Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzy odbicia w lustrze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,00

Trzy odbicia w lustrze - ebook

Czy można ocalić miłość, kiedy świat wokół płonie? Jak wziąć w ramiona dziecko, kiedy ręce ma się unurzane we krwi?

Latem 1939 roku Zosia marzyła o lepszym życiu. O tym, by się na dobre wyrwać z biedy warszawskiego Powiśla, zdobyć wykształcenie i spokojną przyszłość. Prawie się jej udało. Prawie. Ostatecznie jednak wszystko poszło nie tak. I to nie tylko za sprawą wojny, która zastała ją w majątku ziemskim na Wołyniu, do którego wkrótce wtargnęli Sowieci. Przede wszystkim podjęła jedną złą decyzję, która zaważyła na całym jej życiu. Może to skutek klątwy rzuconej na nią jeszcze przed wojną? Zosia przeciwstawia się złu, uzbrojona jedynie w miłość. Do swojej córki, do wypróbowanych przyjaciół i… do tajemniczego mężczyzny o oczach anioła, którego wojna zamieniła w demonicznego mściciela. Czy to wystarczy, by wygrać i rozwiązać zagadkę przeznaczenia? A jeśli tak, to czy można cofnąć fatum? I jaka jest tego cena?

Z tymi pytaniami, w ogniu płonącej Warszawy, w uścisku powojennego terroru, w cieniu rodzinnych tragedii, w gorączce uczuć i labiryntach raczkującego kapitalizmu, zmierzyć się będzie musiała nie tylko Zosia, ale także jej córka, a potem wnuczka. Znalezienie właściwej odpowiedzi zajmie im siedemdziesiąt pięć lat.

„Pełna zaskakujących zwrotów akcji saga rodzinna wciąga bez reszty aż do ostatniego akapitu. Jest tu wszystko – zgrabna fabuła, tajemnica i pełnokrwiste postaci kobiet, których losy, ukazane na przestrzeni kilkudziesięciu lat, splatają się z historią. Czyta się jednym tchem! Czekam na ciąg dalszy :-)”

Urszula Zubczyńska, redaktor naczelna „Przyjaciółki”, „Pani Domu” i „Poradnika Domowego”

„Współcześnie rzadko spotyka się tak rozbudowane biograficznie sagi rodzinne. Powieść Trzy odbicia w lustrze Zbigniewa Zborowskiego zawiera w swej strukturze obecnie modne elementy fikcji, magiczne, intuicyjne, wręcz paranormalne. Porusza zagadnienia cienkiej granicy normy i choroby psychicznej. Ukazuje czysto ludzkie wahania i decyzje mniej lub bardziej przemyślane i realne. Wprowadza tak bliski dla polskiej mentalności element bohaterstwa i zwykłego, a raczej niezwykłego, działania organicznego kobiet.

Powieść Zbigniewa Zborowskiego, poza pięknym literackim językiem, porywającą fabułą, wartką narracją i formą na miarę dobrego kryminału, ma jeszcze jedną zaletę – po prostu jest jakby gotowym scenariuszem filmowo-telewizyjnym.

Nic tylko usiąść wygodnie i czytać, czytać i czytać”.

Andrzej Komorowski, specjalista w zakresie profilaktyki społecznej, licencjonowany doradca rodzinny i seksuolog kliniczny, medialny ekspert relacji społecznych

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-622-2
Rozmiar pliku: 952 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Człowiek w białym kitlu wprowadził mnie do ogromnej sali. W wysokie okna umieszczone na jednej ze ścian zacinał idący od morza deszcz, wnętrze rozświetlały umieszczone pod wysokim sufitem świetlówki.

— To tutaj — powiedział lekarz.

Rozejrzałam się wokół. Sala przypominała raczej pomieszczenie fabryczne niż klinikę. Na wyczyszczonej na błysk posadzce spoczywały potężne, stalowe cielska najeżone rurkami, przewodami, tarczami manometrów i pokrętłami. Wielkie cylindry, w których — przykręcone masywnymi śrubami — połyskiwały okrągłe okienka z grubego na kilkanaście centymetrów hartowanego szkła. Nie licząc lekkiego szmeru kilku porozstawianych na masywnych biurkach komputerów i migotania ich monitorów, otaczała mnie cisza i bezruch. Aż trudno uwierzyć, że zaledwie parę kroków ode mnie, za grubą stalową ścianą jednego z cylindrów, toczy się walka o ludzkie życie.

— Czy on… Czy Bartek jest… — wydukałam.

— Tak. Jest w tej komorze hiperbarycznej — lekarz wskazał potężny walec na wprost. — Musieliśmy go sprężyć razem z jednym z naszych lekarzy. Pacjent jest wciąż niestabilny…

„Pacjent jest wciąż niestabilny" — powtórzyło echo w mojej głowie, gdy podchodziłam do okrągłego jak w batyskafie okienka.

Pierwsze, co w nim ujrzałam, to… siebie. Dość szczupła twarz okolona blond włosami. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe, trochę zbyt szerokie, ciut za wąskie usta. Duże oczy, które były zawsze moim największym atutem we wszelkich biznesowych negocjacjach, teraz wydały mi się zmęczone i puste. Puste… Tak samo, jak ja. Jak mój brzuch, którego już nigdy nie ma zaokrąglić rozpychające się w środku dziecko…

— W środku panuje w tej chwili większe ciśnienie niż w oponie ciężarówki — jakby z oddali dobiegł mnie głos człowieka w białym kitlu.

Bezwiednie położyłam dłoń na swoim pępku. Dobrą sekundę trwało, zanim dotarło do mnie, że lekarz mówi o wnętrzu tego przytłaczającego cylindra.

— Pani mąż ma…

— To nie jest mój mąż — powiedziałam szybko, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

— Nie? No to w ogóle nie powinno tu pani być — żachnął się głos w kitlu. — Tylko członkowie najbliższej rodziny mogą…

— Jeszcze chwila — smagnęłam go swoim zahartowanym przez lata kierowania dużą firmą głosem.

Zamilkł natychmiast. A ja przeniknęłam w końcu wzrokiem przez odbicie smutnej, pozbawionej nadziei, zaciśniętej jak pięść twarzy i zajrzałam do środka. Bartek leżał na wąskiej kozetce z maską Venturiego na twarzy. Miał zamknięte oczy i popielatą cerę. W skórze nadgarstka tkwił wenflon, do którego podłączona była kroplówka. Nie ruszał się. Wyglądał jak trup. W dole brzucha poczułam ten przeklęty, dobrze mi znany, ostry jak ciachnięcie brzytwą, ból.

— Choroba dekompresyjna typu drugiego — recytował za mną monotonny głos. — Objawy rdzeniowe i mózgowe. Porażenie kończyn dolnych, kłopoty z oddychaniem, sporadycznie drgawki. W komorze panuje ciśnienie sześciu atmosfer, takie jak na głębokości pięćdziesięciu metrów. Stopniowo je teraz zmniejszamy. Kiedy dojdziemy do dwóch i pół, pacjent dostanie do oddychania czysty tlen. Potem go, mówiąc w cudzysłowie, wynurzymy i zobaczymy, czy objawy neurologiczne choć trochę się cofnęły. Ale jeśli nawet, i tak czeka go jeszcze co najmniej kilka takich sprężeń. Musimy pozbyć się z jego tkanek azotowych złogów, żeby…

— Jak to się stało? — przerwałam mu.

Chwila ciszy.

— Nie jestem uprawniony do analizowania jego nurkowania, ale…

— Ale? — ponagliłam go zdecydowanym tonem.

— Z zapisu w komputerze nurkowym pani, hm, partnera wynika, że zszedł na siedemdziesiąt metrów i przebywał na tej głębokości ponad czterdzieści minut. Przy takim czasie dennym wynurzenie się ze wszystkimi przystankami dekompresyjnymi powinno trwać około półtorej godziny. Tymczasem on wystrzelił z dna do głębokości dwudziestu jeden metrów w niecałe dwie minuty! Dopiero tam zaczął oddychać nitroksem, czyli wzbogaconą w tlen mieszaniną. Próbował się ratować, ale było za późno…

Kolejna chwila ciszy.

— Mówiąc kolokwialnie, zupełnie spieprzył to nurkowanie.

— Będzie żył? — spytałam, siląc się na spokojny ton.

— To zależy, do jakich uszkodzeń mózgu i rdzenia kręgowego doszło. Dopiero będzie miał robioną tomografię. Ale nawet jeśli przeżyje, może już nigdy nie wstać z inwalidzkiego wózka.

Przełknęłam ślinę, starając się powstrzymać łzy. Bartek. Mój Bartek. Nie. Już nie mój. Przecież się rozstaliśmy. Przecież powiedzieliśmy sobie te wszystkie słowa, po których nic już nie może być nigdy takie jak wcześniej. Staliśmy się dla siebie obcymi ludźmi. Może nawet wrogami? Po jaką więc cholerę na wieść o jego wypadku, i to w czasie, gdy najpoważniejszemu w mojej karierze przedsięwzięciu biznesowemu groziło niebezpieczeństwo, wsiadłam na warszawskim Okęciu w pierwszy samolot do Gdańska, a potem taksówką pognałam do Krajowego Ośrodka Medycyny Hiperbarycznej w Gdyni? Co tutaj robię? Po co? Dla kogo? Bartek zawsze za bardzo ryzykował pod wodą. Wiele razy mu się upiekło. Tym razem się nie wywinął.

— Naprawdę musimy już iść.

Lekko skinęłam głową, odwracając się od ciężkiej, pomalowanej na biało komory. Szybkim, niezauważalnym dla lekarza, ruchem musnęłam opuszkami palców jej stalową ścianę. W taki sam sposób kiedyś budziłam go każdego ranka. Dotknięcie było lekkie niczym tchnienie oddechu, ale on zawsze natychmiast otwierał oczy. I szczerzył w uśmiechu te swoje białe jak u wilka zębiska. I mrużył te jasnoniebieskie ślepia. Tym razem jednak za grubym szkłem nie wydarzyło się nic…

***

— Pani… — zaczął doktor, kiedy zasiedliśmy w jego gabinecie.

— Anna — przypomniałam mu. — Anna Czeplińska.

— Pani Anno, dla odmiany to ja chciałbym teraz zadać pani pytanie.

— Tak?

— Głupia sprawa.

— Sprawa? Jaka sprawa? — próbowałam dostroić się do jego myśli.

— Pewien drobiazg. A raczej przedmiot.

— Przedmiot należący do Bartka? — usiłowałam naprowadzić go na odpowiednie tory.

— Przedmiot podniesiony przez niego z dna. Z tego wraku, do którego nurkował.

— Aha… — starałam się, żeby w moim głosie nie było słychać rozczarowania. Co mnie, u diabła, obchodził jakiś wyciągnięty z dołu, porośnięty omułkami talerz czy widelec?

— Na pewno nic pani ten, hm, artefakt nie powie, ale…

Następna chwila ciszy. Czekałam cierpliwie. Zupełnie nie wiedziałam, do czego facet zmierza, musiał się więc sam z tą kwestią uporać.

— … ale pani przyjaciel ani na chwilę nie chciał wypuścić go z ręki — brnął dalej doktor. — Nawet jeszcze pod wodą, w czasie tej swojej żałośnie okrojonej dekompresji… Kiedy zapewne poczuł, że traci przytomność… Zdjął rękawicę i schował do niej tę rzecz. Tym samym zalał sobie rękę do łokcia, a przecież woda miała tylko cztery stopnie! Miał to w dłoni, kiedy wieziono go ratunkowym śmigłowcem do szpitala, nie pozwolił sobie tego odebrać na izbie przyjęć. I dopiero tutaj, kiedy stracił przytomność, wysunęło mu się to z palców.

— I cóż to takiego? Muszelka? — nie mogłam powstrzymać się od sarkazmu. Bo — do cholery! — Bartek balansuje na skraju życia i śmierci, a ten tu zawraca mi głowę jakąś duperelą znalezioną na zatopionym przed wielu laty okręcie!

Lekarz pochylił się nad swoim biurkiem, otworzył szufladę. Przez irytująco długich kilkanaście sekund wpatrywał się w jej zawartość. Po czym, jakby podjął wreszcie ostateczną decyzję, energicznym ruchem sięgnął do środka.

— Nie, to nie muszelka — powiedział, pokazując mi znalezisko.

Zamarłam z wrażenia. Omal nie padłam pod biurko. To przecież niemożliwe…

Minutę później, kiedy wychyliłam trzy kubeczki wody, nareszcie poczułam się na tyle silna, by samodzielnie usiedzieć na krześle.

— A więc przeczucie mnie nie myliło — pokiwał głową doktor. — Pani wie, co to jest.

— Tak, wiem.

— Powie mi pani?

— Żeby to wyjaśnić, musiałabym opowiedzieć historię swojej rodziny.

— Mamy czas — uśmiechnął się lekko. — Wynurzamy Bartka dopiero za półtorej godziny.LATO 1939

1

Wzrok Zosi bezwiednie uleciał przez wielkie okno ku skąpanym w lipcowym słońcu drzewom. Stare kasztany, dęby i platany otaczały dwór. Na trawniku pomiędzy ich grubymi pniami wiele się działo. Mała Marcysia pod czujnym okiem piastunki stawiała pierwsze kroczki. Wielki owczarek podhalański Baca radośnie hasał obok nich, ujadając takim basem, że w oknach podzwaniały szyby. Pięcioletni Henio kłusował na karym kucyku, przez co twarz biegnącego obok Macieja — dworskiego kamerdynera, rzeźnika, woźnicy, palacza, a jak trzeba, to i felczera — przybrała odcień ceglanej czerwieni. Co tu się dziwić. Maciejowi przecież stuknęła już pięćdziesiątka. Nieco dalej, w cieniu stuletniego platana, na rozścielonym na trawie kocu siedziała pogrążona w lekturze romansu siedemnastoletnia Natalia. Natomiast tam, gdzie kończyły się drzewa a zaczynała kręta, piaszczysta droga wiodąca do Wierzbowa a potem dalej aż do stacji kolejowej we Włodzimierzu Wołyńskim, dwóch chłopców stajennych — Saszka i Alek, uwijało się przy nowiutkim facie — automobilu pana dziedzica. Polerowali lakierowane na czarno blachy i chromowane zderzaki, pucowali szyby. Panicz Adam, najstarszy z dzieci państwa dziedziców, miał wprawdzie zjechać do majątku dopiero za tydzień, ale samochód już teraz miał lśnić jak perła.

Za drzewami, wzdłuż sadu, płynęła rzeczka. Wystarczyłoby ubrać się w kąpielowy strój, chwycić ręcznik i przebiec boso po trawie w dół łagodnego zbocza, żeby znaleźć się w jej chłodnym nurcie. Wystarczyłoby… Ale Zosi przecież nie wypada tutaj świecić golizną. Do tego zagubionego wśród wołyńskich łąk dworu i majątku Załugi przyjechała przecież do pracy. Dawać korepetycje.

Staś. Mały Staś Hryniewicz był dla niej zakałą tego wyjątkowo pięknego lata. Jakim cudem to dziecko ukończyło powszechną szkołę? Kto wpuścił je w gimnazjalne mury? Przecież to tuman skończony, bałwan, który rzeczownika od przymiotnika nie odróżnia! Co jej powiedział podczas ich pierwszej lekcji, gdy go spytała o Sienkiewicza? Że nie zna. Nie wie. Ale to z pewnością żaden z sąsiadów papy. Bo na północ stąd jest dwór Lipowiczów, na zachód stoją Nagórscy-Szyc, a za Wierzbowem to już ziemie hrabiego Lipczyca. O żadnych Sienkiewiczach tu nie słyszano.

Trudno więc się dziwić, że ich lekcje polskiego to dla Zosi orka na ugorze. Co tam, na ugorze! Za piastowskich czasów rolnik musiał najpierw puszczę wytrzebić toporem i ogniem, a potem wołami rwać karpy po drzewach, żeby wreszcie móc zacząć orać. I właśnie jak ten pradawny rolnik patrzący na zwartą ścianę puszczy, tak czuła się przy tym rozwydrzonym bachorze Zosia. Nic więc dziwnego, że wzrok ucieka przez okno…

W ogóle ten stuletni dwór — ostoja sarmacji, katolicyzmu i polskości na Kresach, jego sielskość, wiejskość, tradycyjność — to wszystko razem wzięte trochę ją już drażniło. Robiła sobie z tego powodu wyrzuty. Przecież Hanna i Jan Hryniewiczowie byli ludźmi ciepłymi i gościnnymi, którzy słowem ani gestem nie dawali jej do zrozumienia, że jest z niższego stanu. Przecież po obowiązkowych dwóch lekcjach polskiego rano i dwóch matematyki po podwieczorku mogła do woli korzystać z uroków wiejskiego życia. Tak naprawdę, nie licząc zmagań z ciężkim niczym kotwica umysłem Stasia, mogła się czuć tutaj jak na wakacjach. Jak na wywczasie, na który ubogiej studentki polonistyki, która na swoją naukę musi zarabiać dawanymi latem korepetycjami, nigdy nie byłoby stać. Tak, miała do siebie żal, że taka z niej niewdzięcznica. Ale cóż. Chciała tego czy nie — tęskniła za Warszawą. Za robotniczym, cuchnącym rynsztokami Powiślem, na którym urodziła się i mieszkała. Za chłopakami z jej bramy. W bufiastych spodniach, czapkach maciejówkach, z zaczepnym spojrzeniem i nożami sprężynowymi w kieszeniach. Za Dworcem Głównym przy Marszałkowskiej, pod którym spacerowali dżentelmeni w angielskim stylu. Za gwarną i tłoczną Krochmalną, na której tydzień temu kupiła od pani Salci Cukierowej sukienkę na lato. Za placem Trzech Krzyży, przy którym mieściło się jej ukochane gimnazjum Królowej Jadwigi i równie uwielbiane kino Napoleon. Za mostem Kierbedzia, na którego kratowane przęsła jeszcze całkiem niedawno wspinała się na wyścigi z chłopakami. Za Nowym Światem, na którym trzeba było bardzo uważać, żeby nie wpaść pod rozpędzony automobil. A także za „piętnastką", tramwajem, którym można było dojechać od ulicy Wiejskiej, przez rozedrganą codziennym handlem Gęsią, aż na Młociny. I za górką na Agrykoli, gdzie zimą otwierano tor saneczkowy. I oczywiście za Wisłą, po której — już jako studentka — żeglowała i pływała kajakiem. Tęskniła nawet za lodami po pięć groszy porcja wraz z waflem, obwarzankami pięć sztuk za pięćdziesiątaka i ostatnim rzędem w Teatrze Narodowym, w którym miejsce kosztowało osiemdziesiąt groszy.

W tej jej trochę naiwnej tęsknocie był tylko jeden nieprzyjemny zgrzyt — Sabina Stychło. Królowa Saba, Gruba Sabcia, albo Mama-Saba — jak ją nazywano na Powiślu. Zresztą, nie tylko tam. Mamę Sabę znali wszędzie: na Gęsiej i Krochmalnej, na praskich Szmulkach czy Wspólnej. W środowisku złodziei, prostytutek i łobuzów, którzy za pięć złotych byli gotowi połamać komuś ręce, rzeczywiście była królową. Szanowali ją żydowscy kieszonkowcy, soleckie kiziory i ferajna ze Szmulek. Nikt nie rozumiał, jak to się stało, że ta monstrualnie gruba, czterdziestoparoletnia kobieta o zachrypniętym głosie i bezczelnym spojrzeniu żabich oczu, która mieszkała tylko dwa domy dalej od kamienicy Zosi, trzęsła warszawskim półświatkiem. Może dlatego, że nigdy nie wybaczała? Bo gdy na kogoś zagięła parol, ten prędzej czy później płakał gorzkimi (albo krwawymi) łzami. Do licha, że też akurat ona, Gruba Sabcia z Powiśla, musiała ją przekląć i poprzysiąc jej zemstę. Przecież Zosia zawsze była porządną i stroniącą od mrocznych typków dziewczyną. Paradoksalnie, właśnie to ją zgubiło…

— Czy możemy już kończyć? — z zamyślenia wyrwał ją senny głos Stasia.

Rzut oka na wiszący na ścianie wahadłowy zegar. Jeszcze piętnaście minut. Rany!

— Skończymy, gdy wykujesz odmiany przez przypadki — odpowiedziała, za wszelką cenę usiłując powrócić myślami do wlokącej się lekcji. — Zacznijmy od słowa „koń".

— Mianownik: kto? co? — zaczęła.

— Koń.

— Dopełniacz: kogo? czego?

— Konia.

Trzeba przyznać, że dwór zrobił na niej wrażenie. Pierwszy raz w życiu mieszkała w takim miejscu. Długa na trzydzieści metrów i wysoka na cztery metry fasada. Po bokach efektowne wieżyczki. Nad wejściem, do którego prowadziły trzy stopnie, obszerny, wsparty na czterech flarach wykusz z balkonem. Wysoki, spadzisty dach kryty gontem. Bielone mury, wysokie na prawie dwa metry okna. I dzikie wino pnące się po ścianach oraz kwitnące pod oknami róże.

— Celownik: komu? czemu?

— Koniu.

— Koniowi — poprawia.

Dostała pokój z oknem wychodzącym na wschód. Co rano budziło ją słońce przeświecające przez liście owocowych drzewek i śpiew ptaków buszujących w ich gałązkach. Wygodne łóżko, poduszka wypełniona gęsim pierzem, skrzypiąca szafa. Pod ścianą lustro i komoda, na której stała miednica i dzban z wodą. Nieduży stół, dwa krzesła. Na stole naftowa lampa i świecznik. Po wyjściu z pokoju, na lewo był salon, a za nim biblioteka, w której wypatrzyła nawet oprawione w cielęcą skórę XIX-wieczne wydania Mickiewicza i Krasińskiego. Na prawo pokoje dzieci i łazienka z prawdziwą wodną ubikacją. Ta ubikacja to zresztą nie jedyna oznaka nowoczesności we dworze. Pan Hryniewicz wierzył w technikę. Kupił samochód, traktor oraz młockarnię. I wyposażył gospodarstwo w spalinowy agregat prądotwórczy, który może oświetlić — w zależności od potrzeb — albo oborę, albo salon wraz z biblioteką.

W porównaniu z warszawskim mieszkaniem jej rodziców były to niesłychane luksusy. Na Powiślu gnieździli się w sześcioro (miała młodszą siostrę i trzech braci, z których jeden już się wyprowadził) w dwóch pokoikach i kuchni. A tak naprawdę, to w jednym pokoju z kuchnią, bo drugi rodzice wynajmowali pewnemu młodemu małżeństwu, które przyjechało do stolicy za pracą aż z Wileńszczyzny. Wychodek był wspólny dla całego domu — wykopany na podwórku obramowanym murami ich kamienicy. Nieczystości wylewali do płynącego ulicą rynsztoka. Elektryfikacja do nich nie dotarła. Na taką ekstrawagancję jak zapalanie świec nie było ich stać.

— Biernik: kogo? co?

— Konia.

Ojciec Zosi pracował w fabryce leków i chemikaliów Ludwika Spiessa przy Daniłowiczowskiej 16. Był tam ślusarzem. Mama prowadziła dom, od czasu do czasu dorabiając tylko — dzięki długim i pięknym włosom — jako modelka czy raczej manekin w szkole fryzjerskiej. Jej rodzina miała dach nad głową, węglową kuchnię, głodu nie było. Dzieciaki posiadały buty, bawełniane pończochy lub spodnie oraz kapoty. Myły się codziennie w nagotowanej na żeliwnej płycie wodzie, spały po trzy w jednym łóżku pod prawdziwą kołdrą, a na święta jadły słodycze, pomarańcze, kiełbasę. I tyle.

— Narzędnik: kim? czym?

— Koniem.

Na naukę w gimnazjum, nie mówiąc o studiach, Zosia musiała już zarobić sama. Od dwunastego roku życia dawała więc korepetycje. Najpierw dostawała pięćdziesiąt groszy za godzinę, potem złotówkę, a odkąd poszła na studia — dwa pięćdziesiąt. Jako jedyna w rodzinie wyszła poza szkołę powszechną. Co nie znaczy, że inni z rodzeństwa nie poradzili sobie w życiu. Wręcz przeciwnie! Najstarszy brat Kazik pracował w piekarni obwarzanków na Konopackiej. Wraz z żoną Elzą, gdańską Niemką, i roczną córcią, mieszkał w facjatce na Pradze, przy Ząbkowskiej. Zygmunt był dozorcą w Elektrowni Miejskiej na Śniadeckich. Jako kawaler wciąż mieszkał z rodzicami na Powiślu. Tak samo najmłodszy Janek, który załapał się na czeladnika do szewskiej manufaktury i uczył się robić damskie prunelki. Przy rodzicach mieszkała też młodsza od Zosi Roma — dumna pomywaczka w barze Satyr przy Marszałkowskiej.

„Po co ty się tak męczysz?" — często przepytywała ją mama. „Biegasz z korepetycji na korepetycje, ślęczysz w bibliotece albo na wykładach i grosza z tego dla siebie nie odkładasz. W końcu starą panną zostaniesz".

„Porzuć te mrzonki o studiach" — strofował ją tata. „Nasza rodzina, choć przecież herbowa, od pokoleń jest robotnicza. Twój dziadunio, jeszcze za cara, robił jako kowal przy młocie parowym. I wyprowadził mnie na człowieka. Po co ci nabijać sobie głowę tymi fantazjami z książek? Arystokratką od tego nie zostaniesz, a tylko wzrok sobie popsujesz".

„A co panienka Zofia tak do tych szkół biega?" — zaczepiali ją chłopcy w bramie. „Lepsza chce od nas być? Kolegów z podwórka przestać poznawać?".

Nie umiała sensownie odpowiedzieć na te pytania. Nie umiała, bo… sama nie wiedziała, co ją tak gna do przodu, poza granice tego, co na Powiślu uznane i szanowane. Wiedziała tylko, że pragnie od życia czegoś więcej. Nie, nie. Nie więcej, tylko inaczej. Ucząc się, zdając maturę, a potem idąc na studia, czuła się jak Kolumb pierwszy raz stawiający stopę na Hispanioli, jak Aleksander Wielki przedzierający się przez Persję ku tajemniczym Indiom. Nie potrafiłaby już tego zatrzymać…

— Miejscownik: o kim? o czym?

— O koniu.

— Wołacz: O!

— Iiiihaha! — z pełną powagą i zaangażowaniem odpowiedział jej Stasio.

Dobywające się z jego ust donośne końskie rżenie sprawiło, że aż podskoczyła, do reszty otrząsając się z rozmyślań. Przez chwilę patrzyła na niego w osłupieniu, po czym z rezygnacją w głosie oznajmiła: — Koń.

— Co, koń? — zapytał ubrany w marynarski mundurek chłopiec.

— Wołacz: O! Koń — wyjaśniła.

— Aha… — bez przekonania, a nawet z nutą rozczarowania w głosie skwitował jej uczeń.

— No dobrze — westchnęła. — Koniec lekcji.

Zapowiadało się długie i przeraźliwie nudne lato.2

Coraz lepiej rozumiała mowę ciała swojego srokacza. Wyczuwała już, kiedy ma ochotę sięgnąć łbem w dół, ku zielonej trawie, co groziło mu zapoprężeniem. Umiała odczytać z jego ruchów, że szykuje się do nagłego i niekontrolowanego galopu. Rozpoznawała po kuleniu uszu, że czegoś się przestraszył. A pomyśleć, że jeszcze miesiąc temu z okładem, pod koniec czerwca, koń kojarzył się jej jedynie ze zmęczoną i osowiałą dorożkarską szkapą, która dowiozła ją do Dworca Głównego, skąd odjeżdżał pociąg do Włodzimierza.

Adam to zmienił. To i jeszcze parę innych rzeczy…

— Adam Hryniewicz — przedstawił się na początku lipca. Wyciągnął do niej rękę wkrótce po tym, jak wysiadł z samochodu swojego ojca, wyściskał mamę, wycałował Marcysię, przytulił Natalię, zmierzwił czuprynę Heniowi i strzelił łokciem sójkę w bok gamoniowatego Stasia. Był… pięknym mężczyzną. Onieśmielająco przystojnym. Wysoki. Wyprostowany jak ułan. Twarz niczym z antycznej rzeźby. Kruczoczarne włosy, orli nos. Z każdego jego gestu, spojrzenia, słowa emanowała spokojna pewność siebie.

„Na pewno jest snobem" — pomyślała czym prędzej, zanim jej serce zatrzepotało z zachwytu. „Nadętym, bogatym bufonem".

— Bardzo mi miło panią poznać — odezwał się zanim słowo „bufon" na dobre przebrzmiało w jej głowie, obdarzając ją przy tym szerokim i szczerym uśmiechem. — Mam nadzieję, że lekcje z moim nieocenionym młodszym bratem za bardzo nie dają się pani we znaki? Ponoć wyjątkowo z niego oporna materia do formowania.

„Nie, nie jest snobem" — uznała. A potem, w ostatniej chwili powstrzymując się od grzecznego dygnięcia, odważnie spojrzała mu w oczy i odpowiedziała:

— Zofia Czeplińska. Cała przyjemność po mojej stronie.

— Czeplińska? To, jak mniemam, szlacheckie nazwisko?

„A jednak jest snobem". Przyjazd załudzkiego panicza z uniwersytetu we Lwowie zburzył spokój statecznego ziemiańskiego dworu. Teraz był początek sierpnia, a Zosia zastanawiała się, gdzie się podziały te trzydzieści trzy dni dzielące ją od tamtego spotkania? Minęły, jak jedna chwila…

— Proszę wybaczyć, że spytam… — zaczepił ją już pierwszego dnia podczas uroczystego obiadu. — Ale czy jeździ pani konno?

— Preferuję tramwaj elektryczny — odparła z wyszukaną powagą. — Mniej rzuca.

Kiedy przy stole, na którym panoszyły się pieczone przepiórki, duszona dziczyzna oraz domowej roboty wędliny, przebrzmiał już uprzejmy, choć nieco wymuszony śmiech, Adam niestrudzenie wrócił do tematu.

— Pytam, bo mój drogi tatko — tu, z teatralną przesadą, skłonił się siedzącemu u szczytu stołu dziedzicowi. — No więc mój papa posiada niewielką hodowlę koni. Czystej krwi araby, wprost z Zamojszczyzny.

— Proszę wybaczyć ignorancję — odparła z dobrze udawaną powagą — ale Araby kojarzą mi się raczej z Bliskim Wschodem: Aleksandrią, Bagdadem, Chartumem, a nie poczciwym Zamościem.

Tym razem nikt się już nie zaśmiał. W ziemiańskim dworze nie wolno kpić z trzech rzeczy: Boga, Ojczyzny oraz rodowodowych koni i psów myśliwskich… Zosia poczuła się głupio. Po co uderzała w te sarkastyczne nuty? Bo się wkurzyła na widok suto, przesadnie, marnotrawnie wręcz zastawionego stołu? Widząc te wszystkie mięsa, pszenne bułeczki, konfitury, butelki węgrzyna, ciasta, lukry i truskawki w ubitej śmietanie, chcąc nie chcąc, przypomniała sobie czasy swojej szkoły przygotowawczej. Każdego ranka przynoszono tam dla nich śniadanie. Kajzerki z masłem przełożone szynką ufundowane „dla biedoty z Powiśla" przez uczennice i pedagogów szkoły powszechnej z ulicy Wiejskiej numer 5. Szkoły, do której uczęszczały głównie córeczki magistrackich urzędników, oficerów policji, kupców, fabrykantów oraz wojskowych. Miły gest. Kanapki pachniały tak, że ciekła ślinka. Bardzo różniły się od tych, które dostawała w domu — kruchych kromek razowego przełożonych cieniutką warstwą margaryny. Nic dziwnego, że wszyscy ustawiali się po nie w kolejkę. Wszyscy — ale nie ona. Stała z boku i gniewnie zaciskała piąstki. Bez sensu.

— Ma pani rację — ratował sytuację Adam. — Konie arabskie czy angielskie… pal to sześć! Ważne, żeby dawały przyjemność z jazdy. A zatem… czy wybierze się pani ze mną na przejażdżkę?

Już miała grzecznie podziękować temu pięknisiowi. Niech sobie nie myśli, że znalazł łatwy temat do niezobowiązującego, letniego flirtu. A poza tym… przecież nigdy w życiu nie siedziała na końskim grzbiecie! Wtedy jednak do rozmowy wtrąciła się pani domu:

— Adasiu, nie dręcz panienki Zosi! — skarciła syna. — W jej sferach, to znaczy eee… w mieście, nie ceni się koni tak wysoko, jak u nas.

„Panienki Zosi"? „W jej sferach"? Te dwie krótkie frazy zapiekły ją do żywego. I choć zdawała sobie sprawę, że jej złość i urażona duma to nic innego jak tylko kompleks niższości… naciągnęła na twarz szeroki uśmiech i patrząc twardo w oczy młodego pana dziedzica, odparła:

— Tak, bardzo chętnie. Może jutro? Po porannych lekcjach Stasia?

Nazajutrz bardzo żałowała tych słów. Wybrany dla niej srokacz — w sumie, konik niewielki, niemłody (a więc ułożony i nieskory do harców), a do tego wałach — nie wyglądał na zwierzę, które mogłoby zrobić komukolwiek krzywdę. Ale jej i tak wydał się krwiożerczą bestią. Kiedy stanęła obok, patrzył na nią z góry wielkimi ciemnymi oczami, parskał, parzył oddechem, dudnił kopytami. A gdy Maciej chwycił ją za lewe kolano i podrzucił na siodło, poczuła się, jakby miała zaraz runąć z powrotem na ziemię. To, na czym siedziała, ruszało się, wzdragało, przestępowało z nogi na nogę. Było niestabilne, nieprzewidywalne i — o czym bardzo szybko się przekonała — zupełnie niepodporządkowane jej rozkazom.

— Robi się to trochę inaczej — uśmiechnął się Adam, widząc, jak Zosia podskakuje w siodle, cedząc przez zęby: „No rusz się, koniu. Jedziemy!".

— Spróbuj poluzować mu cugle, ściskając równocześnie boki łydkami.

Spojrzała na niego z furią w oczach. Pewnie dobrze się bawi, widząc jej upokorzenie. Już niemal słyszała, jak podczas podwieczorku, przy placku truskawkowym i kawie, opowiada swojej herbowej rodzince: „Panna Zosia skakała po koniu niczym rozeźlona pchła wykrzykująca piskliwe komendy. Cud, że nie zaczęła szukać między jego uszami kierownicy, a w strzemionach pedału gazu". Adam jednak przyjaźnie się do niej uśmiechnął.

— Początki zawsze są trudne. Ale po pani sylwetce widzę, że ma pani predyspozycje do konnej jazdy: plecy proste, broda w górze no i ta sprężystość w nogach…

Zawstydzona, z jednej strony, tym przeglądem jej anatomii, mile połechtana — z drugiej — komplementem, ścisnęła łydkami końskie boki. Ruszył!

— Brawo — jeszcze szerzej uśmiechnął się Adam. — A teraz poproszę o skręt w lewo: prawe kolano naciska bok, lewa pięta brzuch. Do tego lekkie ściągnięcie wodzy z lewej… O! Dobrze!

Wałach posłusznie obrócił się we właściwym kierunku. Jego brązowe ślepia nadal zdradzały bezbrzeżne znudzenie i zdystansowanie, ale cała reszta podporządkowywała się rozkazom.

— Pysznie! — krzyknęła.

— W takim razie ruszamy! — zawtórował jej Adam. — Idziemy stępa do końca padoku, a potem kłusem w stronę lasu.

— Kłusem? — zaniepokoiła się.

— Proszę skręcić w prawo i podjechać do mnie — polecił.

Posłusznie wykonała skręt, ale koń, który wciąż wyczuwał niewprawioną rękę, zrobił to trochę niedbale, za szeroko. Brzdęk! Zadzwoniły ich strzemiona, kiedy boki wierzchowców niemal obtarły się o siebie.

— O ho, ho! Kiedy sczepiają się dwa strzemiona, pewnikiem będzie gorące lato! — zaśmiał się gromko przyglądający się całej scenie Maciej, a stojący nieopodal Saszka zarżał sprośnym śmiechem.

— O co mu chodzi? — szepnęła do Adama.

— Ee, takie tam zabobony — odpowiedział wymijająco.

***

Kilka godzin później, zziajana, podniecona, roztaczając wokół siebie woń końskiego potu, wpadła z hukiem do pokoju, w którym Staś już czekał na lekcje matematyki.

— Przepraszam za spóźnienie — powiedziała, uświadamiając sobie, że nie zdążyła się przebrać, więc będzie musiała poprowadzić korepetycje w stroju do konnej jazdy.

— Ależ nic nie szkodzi! — szczerze i z entuzjazmem zapewnił ją chłopak.

Rozwiązując zadania z jedną niewiadomą, myślami była wciąż na szerokich wołyńskich łąkach. Poiła konia w leśnych strumykach, tętniła kopytami po mrocznych duktach. Ciągle smakowała nowe terminy: anglezowanie, dosiad, popręg, wędzidło. Adam nie mógł się jej nachwalić. Zapewniał, że robi błyskawiczne postępy. Dlatego, oprócz stępa i kłusa, pozwolił jej na krótki galop, a nawet wzięcie niskiej przeszkody. Ha! Po takim dniu czuć, że się żyje. Od tamtej pory jej pobyt w Załugach zdecydowanie nabrał tempa. Tym bardziej że pojawiło się tu mnóstwo ciekawych ludzi. Na przykład Konrad Krantz, kolega Adama ze studiów, który w pobliskim Włodzimierzu robił kurs pilotażu. Pewnego dnia przyjechał na obiad, spojrzał w oczy najstarszej siostrze swojego druha i… już codziennie przelatywał swoim RWD nad dworem. Czasem lądował na pastwisku obok parku, wprawiając w popłoch bydło i konie, a Natalię — w niemy zachwyt. Innymi razy machał skrzydłami, ryczał silnikiem i zrzucał dla niej na maleńkich spadochronach romanse i zabawne liściki.

— Ułańska fantazja! — chwalił pan Jan. — Wiadomo, Krantzowie to stary polski ród!

Była też Łucja Wigerska, daleka sąsiadka Hryniewiczów, która przyjechała na wakacje z jakiejś szkoły w Kowlu. I Romcio Sław-Rączy z okolic Grodna. A także Alfred Żaboklicki — student politechniki, przedstawiciel znamienitego, choć zubożałego szlacheckiego rodu aż z Wielkopolski. Nie było dnia, żeby nie przyjechało też jakieś towarzystwo z sąsiedniego majątku — rozkrzyczane, wesołe, żądne draki. Hryniewiczowie przyglądali się temu chaosowi z życzliwym pobłażaniem. Podejmowali młodych obiadami, pan domu częstował chłopców cygarami, pani domu leczyła drobne urazy oraz infekcje. Bo pani Hanna na Załugach miała skłonności dobroczynne. W jej domu stała wielka, pomalowana na czarno szafa, do której tylko ona miała klucz. W środku trzymała medykamenty: szwajcarską aspirynę na przeziębienia i grypę, jodynę na zabrudzone rany, kali hipermanganicum do odkażania i całą skrzynkę mydła Jeleń-Schicht. Pani dziedziczka pasjonowała się współczesną medycyną. Była gotowa nieść tę pochodnię nowoczesności do chłopskich chat — leczyć, uświadamiać, poprawiać higienę. Tyle że „ciemny lud" tego nie doceniał. „Wolą iść po ratunek do tej jędzy szeptuchy" — wielokrotnie powtarzała z odrazą, wskazując ręką na odległą ścianę lasu porastającego mokradła, gdzie ponoć stał dom wiejskiej znachorki.

Zosia, mimo początkowej wstrzemięźliwości — bo przecież nie była z ich sfery — szybko dała się namówić na wspólne konne eskapady, lekcje tenisa, kąpiele w rzeczce i najazdy na sąsiednie dwory. Zawsze była raczej odważną dziewczyną, więc i tym razem nie pozwoliła dojść do głosu swoim kompleksom. Śmiała się, żartowała i sprzeczała z nimi jak równy z równym. Imponowało jej, że mimo robotniczego pochodzenia, towarzystwo najwyraźniej ją zaakceptowało. Czasem tylko… — a może jej się zdawało? — podchwytywała szybkie, badawcze, niosące jakby przyganę czy nutę pogardy, spojrzenie Hanny lub Jana Hryniewiczów. Ale jej rówieśnicy uznali ją za swoją. Oczywiście, spora w tym zasługa Adama. Właśnie, Adam… W całym tym chaosie i zamieszaniu wciąż szukał jej towarzystwa. Wpadali na siebie przypadkiem, gdy była akurat sama. W najdzikszej zabawie zdarzało się jej poczuć na sobie jego wzrok.

— Czy w tej Warszawie… — zagaił ją kiedyś, gdy rankiem, na chwilę, zostali sami na werandzie. — Czy czeka tam na panią narzeczony?

— Dlaczego pan pyta?

— Bo jeśli tak, wyzwę go na pojedynek i usiekę — zażartował, ale jego oczy pozostały poważne.

Wtedy, niczym niespodziewane ukłucie igłą, oparzenie iskrą z ogniska, potknięcie na równej drodze, przypomniał się jej Zdzisiek Stychło. Syn Grubej Sabci. Duży, zwalisty, o obrzydliwie owłosionych dłoniach i kwaśnym oddechu. Przez całą wiosnę snuł się za nią po całym Powiślu, wystawał pod bramą uczelni, napierał na nią swoim brzuszyskiem w tramwaju. „Pójdzie panienka ze mną do kina? A może do Ogrodu Saskiego, na spacer? Już wiem! Wybierzmy się na pączki do Bliklego!" — zasypywał ją propozycjami. Odmawiała mu oczywiście. Facet budził w niej lekkie obrzydzenie i chęć natychmiastowej ucieczki. Przytłaczał swoją nachalną obecnością. Nie wyrąbała mu jednak między oczy, jak to się na Powiślu mawiało: „Spadaj pan na Berdyczów, jedź wzdychać do Kołomyi". Dlaczego? Było jej faceta żal. Pocieszny w tych swoich nieudolnych staraniach, żałosny w słoniowatych umizgach. Zupełnie pozbawiony męskiego wdzięku, bezbronny jak monstrualnie przerośnięty chłopczyk. Budził w niej litość. Zamiast więc spławić go krótkim i treściwym komunikatem, próbowała osłodzić gorzką tabletkę: „Dziś nie mam czasu, może innym razem. Jestem zmęczona. Mam już inne zobowiązania".

Popełniła błąd. Przekonała się o tym w czerwcu, tuż przed wakacjami, kiedy po wyjściu z domu ogłuszyła ją cygańska orkiestra. Kiedy już przebrzmiały gitary, bębny i trąbki, przed szereg wysunął się Zdzisław. Czarny garnitur trzeszczał na jego brzuszysku, z czoła kapał perlisty pot, w ręku usychały róże. „Czy zostanie pani moją żoną?" — zapytał, opadając grubym kolanem wprost w zwilżony czyimś porannym praniem rynsztok.

***

— Nie — zdecydowanie odpowiedziała Adamowi. — Żaden narzeczony w Warszawie na mnie nie czeka.

Aż podskoczyła, gdy Adam jednym susem przypadł do jej dłoni i wycisnął na niej pocałunek. Potem odwrócił się i pobiegł do stajni.

— Cóż to za przesąd z tymi strzemionami? — spytała tamtego dnia podczas lekcji Stasia.

— Z jakimi strzemionami? — chłopak jak zwykle zaskakiwał wolniej niż tłoki parowozu.

— No, z tym, że gdy dwaj jeźdźcy się nimi zetkną… — naprowadzała go, starając się mówić lekko, od niechcenia.

— A! — oblicze chłopca rozjaśnił w końcu błysk zrozumienia. — To znaczy, że jeźdźcy, czyli ona i on, mają się ku sobie.

— A jeśli zetknął się strzemiona dwóch kawalerów? — zaśmiała się.

— Takie świństwa to nie u nas — zupełnie serio obruszył się Stachu. — Nie na Wołyniu. Prędzej na Mazowszu albo w Poznańskiem.

Wieczorem tamtego dnia szczelnie zaciągnęła zasłony swojego okna i zamknęła drzwi dwa razy na klucz. Potem rozebrała się i zupełnie naga, z rozpuszczonymi włosami, stanęła przed lustrem. Nogi, raczej zgrabne. Może trochę zbyt umięśnione. Talia wcięta, pupa… no niech będzie. Brzuch dosyć płaski, pępek jak pępek, nieco zbyt widoczne żebra. Piersi… za małe. Stanowczo mogłyby być większe. Ale symetryczne, jędrne, tyle że nieco zbyt spiczaste. Barki trochę za mocne, zbyt umięśnione. Efekt prania na tarze, maglowania i dźwigania koszy z węglem… Za to szyja smukła. Tak, smukła, bez dwóch zdań. Buzia natomiast trochę za bardzo owalna, jak u dziewczynki, a nie kobiety. Czarne oczy — wielkie, chyba ładne. Tylko pamiętać, żeby za często nie mrużyć ich w uśmiechu. Włosy grube, mocne, długie. Niemal czarne. Wzrost średni. Czy to ciało było ładne? Czy mogło budzić pożądanie? Przebiegł ją dreszcz. Rozkoszny, słodki, jakiego jeszcze nie znała. Bezwiednie opuściła spojrzenie na czarny trójkącik włosów w miejscu, w którym zbiega się linia nóg. Jak to jest, kiedy… Natychmiast skarciła się za takie myśli. Zawstydzona szepnęła do lustra:

— On jedynie żartuje. Flirciarz z niego i tyle.

***

A potem nadeszły żniwa. Dotychczasowe towarzystwo rozpierzchło się, rozjechało po majątkach, żeby doglądać prac. Pozostał tylko Konrad w swoim samolocie. Ale ten akurat bujał w obłokach. Nadal zrzucał te swoje spadochroniki i płoszył gęsi warkotem motoru. Natalia nadal patrzyła w niebo.

Adam codziennie objeżdżał żniwiarzy. Nie chciała mu przeszkadzać w pracy, ale nalegał na jej towarzystwo. Cwałowali więc razem po wołyńskich bezdrożach, wizytując ubranych na biało mężczyzn i kobiety uzbrojonych w kosy i grabie. Lato było piękne, słoneczne i gorące, tylko czasem nad bezkresnymi polami zagrzmiała przelotna burza. Rzepak był już zebrany. Zboże pięknie obrodziło. Zbiór szedł sprawnie — jęczmień, żyto — wszystko równiutko ustawiano w mendle, a po przeschnięciu w ogromne sterty nazywane brogami. Zazwyczaj więc tylko pozdrawiali żniwiarzy lub przysiadali z nimi na chwilę podczas przerwy. W takie gorąco wszyscy raczyli się przygotowanym we dworze słodem żytnim sporządzanym na piwnych drożdżach, przegryzając chlebem z kiełbasą.

Tamtego dnia pod koniec lipca, jak zwykle, zaraz po lekcjach, wybrali się na objazd. Pod kosy właśnie szło ostatnie żyto, na polach czekała już niemal dojrzała pszenica. Dobrą chwilę szli galopem przez ściernisko, potem wypadli na łąkę, zjechali do płytkiego jaru, którego dnem płynął strumyk i rozbryzgując kopytami wodę, pokłusowali w stronę pracujących. Konie szły równo obok siebie, kara klacz Adama ocierała się czasem pieszczotliwie o łeb srokacza.

— Przez tych parę tygodni wspólnych wypraw nasze konie żyć bez siebie nie mogą — zaśmiał się Adam.

Odpowiedziała uśmiechem.

— A my? — spytał.

— Co, my?

— Co z nami? — nieoczekiwanie spoważniał.

Zosia poczuła ucisk w gardle. Czy to pytanie oznacza, że on… traktuje ją poważnie? Domaga się deklaracji, sonduje przed jakimś głębszym wyznaniem? A może tylko żartuje? Podpuszcza? Drażni się?

Zwlekając z odpowiedzią, przeniosła wzrok w daleki horyzont. I natrafiła spojrzeniem na zbliżający się szybko, ciemnogranatowy wał chmur.

— Oho, będzie burza.

Oderwał od niej oczy i odwrócił głowę. Wtedy spadły na nich pierwsze, niesione wiatrem krople.

— Już nie zdążymy do dworu — zawyrokował.

Znów się rozejrzał, a potem gwałtownie obrócił konia.

— Tam! — wskazał ręką na wschód, gdzie w odległości kilometra piętrzył się wielki stóg zboża.

Ruszyli galopem.

— Ściągamy siodła i derki! — komenderował, kiedy zatrzymali się pod ogromnym stogiem. Deszcz już całkiem nieźle zacinał. — Zagrzebiemy się w środku.

— A konie?

— Poradzą sobie. A my możemy dostać zapalenia płuc.

Minutę później, z siodłami pod głowami, zakutani w derki, leżeli tuż obok siebie w pachnącym sianem wnętrzu. Deszcz został na zewnątrz. Tu było sucho, ciepło, ciasno i mroczno. Poczuła na twarzy jego oddech, owionął ją zapach jego mokrych włosów i rozgrzanej skóry. Leciutko zadrżała.

— Zosiu — westchnął, jeszcze bardziej się do niej zbliżając.

Nie dotykał jej jeszcze. Ale wyczuwała każdy centymetr jego sprężystego ciała. Parzyło ją jego gorąco, obezwładniała bliskość. Westchnęła, gdy objął ją ramieniem. Na wargach poczuła dotknięcie jego ust. Całował ją! Najpierw delikatnie, samym niemal tchnieniem. Potem, kiedy rozchyliła swoje, mocniej, namiętniej, goręcej. W końcu — zdyszani, nieprzytomni, z zaciśniętymi w mroku powiekami — miażdżyli swoje usta pocałunkami aż do krwi. Pulsowała w niej krew, podniecenie, życie.

— Adasiu — po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu. — Powinniśmy to przerwać. Twoi rodzice chyba mnie…

— Oni nie mają nic do gadania — wysapał. — Nie dbam o nich. Ja… ja cię kocham.

To ostatnie słowo niemal ją ogłuszyło. A więc miłość! Tak, miłość wszystko tłumaczy. Objęła go mocniej, czując jego tors na swoich piersiach, uda na udach, a ręce… Rany! Jego palce błądziły już gdzieś pod jej bryczesami, rozpinały guziki, zwalniały haftki, paliły skórę bioder gorącem dotyku, żarem uścisków. Była już naga. A w każdym razie tam, właśnie tam nic już nie miała. Adam był na niej, na jej obnażone piersi kapał jego pot. A tam, poniżej, czuła twardy dotyk jego męskości. Czy to się działo naprawdę? Czy to w ogóle możliwe?

— Adam, nie… — próbowała, wbrew sobie, zaprotestować. Wbrew sobie, bo jej ciało już dopasowywało się do rytmu ciała Adama. Kolana obejmowały jego boki, piersi gorączkowo unosiły się i opadały, ramiona zagarniały go ku sobie.

— Kocham — jeszcze raz użył tego słowa, jakby wiedział, że dzisiaj, tego popołudnia, ma ono moc tarana kruszącego wszelkie bramy. A potem wszedł w nią jednym gwałtownym szarpnięciem. Zapiekło, ale zaraz po ciele Zosi rozlała się fala słodkiego bezwładu, narkotycznego niemal oszołomienia. Głośno jęcząc, drąc skórę jego pleców paznokciami, zapadała się w studnię zapomnienia. Czuła go. Czuła go w sobie. W tamtej chwili tylko to stanowiło esencję jej istnienia.

A potem było już po wszystkim. Jeszcze jeden pocałunek, jeszcze jakaś pieszczota i w końcu jej ciało odzyskało zdolność odbierania innych bodźców niż tylko te, przekazywane jej przez Adama. Poczuła więc, że słoma kłuje ją w pupę, że jest jej duszno, gorąco. Że zaczyna kiełkować w niej wstyd. Nie żałowała niczego. Ale, głupia sprawa, co ma teraz powiedzieć? Jak się zachować? Czego spodziewać? Pierwszy raz była w takiej sytuacji. Nigdy wcześniej nawet się z nikim nie całowała. Czy wolno jej teraz myśleć o Adamie jak o narzeczonym? A może jemu chodziło tylko o to? Może zaraz wstanie, otrząśnie się z jej zapachu i obojętnym głosem zarządzi powrót do domu?

— Kocham cię — sennym głosem powtórzył Adam, a ona uczepiła się jego słów. Skoro kocha, nie ma się co martwić.

***

Trzy tygodnie później były dożynki. We dworze szykowano się na tańce. Zosia też. Z Adamem ostatnio jakoś nieczęsto się widywała. Kilka dni po tym, jak się kochali w wielkim niczym dom stogu, musiał jechać aż do Warszawy, by dobić targu przy zakupie traktora marki Deering. Wiadomo, jesienna orka tuż tuż. Chciała się wyrwać razem z nim. Ona i Staś powinni odpocząć od siebie. Ale Adam tylko rozkosznie zmrużył oczy, mrugnął, cmoknął w policzek… i oznajmił, że taki wyjazd w interesach jedynie by ją znużył. Zanim zdążyła zaprotestować, za prowadzonym przez niego fiatem pana Hryniewicza pozostał tylko siwy dym. Cóż, trudno. Czekała.

Wrócił w czwartek. Ledwo się przywitał, już z ojcem ruszyli do Włodzimierza, dokąd miał przyjechać pociągiem traktor. Wrócili w sobotę. Podekscytowani jak chłopcy, którym kupiono komplet ołowianych żołnierzyków. Oglądali swoje cacko, włączali i gasili silnik, perkotali, robiąc kółka wokół dworu, oliwili, pucowali, dokręcali, czyścili. Tydzień temu Adam pojechał znów. Do Włodzimierza po zapasowy komplet opon, siewnik i przyczepę. Pewnie pomyślałaby, że jej unika, że już się znudził. Ale przecież powiedział, że kocha.

No więc tego wieczora nie zamierzała już wypuścić Adama z rąk. Szykowały się tańce! A ona lubiła tańczyć. Dzisiejszej nocy planowała przyćmić swoją urodą nawet krągłe kształty traktora!

W stodole zgromadzono zapas wędlin, pieczywa i beczek piwa dla chłopów. W salonie dziczyznę, ciasta, węgrzyna oraz nalewki — dla państwa i ich gości. Uformowany z czterech słomianych warkoczy wieniec został już przyniesiony przez rozśpiewany, kolorowy tłum z kościoła i ustawiony na dziedzińcu. Pan Jan wygłaszał mowę. Było w niej dużo o Bogu, honorze polskiego ludu, sile tradycji, a także pojednaniu dwóch nacji: polskiej i ukraińskiej. Żniwiarze i ich rodziny stali w półokręgu, słuchali w nabożnym milczeniu, kiwali głowami. Skrzypkowie szykowali już instrumenty.

W tej właśnie podniosłej i przesiąkniętej tysiącletnią tradycją atmosferze, Zosia poczuła nagle, że dusi się w swojej odświętnej sukience od pani Cukierowej. Ku zgorszeniu gospodarzy musiała wycofać się do salonu, a potem dalej — przez bibliotekę do swojego pokoju. Czuła, że dzieje się z nią coś dziwnego. Ta słabość, duszności… Czyżby jakaś choroba? Grypa, bo chyba nie tyfus? Położyła się na chwilę na łóżku. Tylko na moment. Odpocząć.

Zbudził ją śpiew ptaków. I niskie promienie słońca wpadające przez okno. Był już niedzielny ranek. Przespała dwanaście godzin! Ale czuła się lepiej. Może już influenca minęła? Lekko zerwała się z łóżka, kierując się do komody, na której stał dzban z wodą. I wtedy zwymiotowała.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: