha się nasz na­ród: for­ma wszak­że, spo­sób po­wią­za­nia zda­rzeń oraz ich in­ter­pre­ta­cja od­bie­ga­ją bar­dzo, bar­dzo da­le­ko od lu­do­wej ro­man­cy wuja Re­pe­li, tak da­le­ko, iż dzi­siaj nie mógł­by on w swo­jej wsi ro­dzin­nej re­cy­to­wać żad­nej z tych wer­sji, nie po­pro­siw­szy wprzód dziew­cząt o za­tka­nie uszu, lub też na­ra­ził­by się na wy­dra­pa­nie oczu przez ich mat­ki. Do tego stop­nia wy­pa­czo­no i odar­to z uro­ku opo­wiast­kę, tak so­czy­stą, a jed­no­cze­śnie peł­ną dys­kre­cji w kla­sycz­nej wer­sji wuja Re­pe­li.

Z tej to przy­czy­ny od daw­na już po­sta­no­wi­li­śmy na­pra­wić krzyw­dę wy­rzą­dzo­ną opo­wia­st­ce, przy­wra­ca­jąc jej pier­wot­ny cha­rak­ter, któ­ry za­wsze uwa­ża­li­śmy za naj­lep­szy j zgod­ny z na­ka­za­mi oby­czaj­no­ści. Jak­że bo­wiem wąt­pić? Tego ro­dza­ju utwo­ry, zna­la­zł­szy się w nie­po­wo­ła­nych rę­kach mo­tło­chu, nig­dy nie sta­ją się pięk­niej­sze, sub­tel­niej­sze i przy­zwo­it­sze, prze­ciw­nie, wszel­kie ta­kie ze­tknię­cie wy­na­tu­rza je i ka­le­czy.

Tak się przed­sta­wia hi­sto­ria tej ksią­żecz­ki… A te­raz za­bierz­my się do ro­bie­nia cia­sta z tej mąki, czy­li roz­pocz­nij­my opo­wieść o cor­re­gi­do­rze i mły­nar­ce, nie bez wia­ry w twój zdro­wy roz­są­dek, o sza­now­ny czy­tel­ni­ku, i w na­dziei, że „prze­czy­taw­szy ją i uczy­niw­szy wię­cej zna­ków krzy­ża, niż gdy­by uka­zał ci się sza­tan we wła­snej oso­bie – jak po­wie­dział Es­te­ba­nil­lo Gon­za­lez roz­po­czy­na­jąc opo­wieść swe­go ży­cia – uznasz ją za god­ną za­szczy­tu, ja­kim jest oglą­da­nie świa­tła dzien­ne­go”.

Li­piec 1874ROZ­DZIAŁ I ZA­WIE­RA­JĄ­CY KRÓT­KI RZUT OKA NA EPO­KĘ, W KTÓ­REJ RZECZ SIĘ DZIA­ŁA

Roz­po­czy­nał się wła­śnie nasz dłu­gi wiek, któ­ry w chwi­li obec­nej ma się już ku koń­co­wi. Do­kład­na data nie jest zna­na, wia­do­mo tyl­ko, iż dzia­ło się to mię­dzy czwar­tym i ósmym ro­kiem te­goż stu­le­cia.

W Hisz­pa­nii pa­no­wał jesz­cze Ka­rol V Bur­bon, „z ła­ski Boga”, jak gło­sił na­pis wy­ry­ty na mo­ne­tach, we­dług zaś opi­nii ga­zet fran­cu­skich z ła­ski Bo­na­par­te­go, któ­ry ra­czył o tym fak­cie za­po­mnieć. Inni wład­cy eu­ro­pej­scy, po­tom­ko­wie Lu­dwi­ka XIV, utra­ci­li już byli ko­ro­nę (a naj­star­szy z nich tak­że i gło­wę) w okrut­nej za­wie­ru­sze, któ­ra wstrzą­sa­ła tą skost­nia­łą czę­ścią świa­ta od roku 1789.

Nie na tym koń­czy się oso­bli­wość po­ło­że­nia, w ja­kim zna­la­zła się w owych cza­sach na­sza oj­czy­zna. Żoł­nierz re­wo­lu­cji, syn skrom­ne­go ad­wo­ka­ta kor­sy­kań­skie­go, zwy­cięz­ca spod Ri­vo­li, spod Pi­ra­mid, spod Ma­ren­go i w stu in­nych bi­twach, uwień­czył już swe skro­nie ko­ro­ną Ka­ro­la Wiel – kie­go i do­ko­ny­wał dzie­ła zu­peł­ne­go prze­obra­że­nia Eu­ro­py, two­rząc nowe i nisz­cząc sta­re na­ro­dy, usu­wa­jąc gra­ni­ce, po­wo­łu­jąc na tron dy­na­stie i do cał­ko­wi­tej zmia­ny form ży­cia, imie­nia, po­ło­że­nia geo­gra­ficz­ne­go, oby­cza­jów, a na­wet stro­ju zmu­sza­jąc te kra­je, przez któ­re prze­szedł w swym po­cho­dzie wo­jen­nym niby trą­ba po­wietrz­na lub An­ty­chryst, jak na­zy­wa­ły go na­ro­dy Pół­no­cy. Nie­mniej przod­ko­wie nasi (nie­chże ich Bóg za­cho­wa w swo­jej świę­tej chwa­le!), da­le­cy od nie­na­wi­ści i lęku o wła­sną skó­rę z lu­bo­ścią roz­pra­wia­li o jego zwy­cię­stwach i sła­wie, jak­by cho­dzi­ło o bo­ha­te­ra któ­rejś z ksiąg ry­cer­skich lub o wy­da­rze­nia roz­gry­wa­ją­ce się na in­nej pla­ne­cie, by­najm­niej nie po­dej­rze­wa­jąc go o za­miar wtar­gnię­cia do Hisz­pa­nii i po­peł­nia­nia tu ta­kich sa­mych okru­cieństw, ja­kich do­pu­ścił się we Fran­cji, Wło­szech, Niem­czech i w in­nych kra­jach Eu­ro­py. Raz w ty­go­dniu (naj­wy­żej dwa) przy­by­wa­ła pocz­ta z Ma­dry­tu do wszyst­kich nie­mal waż­niej­szych miej­sco­wo­ści na na­szym pół­wy­spie i do­star­cza­ła ten czy ów nu­mer „Ga­ze­ty” (któ­ra rów­nież nie wy­cho­dzi­ła co­dzien­nie), i z niej to do­stoj­ne oso­bi­sto­ści do­wia­dy­wa­ły się (je­śli w „Ga­ze­cie” była o tym mowa), czy po dru­giej stro­nie Pi­re­ne­jów po­wsta­ło ja­kieś nowe pań­stwo, czy sto­czo­no nową bi­twę z udzia­łem kil­ku kró­lów i ce­sa­rzów i czy

Na­po­le­on znaj­du­je się w Me­dio­la­nie, w Bruk­se­li, czy­li też w War­sza­wie. Poza tym nasi przod­ko­wie nadal żyli na daw­ną hisz­pań­ską mo­dłę, bez po­śpie­chu, wier­ni od­wiecz­nym, skost­nia­łym oby­cza­jom, w po­ko­ju i ła­sce Bo­żej, za­cho­wu­jąc swą In­kwi­zy­cję i swo­ich mni­chów, swo­ją ma­low­ni­czą nie­rów­ność wo­bec pra­wa, swo­je przy­wi­le­je i upraw­nie­nia oso­bi­ste, swój brak wszel­kich swo­bód mu­ni­cy­pal­nych i po­li­tycz­nych pod rzą­da­mi prze­świet­nych bi­sku­pów i po­tęż­nych cor­re­gi­do­rów (wła­dzę jed­nych i dru­gich nie­ła­two było roz­gra­ni­czyć, gdyż za­rów­no jed­ni jak dru­dzy rzą­dzi­li jed­no­cze­śnie w spra­wach du­chow­nych i świec­kich) i pła­cąc Ko­ścio­ło­wi dzie­się­ci­ny, pre­ben­dy, da­ni­ny, ofia­ry, jał­muż­ny, sub­sy­dia, ren­ty i naj­prze­róż­niej­sze inne po­dat­ki, któ­rych na­zwy trud­no tu wy­li­czać.

Do tego ogra­ni­cza się wszyst­ko, co hi­sto­ria na­sza ma wspól­ne­go z po­li­tycz­nym i mi­li­tar­nym aspek­tem owej epo­ki, je­dy­nym zaś ce­lem, ja­kim kie­ro­wa­li­śmy się mó­wiąc o tym, co się pod­ów­czas dzia­ło w świe­cie, jest stwier­dze­nie, iż w roku, o któ­rym mowa (za­łóż­my, że był to rok 1805), pa­no­wał jesz­cze w Hisz­pa­nii „daw­ny ład” we wszyst­kich dzie­dzi­nach ży­cia pu­blicz­ne­go i pry­wat­ne­go, jak gdy­by wśród tylu zmian i prze­obra­żeń Pi­re­ne­je tak­że prze­dzierz­gnę­ły się w nowy mur chiń­ski.ROZ­DZIAŁ II W KTÓ­RYM JEST MOWA O TYM, JAK ŻYLI ÓW­CZE­ŚNI LU­DZIE

W An­da­lu­zji, na przy­kład (gdyż wła­śnie w pew­nym mie­ście w An­da­lu­zji wy­da­rzy­ło się to, o czym za­raz usły­szy­cie), sza­nu­ją­cy się lu­dzie w dal­szym cią­gu wsta­wa­li o wcze­snej go­dzi­nie po­ran­ka, by udać się na mszę do ka­te­dry, na­wet w dni, kie­dy to nie było pod groź­bą grze­chu na­ka­za­ne, o dzie­wią­tej spo­ży­wa­li na śnia­da­nie jaj­ko sa­dzo­ne i fi­li­żan­kę cze­ko­la­dy z grzan­ka­mi, na obiad, mię­dzy pierw­szą i dru­gą w po­łu­dnie, ro­sół i pie­czy­ste, je­śli było po­lo­wa­nie, a je­śli nie, tyl­ko ro­sół; po obie­dzie na­stę­po­wa­ła drzem­ka, po­tem spa­cer w po­lej o zmierz­chu szło się na ró­ża­niec do swe­go pa­ra­fial­ne­go ko­ścio­ła; gdy za­dzwo­nio­no na Anioł Pań­ski, znów piło się fi­li­żan­kę cze­ko­la­dy, tym ra­zem z bisz­kop­ta­mi; ci, co naj­wy­żej się no­si­li, szli na wie­czor­ną po­ga­węd­kę do domu cor­re­gi­do­ra, dzie­ka­na lub in­nej miej­sco­wej zna­ko­mi­to­ści i wra­ca­li po dzwon­ku wzy­wa­ją­cym do mo­dli­twy za du­sze zmar­łych; na ha­sło stró­ża noc­ne­go: „Strzeż­cie ognia!” zamy – kało się bra­my i za­sia­da­ło do wie­cze­rzy, zło­żo­nej z sa­ła­ty i mię­sa du­szo­ne­go z ja­rzy­na­mi, je­śli nie było „da­nia wstęp­ne­go” w po­sta­ci świe­żych sar­dy­nek, po czym nie­zwłocz­nie szło się do łóż­ka ze swą mał­żon­ką (je­śli się ją po­sia­da­ło) nie za­po­mniaw­szy uprzed­nio, przez dzie­więć mie­się­cy w roku, wy­grzać po­ście­li.

O, po sto­kroć szczę­śli­we cza­sy, w któ­rych na­sza oj­czy­zna mo­gła z nie­za­mą­co­nym spo­ko­jem za­ży­wać roz­ko­szy po­sia­da­nia wszyst­kich pa­ję­czyn, moli i hi­sto­rycz­ne­go ku­rzu, wszyst­kich wie­rzeń, przy­wi­le­jów i nad­użyć, uświę­co­nych przez stu­le­cia! Szczę­śli­we cza­sy, kie­dy w spo­łe­czeń­stwie ludz­kim ist­nia­ła róż­no­rod­ność warstw, afek­tów i oby­cza­jów! Szczę­śli­we cza­sy, po­wia­dam… dla po­etów zwłasz­cza, któ­rzy na każ­dym kro­ku znaj­do­wa­li te­mat do we­so­łe­go ku­ple­tu, ko­me­dii, dra­ma­tu czy epo­pei, za­miast nie­ustan­nie mieć przed oczy­ma ową pro­za­icz­ną jed­no­li­tość i mdły re­alizm, któ­ry nam prze­ka­za­ła, w osta­tecz­nym ra­chun­ku, re­wo­lu­cja fran­cu­ska. Szczę­śli­we cza­sy, o tak!

Ale oto znów po­pa­da­my w sta­re błę­dy! Do­syć już wstęp­nych roz­wa­żań i dy­gre­sji, roz­po­czy­na­my nie­odwo­łal­nie opo­wieść o trój­gra­nia­stym ka­pe­lu­szu.ROZ­DZIAŁ III DO UT DES

W owych cza­sach więc znaj­do­wał się w po­bli­żu mia­sta X… sław­ny młyn (dziś już nie ist­nie­ją­cy), po­ło­żo­ny o ćwierć mili od wsi, mię­dzy nie­wiel­kim wzgó­rzem, po­ro­słym wi­śnia­mi i cze­re­śnia­mi, i bo­ga­tym ogro­dem wa­rzyw­nym roz­cią­ga­ją­cym się na brze­gu (a nie­kie­dy pod po­wierzch­nią) nie­stru­dzo­nej i zdra­dli­wej rze­ki, od któ­rej mia­sto owo bie­rze swo­ją na­zwę.

Z licz­nych i roz­ma­itych po­wo­dów od daw­na już młyn ów był ulu­bio­nym miej­scem prze­cha­dzek naj­do­stoj­niej­szych oso­bi­sto­ści wspo­mnia­ne­go mia­sta. Po pierw­sze, pro­wa­dził tam bity trakt, na­strę­cza­ją­cy mniej prze­szkód do po­ko­na­nia niż inne dro­gi oko­licz­ne. Po dru­gie, przed mły­nem znaj­do­wał się bru­ko­wa­ny dzie­dziń­czyk osło­nię­ty wi­no­ro­ślą roz­pię­tą na ogrom­nym tre­la­żu, gdzie la­tem na­der miło było wy­po­czy­wać w cie­niu, a zimą wy­grze­wać się w słoń­cu. Po trze­cie, mły­narz był czło­wie­kiem nie­zwy­kle do­brze uło­żo­nym, roz­trop­nym i dys­kret­nym, po­sia­da­ją­cym W wy­so­kiej mie­rze to, co się na­zy­wa da­rem ob­co­wa­nia z ludź­mi. Moż­ne oso­bi­sto­ści, któ­re za­szczy­ca­ły go swy­mi od­wie­dzi­na­mi o przed­wie­czor­nej go­dzi­nie, zwykł był przyj­mo­wać ja­kimś po­czę­stun­kiem, zmie­nia­ją­cym się w za­leż­no­ści od pory roku. Cza­sem skła­da­ły się nań wi­śnie i cze­re­śnie, cza­sem bób zie­lo­ny bądź sa­ła­ta pro­sto z grząd­ki, ni­czym nie przy­pra­wio­na (któ­ra wy­śmie­ni­cie sma­ku­je po­da­na z su­char­ka­mi i oli­wą; do­stoj­ni go­ście zwy­kli przy­sy­łać te su­char­ki za­wcza­su), in­nym ra­zem me­lo­ny lub wi­no­gro­na z tego sa­me­go tre­la­ża, któ­ry im słu­żył jako bal­da­chim; w zi­mie zaś pra­żo­na ku­ku­ry­dza, kasz­ta­ny pie­czo­ne w po­pie­le, orze­chy i mig­da­ły, a od cza­su do cza­su, w szcze­gól­nie chłod­ne po­po­łu­dnia, kie­li­szek wina do­mo­we­go wy­ro­bu (wy­pi­ja­ny już we­wnątrz domu i przy za­pa­lo­nym świe­tle), a do tego, w okre­sie wiel­ka­noc­nym, ja­kieś cia­stecz­ko z mio­dem, ro­ga­lik lub pla­ste­rek szyn­ki z Al­pu­ha­ry.

– A więc tak bo­ga­ty był mły­narz, czy też tak na­tręt­ni jego go­ście? – spy­ta­cie za­pew­ne.

Ani jed­no, ani dru­gie. Mły­narz miał tyl­ko tyle, ile trze­ba na skrom­ne ży­cie, zaś owi pa­no­wie byli uoso­bie­niem dumy i de­li­kat­no­ści. Ale w cza­sach, kie­dy pła­co­no kil­ka­dzie­siąt ro­dza­jów po­dat­ku Ko­ścio­ło­wi i pań­stwu, czło­wiek tak by­stry jak nasz mły­narz w lot po­jął ko­rzy­ści, ja­kie mógł zy­skać zjed­nu­jąc so­bie przy­chyl­ność owych do­stoj­ni­ków ko­ściel­nych i świec­kich. To­też nie bra­kło ta­kich, któ­rzy utrzy­my­wa­li, że wuj Lu­cas (tak się na­zy­wał ów mły­narz) za­osz­czę­dza co roku nie­ma­łe sumy na swej go­ścin­no­ści.

„Wa­sza Wy­so­kość ze­chce mi po­da­ro­wać sta­re drzwi z tego domu, któ­ry wła­śnie ka­zał pan zbu­rzyć” – pro­sił jed­ne­go. „A Wa­sza Do­stoj­ność – zwra­cał się do dru­gie­go – po­sta­ra się ła­ska­wie, żeby mi ob­ni­żo­no taki a taki po­da­tek, kon­try­bu­cję lub da­ni­nę z mego ogro­du”. „Wa­sza Wie­leb­ność po­zwo­li mi na­rwać w ogro­dzie klasz­tor­nym tro­chę li­ści mor­wy dla mo­ich je­dwab­ni­ków”. „Wa­sza Eks­ce­len­cja ze­chce wy­dać po­le­ce­nie, że­bym mógł na­zbie­rać chru­stu na wzgó­rzu”. „Wa­sza Prze­wie­leb­ność na­pi­sze dwa sło­wa, żeby mi po­zwo­lo­no wy­ciąć tro­chę drzew w le­sie. Po­trzeb­na mi pi­sem­na umo­wa, żeby mnie to nic nie kosz­to­wa­ło”. „W tym roku nie mogę uiścić czyn­szu”. „Mam na­dzie­ję, że wy­rok w tym pro­ce­sie wy­pad­nie na moją ko­rzyść”. „Dzi­siaj da­łem po twa­rzy temu a temu. Są­dzę, że po­wi­nien pójść do wię­zie­nia za to, że mnie spro­wo­ko­wał”. „Czy nie ma Wa­sza Wy­so­kość ta­kiej a ta­kiej rze­czy na zby­ciu?” „Czy po­trzeb­ne wasz­mość panu to a tam­to?” „Czy nie mógł­by mi pan po­ży­czyć swe­go muła?” „Czy ju­tro bę­dzie panu po­trzeb­ny wóz?” „Czy mogę ju­tro przy­słać po osła?”

Ta pio­sen­ka po­wta­rza­ła się co dzień i za­wsze spo­ty­ka­ła się z życz­li­wą i przy­chyl­ną od­po­wie­dzią. Wi­dać z tego, że wuj Lu­cas by­najm­niej nie był bli­ski ru­iny.ROZ­DZIAŁ IV KTÓ­RY SŁA­WI WDZIĘ­KI NIE­WIE­ŚCIE

Ostat­nią i naj­waż­niej­szą.być może, przy­czy­ną, któ­ra skła­nia­ła Ich Wy­so­ko­ście z mia­sta do owych po­po­łu­dnio­wych od­wie­dzin w mły­nie wuja Lu­ca­sa, było to, że za­rów­no oso­by du­chow­ne jak świec­kie, po­cząw­szy od Jego Eks­ce­len­cji bi­sku­pa i pana cor­re­gi­do­ra, mo­gły tam do woli sy­cić oko oglą­da­niem jed­ne­go z naj­pięk­niej­szych, naj­do­sko­nal­szych i naj­bar­dziej god­nych uwiel­bie­nia dzieł, ja­kie kie­dy­kol­wiek wy­szły z rąk Boga, zwa­ne­go w owym cza­sie Naj­wyż­szą Isto­tą przez Jo­vel­la­no­sa i wszyst­kich fi­lo­zo­fów fran­cu­skie­go stron­nic­twa w na­szym kra­ju.

Dzie­łu temu na imię było… Fra­squ­ita.

Stwier­dzam na sa­mym po­cząt­ku, iż sena Fra­squ­ita, pra­wo­wi­ta mał­żon­ka wuja Lu­ca­sa, była nie­wia­stą cno­tli­wą, o czym wie­dzie­li wszy­scy zna­ko­mi­ci go­ście by­wa­ją­cy w jej domu. Po­wiem wię­cej: ża­den z nich nie ob­ja­wiał w ni­czym, iż pa­trzy na nią oczy­ma męż­czy­zny, z ja­ką­kol­wiek ukry­tą i zdroż­ną my­ślą. Nie­mniej prze­to po­dzi­wia­li ją i wiel­bi­li, od cza­su do cza­su po­zwą – la­jąc so­bie na kom­ple­ment (w obec­no­ści mał­żon­ka, rzecz ja­sna), za­rów­no mni­si jak i świec­cy ka­wa­le­ro­wie, księ­ża i człon­ko­wie pa­le­stry, jako cud pięk­no­ści, przy­no­szą­cy za­szczyt swe­mu Stwór­cy, lub jako fi­glar­ne­go cho­chli­ka, któ­ry naj­smut­niej­sze du­sze na­peł­nia nie­win­ną ra­do­ścią.

„Ład­ne zwie­rząt­ko” – ma­wiał o niej czci­god­ny bi­skup. „Ist­ny po­sąg grec­ki!” – za­chwy­cał się pe­wien nie­zwy­kle wy­kształ­co­ny ad­wo­kat, czło­nek-ko­re­spon­dent Aka­de­mii Nauk Hi­sto­rycz­nych. „Naj­praw­dziw­szy wi­ze­ru­nek Ewy” – wtrą­cał prze­or fran­cisz­ka­nów. „Kró­lew­ski spe­cjał!” – ob­li­zy­wał się puł­kow­nik gwar­dii na­ro­do­wej. „Wąż, sy­re­na, sza­tan wcie­lo­ny” – do­da­wał cor­re­gi­dor. „Ale to wier­na żona, anioł cnót, nie­win­na jak czte­ro­let­nia dzie­ci­na” – zgod­nym chó­rem stwier­dza­li wszy­scy, kie­dy wie­czo­rem, ob­je­dze­ni orze­cha­mi i wi­no­gro­na­mi, wra­ca­li z mły­na do swych po­nu­rych ognisk do­mo­wych.

Tym­cza­sem „czte­ro­let­nia dzie­ci­na” – czy­li sena Fra­squ­ita – do­bie­ga­ła już trzy­dziest­ki. Mia­ła nie­speł­na sześć stóp wzro­stu i do tego od­po­wied­nią tu­szę, może na­wet zbyt ob­fi­tą w sto­sun­ku do swej nie­prze­cięt­nej po­stu­ry. Rzekł­byś, ogrom­na Nio­be, któ­ra nie mia­ła po­tom­stwa, rzekł­byś, Her­ku­les w spód­ni­cy, rzym­ska ma­tro­na z tych, ja­kie do­tąd moż­na jesz­cze spo­tkać na Za­ty­brzu. Naj­bar­dziej wszak­że zdu­mie­wa­ła w niej ru­chli­wość, lek­kość i ży­wość po­tęż­nej po­sta­ci. Na to, by przy­po­mi­nać sta­tuę grec­ką, jak chciał uczo­ny aka­de­mik, brak jej było chłod­ne­go spo­ko­ju po­są­gów. Prze­gi­na­ła się jak trzci­na, krę­ci­ła jak fry­ga, tań­czy­ła jak kul­ka na sznur­ku. Jesz­cze bar­dziej ru­chli­wa, a więc mniej po­są­go­wa, była twarz se­nii Fra­squ­ity. Zdo­bi­ło ją aż pięć do­łecz­ków: dwa w jed­nym po­licz­ku, dwa w dru­gim, je­den, bar­dzo nie­wiel­ki, w le­wym ką­ci­ku uśmiech­nię­tych ust i wresz­cie ostat­ni, naj­więk­szy, w środ­ku okrą­głe­go pod­bród­ka. Do­daj­cie do tego fi­lu­ter­ne miny, ko­micz­ne ge­sty i prze­chy­le­nia głów­ki, oży­wia­ją­ce jej mowę, a bę­dzie­cie mie­li po­ję­cie o tej uro­czej twa­rzycz­ce, pro­mie­nie­ją­cej ra­do­ścią i zdro­wiem.

Ani seńa Fra­squ­ita, ani wuj Lu­cas nie byli rdzen­ny­mi An­da­lu­zyj­czy­ka­mi: ona po­cho­dzi­ła z Na­war­ry, a on z Mur­cji. Wuj Lu­cas przy­był do mia­sta X w pięt­na­stym roku ży­cia jako paź, a jed­no­cze­śnie lo­kaj bi­sku­pa, po­przed­ni­ka tego, któ­ry był dusz­pa­ste­rzem owej die­ce­zji w cza­sie przez nas opi­sy­wa­nym. Bi­skup ów kształ­cił go na księ­dza i może w tro­sce o przy­szły do­bro­byt swe­go wy­cho­wan­ka za­pi­sał mu młyn w te­sta­men­cie. Wuj Lu­cas wszak­że, któ­ry z chwi­lą śmier­ci swe­go pro­tek­to­ra nie do­szedł w hie­rar­chii ko­ściel­nej do stop­nia wyż­sze­go niż god­ność mi­ni­stran­ta, na tym za­koń­czył swo­ją ka­rie­rę du­chow­ną i, bar­dziej żąd­ny przy­gód i po­zna­nia świa­ta niż od­pra­wia­nia mszy i mie­le­nia zbo­ża, za­cią­gnął się do woj­ska.

W roku 1793 od­był kam­pa­nię w Pi­re­ne­jach Za­chod­nich jako or­dy­nans wa­lecz­ne­go ge­ne­ra­ła Ven­tu­ra Caro, brał udział w ata­ku na Ca­stil­lo Pi­ńon, po czym dłu­gi czas ba­wił w pro­win­cjach pół­noc­nych, gdzie też po­rzu­cił żoł­nier­skie sze­re­gi. W Es­tel­li po­znał se­nię Fra­squ­itę, któ­ra w owym cza­sie zwa­ła się po pro­stu Fra­są­u­itą, po­zy­skał jej ser­ce, oże­nił się i przy­wiózł ją do An­da­lu­zji, w po­szu­ki­wa­niu owe­go mły­na, któ­ry miał im oboj­gu za­pew­nić do­sta­tek i spo­kój aż do kre­su wę­drów­ki przez tę do­li­nę pła­czu i śmie­chu, jaką jest na­sze ży­cie.

Seńa Fra­squ­ita, przy­wie­zio­na z Na­war­ry na to od­lu­dzie, nie prze­ję­ła żad­ne­go z oby­cza­jów an­da­lu­zyj­skich i róż­ni­ła się wiel­ce od nie­wiast tu­tej­szych. Ubie­ra­ła się z więk­szą pro­sto­tą, swo­bo­dą i ele­gan­cją, sta­ran­niej się myła i po­zwa­la­ła słoń­cu i po­wie­trzu pie­ścić swe od­kry­te ra­mio­na i gors. Strój jej był stro­jem dam z owej epo­ki, ko­biet z por­tre­tów Goyi i kró­lo­wej Ma­rii Lu­izy: no­si­ła wą­skie spód­nicz­ki, nie­zwy­kle krót­kie, uka­zu­ją­ce drob­ną sto­pę i część nie­zrów­na­nej łyd­ki, okrą­głe i głę­bo­ko wy­cię­te de­kol­ty, we­dług mody pa­nu­ją­cej w Ma­dry­cie, gdzie ba­wi­ła przez dwa mie­sią­ce ze swym Lu­ca­sem, za­nim przy­by­ła do An­da­lu­zji, wło­sy upię­te wy­so­ko do góry, co uwy­dat­nia­ło cały wdzięk ru­chów jej gło­wy i szyi, wi­szą­ce kol­czy­ki w uszach i licz­ne pier­ścion­ki na pal­cach nie­zbyt de­li­kat­nych, lecz za­wsze czy­stych rąk. Wresz­cie głos se­nii Fra­squ­ity po­sia­dał wszyst­kie tony naj­sub­tel­niej­sze­go in­stru­men­tu mu­zycz­ne­go, a śmiech był tak dźwięcz­ny i ra­do­sny, że przy­po­mi­nał dzwo­necz­ki roz­brzmie­wa­ją­ce w cza­sie re­zu­rek­cji w Wiel­ką So­bo­tę.

A te­raz skreśl­my por­tret wuja Lu­ca­sa.ROZ­DZIAŁ V W KTÓ­RYM ROZ­WA­ŻA­NE SĄ DE­FEK­TY URO­DY I ZA­LE­TY DU­CHA MĘŻ­CZY­ZNY

Wuj Lu­cas na­to­miast szpet­ny był jak sie­dem grze­chów głów­nych. Li­czył już czter­dzie­ści lat i nig­dy nie był ład­niej­szy, ale mało lu­dzi na tym świe­cie wy­po­sa­żył Bóg tak hoj­nie w urok oso­bi­sty i umie­jęt­ność wzbu­dza­nia sym­pa­tii. Ocza­ro­wa­ny jego ży­wo­ścią, roz­trop­no­ścią i wdzię­kiem, ów­cze­sny bi­skup za­brał go do sie­bie z domu ro­dzi­ców, któ­rzy byli pa­ste­rza­mi nie dusz, ale praw­dzi­wych owie­czek. Gdy po śmier­ci Jego Eks­ce­len­cji chło­pak opu­ścił se­mi­na­rium du­chow­ne i przy­wdział mun­dur żoł­nie­rza, ge­ne­rał Caro wy­róż­nił go spo­śród ca­łej ar­mii, czy­niąc go swym or­dy­nan­sem, a wła­ści­wie ad­iu­tan­tem i po­wier­ni­kiem. Po skoń­czo­nej kam­pa­nii, po­rzu­ciw­szy stan żoł­nier­ski, Lu­cas zjed­nał so­bie ła­ski pięk­nej Fra­squ­ity rów­nie ła­two, jak bi­sku­pa i ge­ne­ra­ła. Hoża Na­war­ryj­ka, któ­ra li­czy­ła wów­czas dwa­dzie­ścia wio­sen i była przed­mio­tem wes­tchnień wszyst­kich chłop­ców z Es­tel­li, wśród nich nie­jed­ne­go syna bo­ga­tych ro­dzi­ców, nie mo­gła oprzeć się upar­tym za­lo­tom, dow­cip­nym słów­kom i czu­łym spoj­rze­niom za­ko­cha­nej mał­py, ani drwią­ce­mu, a jed­no­cze­śnie peł­ne­mu do­bro­ci uśmie­cho­wi, któ­ry nig­dy nie scho­dził z ust dziel­ne­go Mur­cja­ni­na, ten zaś oka­zał się tak śmia­ły, wy­mow­ny, spryt­ny i tak wy­trwa­ły w swych strze­li­stych afek­tach, że w koń­cu za­wró­cił w gło­wie nie tyl­ko po­wab­nej ślicz­not­ce, ale tak­że jej ro­dzi­com.

Lu­cas był w owym cza­sie, po­dob­nie jak w tym, do któ­re­go od­no­si się na­sze opo­wia­da­nie, męż­czy­zną ma­łe­go wzro­stu (przy­najm­niej w po­rów­na­niu ze swą mał­żon­ką), miał nie­co przy­gar­bio­ne ple­cy, ciem­ną skó­rę, ogrom­ne uszy i nos, ską­py za­rost i twarz ze­szpe­co­ną śla­da­mi po ospie. Usta na­to­miast były dość ład­ne, a zęby wręcz olśnie­wa­ją­ce. Rzekł­byś, iż tyl­ko ze­wnętrz­na po­wło­ka tego czło­wie­ka była szpet­na i chro­pa­wa, we­wnątrz zaś, w mia­rę jak prze­ni­ka­ło się w głąb jego isto­ty, uka­zy­wa­ły się same za­le­ty, a za­le­ty roz­po­czy­na­ły się od zę­bów. Po­tem był głos, dźwięcz­ny, mę­ski, przy­cią­ga­ją­cy, nie­kie­dy po­waż­ny i uro­czy­sty, słod­ki jak miód, ile­kroć o coś pro­sił, a za­wsze taki, że trud­no mu się było oprzeć. Da­lej na­stę­po­wa­ło to, co wy­po­wia­dał ów głos, rze­czy mą­dre, pięk­ne, prze­ko­ny­wa­ją­ce, wy­po­wie­dzia­ne za­wsze w porę i z wiel­ką dys­kre­cją. Do­daj­my wresz­cie, że w du­szy wuja

Lu­ca­sa miesz­ka­ło mę­stwo, uczci­wość, szla­chet­ność, wier­ność, pra­gnie­nie wie­dzy i zna­jo­mość in­stynk­tow­na oraz em­pi­rycz­na wie­lu rze­czy, głę­bo­ka po­gar­da dla głup­ców, do ja­kiej­kol­wiek by na­le­że­li ka­te­go­rii spo­łecz­nej, a tak­że pe­wien duch prze­ko­ry, drwi­ny i sar­ka­zmu, któ­ry ka­zał uczo­ne­mu aka­de­mi­ko­wi wi­dzieć w nim dru­gie­go Fran­ci­sca Qu­eve­do w nie­ocio­sa­nej bry­le.

Tak wy­glą­dał od ze­wnątrz i we­wnątrz wuj Lu­cas.ROZ­DZIAŁ VI KTÓ­RY UKA­ZU­JE TA­LEN­TY OBOJ­GA MAŁ­ŻON­KÓW

Seńa Fra­squ­ita ko­cha­ła ca­łym ser­cem wuja Lu­ca­sa i uwa­ża­ła się za naj­szczę­śliw­szą ko­bie­tę na świe­cie, do­zna­jąc wza­jem­nych uczuć z jego stro­ny. Jak już po­wie­dzie­li­śmy, nie mie­li dzie­ci, to­też trosz­czy­li się i dba­li o sie­bie na­wza­jem z naj­wyż­szą czu­ło­ścią, ale bez tej prze­sad­nej i ckli­wej ad­o­ra­cji, któ­rą mo­że­my za­ob­ser­wo­wać we wszyst­kich nie­mal bez­po­tom­nych sta­dłach. Prze­ciw­nie, sto­su­nek ich był pe­łen pro­sto­ty, za­ufa­nia i we­so­ło­ści, prze­pa­da­li za sobą jak dzie­ci, któ­re łą­czy wspól­na za­ba­wa i któ­re mi­łu­ją się z ca­łej du­szy, nig­dy o tym nie mó­wiąc, a na­wet nie zda­jąc so­bie z tego spra­wy.

Ża­den mły­narz na świe­cie nie był le­piej ucze­sa­ny, ubra­ny, le­piej ob­słu­żo­ny przy sto­le i oto­czo­ny więk­szy­mi sta­ra­nia­mi niż wuj Lu­cas. Żad­na mły­nar­ka ani żad­na kró­lo­wa nie była przed­mio­tem tak tro­skli­wej opie­ki i ser­decz­nej tkli­wo­ści jak seńa Fra­są­u­ita. Ani też nig­dy nie było w żad­nym mły­nie tylu rze­czy uży­tecz­nych, wy­god­nych, przy­jem­nych, a na­wet zgo­ła zbyt­kow­nych, jak w tym, w któ­rym ro­ze­gra się pra­wie cała na­sza hi­sto­ria.

W znacz­nej mie­rze przy­czy­nia­ły się do tego ta­len­ty se­nii Fra­squ­ity, pięk­nej, go­spo­dar­nej, zdro­wej i sil­nej Na­war­ryj­ki, któ­ra umia­ła, chcia­ła i mo­gła szyć, ha­fto­wać, sprzą­tać, go­to­wać, wy­pie­kać naj­prze­róż­niej­sze sma­ko­ły­ki, prać, pra­so­wać, bie­lić ścia­ny, tkać, ro­bić poń­czo­chy, śpie­wać, tań­czyć z ka­sta­nie­ta­mi, grać na gi­ta­rze, oraz wie­le in­nych rze­czy, któ­re wy­li­czać moż­na by w nie­skoń­czo­ność. Nie mniej­szą rolę od­gry­wa­ły umie­jęt­no­ści wuja Lu­ca­sa, któ­ry umiał, chciał i mógł zaj­mo­wać się mły­nem, upra­wiać zie­mię, po­lo­wać, ło­wić ryby, pra­co­wać jako mu­rarz, ko­wal i cie­śla, po­ma­gać swo­jej żo­nie we wszel­kich ro­bo­tach do­mo­wych, czy­tać, pi­sać, ra­cho­wać, i tak da­lej, i tak da­lej.

Do tego do­dać na­le­ży dzie­dzi­nę zbyt­ku, czy­li uzdol­nie­nia spe­cjal­ne. A więc na przy­kład: wuj Lu­cas ogrom­nie lu­bił kwia­ty (tak samo jak jego żona) i był tak uta­len­to­wa­nym ogrod­ni­kiem, że uda­ło mu się, dzię­ki mo­zol­ne­mu krzy­żo­wa­niu ga­tun­ków, wy­ho­do­wać nowe od­mia­ny. Miał tak­że wro­dzo­ne zdol­no­ści in­ży­nie­ra, o czym świad­czy­ła zbu­do­wa­na przez nie­go tama na rze­ce, ka­nał na­wad­nia­ją­cy i pod­ziem­ny akwe­dukt, któ­ry po­tro­ił do­pływ wody do mły­na. Na­uczył tań­czyć psa, oswo­ił węża i wy­tre­so­wał pa­pu­gę tak, że wy­krzy­ki­wa­ła go­dzi­ny we­dług ze­ga­ra sło­necz­ne­go, na­ry­so­wa­ne­go na mu­rze, po­da­jąc czas z całą do­kład­no­ścią na­wet w dni po­chmur­ne i w nocy.

Na za­koń­cze­nie po­wiedz­my, że przy mły­nie był ogród wa­rzyw­ny i sad, a w nich wszel­kie­go ro­dza­ju ja­rzy­ny i owo­ce, ma­leń­ki sta­wek ukry­ty jak­by w al­ta­nie z ja­śmi­nów, gdzie w skwar­ne dni let­nie ką­pał się wuj Lu­cas i seńa Fra­squ­ita, ogród kwia­to­wy, cie­plar­nia na eg­zo­tycz­ne ro­śli­ny, stud­nia z wodą do pi­cia, dwie ośli­ce, na któ­rych mał­żon­ko­wie jeź­dzi­li do mia­sta lub po­bli­skich wsi, go­łęb­nik, kur­nik, pta­szar­nia, akwa­rium z ry­ba­mi, ho­dow­la je­dwab­ni­ków, pa­sie­ka peł­na psz­czół, któ­re spi­ja­ły soki z ja­śmi­nów, mi­nia­tu­ro­wa tłocz­nia i piw­ni­ca na wina, piec pie­kar­ski, warsz­tat tkac­ki, sto­lar­ski, kuź­nia i tak da­lej, i tak da­lej. Wszyst­ko to mie­ści­ło się w ośmiu izbach domu i na dwóch fa­ne­gach zie­mi i oce­nia­ne było przez po­bor­ców po­dat­ko­wych na dzie­sięć ty­się­cy re­ali.ROZ­DZIAŁ VII GŁĘ­BIA SZCZĘ­ŚCIA

Ko­cha­li się więc do sza­leń­stwa, mły­narz i mły­nar­ka, a na­wet moż­na by przy­pusz­czać, że ona ko­cha go wię­cej niż on ją, mimo że on był tak brzyd­ki, a ona tak uro­cza. Mó­wię to, po­nie­waż seńa Fra­squ­ita była za­zdro­sna i żą­da­ła od swe­go męża skru­pu­lat­nych tłu­ma­czeń, ile­kroć póź­niej wra­cał do domu z mia­sta czy wsi oko­licz­nych, do­kąd jeź­dził po zbo­że. Wuj Lu­cas na­to­miast rad pa­trzył na za­chwy­ty, ja­ki­mi da­rzy­li se­nię Fra­squ­itę pa­no­wie od­wie­dza­ją­cy młyn, cie­szył się, że jego mał­żon­ka wszyst­kim przy­pa­da do gu­stu, tak samo jak jemu, i choć ro­zu­miał, że nie­któ­rzy za­zdrosz­czą mu jej w głę­bi du­cha, po­żą­da­ją jej jak zwy­kli śmier­tel­ni­cy i wie­le da­li­by za to, by mniej była cno­tli­wa, zo­sta­wiał ją samą na całe dni bez naj­mniej­szej oba­wy i po po­wro­cie nig­dy nie py­tał, co ro­bi­ła i kogo go­ści­ła w cza­sie jego nie­obec­no­ści.

Nie zna­czy to wszak­że, by ser­ce wuja Lu­ca­sa mniej go­rą­cym pa­ła­ło afek­tem niż ser­ce Fra­squ­ity. Rzecz była w tym, że on wię­cej ufał w jej

Cno­tę niż ona W cno­tę mę­żow­ską, że prze­wyż­szał ją by­stro­ścią spoj­rze­nia i prze­ni­kli­wo­ścią umy­słu, wie­dział, do ja­kie­go stop­nia jest ko­cha­ny i jak wie­le sza­cun­ku ma jego żona dla sie­bie sa­mej; w tym wresz­cie, iż wuj Lu­cas był męż­czy­zną, męż­czy­zną na mia­rę szek­spi­row­ską, o nie­wie­lu i nie­po­dziel­nych uczu­ciach, nie­zdol­nym do zwąt­pie­nia, czło­wie­kiem, któ­ry wie­rzył lub gi­nął, ko­chał lub za­bi­jał i nie uzna­wał gra­da­cji ani sta­nów przej­ścio­wych mię­dzy naj­wyż­szym szczę­ściem i ot­chła­nią roz­pa­czy.

Był to jed­nym sło­wem Otel­lo z Mur­cji, Otel­lo w al­par­ga­tach i pa­ster­skiej spi­cza­stej czap­ce, Otel­lo z pierw­sze­go aktu tra­ge­dii.

Ale skąd te po­nu­re nuty w we­so­łej pio­sen­ce? Skąd te zło­wróżb­ne bły­ska­wi­ce w tak po­god­nej at­mos­fe­rze? Po co te me­lo­dra­ma­tycz­ne ak­cen­ty w ob­raz­ku ro­dza­jo­wym?

Za­raz się o tym do­wie­cie.ROZ­DZIAŁ VIII CZŁO­WIEK W TRÓJ­GRA­NIA­STYM KA­PE­LU­SZU

Była go­dzi­na dru­ga pew­ne­go paź­dzier­ni­ko­we­go po­po­łu­dnia.

Dzwo­ny ka­te­dral­ne biły na nie­szpo­ry, co ozna­cza­ło, że naj­waż­niej­sze oso­bi­sto­ści w mie­ście są już po obie­dzie. Księ­ża uda­wa­li się do ko­ścio­łów, a do­stoj­ni­cy świec­cy do swych kom­nat sy­pial­nych na po­po­łu­dnio­wą drzem­kę, ci zwłasz­cza, co z ra­cji swe­go urzę­du, jak na przy­kład przed­sta­wi­cie­le wła­dzy miej­skiej, pra­co­wa­li przez całe rano.

Było więc cze­mu się dzi­wić, iż o tej wła­śnie go­dzi­nie, tak nie­od­po­wied­niej do spa­ce­rów ze wzglę­du na do­kucz­li­wy żar sło­necz­ny, z mia­sta wy­szedł pie­szo i w to­wa­rzy­stwie jed­ne­go tyl­ko al­gu­aci­la pan cor­re­gi­dor we wła­snej oso­bie, któ­rej to oso­by nie­spo­sób było po­my­lić z żad­ną inną, za­rów­no z po­wo­du ol­brzy­mich roz­mia­rów trój gra­nia­ste­go ka­pe­lu­sza i z da­le­ka rzu­ca­ją­cej się w oczy szkar­łat­nej pe­le­ry­ny, jak i z po­wo­du gro­te­sko­wej po­wierz­chow­no­ści ich wła­ści­cie­la.

O szkar­łat­nej pe­le­ry­nie i trój­gra­nia­stym ka­pe­lu­szu wie­le osób mo­gło­by jesz­cze do­tych­czas mó­wić z peł­ną zna­jo­mo­ścią rze­czy. Je­śli o nas cho­dzi, to po­dob­nie jak wszy­scy uro­dze­ni w tym mie­ście pod ko­niec pa­no­wa­nia JKM Fer­dy­nan­da VII, przy­po­mi­na­my so­bie, iż wi­dzie­li­śmy nie­gdyś wi­szą­ce na gwoź­dziu – je­dy­nej ozdo­bie na­gich ścian w na pół zbu­rzo­nej wie­ży domu za­miesz­ka­ne­go ongi przez Jego Cor­re­gi­dor­ską Wy­so­kość (wie­ży, któ­ra w tym cza­sie była ulu­bio­nym miej­scem dzie­cin­nych igra­szek jego wnu­ków) – owe dwa za­byt­ko­we re­kwi­zy­ty, pe­le­ry­nę i ka­pe­lusz: czar­ny ka­pe­lusz na wierz­chu, a pod spodem czer­wo­na pe­le­ry­na. Było to jak­by wid­mo ab­so­lu­ty­zmu, śmier­tel­ny ca­łun god­no­ści cor­re­gi­do­ra albo ka­ry­ka­tu­ra jego daw­nej po­tę­gi, wy­ma­lo­wa­na wę­glem i ochrą – jak tyle in­nych ka­ry­ka­tur na ścia­nach – przez nas, nie­let­nich obroń­ców kon­sty­tu­cji z roku 1837, któ­rzy­śmy się tam zbie­ra­li. Stra­szy­dło na pta­ki, któ­re w swo­im cza­sie mu­sia­ło być stra­szy­dłem na lu­dzi! Dziś jesz­cze ogar­nia mnie gro­za na wspo­mnie­nie tych dni kar­na­wa­ło­wych, kie­dy­śmy po uli­cach hi­sto­rycz­ne­go mia­sta ob­no­si­li owe sza­ty na kiju od szczot­ki lub przy­stra­ja­li w nie wa­ria­ta, któ­ry roz­śmie­szał tłum! O, nie­szczę­sne prin­ci­pium wła­dzy, tak ze­lżo­ne pod­ów­czas przez tych sa­mych lu­dzi, któ­rzy dziś tak je wiel­bią!

Co się ty­czy wy­żej wspo­mnia­nej śmiesz­no­ści wy­glą­du pana cor­re­gi­do­ra, to we­dług ze­bra­nych przez nas in­for­ma­cji trze­ba stwier­dzić, że miał on moc­no zgar­bio­ne ple­cy, bar­dziej może niż wuj Lu­cas; żeby po­sta­wić spra­wą ja­sno, był pra­wie gar­ba­ty, wzro­stu mniej niż śred­nie­go, chu­der­la­wy i sła­bo­wi­ty, miał ka­błą­ko­wa­te nogi i chód sui ge­ne­ris (ko­ły­sał się z jed­ne­go boku na dru­gi i od tyłu do przo­du), któ­ry moż­na by naj­do­kład­niej opi­sać nie­do­rzecz­nym okre­śle­niem, że zda­wał się ku­leć na obie nogi. Twarz pana cor­re­gi­do­ra na­to­miast, jak gło­si fama, była dość uro­dzi­wa, acz­kol­wiek po­kry­ta zmarszcz­ka­mi, któ­rych przy­czy­ną był brak zę­bów. Skó­rę miał sma­głą z oliw­ko­wym od­cie­niem, jak pra­wie wszy­scy sy­no­wie Ka­sty­lii, duże, czar­ne oczy, peł­ne de­spo­ty­zmu, gnie­wu i zmy­sło­wo­ści, i ostre, skrzy­wio­ne gry­ma­sem rysy, któ­re nie zdra­dza­ły żad­nej siły cha­rak­te­ru, tyl­ko chy­trą zło­śli­wość, brak skru­pu­łów, a tak­że pew­ne­go ro­dza­ju za­do­wo­le­nie ary­sto­kra­ty i li­ber­ty­na, świad­czą­ce o tym, że w la­tach mło­do­ści czło­wiek ten mu­siał być sym­pa­tycz­ny i cie­szyć się wzglę­da­mi płci pięk­nej po­mi­mo gar­bu i krzy­wych nóg.

Don Eu­ge­nio de Zu­ńi­ga y Pon­ce de Leon (tak bo­wiem brzmia­ło na­zwi­sko Jego Wy­so­ko­ści) uro­dził się w Ma­dry­cie i po­cho­dził ze zna­ko­mi­tej ro­dzi­ny; li­czył wów­czas lat oko­ło pięć­dzie­się­ciu pię­ciu, a od czte­rech pia­sto­wał urząd cor­re­gi­do­ra w mie­ście, o któ­rym mowa, gdzie też oże­nił się wkrót­ce z naj­do­stoj­niej­szą pan­ną, o czym po­wie­my wię­cej w na­stęp­nych roz­dzia­łach.

Poń­czo­chy don Eu­ge­nia (je­dy­na część stro­ju, któ­rą prócz trze­wi­ków po­zwa­la­ła do­strzec pur­pu­ro­wa pe­le­ry­na) były bia­łe, a trze­wi­ki czar­ne ze zło­ty­mi sprzącz­ka­mi. Póź­niej jed­nak, kie­dy cie­pło skło­ni­ło go do zdję­cia pe­le­ry­ny, moż­na było uj­rzeć tak­że ogrom­ny ba­ty­sto­wy ża­bot, go­łąb­ko­wą ka­mi­zel­kę z atła­su, bo­ga­to ha­fto­wa­ną w zie­lo­ne ga­łąz­ki, krót­kie, je­dwab­ne pan­ta­lo­ny, dłu­gi frak tego sa­me­go ko­lo­ru co ka­mi­zel­ka, ozdob­ną szpa­dę, la­skę z chwa­stem i parę wzbu­dza­ją­cych sza­cu­nek rę­ka­wi­czek z ja­sno­żół­tej, koź­lę­cej skó­ry, któ­rych pan cor­re­gi­dor nig­dy nie wkła­dał, tyl­ko trzy­mał w ręku na kształt ber­ta.

Al­gu­acil, któ­ry szedł o kil­ka kro­ków za Jego Cor­re­gi­dor­ską Mo­ścią, zwał się Gar­du­ńa i w zu­peł­no­ści za­słu­gi­wał na to mia­no. Chu­dy, ru­chli­wy, roz­glą­da­ją­cy się na wszyst­kie stro­ny i spo­strze­ga­ją­cy wszyst­ko we wła­ści­wej po­rze, o dłu­giej szyi i drob­nej, szpet­nej twa­rzy, z rę­ko­ma niby dwie ró­zgi, wy­glą­dał jed­no­cze­śnie jak szpi­cel wy­pa­tru­ją­cy prze­stęp­ców, sznur, któ­ry miał ich zwią­zać, i in­stru­ment, na któ­rym mie­li za­wi­snąć. Pierw­szy z cor­re­gi­do­rów, któ­ry go uj­rzał, po­wie­dział od razu: „Oto straż­nik, ja­kie­go mi po­trze­ba”, a don Eu­ge­nio był z ko­lei czwar­tym, przy któ­rym Gar­du­ńa peł­nił straż przy­bocz­ną.

Miał czter­dzie­ści osiem lat i no­sił rów­nież trój­gra­nia­sty ka­pe­lusz, znacz­nie mniej­szy niż jego pan – bo jak już wspo­mnie­li­śmy, tam­ten był roz­mia­rów nie­zwy­kłych – pe­le­ry­nę czar­ną, po­dob­nie jak poń­czo­chy i resz­ta stro­ju, la­skę bez chwa­stów i ro­dzaj ro­żen­ka, za­miast szpa­dy, przy boku.

Owo czar­ne stra­szy­dło wy­da­wa­ło się cie­niem swe­go oka­za­łe­go pana.ROZ­DZIAŁ IX ŻYWO, KŁA­PO­UCHU!

Gdzie­kol­wiek uka­zy­wa­ła się do­stoj­na oso­bi­stość i jej sa­te­li­ta, chło­pi pra­cu­ją­cy w polu prze­ry­wa­li ro­bo­tę i zdej­mu­jąc ka­pe­lusz kła­nia­li się w pas, z więk­szym prze­stra­chem niż sza­cun­kiem, po czym mru­ga­li do sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo:

– Oho! Wcze­śnie wy­bie­ra się dziś pan cor­re­gi­dor w za­lo­ty do se­nii Fra­squ­ity.

– Wcze­śnie… i sam! – do­da­wał ten i ów, gdyż za­zwy­czaj wi­dy­wa­no go od­by­wa­ją­ce­go ten spa­cer w licz­nym to­wa­rzy­stwie.

– Patrz, Ma­nu­el, cze­mu to pan cor­re­gi­dor idzie sam do mły­na? – zwró­ci­ła się do swe­go mał­żon­ka ja­kaś wie­śniacz­ka ja­dą­ca na ośle. Ener­gicz­ny sztur­cha­niec, któ­ry to­wa­rzy­szył py­ta­niu, świad­czył, jak bar­dzo była prze­ję­ta.

– Tyl­ko so­bie nie wy­obra­żaj nic złe­go, Jo­se­fa! – wy­krzyk­nął do­bro­dusz­ny mał­żo­nek. – Seńa Fra­są­u­ita nig­dy by so­bie nie po­zwo­li­ła…

– Temu nie prze­czę. Ale to nie zna­czy, że pan cor­re­gi­dor nie po­zwa­la so­bie sma­lić do niej cho­le­wek. Po­wia­da­ją, że ze wszyst­kich, co cho­dzą do mły­na, naj­wię­cej na nią na­sta­je ten fir­cyk z Ma­dry­tu, co tak lata za spód­nicz­ka­mi.

– A ty skąd wiesz, lata czy nie lata? – na­tarł na nią mąż.

– O, nie mó­wię tego o so­bie! Już ja so­bie dam radę, choć­by dzie­się­ciu cor­re­gi­do­rów ośmie­li­ło się do mnie umi­zgaćl (Nie­wia­sta, któ­ra to mó­wi­ła, brzyd­ka była nad wszel­kie po­ję­cie.)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: