Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Trzeci dzień - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzeci dzień - ebook

Czy wiesz, dlaczego w galicyjskiej Hiszpanii ściany domów pokryte są muszlami, a najważniejszym programem w telewizji jest prognoza pogody?

„Trzeci dzień” to niezwykła opowieść o byciu w drodze. Para bohaterów wyrusza w wielomiesięczną podróż samochodem przez zakątki Hiszpanii i Maroka. Odwiedzając niewielkie wsie oraz duże miasta, poznają życie pełne pasjonujących drobiazgów – zapachów, barw, dźwięków – składających się na obraz kultury śródziemnomorskiej. Historie spotkanych po drodze ludzi – przedstawione w kolejnych rozdziałach – skłaniają do refleksji nad wartością czasu, przemijaniem i znaczeniem powtarzających się codziennych czynności.
To opowieść o podróżowaniu, niespiesznym pokonywaniu kolejnych kilometrów, które jest czymś więcej niż tylko turystyczną wycieczką – jest próbą spojrzenia na życie z dystansu, okazją do zamysłu nad fascynującą wielokulturowością świata, a także sposobem na czerpanie z życia pełnymi garściami. To książka dla wszystkich tych, którzy chcą poznać, co czuje torero, wchodząc wraz z bykiem na arenę; sprawdzić, co kryje porzucona na ulicy puszka konserw i dowiedzieć się, dlaczego w marokańskiej pustynnej miejscowości noc zastąpiła dzień.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7722-708-4
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WCIĄŻ BLIŻEJ

Nazwaliśmy ją „babcią”, gdyż nie mieliśmy pojęcia, jak ma na imię. Z pewnością nie była młoda. Prowadziła pensjonat przy ulicy Cervantesa. By do niego trafić, trzeba było odbić od Las Ramblas przy Plaça del Teatre, minąć bankomat i iść prosto aż do skweru Orwella. Przyjemnie się szło pomiędzy wysokimi, starymi kamienicami, w tłumie przybyłych na Mercè. Do fiesty zostały jeszcze dwa dni, ale ludzie już zjechali i wydawało się, że z każdą godziną jest ich więcej. Zajmowali wszystkie stoliki w kawiarniach, a niektórzy właściciele podnieśli już ceny. Na Las Ramblas nie musieli tego robić, tam od dawna były wysokie. Z każdym rokiem potrafiły być coraz wyższe, choć wydawało się to już niemożliwe.

Znalezienie noclegu graniczyło z cudem, pokoje w całym mieście były zarezerwowane już od kilku miesięcy. U Babci było jednak zupełnie pusto i na początku nie mogliśmy w to uwierzyć. Na balkonie na piętrze zobaczyliśmy tablicę reklamującą pensjonat i M. wcisnęła przycisk metalowego domofonu. Nic się nie działo i chcieliśmy już odejść, gdy w starych łączach odezwał się głos Babci. Spytaliśmy o pokój i zapadła cisza. Z domofonu dobiegały tylko trzaski i szumy.

– Proszę wejść. – W końcu odezwał się brzęczyk otwieranych drzwi.

Pchnęliśmy potężną bramę. Na klatce schodowej panował półmrok i chłód. Poszliśmy schodami. Na drugim piętrze Babcia czekała na nas, stojąc w drzwiach i badawczo nam się przyglądając. Była niska, ubrana w szary fartuch i miała wąskie zaciśnięte usta. Wpuściła nas do holu i kazała usiąść na fotelach.

– Zaraz przyjdzie mój mąż – oznajmiła.

Mówiła po katalońsku, więc niewiele rozumieliśmy. Jej wysoki głos przypominał głos dziecka. Pokoje okazały się zaskakująco tanie i wszystkie wolne.

– Oczekiwałam na grupę z Madrytu – wyjaśniła. – Ale nie dają znaku życia, więc możecie zająć ich miejsca.

Siedzieliśmy w fotelach, przesuwając wzrokiem po ścianach i stolikach zarzuconych gazetami i kolorowymi magazynami. W powietrzu unosił się niezbyt intensywny zapach starości. Po prawej piętrzył się stos magazynów linii lotniczych, książki telefoniczne, kilka numerów „Elle” i dziesiątki ładnie wydanych reklamówek sklepów odzieżowych. Nie odważyłem się wziąć ich do ręki. Babcia siedziała przed nami na kanapie. Na reklamie z wierzchu modelka w dużych ciemnych okularach opierała się o tynkowaną ścianę. Na kolejnej, leżącej pod tą pierwszą, kobieta wyginała się na masce czerwonego samochodu. Wyglądała trochę nienaturalnie. Chciałem zobaczyć jej nogi i buty, ale były zakryte ulotką z kobietą opartą o ścianę. Poczułem się jak w poczekalni u fryzjera.

– Nigdy nie wynajmuję pokoi czarnym i moros – oznajmiła nagle Babcia. – To złodzieje i narkomani.

Nie za bardzo wiedzieliśmy, czy mamy się z tym zgodzić. Udawaliśmy, że nie rozumiemy. Babcia patrzyła na nas przenikliwie.

– Mala gente – dodała. – Źli ludzie.

Drewniane drzwi z mleczną szybą otworzyły się i wszedł mąż Babci, młodszy od niej o dobre dziesięć lat. Miał żwawy krok i mówił po hiszpańsku, tylko raz wymsknęło mu się katalońskie słówko, ale zaraz się poprawił. Patrzyłem na jego ciemne włosy przyprószone siwizną. Na jego głowie nie było śladu łysienia. Poprowadził nas do pokoju-biura, gdzie stały drewniane krzesło i biurko z rozrzuconymi kartami meldunkowymi. Wypełnił je szybko, spisując nazwiska z paszportów, i oddał nam dokumenty. Gdy pisał, nic nie mówił, a ja patrzyłem na jego włosy.

– Prysznic przysługuje raz dziennie, do godziny dziewiętnastej – oznajmiła Babcia.

Nasz pokój był duży, miał spore łóżko i ładny balkon z kutą, żelazną barierką. Pod łóżkiem nazbierało się trochę kurzu, a kąt wokół umywalki z zimną wodą był podejrzanie czarny. Na drzwiach wisiał plan pensjonatu i w miejscu, gdzie znajdował się nasz pokój, ktoś naniósł czerwoną strzałkę i napis „Tu jesteś” po katalońsku, hiszpańsku i angielsku. Wersja katalońska była na pierwszym miejscu. Punkt szósty regulaminu mówił, że codziennie o dwunastej odbywa się sprzątanie i należy opuścić wtedy pokój, ale w to nie uwierzyliśmy.

Wieczorem zostaliśmy w pensjonacie. Otworzyliśmy butelkę młodego wina rioja, a przez uchylone drzwi balkonowe napływało ciepłe powietrze i gwar ulic. Powinniśmy byli wyjść, ale czuliśmy się zmęczeni. Najprościej byłoby pójść na nabrzeże, przebić się przez tłum na Las Ramblas, poczekać przy pomniku Kolumba na zielone światło, przeciąć Plaça Portalde de la Pau i dojść wprost do drewnianych pomostów przy marinie. To był najprostszy sposób na spędzenie wieczoru. Można było usiąść na którejś z ławek albo bezpośrednio na deskach rozgrzanych jeszcze po całym dniu, popijać przyniesione wino i czekać, aż drewniany pomost rozsunie się, przepuszczając jacht z wysokim masztem. To było zawsze coś, syrena jazgotała wściekle, migało czerwone światło, a piesi przyspieszali, by zdążyć zejść z rampy.

Albo pójść na Plaça Reial niedaleko Las Ramblas i przysiąść wśród palm, ale tam można pić wino tylko do dziesiątej wieczorem, później trzeba się zbierać i szukać innego miejsca. Lepiej by było przeciąć plac obok katedry, minąć sklepiki z kawą i czekoladą, przejść ulicę Laietana obok stacji metra i kierować się prosto via Princesa. To kawałek drogi, ale w końcu trafia się do ogromnego Parc de la Ciutadella, a tam można robić, co tylko się chce, ale jedynie do zmierzchu, kiedy to porządkowi zamykają żelazne bramy. Więc teraz na park było już zbyt późno. Teraz można by błąkać się po Barri Gòtic pomiędzy średniowiecznymi kamienicami, iść brukowanymi, słabo oświetlonymi uliczkami i zaglądać do kolejnych restauracji. Lub odbić na zachód od Las Ramblas; tam na placu ludzie stawali sobie na ramionach, tworząc żywe wieże, wciąż wyższe, zwykle w niedziele przed południem, ale teraz, gdy zbliżała się fiesta, można by pewnie trafić na nie każdego dnia. Może udałoby się też spotkać „zająca” – podczas fiesty zawsze był ktoś przebrany za zająca, ale prawdopodobnie na to było jeszcze zbyt wcześnie.

Z pewnością spotkałoby się za to dziwki oraz alfonsów ze złotymi łańcuchami na nadgarstkach. Na nich zawsze można liczyć. Zmierzch każe im wypłynąć na Las Ramblas, wolą te rejony bliżej morza, południową część ulicy. Kobiety z mocnym makijażem palą papierosy, stoją grupkami lub kręcą się pojedynczo, próbując wyłuskać z tłumu kogoś, kto będzie nimi zainteresowany. Studenci muszą wcześniej trochę wypić i nigdy nie przychodzą samotnie; będąc w grupie, zawsze mogą obrócić wszystko w żart. Turyści patrzą na nie podekscytowani lub starają się ich nie zauważać. Ci w bermudach rzucają im tylko przelotne spojrzenia, zwykle są z żonami, więc niewiele więcej im pozostaje. W rzece ludzi zawsze jednak znajdzie się ktoś, kto spojrzy barcelońskim dziwkom w oczy; nie nabierze się na te plastikowe spódniczki, błyszczące lakierem wysokie buty i ażurowe bluzki, więcej odsłaniające niż zakrywające. Będzie wiedział, że to tylko nieistotne szczegóły przygotowane dla turystów i podśmiewających się studentów, że tylko patrząc im w oczy, może się dowiedzieć, na ile są dobre i co mogą mu dać. To na nich czekają te kobiety i czający się nieopodal alfonsi; ci, którzy patrzą w oczy, są wymagający, ale mają pieniądze i wiedzą, czego chcą.

Mogliśmy pójść w wiele miejsc, zwłaszcza teraz, gdy nadchodziła fiesta, ale zostaliśmy w pokoju. Rioja miała orzeźwiający smak. Gwar napływający z ulicy nasilał się, miasto nie chciało jeszcze spać, wciąż było wcześnie.

Po godzinie dwudziestej pensjonat zamarł, właściciele gdzieś zniknęli, światła na korytarzu zgasły, pozostała tylko jedna lampka, dająca drgające, niewyraźne światło. Z butelką wina w dłoni przeszliśmy ciemnym, krętym korytarzem mieszkania, ale nie natrafiliśmy na żaden ślad życia. Drzwi do pokoi były pozamykane na głucho, w panującym półmroku nikt się nie poruszył. Na drzwiach łazienki wisiała kłódka. Zajrzeliśmy do pomieszczenia służącego za biuro, ale i tam nikogo nie było, na biurku leżały porozrzucane długopisy i puste karty meldunkowe. Zabraliśmy kilka pism z holu i wróciliśmy do pokoju.

– Myślę, że Babcia nigdy ich nie oglądała – powiedziała M.

Otworzyłem magazyn, przerzuciłem kilka lśniących stron i zatrzymałem się na reklamie British Airlines. Samolot przecinał niebo, nie zostawiając nawet śladu spalin, a twarz stewardesy była piękna i uśmiechnięta.

– Pewnie zwinęła je z poczekalni u fryzjera – stwierdziłem.

Fryzjer musiał urzędować niedaleko, w kwartale kilku najbliższych ulic, które Babcia znała i uważała za bezpieczne. Trzeba było tylko minąć kościół, tuż za rogiem ulicy Cervantesa, gdzie popołudniami przesiadywali na schodach młodzi ludzie z nastroszonymi fryzurami i żelazem w uszach, brwiach i nosach. Przejść szybko i nie patrzeć w ich stronę. Gdy mówiła o nich mężowi, ten kręcił głową i wzdychał ciężko, ale cóż mógł w zasadzie zrobić. „I to pod samym kościołem” – mówił z dezaprobatą. Mogło być już tylko gorzej, czaili się za rogiem, byli coraz bliżej, zaledwie kilkanaście metrów od ciężkiej bramy kamienicy, i nic sobie nie robili z czujnego oka proboszcza i umęczonego Chrystusa. Mąż robił zatroskaną minę, był bezsilny, ale paradoksalnie to ją uspokajało, nie była sama w swojej bezradności. Starannie zamykała drzwi na drugim piętrze i zapominała o niebezpieczeństwie do czasu, gdy znów musiała przejść obok kościoła. Był jeszcze domofon, jego dzwonek wzbudzał lęk, ktoś nacierał, chciał spać w jej domu, i kto wie, czy nie byli to mala gente.

Rano udaliśmy się po klucz do łazienki. Zastaliśmy Babcię w pokoju-biurze, siedzącą bezczynnie, ubraną identycznie jak wczoraj.

– Dzień dobry, chcielibyśmy skorzystać z prysznica – powiedziałem.

– Z prysznica? – spytała po katalońsku. Wstała i poszła w stronę łazienki, a my, z ręcznikami w dłoniach, podreptaliśmy za nią. Otworzyła kłódkę i patrzyła, jak wchodzimy do środka. Udało nam się zamknąć drzwi, pozostawiając ją na korytarzu. Łazienka nie była wyposażona w żadną półkę, a na drzwiach zainstalowano tylko jeden haczyk. Z prysznica pociekła gorąca woda i lustro nad umywalką pokryło się mleczną mgiełką.

Gwałtowne łomotanie rozległo się w całym pomieszczeniu. Łoskot pięści uderzającej o drewniane drzwi odbijał się od ścian. Przykręciliśmy wodę, by lepiej słyszeć, co się dzieje.

– Ile można siedzieć w tej łazience?! – Babcia wciąż uderzała w drzwi. – Kto to widział? Tyle czasu! Przecież inni czekają! Kolejka jest, nie jesteście sami!

Łomotanie ustało. Wyszliśmy spod prysznica, zostawiając mokre plamy na posadzce. Ubraliśmy się pośpiesznie. Na korytarzu było pusto. Światło, które paliło się wczoraj wieczorem, wciąż migotało w nierównym tempie. Poszliśmy do pokoju, mijając zamknięte drzwi. Babcia siedziała sztywno na krześle w swoim biurze i patrzyła nieruchomo w ścianę.UCHO W DŁONI

Prawie wszystkie miały poobcinane uszy, jedno lub oba; ich szczątki sterczały niemrawo, sztywne i poszarpane. Kilka było obciętych solidnie, tuż przy nasadzie, ale większość ścięto w pośpiechu, chaotycznie, być może jednym ruchem, zanim jeszcze pełne adrenaliny serce uspokoiło rytm, a wiwatujący tłum choć trochę ucichł. Z pewnością te zakrwawione końcówki uszu, których tu brakowało, wędrowały w dłoni w górę, a czasem za towarzysza miały ciemny, sztywny ogon ze szczeciniastą końcówką, trzymany w drugiej ręce. Ich widok był dla ludzi dobrym powodem, by wydać krzyk triumfu i aprobaty, a trzymający te skrawki ciał José Manzanares, Dámaso Alonso czy Vicente Blau, zwany El Tino, który był niewątpliwie najlepszy i udowadniał to rok po roku, musieli czuć wtedy to, czego im brakowało na co dzień i co kazało im wciąż i wciąż stawać do walki.

Spreparowane głowy byków z dużymi, zagiętymi rogami wyglądały, jakby ta sprawa z uszami była już im obojętna, ale jakie w zasadzie miały inne wyjście. Ciemne oczy i twarda skóra nosów błyszczały w świetle lampek. Oprócz byczych głów w Museo Taurino były jeszcze stroje toreros, setki zdjęć i trochę porcelany zdobionej przez Dalego. Najwyraźniej on również cenił zmagania mężczyzn z bykami, którym nie pozostało nic innego, jak wyzionąć ducha na piachu areny, i jedyne, co mogły, to zrobić to trochę lepiej lub gorzej.

W zasadzie chcieliśmy tylko zobaczyć Plaza de Toros, spojrzeć z góry na arenę, pole bitwy, i zrozumieć, co w tym takiego jest, ale muzeum było tuż obok, w tym samym budynku. Nie zniechęciła nas nawet pora sjesty i zawieszona na bramie tabliczka mówiąca, żeby przyjść za kilka godzin. Poszliśmy na obiad do Don Carlosa, ale wiedzieliśmy, że to tylko odwlekanie w czasie, że do Plaza de Toros wrócimy. Kelner bez pytania postawił przed nami butelkę czerwonego wina, byliśmy tam już trzeci raz, a to wystarczyło, by pamiętali, co lubisz, i witali cię z radością, choć bez zbędnej wylewności. Pierwszego dnia wybraliśmy inny lokal, ale okazało się, że gazpacho ma brudnoszary kolor, a właściciel zanadto ziewa i jest zmęczony. Znaleźliśmy więc Don Carlosa, gdzie proste menú del día kosztowało osiem euro, i zaraz wiedzieliśmy, że to jest nasze miejsce. Mieliśmy więc trochę szczęścia i było gdzie się zakotwiczyć.

To był zupełnie prosty bar, ale myślę, że jeden z najlepszych w Alicante; było w nim sporo przestrzeni, a na stolikach leżały kartki ze spisem kilku dostępnych tego dnia potraw. Przychodzili tam wciąż ci sami ludzie, siadali na swoich miejscach i jedząc, czytali gazety. Był mężczyzna z brodą i resztkami siwych włosów na głowie, który zawsze przerzucał „El País” i zamawiał na pierwsze danie gazpacho; był inny, chudy, w mokasynach na stopach i okularach, który czytał coś lżejszego niż „El País” i prawie nie patrząc na talerz, opróżniał go powoli i metodycznie. Lubił sałatki, które obficie polewał oliwą. Byli też dwaj nieco młodsi, jeden w skórzanych sandałach, różowym polo, z ciemną brodą oraz jego towarzysz, dużo grubszy. Po posiłku prosili o dodatkową kawę i przelewali ją z filiżanek do kieliszków z lodem. Był też Paco z kilkoma kumplami, którzy popijali piwo i zajadali tapas, ale nie wiem za bardzo, jak wyglądał, bo zawsze siedział za moimi plecami.

Wszyscy oni przychodzili codziennie o tej samej porze, między czternastą a piętnastą, i zawsze można było na nich liczyć. Czasem, choć rzadko, pojawiali się turyści i wtedy kelner cierpliwie próbował pokonać barierę językową i wytłumaczyć, że menú zawiera dwa dania, napój i deser oraz że sałatkę trzeba polać oliwą i wtedy jest bardzo dobra. Trzy dni temu też byliśmy turystami, ale następnego dnia byliśmy już nimi trochę mniej, a kolejnego już prawie w ogóle. Kucharz machał nam, stojąc w drzwiach kuchni, i trochę żałowałem, że nie dowiem się, co będzie dalej, bo musieliśmy wyjechać i nie miało być już czwartego razu. Wiedziałem jednak, że ten bar zawdzięcza wszystko tym ludziom – kelnerowi, kucharzowi, temu człowiekowi od „El País” i tym innym, i że wszystko opiera się na nich oraz na tym, że ich zapał wciąż nie wygasł.

Mogliśmy tam przeczekać, aż Museo Taurino obudzi się ze sjesty, a gdy to już nastąpiło, poszliśmy ulicą San Vicente i okazało się, że dzięki klimatyzacji w muzeum panuje chłód. Sprawdziłem, czy korytarze nie poprowadzą nas na arenę, ale wszystkie wejścia były zamknięte. W muzeum nie było zwiedzających, a siedząca przy wejściu kobieta przyswajała na głos tajniki obcego języka i przez jakiś czas słychać było tylko nasze kroki i kolejne powtarzane słówka. Po lewej mieściły się niewielkie okna i przez chwilę liczyłem, że uda się nam zobaczyć arenę, ale nic z tego nie wyszło, więc pozostało nam tylko patrzenie w oczy tym bykom i udawanie, że bez uszu wyglądają równie dobrze, jak z uszami. Było tam trochę starych plakatów – niektóre z początków xx wieku – informujących o datach corridy, które świadczyły, że niezależnie od tego, co działo się w kraju, byki zawsze musiały wyjść na arenę. Plakaty były całkiem niezłe i ustaliliśmy, że moglibyśmy mieć takie na ścianie.

Ci od byków wyglądali na zdjęciach dostojnie; gdy pozowali, raczej się nie uśmiechali, najwyraźniej nie byłoby to zbyt dobre w połączeniu z zabijaniem byka, ale było też trochę zdjęć reporterskich, na których toreros okupowali stoliki pełne smacznych przekąsek lub obejmowali ładne kobiety i wtedy często mieli szerokie uśmiechy. Byli prawdziwymi gwiazdami, kobiety w ich obecności musiały odczuwać dreszczyk emocji, a może nawet błogie uczucie ciepła w żołądku. Większość zdjęć miała kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, ale było też trochę nowszych. Wszystkie wyglądały podobnie.

Na zewnątrz oblepiło nas gorące powietrze i było to dużo lepsze niż klimatyzacja. Poczuliśmy, że nic się nie zmieniło i Hiszpania wciąż jest taka, jaka być powinna. Obok fontanny, naprzeciwko Plaza de Toros, stał pomnik: pięć byków naturalnej wielkości i za nimi pikador na koniu, z długą lancą skierowaną w ich stronę. Zmierzali w kierunku areny i zaraz powinien zacząć się spektakl. Torero z pewnością stał gdzieś niedaleko, czekając na swój moment, i starał się nie zwracać uwagi na mdłe uczucie strachu, które go wypełniało, i na szum dobiegający z trybun.

Strumienie fontanny biły wprost spod chodnika, przechodząc przez grubą stalową kratę. Można było do nich podejść i opłukać twarz. Pikador w zaciśniętej dłoni trzymał uprząż, zupełnie swobodnie, ze znawstwem umożliwiającym panowanie nad koniem. Ktoś jednak włożył mu w rękę papierową torebkę z McDonald’sa i przez to pikador stracił wszystko, co miał, był już tylko chłopcem z torebką po hamburgerach i nie miał już szans u tych wszystkich pięknych kobiet.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: