Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Twierdza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 czerwca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Twierdza - ebook

Pierwszy uciekł konsul NRD. Atak gazowy wytrzymywał za to dzielnie sowiecki generał. Został najdłużej na trybunie, razem z I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Dość długo stała też wicewojewodzina, której rozmazał się tusz i wyglądała koszmarnie, miała czarną twarz. Ale kiedy wybuchł ogień, wszyscy musieli uciekać. Zbiegając ze schodów, I sekretarz przypominał generałowi: „Towarzyszu generale, jedziemy na prazdnik”. „Prazdnik” to suto zakrapiane przyjęcie dla aparatu zaraz po pochodzie pierwszomajowym. Generał odpowiedział: „Job twoju mat’ z takom prazdnikom!” i odjechał.

To nie fragment political fiction, ale relacja z akcji Solidarności Walczącej w 1983 roku we Wrocławiu. Jeden z najbardziej znanych polskich dziennikarzy Igor Janke w pasjonujący sposób pisze o najgłębiej zakonspirowanej podziemnej organizacji w komunistycznej Polsce. Ujawnia wiele nieznanych dotąd faktów. Opowiada o tym, jak polscy antykomuniści dostali od lewaków z niemieckiej Rote Armee Fraktion skanery do podsłuchiwania SB i drukowali połowę wychodzących w Polsce podziemnych wydawnictw. Jak w Stoczni im. Komuny Paryskiej rozpoczęli produkcję karabinu maszynowego na podstawie instrukcji CIA. Jak zbudowali system podziemnego kontrwywiadu i inwigilowania funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Jak przygotowywali zamach na szefa śląskiej SB i przez niemal siedem lat ukrywali najbardziej poszukiwanego przez komunistyczne władze człowieka – Kornela Morawieckiego.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64142-66-6
Rozmiar pliku: 3,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Job twoju mat’ s takom prazdnikom!

Pierwszy uciekł konsul generalny NRD. Sowiecki generał dzielnie wytrzymał atak gazowy. Został najdłużej na trybunie razem z I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR, Tadeuszem Porębskim. Długo stała też wicewojewoda wrocławska Danuta Wielebińska, której pod oczami rozmazał się tusz i wyglądała koszmarnie. Miała czarną twarz. Obok niej stał sowiecki generał. Kiedy wybuchł ogień, musieli uciekać. Zbiegając ze schodów, Porębski przypominał generałowi: „Towarzyszu generale, jedziemy na prazdnik”. Prazdnik to tradycyjne suto zakrapiane przyjęcie dla aparatu partii komunistycznej, organizowane zaraz po pochodzie pierwszomajowym. Generał odpowiedział tylko: „A job twoju mat’ s takom prazdnikom!”. I odjechał.

W 1983 roku Solidarność Walcząca, rozochocona udanymi demonstracjami z czerwca i sierpnia 1982 roku, przygotowała się specjalnie do manifestacji na 1 maja. Postanowiono powtórzyć wariant z 1968 roku, kiedy opozycyjna demonstracja, złożona wówczas głównie ze studentów, weszła w oficjalny pochód. Trybuna honorowa dla komunistycznych oficjeli stała w tym samym miejscu, co piętnaście lat wcześniej – na placu PKWN (obecnie Legionów). Tak jak i wtedy stali tam sowieccy generałowie.

W zajezdni autobusowej MPK przy ulicy Grabiszyńskiej z podziemiem współpracowała większość załogi. To oni tworzyli trzon ponad pięćdziesięcioosobowej grupy, która weszła do oficjalnego pochodu na ulicy Świdnickiej. Wmieszali się między delegacje zakładów pracy i oficjalnych związków zawodowych. ZOMO było zdezorientowane. Myślało, że to kolejny zakład pracy. Maszerowali normalnie, jak gdyby nigdy nic. Kiedy już przestano zwracać na nich uwagę, w jednej chwili rozwinęli transparenty Solidarności. Milicja nie miała jak ich zaatakować. Byli między innymi delegacjami. Kiedy zbliżyli się do trybuny honorowej, ZOMO, które wcześniej ustawiło się za trybuną, popełniło fatalny błąd – stamtąd zaczęło strzelać i rzucać w demonstrujących petardami gazowymi. Grupy Wykonawcze SW były na to przygotowane. Z zakładów Hutmen młodzi chłopcy dostali rękawice hutnicze, które wytrzymywały bardzo wysokie temperatury. Podbiegali do dymiących ładunków i odrzucali je w stronę trybuny. Tam zaczęło się pandemonium. Oficjele zostali zaatakowani gazem, a ponieważ trybuna była oklejona łatwopalnymi materiałami, szybko zaczęła płonąć.

Andrzej Sybis z grupy MPK z Grabiszyńskiej, który walczył pod trybuną, zapamiętał jeszcze wielką wojskową czapę, spadającą z głowy wściekłego, załzawionego od gazu, sowieckiego generała. Ten widok wywołał entuzjazm wśród demonstrujących. ZOMO nie było w stanie ich zatrzymać. Część ludzi z oficjalnego pochodu dołączyła do demonstracji opozycjonistów. Walki rozlały się na wiele dzielnic miasta. Trzeba było ściągać komandosów z innych części kraju. Utworzono most lotniczy z Krakowem. Samoloty transportowe przelatywały nisko nad ulicami kipiącymi od rozruchów. Dowożone nimi posiłki wprost z lotniska wojskowego Strachowice spieszyły na pomoc oddziałom ZOMO niedającym rady opanować sytuacji. Budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR otoczył specjalny kordon.

Tam doszło do tragikomicznej sceny. Około dwustu działaczy partyjnych chciało się schować w budynku KW. Machali legitymacjami partyjnymi, aby ich przepuścić. Ale chaos był ogromny i zomowcy byli przekonani, że to opozycja atakuje Komitet. I spuścili działaczom partyjnym ostre manto pałami. Wielu zostało bardzo mocno pobitych. Przepraszał ich potem publicznie – wcześniej zagazowany – pierwszy sekretarz Porębski.

Ta demonstracja była wielkim sukcesem Solidarności Walczącej. Widok płonącej trybuny ze stojącymi na niej sowieckimi generałami na długo pozostał w pamięci uczestników, a zdjęcia płonącej trybuny z działaczami komunistycznymi do dziś jest symbolem polskiej rewolty lat osiemdziesiątych.

Solidarność Walcząca była najbardziej bojową, najlepiej zakonspirowaną, najsprawniejszą i sprawiającą najwięcej kłopotu komunistycznej władzy organizacją opozycyjną.

Grupa naukowców związanych głównie z Politechniką Wrocławską stworzyła najbardziej niezwykłą organizację opozycyjną w PRL. Środowisko to miało jasny cel polityczny – obalenie komunizmu i doprowadzenie do odzyskania niepodległości przez Polskę i inne zniewolone narody bloku komunistycznego. Kornel Morawiecki, działacz dolnośląskiej Solidarności, skupił wokół siebie grupę ludzi, którzy poświęcili wszystko dla walki o spełnienie tego marzenia.

Odwoływali się do podziemnej legendy Armii Krajowej. Wielu z nich było dziećmi żołnierzy AK i innych formacji niepodległościowych walczących o wolną Polskę także po 1945 roku, wnukami legionistów Piłsudskiego, prawnukami dziewiętnastowiecznych powstańców. Po 13 grudnia 1981 roku chcieli iść w ślady swoich przodków.

Siedem–osiem lat to więcej, niż trwała II wojna światowa. Tyle lat wyrwali sobie z życia. Jedni – ci najmłodsi – zrezygnowali z nauki, imprez, dyskotek, spotkań, meczów piłkarskich, miłości, radości życia. Drudzy – ci nieco starsi – z kariery zawodowej, naukowej, wakacji i życia rodzinnego. Ceną za walkę o wolną Ojczyznę były nieukończone studia, nienapisane doktoraty i habilitacje oraz rozpadające się rodziny. Tysiące godzin spędzonych w zaduchu farby drukarskiej, oczekiwaniu w śluzach i punktach kontaktowych. Nocne wędrówki po strychach i piwnicach. Strach przed biciem, przed tym, czy człowieka nie złamią, czy nie wycisną z niego nazwisk kolegów i adresów konspiracyjnych lokali. Ceną płaconą przez tych, którzy mieli mniej szczęścia, były poobijane plecy, połamane palce, miesiące spędzane w więzieniach, zawały serca i rozstrój nerwowy. Ceną było przerażenie dzieci budzonych wrzaskami esbeków wyłamujących drzwi do mieszkań ich rodziców. Byli też gotowi zapłacić najwyższą cenę. Byli gotowi na śmierć.

Nagrodą było poczucie, że służą dobrej sprawie. Że ze spokojem mogą spojrzeć na siebie w lustrze, że wytrzymali, że nie sypnęli. Że dołożyli swoją cegiełkę do obalenia muru. Nagrodą były spotkania ze wspaniałymi ludźmi mającymi wielką wizję i wielkie marzenie o wolności. Silne, trwałe przyjaźnie, poczucie braterstwa i wspólnoty. Nagrodą była wdzięczność i podziw ludzi spoglądających z uznaniem na rozrzucających ulotki czy rozwożących bibułę w plecakach.

Niewielu zdaje sobie jednak sprawę, jak ciężkie bywały te plecaki. Jak wielka była niepewność, jak wyczerpujący był ciągły stres. Jak się czuje człowiek jadący sto pięćdziesiąty raz pociągiem z Wrocławia do Gdańska z ciężkimi torbami, który nie może sobie pozwolić nawet na chwilę nieuwagi. Niewielu wie, jak to jest siedzieć bite sześć tygodni w zamkniętym domu, w powietrzu przepełnionym smrodem farby i bez końca wykonywać wciąż tę samą czynność – podnosić wałek od powielacza. I tak przez kolejne tygodnie i miesiące, z kilkudniowymi przerwami. Trudno wyobrazić sobie, co czuje siedemnastoletni chłopak, który widzi na biurku odbezpieczony pistolet i słyszy wrzask oficera: „Mów, skurwysynu, bo za chwilę odstrzelę ci twój pierdolony łeb!”. Albo kiedy w podwrocławskim lesie dostaje do ręki łopatę i słyszy rozkaz, że ma wykopać sobie grób. Kto wie, ile siły i hartu ducha trzeba mieć, by przetrwać i uwierzyć, że to tylko groźba? Zwłaszcza kiedy wcześniej słyszało się o skatowanych znajomych, o zabitych górnikach, o ludziach, którzy zginęli w „tajemniczych okolicznościach”.

W Solidarności Walczącej spotkali się różni ludzie: naukowcy, intelektualiści, robotnicy, młode dziewczyny i młodzi chłopcy, którzy nie zdążyli jeszcze zdać egzaminów na studia, ale zdążyli już rzucać kamieniami w zomowców, malować mury i pomagać kolegom, których powaliły działka wodne. Łączyło ich marzenie o wolności i pogarda dla tych, którzy tę wolność zabijali. Łączyła ich miłość do Polski, więź z powstańczą tradycją i bardzo silne poczucie obowiązku. Łączyły ich wspólne cechy charakteru. To byli twardzi ludzie. Piękni w swej odwadze. Niebywale sprytni, przebiegli i inteligentni. Nie miało znaczenia, czy przed 13 grudnia kończyli habilitację, czy spawali rusztowania na budowie. Spryt i bystrość myślenia łączyły ich wszystkich, niezależnie od liczby przeczytanych książek.

Na wspólnych naradach analizowali sytuację geopolityczną bloku sowieckiego, wpływ rozwoju nowych technologii na możliwość upadku systemu i rozmawiali o tym, jak zespawać kolce, które zatrzymają ciężarówki z zomowcami. Przygotowywali program reform społeczno-gospodarczych dla Polski i omawiali metodę rozrzucania ulotek z wyrzutni uruchamianej tlącym się papierosem. Dyskutowali o planie liczenia frekwencji na referendum organizowanym przez rząd i opracowywali technikę rzucania butelkami z benzyną podczas manifestacji. Planowali, jak wyszkolić kolejne dziesiątki działających w podziemiu drukarzy, jak znaleźć nowe lokum dla ukrywającego się legendarnego przywódcy i zastanawiali się, jak wyprodukować pistolet maszynowy. Rozmawiali o zasadach etycznych, o tym, jak wytrzymać bicie na przesłuchaniu, i o tym, jak śledzić, podsłuchiwać i zdobywać informacje o przeciwniku.

Kombinowali, jak wykraść tony papieru z komunistycznych fabryk, wydać kolejne pisma i przerzucić wagon Biblii na Ukrainę. Jak zdobyć od niemieckich lewaków z RAF-u^() części do urządzenia umożliwiającego podsłuchiwanie SB, a od agentów CIA projekt konstrukcji pistoletu. Jak zorganizować zakonspirowane spotkanie kilkorga najbardziej poszukiwanych przez komunistyczny aparat władzy ludzi i jak uciec śledzącym ich siedmiu samochodom i trzydziestu tajniakom.

Dzięki tej niezwykłej determinacji, inteligencji i poświęceniu możliwe było stworzenie organizacji, która w latach osiemdziesiątych wydrukowała połowę podziemnych gazet wychodzących w Polsce, organizowała najbardziej spektakularne demonstracje, inwigilowała Służbę Bezpieczeństwa lepiej, niż SB inwigilowała ją samą. Organizacja ta przez sześć lat skutecznie ukrywała swego przywódcę, organizując mu jednocześnie setki spotkań z działaczami z całej Polski i z przedstawicielami rządów Francji, Republiki Federalnej Niemiec czy Stanów Zjednoczonych.

Wymagało to często wielkiej ekwilibrystyki organizacyjnej, precyzyjnych planów i brawurowych działań niczym z najlepszych filmów szpiegowskich. To wszystko było możliwe dzięki głębokiej wierze w cel przyświecający tym ludziom. Ten cel najlepiej wyrażała przysięga, którą składali członkowie Solidarności Walczącej:

„Wobec Boga i Ojczyzny przysięgam walczyć o wolną i niepodległą Rzeczpospolitą Solidarną, poświęcając swe siły, czas – a jeśli zajdzie potrzeba – swe życie dla zbudowania takiej Polski. Przysięgam walczyć o solidarność między ludźmi i narodami. Przysięgam rozwijać idee naszego Ruchu, nie zdradzić go i sumiennie spełniać powierzone mi w nim zadania”.

Wolna Polska przez wiele lat nie chciała ich w żaden sposób wynagrodzić. Nie spotkałem jednak ani jednej osoby, która by żałowała swojego uczestnictwa w tej organizacji. O tych ludziach jest ta opowieść.

------------------------------------------------------------------------

^() Rote Armee Fraktion (niem.) – Frakcja Czerwonej Armii. Skrajnie lewicowa niemiecka organizacja terrorystyczna powstała na początku lat 70. XX w.To teraz.
Zaczyna się walka

„Przepraszam bardzo, że cię budzę, ale chyba Ruscy wkroczyli do Warszawy” – tymi słowami Katarzyna Gabryel obudziła tuż po północy swoją koleżankę, która w piątek z 12 na 13 grudnia 1981 roku nocowała w starym domu państwa Gabryelów przy ulicy Krzyckiej we Wrocławiu. Chwilę wcześniej jej mąż Michał odebrał telefon. Minutę po północy zadzwonił znajomy: „Coś się dzieje złego, słuchałem radia i przestało działać. Telefony międzymiastowe są wyłączone. Chyba Ruscy wchodzą”. Telefony lokalne działały jeszcze przez kilka minut, potem również one zamilkły. Gabryel wyskoczył błyskawicznie z domu. Objechał kolegów, by ich ostrzec i dowiedzieć się, co się dzieje. Niedaleko jego domu znajdowały się koszary. Na ulicach stały już SKOT-y^(). Trafił do domu Labudów, działaczy wrocławskiej Solidarności. Aleksandra, męża Barbary, już zabrali. Została sama z małym dzieckiem. Ją też chcieli aresztować, ale dziecko bardzo płakało i zrezygnowali. Gabryel przyszedł zaraz po wizycie milicji. Zabrał kobietę z dzieckiem do samochodu i odjechali. Chwilę potem milicja przyjechała drugi raz i otoczyła dom. Chcieli zatrzymać i Barbarę. Już jej tam nie było. Uratował ją Michał Gabryel – jedna z najbarwniejszych postaci późniejszej Solidarności Walczącej. Fizyk teoretyk, filozof, uwielbiający kpiny brodacz, który wspinał się na najtrudniejsze góry świata.

O trzeciej nad ranem był mróz. W innej części Wrocławia, przed jednym z bloków od dłuższego czasu rzęził silnik wysłużonego fiata 126p. Czterdziestoletnim, ciemnowłosym mężczyzną, który próbował uruchomić wychłodzony samochód, był Kornel Morawiecki. Akumulator słabł z każdą chwilą. W pewnym momencie silnik zamilkł na dobre. Tej nocy Morawiecki nie wrócił już siebie.

Godzinę później drzwi mieszkania Morawieckich w starej kamienicy przy ulicy Kilińskiego 25/7 wyleciały z hukiem z zawiasów. Dwie dziewczynki, chłopiec i ich matka obudzili się przerażeni. W ułamku sekundy do mieszkania wdarło się trzech zomowców i dwóch cywilów. „Kornel Morawiecki, aresztowany!” W małym mieszkaniu zrobił się nieprawdopodobny harmider. Esbecy szukali Morawieckiego pod łóżkiem, pod kołdrami, w szafach, wrzeszcząc przy tym z wściekłością. Dzieci płakały ze strachu. „Gdzie on jest?!”, „Gdzie jest ojciec?!” – pytali, zrywając kołdry z wystraszonych dzieci i świecąc im latarkami w oczy. „Zostawcie nas!” – krzyczała matka. „To pewnie teraz zacznie się walka” – pomyślał czternastoletni Mateusz, który nie próbował nawet udawać, że jest spokojny. Po wywróceniu mieszkania do góry nogami zomowsko-esbecka ekipa sobie poszła.

Po dziewiątej rano do jednego z wrocławskich mieszkań, do którego wcześniej dotarł Kornel Morawiecki, przyjechał Romuald Lazarowicz z żoną i ojcem. Zbigniew Lazarowicz był niegdyś dowódcą plutonu AK, brał udział w akcji „Burza”. Po 1945 roku ukrywał się, działał w szeregach „NIE” i Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”. Jego ojciec Adam, pseudonim „Klamra”, członek zarządu WiN, walczył wcześniej w konspiracji z hitlerowcami. 1 marca 1951 roku został zamordowany w mokotowskim więzieniu^(). 13 grudnia 1981 roku nikt w tej rodzinie nie wątpił, że trzeba działać.

Lazarowiczowie skontaktowali się z Morawieckim i szybko nawiązali kontakty z innymi współpracownikami. Kornel rozdzielał zadania. Ktoś dostał polecenie, by dotrzeć do Instytutu Matematyki i wykraść maszynę do pisania z rosyjską czcionką. Jedną z osób, które znalazły się w tym w mieszkaniu, był student matematyki Rafał Dutkiewicz. Otrzymał zadanie skompletowania rozsianego po mieście sprzętu drukarskiego. Gdzie indziej był ukryty papier, gdzie indziej farba, powielacz, gdzie indziej białka. Trzeba było to wszystko zgromadzić w jednym miejscu.

Morawiecki działał jak w transie. Wszystkim kazał jeździć po mieście, zbierać informacje, sprawdzać, co się dzieje: kogo złapano, kto był na wolności. Gdzie jest sprzęt, gdzie ludzie? „Ty jedziesz do Zaracha, ty na Politechnikę” – wydawał polecenia. Ludzie wchodzili i wychodzili. Kornel siedział i zarządzał. Kilka dni wcześniej Władysław Frasyniuk pozwolił mu zabrać stary powielacz, bo Solidarność dostała właśnie nowe maszyny. Morawiecki od kilku miesięcy przekonywał kolegów, żeby chować sprzęt, konspirować, bo coś się wydarzy, może wejdą Rosjanie, może stanie się coś innego i trzeba być na to przygotowanym. Nikt go nie słuchał i nie przygotował się na to, co się stało. Poza nim samym. Dzięki swojej przezorności teraz miał ukryty, gotowy do działania sprzęt.

Zbigniew Lazarowicz pojechał sprawdzić, co się dzieje w siedzibie Zarządu Regionu. Chciał poszukać innych kolegów. Budynek, w którym mieściło się centrum dolnośląskiej Solidarności, ZOMO zaatakowało tego dnia dwukrotnie. Najpierw aresztowano działaczy, których zastano tam rano. Po kilku godzinach przyjechali znowu. Wtargnęli do środka i wściekli rozwalali pałami, co im wpadło w oczy. Zostawili po sobie zniszczony sprzęt i porozbijane meble. Porozrzucane papiery walały się po podłogach. Po drugiej wizycie brygad Milicji Obywatelskiej korytarze i pokoje wyglądały jak po przejściu tajfunu.

Lazarowicz senior dotarł do budynku Zarządu Regionu w czasie między zomowskimi nalotami. W zdemolowanych pomieszczeniach odnalazł dwie maszyny do pisania, które zabrał ze sobą. Uratowane w ostatniej chwili służyły do końca działalności podziemia. Na miejscu zastał też znajome małżeństwo – Wiesława i Joannę Moszczaków. Zawiózł ich do mieszkania. Potem dowoził tam kolejne osoby. Moszczakowie zostali konspiracyjnymi drukarzami. Mieli już doświadczenie – wcześniej drukowali „Biuletyn Dolnośląski”.

Kornel Morawiecki decydował, co robić. Wiadomo było, że coraz więcej osób jest na liście aresztowanych i internowanych.

– Musimy pokazać, że Solidarność żyje i działa – mówił.

– Jak? – pytali koledzy.

– Musimy od razu wydawać swoje gazety – odpowiedział Kornel. Mieli zacząć od „Z Dnia na Dzień”, pisma dolnośląskiej Solidarności.

– Od kiedy zaczynamy?

– Już! Na jutro musi być gotowy numer – zdecydował.

– Na jutro? Kornel, komuna wszystko obstawiła!

– Nie mamy wyjścia.

Romek od teraz jest szefem redakcji i naczelnym – brzmiała następna decyzja.

Romuald Lazarowicz już wcześniej pomagał Kornelowi przy wydawaniu miesięcznika „Biuletyn Dolnośląski”. Był jednym z redaktorów. Teraz, 13 grudnia 1981 roku o godzinie 16.00, dowiedział się, że do rana następnego dnia pismo ma być przygotowane, wydrukowane i rozkolportowane. Nie mieli nawet pół artykułu, gotowej redakcji ani maszyn. Na ulicach czołgi i dziesiątki patroli. Obstawione zakłady pracy. Wrocław stał się miastem okupowanym. A tu trzeba szybko stworzyć redakcję, drukarnię, napisać teksty, potem rozkolportować gazetę po całym mieście.

– Kornel, jesteś pewny, że to ja mam zrobić? – Lazarowicz był przerażony. Do tej pory był tylko redaktorem. Z minuty na minutę, w dramatycznych okolicznościach został naczelnym, i to redakcji o strategicznym znaczeniu. I jeszcze dostał zadanie, by wszystko zorganizować w kilka godzin w mieście, które zostało spacyfikowane przez wrogie siły.

– Dasz radę. Kto jak nie ty ma to zrobić? – odpowiedział spokojnie Morawiecki. Tej nocy Romek z kilkoma osobami wydał pierwsze w Polsce regularne pismo solidarnościowe w stanie wojennym.

Dutkiewicz zbierał po mieście sprzęt. Romuald pisał na kolanie teksty. Potem pojechał po powielacz. Do prowizorycznego centrum dowodzenia ciągle ktoś wchodził i wychodził, ale hałasu nie było. Mówiono szeptem i półgłosem, żeby nie wzbudzać podejrzeń.

Morawiecki uznał, że najpierw trzeba skupić się na zbieraniu informacji i uruchomieniu druku gazet. Telefony nie działały. Ulice były pełne wojska i milicji. Ludzie przemykali przerażeni.

Redakcję „Z Dnia na Dzień” umieszczono u państwa Trąbskich w willi na Krzykach. Ktoś pojechał ich zapytać. Zgodzili się natychmiast. Maszyny do pisania przywiózł ojciec Lazarowicza z Zarządu Regionu. W garażu na Krzykach przezorny Kornel ukrył wcześniej powielacz.

Romek ściągnął przez łącznika znajomego taksówkarza i pojechał po ten niezwykle cenny wtedy sprzęt. Jechali piękną, półokrągłą, starą warszawą. Kierowca był dawnym AK-owcem z Warszawy. „Pierdolę tę komunę! Trzeba im dołożyć, panie Romku!” – całą drogę zagrzewał do boju świeżo upieczonego redaktora naczelnego. Na Krzykach błyskawicznie załadowali maszynę do bagażnika. „Szybko, szybko, nie ma czasu” – popędzał kierowcę Lazarowicz. Ale nie musiał tego robić. Kierowca, były konspirator wiedział, jak trzeba działać. Po chwili pędzili dostojną limuzyną do domu, w którym miała się mieścić redakcja. Zbliżała się godzina milicyjna. Romuald bał się głupiej wpadki. Naruszą godzinę milicyjną – wpadnie i on, i powielacz. Dotarli na miejsce kilka minut po ósmej, czyli po zarządzonej przez Jaruzelskiego godzinie milicyjnej.

Za druk odpowiadał Wiesław Moszczak. Jego żona Joanna przepisywała matryce. Teksty powstawały trochę z głowy, trochę z nasłuchu Wolnej Europy, a trochę na podstawie wieści od znajomych. Autorem wszystkich był Romek. Zaczął je pisać jeszcze w mieszkaniu, gdzie wszyscy się spotkali. Z uchem przyklejonym do radia zbierał okruchy informacji. Najważniejsze było, aby gazeta wyszła na czas. Treść była mniej istotna. Teksty miały wzywać ludzi do oporu i przekazywać podstawowe informacje. I pokazać, że Solidarność we Wrocławiu żyje.

Po kilku godzinach artykuły były gotowe i przepisane na matryce. Trzeba było wziąć się do drukowania. Maszyna już czekała gotowa. „Wiesiek, włącz powielacz, zobaczymy, jak chodzi” – zarządził Romuald. Usłyszeli syk i trzy dziwne ni to stuki, ni to uderzenia. Zrobiło się ciemno. W całym domu wyskoczyły korki. Poleciały przekleństwa. Zapewne powielacz spowodował spięcie. Nikt z nich nie znał się na tym, jak zbudowany jest powielacz, ale co było robić. Romek wziął się do rozkręcania maszyny. Nie trzeba było być fachowcem, żeby znaleźć przyczynę. Z kałamarza wyciekła farba i zalała niezabezpieczone przewody elektryczne. Szybko oczyścili kable. Uff, zadziałało. Można było drukować.

Przed północą w nocy 13 na 14 grudnia cały nakład był już wydrukowany. Dwa tysiące egzemplarzy na zadrukowanych po obu stronach kartkach formatu A4. Potem, przy kolejnych numerach, nakład systematycznie rósł – aż do czterdziestu tysięcy. Następnego dnia od rana do pracy przy kolportażu ruszyli harcerze. Mieli wrzucać gazetki do skrzynek na listy. „Tylko nie wrzucajcie ich nigdzie w okolicy. Musimy być bardzo ostrożni. Nie możemy wzbudzać żadnych podejrzeń” – takie dostali instrukcje. Harcerze kiwali z przejęciem głowami, ale z tego przejęcia nie wszystko zapamiętali. Już po kilku godzinach pan Ryszard Trąbski, żołnierz AK, znalazł w swojej skrzynce świeżo wydrukowany numer „Z Dnia na Dzień”.

Kolejny numer musiał ukazać się za dwa dni. Tempo było mordercze. Trzeba było utrzymać „przedwojenny”, szalony jak na warunki stanu wojennego, cykl wydawniczy. Taka była decyzja Kornela Morawieckiego.

Gazeta rozchodziła się bardzo szybko i spotykała się z bardzo szerokim oddźwiękiem. Trafiała głównie do skrzynek, ale była też rozklejana na głównych ulicach Wrocławia. Trzy dni później, na jednej z klatek schodowych w Kłodzku, naklejoną na ścianę gazetkę znalazł uczeń tamtejszego liceum, czternastoletni wówczas Jarek Krotliński. Zrobiła na nim piorunujące wrażenie. Kilka lat później został szefem jednej ze struktur Solidarności Walczącej.

Po kilku dniach redakcję i drukarnię przeniesiono z willi państwa Trąbskich do domu architekta Tadeusza Świerczewskiego, który uczestniczył w powołaniu Regionalnego Komitetu Strajkowego Solidarności. Po kolejnym tygodniu uznano, że dom działacza RKS-u^() jest jednak zbyt niebezpieczny. Sprzęt i ludzi przeniesiono więc do piwnicy willi przy ulicy Karłowicza. Willa była spora, ale panowało w niej piekielnie zimno. Góra domu stała pusta, tylko piwnicę dało się jako tako ogrzać. Łóżka zmontowano z elementów szafy. Położono na nich sienniki. Ubrania pełniły rolę pościeli. Stał tam też piec z kotłem do grzania wody, w którym jednak trudno było rozpalić. W jeden z pierwszych zimowych poranków kolega Romka usiłował w nim palić resztkami opału, które znalazł w piwnicy. Wlał do środka szklankę nafty, żeby się dobrze rozpaliło. Chwilę potem usłyszeli głośny huk. Przez dłuższą chwilę nic nie było widać. Mieli wrażenie, jakby na dom spadła bomba. To kocioł wyleciał w powietrze. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Tylko redaktorzy, drukarze i cały sprzęt zostali pokryci grubą warstwą sadzy.

Redaktorzy i drukarze nie wychodzili na zewnątrz przez wiele tygodni. Sto metrów dalej, w innej willi mieściła się druga część redakcji. Romek, Anna Morawiecka i osiemnastoletni Marcin Dworzański, który zgłosił się do pracy jeszcze w Zarządzie Regionu, po rynnach i płotach przeciągnęli kabel między tymi dwoma domami i zamontowali telefon. W obu willach pracowało jednocześnie po kilka osób, które dzięki temu mogły się ze sobą porozumiewać bezpośrednio i bezpiecznie. Czasem maszynistkom pracującym w jednym domu dyktowano przez telefon tekst z drugiego. Dzięki takiemu systemowi łączności można było ograniczyć ruch ludzi do minimum. Praca wrzała. Gdy już zapewniono stały rytm ukazywania się „Z Dnia na Dzień”, zaczęto rozbudowywać sieć drukarni. Szukano ludzi, którzy chcieliby włączyć się w pracę podziemia. Była to mordercza harówka w ciągłym stresie.

„Tym, co nas wtedy trzymało przy życiu, była niesamowicie ciężka praca – dzień i noc, z wyjątkiem paru godzin na nerwowy sen” – wspomina Dworzański.

Trudne momenty przyszły bardzo szybko. Po trzech dniach od zainstalowania się do ekipy „Z Dnia na Dzień” dotarły wieści z kopalni Wujek. Wiało grozą. Redaktorzy zbierali szczegółowe informacje o zabitych górnikach. Dla wielu z nich był to przełomowy moment. „Po Wujku byłem gotów nawet na śmierć” – wspomina Lazarowicz.

Kornelowi trzeba było znaleźć pierwsze mieszkanie, w którym będzie się ukrywał. Zgodzili się go przechować Zofia Maciejewska z mężem. „Jak trzeba, to trzeba” – odpowiedzieli bez wahania. U Maciejewskich mieszkał przez tydzień. Potem przeniósł się do kolejnego konspiracyjnego mieszkania.

Nawiązano kontakt z Władysławem Frasyniukiem, który też przypadkiem nie wpadł w ręce komunistów. Łącznikiem między nimi został Rafał Dutkiewicz. W pierwszych dniach stanu wojennego przekazał Kornelowi list, w którym Frasyniuk upoważniał Morawieckiego do wydawania oświadczeń i sygnowania ich nazwą Regionalny Komitet Strajkowy. Polecił mu pisać odezwy, zamieszczać je w „Z Dnia na Dzień” i podpisywać nazwiskami członków RKS-u.

We Wrocławiu sytuacja wyglądała coraz bardziej dramatycznie. Pacyfikowane były kolejne zakłady pracy. Te, które w pierwszych dniach stanu wojennego strajkowały, były obstawione dziesiątkami czołgów. Docierały informacje o kolejnych internowanych osobach. Morawiecki od początku był głęboko przekonany, że trzeba mobilizować społeczeństwo. Stawiać opór.

------------------------------------------------------------------------

^() Střední Kolový Obrněný Transportér OT-64 (czes.) – Średni Kołowy Opancerzony Transporter SKOT; pojazd produkowany na podstawie współpracy polsko-czechosłowackiej od lat 60. XX w.

^() Adam Lazarowicz był zastępcą Łukasza Cieplińskiego, szefa głównej podziemnej organizacji „Wolność i Niezawisłość”, który również zamordowany został przez komunistów 1 marca 1951 r. Ta data została przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego wybrana dla upamiętnienia Żołnierzy Wyklętych. Po śmierci Lecha Kaczyńskiego decyzję tę podtrzymał prezydent Bronisław Komorowski.

^() Regionalny Komitet Strajkowy NSZZ Solidarność Dolny Śląsk, utworzony 13 XII 1981 przez członków Zarządu Regionu „Solidarność” Dolny Śląsk.Kornel i Władek.
Rozejście

Mężczyznę śpiącego tej nocy w jednym z pomieszczeń Politechniki Wrocławskiej obudził potworny hałas. Krzyki, łomot, trzask rozwalanych mebli, uderzenia pałami o tarcze. Wyjrzał za drzwi i zrozumiał: na teren uczelni wtargnęło ZOMO. Była noc z 15 na 16 grudnia 1981 roku. Uzbrojeni milicjanci wyli i biegali jak szaleńcy. Zachowywali się tak, jakby byli pod wpływem mocnych narkotyków. Mężczyzna schował się szybko z powrotem. Po chwili jeden z zomowców wyłamał drzwi i wpadł do pokoju, w którym się schował ale go nie zauważył, bo leżał schowany pod wielkim laserem. Milicjant wybiegł. Przez dziurkę od klucza mężczyzna obserwował, jak zomowcy ganiają po korytarzu studentów. Gdy nikogo już nie było, wyszedł. Stał boso, ze śpiworem w rękach. Przez okno zobaczył, że na dworze zomowcy robią studentom „ścieżkę zdrowia”. Pałami okładali przebiegających między nimi młodych ludzi. Wszedł z powrotem do pokoju, w którym spał, i położył się na swoim legowisku. „Tu mnie nie znajdą” – pomyślał. Był potwornie zmęczony. Natychmiast zasnął.

Michał Gabryel przez poprzednie dwa dni niemal bez przerwy biegał po mieście, nawiązując kontakty z działaczami podziemia. Organizował kryjówki dla Władysława Frasyniuka, Barbary Labudy, kontaktował się z Kornelem Morawieckim. Praktycznie nie spał. 15 grudnia około godziny 22.00 dotarł na Politechnikę, gdzie trwał strajk okupacyjny. Strajkiem zarządzał jego kolega Adam Heimrath z NZS-u. Wszędzie był olbrzymi harmider, a on słaniał się na nogach. Poprosił Heimratha, żeby pokazał mu jakieś spokojne miejsce, gdzie mógłby się przespać. Adam zaprowadził go do pomieszczenia, w którym znajdował się olbrzymi laser. Nie było tam nawet skrawka wolnego miejsca, ale można było się wczołgać pod to urządzenie i Gabryel tak właśnie zrobił. Miał śpiwór i karimatę. Położył się i natychmiast zasnął jak kamień. Heimrath zamknął drzwi od zewnątrz i zostawił Michałowi klucz.

Po ataku ZOMO na budynek politechniki, kiedy sytuacja trochę się uspokoiła, Gabryela zaczęli szukać koledzy. Dostali informację, że milicja go nie zwinęła, ale nigdzie nie mogli go znaleźć. Adam Heimrath postanowił sprawdzić jeszcze salę, w której poprzedniego dnia położył go spać. Kiedy wpadł tam z kilkoma chłopakami, zobaczyli nieruchome, zawinięte w śpiwór ciało. Wyglądało to jednoznacznie. Spojrzeli po sobie przerażeni. „Skurwysyny zabiły Michała” – przemknęło im przez myśl. Stali w ciszy, gdy nagle usłyszeli... chrapanie. Któryś z nich nie wytrzymał i kopnął z wściekłością śpiącego Gabryela. Trafił precyzyjnie w nerkę. Michał zbudził się, równie przerażony, jak oni byli przed chwilą. Pierwsza myśl – ZOMO! Spojrzał w górę, ale zamiast draba w hełmie i z pałką zobaczył swojego przyjaciela Adama Heimratha z kumplami. „Szukaliśmy cię od godziny!” – usłyszał. Na ich twarzach malowała się radość pomieszana z wściekłością. „Spał gnojek! ZOMO nas masakrowało, a on kurwa spał!”

Kiedy Gabryel już się wyspał, wrócił do bieganiny i konspirowania. Miał kontakt i z Frasyniukiem, i z Morawieckim. Razem ze swoją żoną Katarzyną zorganizowali kilka lokali. W jednym z nich umieszczono Władysława Frasyniuka, którego do nowego lokum przeprowadziła Katarzyna Gabryel. Barbarę Labudę ukryto w innym mieszkaniu. Gabryel od razu wprowadził ostre zasady: filtrowanie, sprawdzanie, pilnowanie, pełna konspiracja. „Zaczęliśmy zakładać siatkę kontaktów, wprowadzać twarde reguły i zajmować się profesjonalnie tą konspiracją. Braliśmy wzory z AK i mieliśmy też swoje doświadczenia. Zakładaliśmy, że musimy być świetnie zorganizowani, żeby nie dać się złapać” – mówi.

Gabryel z komunistami walczył nie od dziś. Jego kłopoty z władzą ludową rozpoczęły się już w liceum. W 1963 roku, tuż przed maturą, jeden z nauczycieli chciał go wyrzucić ze szkoły – za poglądy. Zgłosił się wówczas na olimpiadę z fizyki i zdobył pierwsze miejsce w województwie. Napisał potem do ministra z żądaniem usunięcia ze szkoły nauczyciela, który chciał go wyrzucić. „Jak można pozbywać się takiego ucznia?” – pisał. W 1968 roku został członkiem komitetu strajkowego w filii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Katowicach. W czasie inwazji na Czechosłowację malował napisy protestacyjne na drodze prowadzącej do Morskiego Oka. Działał w Klubie Wysokogórskim. W latach siedemdziesiątych poznał działaczy KOR-u i SKS-u: Adama Lipińskiego, Bronisława Wildsteina, Jana Lityńskiego, Aleksandra Gleichgewichta, Krzysztofa Grzelczyka. Wtedy też poznał Kornela Morawieckiego i zaprzyjaźnił się z nim. „W grudniu 1981 stosunek do komuny miałem ugruntowany i praktyczny. Znałem mechanizmy łamania ludzi, wiedziałem, jak trzeba działać” – mówi.

Od początku widział wyraźnie różnice między Morawieckim i jego otoczeniem a Frasyniukiem: „Władek chciał być faktycznym szefem. Z naszej strony nie było sprzeciwu, ale on się nie znał na działaniu w podziemiu. Myśmy do Władka podchodzili z sympatią, z szacunkiem, wiedzieliśmy, że musimy go chronić. Był wielkim wodzem i idolem Dolnego Śląska. I chciał zarządzać dalej. Ale różniliśmy się w ocenie sytuacji. Myśmy byli za ostrymi demonstracjami. On się opierał na stanowisku Kościoła, a arcybiskup Gulbinowicz się bał i był przeciwny ostrym działaniom. Myśmy rozumieli stanowisko Kościoła – ta instytucja chce przetrwać, a my chcieliśmy walczyć i obalać komunizm. Kościół miał swoje interesy, a my swoje. Powstawał rozdźwięk”.

Gabryel twierdzi, że w działaniu KOR-u i ludzi, którzy w przyszłości mieli powołać do życia Solidarność Walczącą, były spore różnice: „Jak ja znajduję mieszkanie i narażam ludzi, którzy je dają, to nie pozwolę na to, by ktoś w idiotyczny sposób dał się złapać. Jeśli ja daję mieszkanie, to nie chcę żadnego ryzyka. Spotkania muszą być bardzo dobrze przygotowane. A KOR-owska opozycja nie zważała na to. Oni dawali się złapać i z tego robili akcję marketingową”. KOR z założenia działał jako organizacja niemal jawna, a jej działacze liczyli się z tym, że będą często siedzieć w więzieniach. I tak się działo. Chcieli działać pokojowymi metodami i unikali przemocy. SW od początku uważała, że należy walczyć ostro i pozostawać w konspiracji. Gabryel nie ukrywa, że ich sposób myślenia i działania był bardzo prosty i pragmatyczny. „Ja się bałem, że mnie zamkną, a miałem już żonę, dziecko, pracę, chałupę. Młodsi łatwiej ryzykują. Myśmy podchodzili do tego profesjonalnie. Nie chciałem dać się złapać tylko po to, żeby o mnie mówili w Wolnej Europie. Nie chciałem wisieć jako ofiara bolszewizmu. Chciałem, żeby bolszewik wisiał jako moja ofiara”.

Różnice między Frasyniukiem a Morawieckim dotyczyły głównie strategii i taktyki postępowania z komunistami. Kornel i jego koledzy uważali, że należy przygotowywać się do twardej walki i przez manifestacje trzeba mobilizować do niej społeczeństwo. Frasyniuk twierdził, że powinno się powoli zbierać siły, nie narażać się i przygotowywać się na strajk generalny, który nastąpi wtedy, gdy wszyscy będą na to gotowi. Morawiecki przywiązywał znacznie większą wagę do konspiracji. Uważał, że należy tworzyć sprawne struktury, gotowe do przeprowadzania różnych akcji.

Morawiecki był również zdania, że w ramach zepchniętego do podziemia związku należy stworzyć silne, centralne władze, zdolne do koordynowania walki w całym kraju. Frasyniuk początkowo nie był temu przeciwny, ale pod wpływem Zbigniewa Bujaka zmienił zdanie. Morawiecki zamierzał przeć do konfrontacji z władzą. Frasyniuk uważał, że nie należy narażać ludzi. Te różnice zdań ujawniały się od początku, choć w pierwszych tygodniach stanu wojennego zaufanie między oboma działaczami było bardzo duże. Z czasem narastały nieporozumienia, a potem nieufność.

Do redakcji „Z Dnia na Dzień”, którą kierował Romuald Lazarowicz, Frasyniuk wysłał dwóch swoich ludzi. Mieli trzymać kontrolę nad przekazem pisma, które formalnie podlegało RKS-owi. Redaktorzy gazety przyjęli to bardzo źle. Przez kilka dni ukrywali się w domu wraz z ludźmi Frasyniuka. Relacje między nimi nie były rewelacyjne.

Frasyniuk przesyłał za pośrednictwem Morawieckiego listy do Zbigniewa Bujaka do Warszawy, bowiem Kornel szybko stworzył nie tylko sieć drukarni, ale też sprawnie działającą siatkę kurierską. Problem był w tym, że listy Frasyniuka docierały czasem do Bujaka z komentarzami dopisywanymi przez Kornela. Frasyniuk się wściekł, kiedy się o tym dowiedział. Morawiecki tłumaczył się, że nie miał wyjścia: „W tych listach były opinie, z którymi się nie zgadzałem; były też nieprawdziwe informacje dotyczące mnie, które musiałem prostować”. Tak narastała nieufność między środowiskiem skupionym wokół lidera dolnośląskiej Solidarności a coraz sprawniej działającymi w podziemiu ludźmi Kornela Morawieckiego.

Kiedyś Dutkiewicz zorganizował spotkanie Morawieckiego i Frasyniuka. Miał przejąć Kornela na ulicy, ale go nie poznał, bo ten wyglądał zupełnie inaczej. Zawsze chodził ubrany luźno i był zarośnięty. Teraz – idealnie ogolony, w eleganckim garniturze, białej koszuli i krawacie. Był znakomicie ucharakteryzowany. Ale spotkanie nie doprowadziło do zbliżenia poglądów obu działaczy. Różnice się pogłębiały.

Frasyniuk był młody i ambitny, miał dwadzieścia sześć lat. Czterdziestoletni Morawiecki był spokojniejszy, ale bardziej zdeterminowany. Frasyniuk był robotnikiem, Morawiecki – doktorem fizyki otoczonym ludźmi równie lub lepiej od niego wykształconymi. Między liderami rosła nieufność i różnice w ocenie sytuacji i pomysłach na działanie. Rosnąca szybko grupa Kornela Morawieckiego budowała dobrze zakonspirowaną podziemną strukturę i z irytacją patrzyła na Frasyniuka lekceważącego – ich zdaniem – zasady konspiracji. Frasyniuk tymczasem uważał, że musi spotykać się z pracownikami zakładów pracy, kazał się prowadzić do zakładów, w których wybuchły strajki w pierwszych dniach stanu wojennego, a potem na spotkania z działającymi w ukryciu komisjami zakładowymi. Twierdził również, że informacje przekazywane Morawieckiemu szybko wyciekają na zewnątrz. Mimo tych rodzących się napięć środowisko Morawieckiego wspierało we wszystkim struktury RKS-u i samego Frasyniuka.

Jedno z ostatnich spotkań Kornela Morawieckiego i Władysława Frasyniuka odbyło się w willi na Biskupinie. Uczestniczyła w nim większa grupa działaczy podziemia. Już wcześniej spierano się o to, czy warto organizować demonstracje 1 i 3 maja. Frasyniuk był wtedy przeciwny demonstracjom. Wrocław był wówczas jednym z niewielu miast w Polsce, w których w tych dniach było spokojnie.

Teraz Morawiecki zaproponował, żeby 13 czerwca zorganizować wielką demonstrację. Frasyniuk znowu zgłosił sprzeciw. Uważał to przedsięwzięcie za zbyt ryzykowne, mówił o „pchaniu ludzi przed karabiny”. Spór był ostry i pełen emocji. Grupa Morawieckiego w pewnym momencie wyszła i dokończyła zebranie w węższym gronie. Mówiono już wprost o tym, że trzeba działać osobno.

Perspektywa rozłamu stawała się coraz bardziej oczywista. Umówiono się na następne spotkania, by uzgodnić, jak działać dalej. Jedno z nich odbyło się w starej czteropiętrowej kamienicy, w mieszkaniu na trzecim piętrze. Hanna Łukowska-Karniej doprowadzała tam po kolei wszystkich uczestników. Trwało to wiele godzin. Obecni byli m.in.: Kornel Morawiecki, Tadeusz Bełz, Paweł Falicki, Maria Koziebrodzka, Cezary Nowacki, Jan Pawłowski i Zbigniew Oziewicz. Morawiecki opowiedział zebranym o konflikcie z Frasyniukiem, o różnicach w poglądach na metody walki. Zaproponował, by powołać zakonspirowaną organizację, której celem będzie nie walka o wolny związek zawodowy, lecz walka o niepodległość Polski.

Zbigniew Oziewicz, fizyk matematyczny, wówczas doktor, wspomina: „Wszystkim się to spodobało. Byłem pełen podziwu dla Kornela. To było duże przeżycie. Związek zawodowy to było proszenie u władz o płacę, o pracę, o mleko czy chleb. A tu chodziło o niepodległość! To było najważniejsze. Dla mnie to była kontynuacja Powstania Warszawskiego, Powstania Styczniowego, Listopadowego, Kościuszkowskiego, tego, co robił Piłsudski. Miałem poczucie, że uczestniczę w czymś bardzo ważnym”. Na tym spotkaniu Zbigniew Oziewicz zaproponował nazwę organizacji. „Jaką jesteśmy Solidarnością? Proszącą? Klęczącą? Na kolanach? Nie, jesteśmy organizacją walczącą o niepodległość. Jesteśmy Solidarnością Walczącą!” – wypalił. Nazwa początkowo wywoływała kontrowersje. M. in. Paweł Falicki uważał, że taka nazwa będzie się kojarzyć z terroryzmem. W końcu jednak wszyscy ją zaakceptowali.

Spotkanie w nieco innym składzie odbyło się w małym mieszkaniu w bloku. Tam, nie słysząc propozycji Oziewicza, na pomysł takiej samej nazwy wpadł Tadeusz Świerczewski. Jednym z uczestników był Andrzej Myc, doktorant i pracownik naukowy Instytutu Immunologii i Terapii Doświadczalnej PAN we Wrocławiu. To wcale nie miało być zebranie założycielskie, ale takim się stało. Dyskusja była bardzo burzliwa i chaotyczna. Jedni chcieli zakończyć działalność, inni wrócić do współpracy z Frasyniukiem. Jeszcze inni – bardziej radykalni – przekonywali, że trzeba rozpocząć nękanie komuny. Konspiratorzy przerywali sobie nawzajem, przekrzykiwali się. Około drugiej, trzeciej w nocy się uspokoili i zaczęła się rzeczowa rozmowa. Było już wiadomo, że chcą działać osobno. „Cały czas była mowa, że my jesteśmy Solidarnością, ale oni też są Solidarnością. Ale jaką Solidarnością my jesteśmy? Chcemy walczyć o niepodległość, walczyć z komuną, walczyć... Słowo «walczyć» powracało co rusz” – wspomina Myc. Kiedy wychodzili nad ranem, wiedzieli już, że powstanie zupełnie nowa organizacja.

Choć w spotkaniu założycielskim Solidarności Walczącej uczestniczyli niemal sami ludzie posiadający tytuły naukowe, od początku założono, że formuła nowej organizacji powinna być otwarta. „Jeśli ktoś chce działać, to trzeba mu pomóc. Trzeba pozyskiwać nowe grupy – przekonywał Morawiecki. – To musi być szerokie porozumienie wszystkich, którzy chcą aktywnie walczyć z komuną”. Stąd pierwsza nazwa: Porozumienie „Solidarność Walcząca”. Formalnie organizacja powstała 1 lipca 1982 roku.

Wcześniej, 9 czerwca, pojawił się pierwszy numer pisma „Solidarność Walcząca” (reprodukcja pierwszego numeru na str. 113). Wzywano w nim do organizowania się, do czynnego oporu przeciw komunie i zapraszano na demonstrację, którą zaplanowano na 13 czerwca 1982 roku – pół roku po wprowadzeniu stanu wojennego. Na pierwszej stronie zamieszczono manifest:

Dlaczego walka?

Aby zwyciężyć.

Aby obronić najsłabszych, i tych,

którzy cierpią nędzę, głód i więzienie.

Aby nie dać się zniewolić.

Aby być wiernym tradycji Ojców i Dziadów:

„Za Waszą i naszą wolność”.

Aby pokazać światu,

iż złu i przemocy można i trzeba się przeciwstawić.

Aby nie zatracać się w biernym oporze,

lecz wspomagać go czynem.

Aby doprowadzić do sprawiedliwej społecznej ugody.

Aby dać świadectwo naszej godności.

Aby żyć.Dzieci z farbami

„Jest bomba. Przygotuj większą ilość prochu. To sowiecka mina. Przyjeżdżam 14 lutego. WIZ” – taką wiadomość przesłał w stanie wojennym dwunastoletni chłopak do swojego kolegi w innym mieście. Zbierali broń, by walczyć z komuną. Wielu chłopców w ich wieku marzyło już wtedy o walce, także zbrojnej, o niepodległą Ojczyznę. Zakochani w opowieściach o Armii Krajowej, Powstaniu Warszawskim, książkach Henryka Sienkiewicza czy przygodach szlachetnego wodza Apaczów Winnetou, widzieli na ulicach czołgi i uzbrojonych zomowców dławiących wolność. Bunt rodził się w nich w błyskawicznym tempie. Jedni zaczynali ozdabiać antykomunistycznymi hasłami ławki w szkole, drudzy malowali mury, planowali akcje zbrojne albo zrywali czerwone flagi na ulicach. Wielu działaczy Solidarności Walczącej, którzy w połowie lat osiemdziesiątych organizowali demonstracje, drukowali i kolportowali podziemną prasę czy malowali hasła na murach, trafiło do opozycji niemalże jako dzieci.

Jarosław Krotliński: „W 1982 roku przeczytałem gdzieś, że celem Solidarności Walczącej jest pełna niepodległość, wyprowadzenie Rosjan i wolne wybory. Miałem wtedy czternaście lat. Marzyłem o tym samym. Poza tym była to jedyna duża organizacja, która dopuszczała czynne formy oporu, czyli, jak rozumiałem, strzelanie do komunistów. Uważałem wtedy, że bez tego się nie obejdzie”.

Mariusz Mieszkalski: „16 grudnia 1981 roku byłem u kolegi, kiedy podali informację o kopalni Wujek. Miałem piętnaście lat. Rodzice kolegi byli internowani. Poszliśmy malować mury. ZNTK (Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego) były pacyfikowane, stała kolumna czołgów, widziałem to z bliska. Malowaliśmy «sierp i młot równa się swastyka», zobaczył nas patrol. Krzyknęli: «Stój, bo strzelam!». Uciekliśmy. Już byłem w opozycji”.

Maciek Graf (rówieśnik Mariusza Mieszkalskiego): „Od 13 grudnia codziennie wychodziliśmy na malowanie w miasto. Jednego dnia zrobiliśmy kotwicę na budynku partii, a tam obok stała masa żołnierzy. Nie zauważyli nas. Byliśmy w ósmej klasie, mieliśmy po czternaście–piętnaście lat. W mojej szkole, w 8A, B i C wszyscy byli antykomunistami. Życie wtedy skupiało się na podwórkach. Graliśmy w piłkę. Jak przejeżdżała milicja, robiliśmy przerwę. Wszyscy gwizdali i krzyczeli: «Gestapo, gestapo!»”. Maciek zaczął bardzo wcześnie drukować. Skupił wokół siebie kilka osób bardzo aktywnych w podziemiu.

Jarek Krotliński po wyprowadzce z Wrocławia w 1979 roku przez kilka lat mieszkał w trzydziestotysięcznym Kłodzku. 13 grudnia 1981 roku też był w ósmej klasie. Rano wybiegł z domu i namalował przy wejściu do miejscowej Komendy Milicji Obywatelskiej kotwicę Polski Walczącej. Było to jego pierwsze antykomunistyczne „dzieło”. Godzinę później szedł z rodzicami do kościoła na mszę. Gdy przechodzili obok komendy, jego ojciec zauważył niezamalowaną kotwicę na słupie. „Niezła brawura” – mruknął z uznaniem pod adresem nieznanego bojownika. Jarek milczał. Nie przyznał się, ale w środku aż pękał z dumy. Dopiero dwa lata później, kiedy rodzice przypadkowo znaleźli u niego w pokoju przygotowaną do rozrzucenia dużą partię przywiezionych z Wrocławia ulotek, dowiedział się, że jego tata w 1946 roku założył antykomunistyczną organizację młodzieżową. Po trzech latach działalności został aresztowany, na kilka tygodni przed maturą. Funkcjonariusze UB znaleźli przygotowane do rozrzucenia ulotki i broń. Po ciężkim kilkumiesięcznym śledztwie, w którym wykazał się bohaterstwem, nie wydając żadnego z kolegów, został skazany na siedem lat więzienia. Siedział m.in. we Wronkach, Rawiczu i w obozie w Jaworznie.

Kłodzko, choć niewielkie, miało bojowego ducha. W stanie wojennym odbywały się tu nawet demonstracje, a 31 sierpnia 1982 roku doszło do ulicznych walk z milicją. W pierwszych miesiącach stanu wojennego Jarek nie miał jeszcze kontaktu z podziemiem. Drukował ulotki na własną rękę. Miał popularną zabawkę „Mały drukarz” – pudło z plastikowymi ramkami, w które można było wsuwać literki i drukować. Sporo dzieci miało wówczas tę zabawkę i, jak się okazało, po 13 grudnia wielu młodych opozycjonistów korzystało z niej do drukowania swoich pierwszych ulotek. Niespełna czternastoletni Krotliński też zaczął pisać, drukować, rozrzucać i nalepiać ulotki z hasłami: „Solidarność żyje”, „Solidarność walczy”, „Solidarność zwycięży”. Pieczątki z antykomunistycznymi symbolami robiło się też z ziemniaka albo kawałka linoleum.

Tuż przed świętami Bożego Narodzenia w 1981 roku przy wejściu do klatki schodowej w swoim bloku zobaczył przyklejoną prawdziwą, wydrukowaną w podziemnej drukarni gazetkę. Było to „Z Dnia na Dzień”, wydawane przez Kornela Morawieckiego. „To było wielkie przeżycie, zobaczyłem, że jest prawdziwe podziemie” – wspomina Krotliński.

Dwa miesiące później wyrył na ścianie w szkole napis KPN ze znakiem Polski Walczącej. Ktoś doniósł wychowawczyni, a ta zawiadomiła kuratorium. Został zawieszony w obowiązkach ucznia. Pierwszy raz. Potem drugi i kolejne. Wygrał olimpiady polonistyczną i matematyczną, i niezręcznie byłoby wyrzucać ze szkoły takiego ucznia, więc co jakiś czas go zawieszano, wzywano rodziców, a potem odwieszano. Jego tata, niegdyś więziony przez komunistów – o czym nikt nie wiedział – wykłócał się z władzami szkoły. Cała klasa czekała na przerwie pod gabinetem dyrektorki, w którym miał zapaść „wyrok”. Dyrektorka oświadczyła stanowczo panu Krotlińskiemu:

– Jarek przynosi antysocjalistyczne poglądy z domu do szkoły, a my sobie tego nie życzymy!

Na co tata Jarka, mecenas, spokojnie spojrzał jej w oczy i ze śmiertelnie poważną miną oznajmił:

– To ja mam do państwa ogromne pretensje! Bo my z żoną w domu usiłujemy wychować syna w miłości do socjalistycznej ojczyzny, a potem on idzie do szkoły i państwo psujecie nam całą robotę! Przychodzi ze szkoły i wygłasza w domu antysocjalistyczne poglądy! A teraz chcecie wyrzucić ze szkoły najlepszego ucznia? Jest obowiązek szkolny, przyjmą go gdzie indziej. Jedyny efekt będzie taki, że zrobicie z niego męczennika. To chcecie osiągnąć?

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: