Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tylko dla kobiet - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
21 sierpnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tylko dla kobiet - ebook

 

 

Pierwsza dama polskiej satyry znała się na mężczyznach i kiedy daje kobiece rady, należy jej słuchać!

Podobno kiedy mąż Magdaleny Samozwaniec tuż po ślubie przepadł na kilkudniowej popijawie, ona powitała go jakby nigdy nic i zażądała śniadania. I tak podawał je przez 30 lat. Pierwsza dama polskiej satyry znała się na mężczyznach i kiedy daje kobiece rady, należy jej słuchać!

Jak zachować zdrowie i młodość, jak znaleźć odpowiedniego małżonka i walczyć ze zdradą, skąd wiedzieć kiedy jest się naprawdę kochaną, jaki jest najlepszy sposób na złamane serce i jak pić, żeby się nie upić?

Magdalena Samozwaniec znana była ze swoich bezkompromisowych osądów, zmysłu obserwacji i przede wszystkim ostrego jak żyletka poczucia humoru. Pewnie dlatego mówienie o niej w tzw. krakowskim towarzystwie uważano za faux pas. W „Tylko dla kobiet” autorka rozprawia się z barwnym wachlarzem kobiecych portretów – histeryczką, kobietą-radio, babusem, monopolką, jajarką, porządnicką. Większość z nich, przedstawionych w krzywym zwierciadle, można odnaleźć na ulicach współczesnych polskich metropolii. Autorka gani i radzi, a to wszystko z przymrużeniem oka i bezwzględną szczerością, nie bez przyczyny przecież nazywana była ‘wysłannicą piekieł’.

 

Wybór męża według Magdaleny Samozwaniec:

- Materiał na męża powinien mieć tylko tyle inteligencji, aby umieć utrzymać żonę i naprawić w domu elektryczność.

- Lepszy jest ubogi rozrzutnik niż bogaty skąpiec. Najgorszym typem jest ubogi skąpiec – życie z nim to kłębek wełny drzewnej, szarej w czarne ciapki.

- Sprawa wieku. Małżeństwa ‘mieszane’ to znaczy piernika z pączkiem i „sę-dziwy” z młokosem, są zazwyczaj szczęśliwe. Każdemu z nas imponuje to czego sami nie mamy – nawet… wiek.

- Należy czynić z obiektem drobne eksperymenty. Zalać i bacznie obserwować, jak się będzie zachowywał po pijanemu. Pod wpływem alkoholu wyłażą czasem z naszego ukochanego dziwne i mocno niepokojące emanacje.

- Na ostatek radzę wycieczkę do lasu… Jeśli po godzinie nasz wybranek nie powie: – „Chodźmy do domu, dosyć już tego włóczenia się” – to można śmiało włożyć mu swoją dłoń do ręki i iść z nim przez życie.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-174-9
Rozmiar pliku: 544 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POKAŻ MI, Z KIM CHODZISZ...

Sło­wo „cho­dze­nie” na­bra­ło od pew­ne­go cza­su po­sma­ku ero­tycz­ne­go. „Oni ze sobą cho­dzą” – mó­wi­ła do go­spo­dy­ni słu­żą­ca, za­glą­da­jąc przez dziur­kę od klu­cza do po­ko­ju sub­lo­ka­to­ra – „wi­dzia­łam to na wła­sne oczy!...”. To okre­śle­nie wzię­ło się za­pew­ne stąd, że za­ko­cha­ni lu­bią się przed ludź­mi po­pi­sy­wać swo­ją mi­ło­ścią i pro­me­nu­ją ra­zem po uli­cach i par­kach, aże­by ich wszy­scy wi­dzie­li. Po­tem tro­chę się dzi­wią, że lu­dzie o nich plot­ku­ją, ale „cho­dzą” da­lej. Gdy obiekt na­sze­go uczu­cia jest uda­ny, lu­bi­my się nim przed na­szy­mi przy­ja­ciół­ka­mi po­pi­sać jak ra­so­wym psem. „Niech so­bie pęka z za­zdro­ści” – my­śli­my try­um­fu­ją­co. Trze­ba jed­nak bar­dzo uwa­żać, z kim się ko­bie­ta po­ka­zu­je na uli­cy lub w ki­nie, po­nie­waż to o niej sa­mej do­brze lub źle świad­czy. Gdy­by­śmy nie mu­sia­ły „cho­dzić”, mo­gły­by­śmy flir­to­wać na­wet z ko­mi­nia­rzem, tym bar­dziej że taki bez­względ­ny bru­net musi być nie­po­zba­wio­ny mę­skie­go uro­ku, ale po­nie­waż „mu­si­my” się z nim po­ka­zy­wać w miej­scach pu­blicz­nych, więc uwa­ga!

Gdy mło­da, ład­na ko­bie­ta „cho­dzi” z kor­pu­lent­nym star­szym pa­nem, ły­sym jak ko­by­ła, to już od razu wia­do­mo, o co cho­dzi. – „Ona jest na jego utrzy­ma­niu” – po­wie­dzą lu­dzi­ska, cho­ciaż­by łysy pan był naj­cza­row­niej­szym z ubo­gich, skarb­ni­cą in­te­li­gen­cji i cnót wszel­kie­go ro­dza­ju. Gdy zaś je­steś ko­bie­tą w le­ciech, nie po­ka­zuj się, broń Boże, na uli­cy z mło­dym czło­wie­kiem, cho­ciaż­by to był tyl­ko uczeń ję­zy­ka an­giel­skie­go. Siedź­cie w domu, ca­łuj­cie się mię­dzy jed­nym „the-m” a dru­gim i nie wy­ściu­biaj­cie nosa poza dom. To, co o was lu­dzie po­wie­dzą, bę­dzie szko­dli­we tak samo dla cie­bie, jak dla nie­go. Pa­mię­taj­cie, że za­zdrość nie śpi, a czu­wa! – „Ona mu prze­cież fi­nan­so­wo po­ma­ga – po­wie o was two­ja naj­bliż­sza zna­jo­ma – to chło­pak bez gro­sza!” Nic nie po­mo­że, że ty, po­wiedz­my, bę­dziesz żyła tyl­ko z two­ich lek­cji, a on bę­dzie świet­nie za­ra­biał. Lu­dzie mają swo­je utar­te prze­ko­na­nia i nic, na­wet fak­ty nie po­tra­fią ich zmie­nić. Po­nie­waż licz­ba męż­czyzn po woj­nie zmniej­szy­ła się za­stra­sza­ją­co, więc na­uczy­ły­śmy się nie prze­bie­rać i co na polu – to... przy­ja­ciel. Wi­dzi się więc wciąż na uli­cach par­ki, w któ­rych ona jest na wskroś ele­ganc­ką damą, od stóp do czub, a on smęt­nym, za­ku­rzo­nym pra­cow­ni­kiem w zgnie­cio­nym ka­pe­lu­szu i po­ce­ro­wa­nym płasz­czu. Całe two­je sta­ran­ne ubra­nie prze­pa­da wów­czas jako efekt kom­plet­nie. Za­jeż­dża­cie ra­zem do ho­te­lu, por­tier przede wszyst­kim spo­glą­da na nie­go i ka­te­go­rycz­nie od­ma­wia wam po­ko­ju. W re­stau­ra­cjach i ka­wiar­niach je­ste­ście naj­póź­niej ob­słu­że­ni.

L’ha­bit fait le mo­ine – po­wia­da­ją Fran­cu­zi (w tłu­ma­cze­niu: „Ubra­nie robi księ­dza”). W Pol­sce, gdzie męż­czyź­ni za­wsze mniej dba­li o ubra­nie niż ko­bie­ty, mamy za­miast tego przy­sło­wia inne, bar­dzo nie­słusz­ne i szko­dli­we: „Nie suk­nia zdo­bi czło­wie­ka”. „Nie suk­nia – wes­tchnę­ła na to pew­na mą­dra ko­bie­ta – ale fu­tro... po­rząd­ne fu­tro... lub srebr­ny lis...”

To okrop­ne za­nie­dba­nie na­szych pa­nów jest sta­now­czo winą ko­biet. Po­lecz­ki my­ślą przede wszyst­kim o so­bie, o swo­ich szmat­kach i fiocz­kach. Jak ubra­ny jest amant, czy mąż, jest im to­tal­nie obo­jęt­ne. Je­że­li chce­cie jed­nak wy­glą­dać na uli­cy do­brze i szy­kow­nie, a nie je­ste­ście z ga­tun­ku lwów sa­mot­ni­ków, lub ta­kich­że sło­ni – dbaj­cie wpierw o swo­je­go chło­pa czy chło­pa­ka a po­tem my­śl­cie o so­bie. Ko­bie­ta, szcze­gól­nie w le­cie, wkła­da na sie­bie byle kiec­kę w kwiat­ki, bia­łe drew­nia­ki i może być do­brze ubra­na. Z męż­czy­zną jest o wie­le trud­niej­sza i kosz­tow­niej­sza spra­wa. Je­śli je­steś żoną, to wierz mi – wyj­dziesz na tym o wie­le le­piej, gdy go na­mó­wisz, aby za­miast lisa ku­pił so­bie nowy ma­te­riał na ubra­nie. I jak ci bę­dzie bło­go na am­bit­nym ser­cu, gdy każ­da z two­ich zna­jo­mych po­wie: „Ach, jaki twój mąż te­raz do­brze ubra­ny, jaki szy­kow­ny – nie ten sam czło­wiek. Wi­dać, że dbasz o nie­go”. A je­śli jest tyl­ko two­im przy­ja­cie­lem, bacz przy­najm­niej, aże­by miał czy­sty i do­brze zwią­za­ny kra­wat, sznu­ro­wa­dła nie­po­wią­za­ne na su­peł­ki i buty po­rząd­nie wy­czysz­czo­ne. Po­rwij mu na­gle jego znisz­czo­ne pal­to i daj do pral­ni che­micz­nej.

Pa­mię­taj wciąż, że z kim cię wi­dzą – tak cię opi­szą.POŃCZOCHY

Poń­czo­cha bar­dzo czę­sto robi nogę, tak jak suk­nia robi ko­bie­cie fi­gu­rę. Naj­ład­niej­sza noga w gru­bej je­dwab­nej poń­czo­sze ko­lo­ru za­ją­co­we­go nie wy­glą­da ra­so­wo. Ko­bie­ty wie­dzą o tym i dla cien­kich ga­zo­wych poń­czoch go­to­we są wie­le po­świę­cić. Nie­ste­ty, owe ga­zów­ki pę­ka­ją przy lada od­de­chu.

Dużo ko­biet cie­szy się na se­zon let­ni, po­nie­waż wów­czas ta gnę­bią­ca zmo­ra zni­ka pra­wie zu­peł­nie. Nie nosi się poń­czoch i ba­sta! Ale jak dłu­go za to trze­ba nogi wy­wie­szać poza okno lub bal­kon, żeby na­bra­ły ko­lo­ru, cho­ciaż­by skó­ry od buł­ki! Wi­dok, któ­rym czę­stu­ją nas zwo­len­nicz­ki go­łych ły­dek na wio­snę, kie­dy nie na­bra­ły one jesz­cze ko­lo­ru, jest tak przy­kry, że le­piej już da­wać oczka do ła­pa­nia i cho­dzić da­lej w poń­czo­chach.

Nic tak wy­raź­nie nie od­zwier­cie­dla na­szej sy­tu­acji ma­jąt­ko­wej, na­szej re­zy­gna­cji lub za­mi­ło­wa­nia do wal­ki z ubó­stwem – jak nogi. Jak czę­sto w za­my­śle­niu spusz­cza­my oczy w dół i wów­czas te, któ­re nie dba­ją o nogi, wi­dzą tę na­szą po­czci­wą wier­ną parę koni, któ­ra nas nie­sie przez ży­cie. Smut­ne kło­dy lub pa­ty­ki, wo­ko­ło któ­rych pa­łę­ta się po­dar­ta lub brzyd­ko za­ce­ro­wa­na poń­czo­cha.

A ja­każ sa­tys­fak­cja spoj­rzeć na wła­sną nóż­kę (na­wet je­śli jest nie bar­dzo ra­so­wa), spo­wi­tą w do­brze na­cią­gnię­tą poń­czo­chę, mig­da­ło­we­go ko­lo­ru, za­koń­czo­ną ład­nym san­dał­kiem. Ma­cha się wów­czas tą nogą, pod­rzu­ca się ją, ukła­da jed­ną na dru­giej – mnó­stwo za­ba­wy! My­śli oso­by, któ­ra cie­szy się wi­do­kiem wła­snej nogi, mu­szą być po­god­ne. „Ja­koś to bę­dzie” – po­wia­da so­bie i po­ka­zu­je ko­la­no.ROZMOWY PRZYJACIÓŁEK

Skow­ro­ne­czek śpie­wa, sło­necz­ko przy­grze­wa, ko­bie­ta pi­szą­ca za­bie­ra się do pra­cy. Przed nią stoi ma­szy­na do pi­sa­nia, obok do­bra moc­na kawa i pa­pie­ro­sy. Ci­sza. Bło­go. Na­gle dzwo­nek – wcho­dzi przy­ja­ciół­ka Ma­ry­sia. Ma na so­bie nowy ko­stium sa­mo­dzia­ło­wy i mod­ny ka­pe­lu­sik. Ma­ry­sia zo­sta­wia na moim czo­le czer­wo­ną ko­pię po­ca­łun­ku, po czym czy­ni to samo na koł­nie­rzy­ku; by się ze­mścić za to, po­sta­na­wiam nie zwra­cać uwa­gi na jej nowy strój. Ma­ry­sia spa­ce­ru­je po po­ko­ju z ręką na bio­drze jak mo­del­ka. A ja nic. W koń­cu za­ła­mu­je się i wy­bu­cha:

– Nie ra­czy­łaś na­wet za­uwa­żyć mo­je­go no­we­go sa­mo­dzia­ło­we­go ko­stiu­mu!

– Ach, rze­czy­wi­ście – od­po­wia­dam nie­dba­le.

– I ka­pe­lu­si­ka – cią­gnie da­lej Ma­ry­sia.

– W tym ka­pe­lu­szu jest ci z roku na rok ład­niej...

Ma­ry­sia zie­le­nie­je w oczach.

– Jak to, więc za­uwa­ży­łaś, że to ten sam co za­wsze, tyl­ko prze­ro­bio­ny? Ale przy­znasz, że ko­stiu­mik pierw­sza kla­sa!

Przy­glą­dam się jej przy­mru­żo­ny­mi oczy­ma.

– Rze­czy­wi­ście nie­zły, tyl­ko coś z tyłu...

– Ja­kie z tyłu, co za z tyłu! Żad­ne z tyłu! – Ma­ry­sia tań­czy przed lu­strem ta­ran­te­lę.

– Z tyłu tro­chę się marsz­czy...

– To nie­moż­li­we! – ję­czy Ma­ry­sia. – Taki do­bry kra­wiec nie może źle zro­bić z tyłu.

– A jed­nak ko­cha­nie ty tego nie mo­żesz zo­ba­czyć, ale jest błąd w ple­cach... no i to ra­mię...

Ko­stiu­mik leży jak ulał, ale cze­mu nie ma się przy­ja­ciół­ki po­draż­nić. Prę­dzej so­bie pój­dzie. I rze­czy­wi­ście, że­gna się i od­cho­dzi. Chwi­la ci­szy. Bo­ski spo­kój – na­gle dzwo­nek! Może li­sto­nosz z za­licz­ką. Idę otwo­rzyć. Za­miast li­sto­no­sza oczom moim przed­sta­wia się dru­ga przy­ja­ciół­ka. He­lu­sia. He­lu­nia wszyst­kie­go wszyst­kim za­zdro­ści. Na­wet gdy się jest cho­rym i leży w łóż­ku z go­rą­cą flasz­ką na wą­tro­bie, He­lu­nia wzdy­cha:

– Ja­kaś ty szczę­śli­wa. Mo­żesz spo­koj­nie cho­ro­wać, ja to na­wet na to nie mogę so­bie po­zwo­lić. Pi­szesz? – pyta się in­te­li­gent­nie.

– Nie, skąd, ryb­ki so­bie ło­wię – od­po­wia­dam dow­cip­nie.

He­lu­nia jest o trzy lata ode mnie star­sza, ale mówi tak:

– Przez two­je pi­sa­nie do­sta­łam kie­dyś od ojca po ła­pach...

– Dla­cze­góż to, He­lu­niu?

– Bo czy­ta­łam two­ją książ­kę po kry­jo­mu. Oj­ciec słusz­nie uwa­żał, że to nie jest lek­tu­ra dla mło­dzie­ży...

Przy­glą­da mi się bacz­nie tym bab­skim oczkiem, któ­re wszyst­ko wi­dzi i po chwi­li mówi:

– Jak ty się świet­nie i mło­do trzy­masz... z wy­jąt­kiem twa­rzy...

Je­stem tak cie­ka­wa, co jesz­cze wy­my­śli, że nie re­agu­ję na ten sub­tel­ny kom­ple­ment.

– I wiesz – cią­gnie da­lej – te­raz z tą opa­le­ni­zną to zu­peł­nie je­steś po­dob­na do Egip­cjan­ki!

– Do­praw­dy? – py­tam z nie­do­wie­rza­niem (da­łam się jed­nak na­brać). – To miło z two­jej stro­ny, że mi to mó­wisz.

– Tak – cią­gnie He­lu­nia – taką samą mu­mię wi­dzia­łam w An­glii przed woj­ną w Bri­tish Mu­seum!

Uśmie­cham się po­błaż­li­wie. Mu­szę dziś wy­jąt­ko­wo do­brze wy­glą­dać, sko­ro moja ko­biet­ka mówi mi ta­kie rze­czy.

– Ach – wzdy­cha po chwi­li – lu­dzie tak na cie­bie wy­ga­du­ją, a ja za­wsze bro­nię i mó­wię im tak: „Moż­li­we, że kie­dyś żyła zbyt we­so­ło i flir­to­wa­ła na pra­wo i lewo, ale te­raz, kie­dy prze­sta­ła mieć u męż­czyzn po­wo­dze­nie, to za­rę­czam wam, że jest naj­cno­tliw­szą oso­bą pod słoń­cem... A któż może o tym wie­dzieć jak nie ja, jej naj­lep­sza przy­ja­ciół­ka”.

Cier­pli­wość ma swo­je gra­ni­ce, nie mogę w ża­den spo­sób po­zo­stać w tyle, więc przy­glą­dam się jej prze­cią­gle i mó­wię:

– A wiesz, He­lu­niu, że ty coś bar­dzo uty­łaś...

– Co? Ja uty­łam? – Zry­wa się jak ugry­zio­na i za­czy­na bie­gać od lu­stra do lu­stra. – To nie­moż­li­we! – krzy­czy. – Prze­cież ja ważę te­raz tyl­ko pięć­dzie­siąt osiem kilo.

– Na pew­no wa­żysz wię­cej... – jest tu waga oso­bo­wa, chodź, zwa­ży­my się.

– Nie, nie, nie war­to... Zresz­tą mu­szę już iść.

– Siądź jesz­cze na chwi­lecz­kę, ko­cha­nie – za­pra­szam ją per­fid­nie, po­nie­waż jesz­cze nie wy­czer­pa­łam mo­jej por­cyj­ki tru­ci­zny. – Wiesz, w ta­kim je­stem dziś świet­nym hu­mo­rze, bo mój mąż ku­pił mi dwa cu­dow­ne, spa­sio­ne po­lar­ne lisy...

– Dla­cze­go aż dwa? – pyta He­lu­nia bia­łym ma­to­wym gło­sem. – Są­dzę, że to­bie wy­star­czył­by w zu­peł­no­ści je­den...

– Wiesz, on jest taki za­baw­ny, sły­szał jak mło­de mat­ki mó­wią, że jed­no dziec­ko źle się cho­wa i że na­le­ży mieć dru­gie dla jego to­wa­rzy­stwa, więc uwa­żał, że z li­sa­mi jest po­dob­nie...

Z całą sa­tys­fak­cją pa­trzę, jak moja tru­ci­zna dzia­ła. He­lu­nia wy­ko­nu­je ja­kieś ner­wo­we ru­chy, za­pa­la jed­ne­go pa­pie­ro­sa, rzu­ca, się­ga po dru­gie­go – w koń­cu pro­si o szklan­kę wody.

– Źle się dzi­siaj ja­koś czu­ję... – mówi bla­dym gło­sem. – Naj­le­piej bę­dzie, jak pój­dę do domu trosz­kę się po­ło­żyć.

Ostat­nia tego po­po­łu­dnia przy­cho­dzi Ki­cia. Ki­cia to zno­wu typ ma­łej sza­brow­nicz­ki. Cho­dzi, szu­ka, mysz­ku­je, chcia­ła­by coś po­ży­czyć, coś zwę­dzić.

– Skąd ty masz tę po­wieść? Nig­dzie jej już nie moż­na zna­leźć! Po­życz mi, tyl­ko na jed­ną noc!

Wiem z do­świad­cze­nia, że ko­bie­ty nig­dy ksią­żek nie od­da­ją, w czym na­śla­du­ją po tro­chu męż­czyzn, więc od­ma­wiam sta­now­czo.

– Bę­dzie za chwi­lę pa­dać – cią­gnie da­lej Ki­cia. – Po­życz mi, pro­szę, twój pa­ra­sol.

– Mowy nie ma – od­po­wia­dam szcze­rze – bo mogę go sama po­trze­bo­wać.

– No to pe­le­ry­nę od desz­czu.

– Ani pe­le­ry­ny ci nie po­ży­czę, by­ło­by tak jak z tym swe­trem, co to już go póź­niej nig­dy nie zo­ba­czy­łam...

– Ach, to było zu­peł­nie co in­ne­go! Nie od­da­łam ci go, to praw­da, ale za to po­wie­dzia­łam, że to bę­dzie pre­zent od cie­bie dla mnie na moje nad­cho­dzą­ce imie­ni­ny. No i był, jak zna­lazł!

W tym mo­men­cie wcho­dzi mój mąż. Ki­cia, uro­dzo­na sza­brow­nicz­ka, rzu­ca się na nie­go i bez­ce­re­mo­nial­nie bie­rze pod ra­mię:

– Pa­nie Du­du­siu, niech pan pój­dzie ze mną do kina! Ty – tu zwra­ca się do mnie – nie mo­żesz iść z nami, bo mu­sisz pi­sać.

Mąż, jak mąż, mówi, że owszem, że bar­dzo chęt­nie. Trud­no, nie jest ani książ­ką, ani pa­ra­so­lem, ani pe­le­ry­ną, aże­by go Kici wy­rwać z ręki.

Czy my­śli­cie, że mam może żal do tych trzech mi­łych isto­tek, że mi za­bra­ły tyle cza­su, a jed­na z nich na­wet męża do kina? By­najm­niej. Każ­da z nich zo­sta­wia mi ma­te­riał – oczy­wi­ście pi­sar­ski.

No i jak tu ko­bie­tek nie ko­chać!DUSZA ZBIOROWA

Ist­nie­je pięk­na baj­ka An­der­se­na, mą­dra i głę­bo­ka jak wszyst­kie jego baj­ki, o sy­re­nie i pięk­nym kró­le­wi­czu. Sy­re­na z mi­ło­ści do pięk­ne­go kró­le­wi­cza chce stać się ko­bie­tą, jak praw­dzi­we ko­bie­ty, to zna­czy, pra­gnie mieć ludz­kie nogi. Idzie więc do sta­rej cza­row­ni­cy, a ra­czej pod­pły­wa do jej ko­ra­lo­we­go dom­ku. Cza­row­ni­ca daje jej cza­ro­dziej­ski płyn, po za­ży­ciu tego pły­nu mają jej wy­ro­snąć pięk­ne ko­bie­ce nóż­ki. Nie­mniej cza­row­ni­ca ostrze­ga ją, że prze­cier­pi bar­dzo dużo, nim się na­uczy na nich cho­dzić, i że aby stać się czło­wie­kiem, trze­ba po­świę­ceń i ofiar. Nie bę­dzie już swo­bod­nie i bez­myśl­nie pły­wać pod po­wierzch­nią mo­rza, nie bę­dzie pro­wa­dzić bez­czyn­ne­go ży­wo­ta z sio­stra­mi swo­imi, wy­grze­wa­jąc się na mor­skiej ska­le i śpie­wa­jąc z nimi ckli­we pio­sen­ki. Być czło­wie­kiem to cięż­ka i trud­na spra­wa – ostrze­ga ją mą­dra cza­row­ni­ca.

Czyż ana­lo­gicz­na spra­wa nie jest z du­szą czło­wie­ka? Czy żeby ją zdo­być, nie trze­ba cier­pień, ofiar i peł­nej wy­sił­ku pra­cy nad sobą? Ab­so­lut­nie nie wie­rzy­my, aże­by du­szę każ­dy po­sia­dał. Okre­śle­nie peł­ne głę­bo­kiej mą­dro­ści: „bez­dusz­ny” lub „bez­dusz­na” po­ucza nas o tym wy­raź­nie. In­dy­wi­du­al­na du­sza to coś jak nogi sy­re­ny, na­to­miast do „du­szy zbio­ro­wej” może na­le­żeć każ­dy po­spo­li­ty i ma­łej war­to­ści czło­wiek.

W pierw­szym rzę­dzie ko­bie­ty, i to na­sze naj­bliż­sze zna­jo­me, dają do­wód, że taka du­sza zbio­ro­wa ist­nie­je. Z ma­te­ma­tycz­ną ści­sło­ścią moż­na ob­li­czyć, ja­kie u nich na­stą­pią re­ak­cje i co na dany te­mat będą ci mia­ły do po­wie­dze­nia. Weź­my naj­prost­szy przy­kład: aże­by zro­bić przy­jem­ność na­szej zna­jo­mej, któ­ra ma ład­ną i świe­żą cerę, py­ta­my się jej, co na to robi i ja­kich uży­wa ko­sme­ty­ków.

– Ja? – od­po­wie ci na to – jaa? Nic ab­so­lut­nie nie ro­bię. Co wie­czór myję twarz zwy­kłym my­dłem do pra­nia i go­rą­cą wodą.

Gdy jej się po­wie, że ma świet­nie zro­bio­ną „trwa­łą” – od­po­wie, że jej się wło­sy same krę­cą od uro­dze­nia, że rude były za­wsze i na­wet w szko­le prze­zy­wa­no ją „ru­dziel­cem”. Naj­now­sza suk­nia to sta­ra przed­wo­jen­na, tyle że z praw­dzi­we­go fran­cu­skie­go je­dwa­biu, nie do zdar­cia.

Je­śli cho­dzi o spra­wy dzie­ci, to już mamy stu­pro­cen­to­wą pew­ność, że jed­na po­wie ci zu­peł­nie to samo, co dru­ga i dzie­sią­ta, że daje Pan Bóg dzie­ci, daje i na dzie­ci, że na­le­ży mieć dwo­je, bo jed­no się źle wy­cho­wa nie ma­jąc to­wa­rzy­stwa i tak da­lej.

Cza­sem przed­sta­wi­ciel­ki „du­szy zbio­ro­wej” sta­ra­ją się być głę­bo­kie i bar­dzo in­te­li­gent­ne. Wte­dy mó­wią tak:

– Ja­kie to dziw­ne, że ludz­kość z jed­nej stro­ny pra­cu­je nad wy­na­le­zie­niem róż­nych środ­ków lecz­ni­czych ma­ją­cych na celu prze­dłu­żyć ży­cie ludz­kie, a z dru­giej gło­wi się nad strasz­li­wy­mi, śmier­cio­no­śny­mi wy­na­laz­ka­mi wo­jen­ny­mi, dą­żą­cy­mi do za­gła­dy ca­łej ludz­ko­ści. Jaka w tym jest lo­gi­ka?

Wy­pu­ściw­szy tego ro­dza­ju głę­bo­kie spo­strze­że­nie są naj­zu­peł­niej pew­ne, że je same wy­my­śli­ły, a tym­cza­sem po­wie­dzia­ło to zda­nie przed nimi kil­ka ty­się­cy ich ko­le­ża­nek ze zbio­ro­wej du­szy ko­bie­cej. Praw­do­po­dob­nie przy wiel­kiej uwa­dze, kon­tro­li oso­bi­stej i usil­nej pra­cy nad sobą moż­na wyjść z du­szy zbio­ro­wej, uzy­skać – po la­tach – du­szę in­dy­wi­du­al­ną.JEDZENIE

Miesz­kań­cy Wysp Tro­briandz­kich, któ­rych zna­my z opi­sów pro­fe­so­ra Ma­li­now­skie­go, uwa­ża­ją je­dze­nie za naj­nie­przy­zwo­it­szą funk­cję fi­zjo­lo­gicz­ną. Gdy na wy­spie od­by­wa się dan­cing-mon­stre wraz z wy­kwint­ną wie­cze­rzą, każ­dy z bie­siad­ni­ków bie­rze so­bie na liść por­cyj­kę żar­cia i idzie z nią gdzieś da­lej w krzacz­ki, aże­by dru­gich nie ra­zić wi­do­kiem owej nie­przy­zwo­itej funk­cji.

Jak mało z nas je ład­nie. Jed­ni je­dzą ła­ko­mie i żar­li­wie (ci przy­najm­niej są szcze­rzy), dru­dzy (spe­cjal­nie kraw­co­we, szy­jąc po do­mach, zy­sku­ją w ten spo­sób na cza­sie) wol­no, nie­dba­le z gło­wą pod­par­tą jed­ną ręką, niby „że jej je­dze­nie nie dziw­ne”. Inni znów ba­wią się no­ża­mi i wi­del­ca­mi (ta­kich „no­żow­ni­ków” zna­my bar­dzo wie­lu). Ale naj­gor­si ze wszyst­kich są może je­dze­nio­wi wy­kwint­ni­sie. Ci sta­le mie­wa­ją je­den pa­lec za­gię­ty do góry – po co? – i dłu­biąc w zę­bach za­sła­nia­ją się ser­we­tą.

Daw­niej ro­dzi­ce spe­cjal­ną uwa­gę zwra­ca­li na spo­sób je­dze­nia swo­ich dzie­ci i urzą­dza­li im przy sto­le taką piłę, że je­dze­nie to nie mo­gło im wyjść na zdro­wie. Nie na­le­ży po pro­stu prze­sa­dzać. Dziś prze­sa­da idzie w od­wrot­nym kie­run­ku, ro­dzi­ce tak są za­ję­ci swo­imi pro­ble­ma­mi pie­nięż­no-za­rob­ko­wy­mi, że w ogó­le na spo­sób je­dze­nia swo­ich dzie­ci nie zwra­ca­ją uwa­gi. Sami zresz­tą uczą je jak naj­gor­szych ma­nier. Tato – za­raz po zu­pie za­pa­la pa­pie­ro­sa, mama – za­my­ślo­na, me­lan­cho­lij­nie wpa­trzo­na w pej­zaż dłu­bie w zę­bach bez po­wo­du, dzia­dek w obrzy­dli­wy spo­sób ka­pie so­sem po so­bie, cio­cia krę­ci kul­kę z chle­ba tak dłu­go, póki zu­peł­nie nie sczer­nie­je (kul­ka, a nie cio­cia) i wów­czas (strasz­ny oby­czaj) daje ją do zje­dze­nia psu, któ­ry wa­ru­je pod sto­łem. Wu­jek je z jed­ną ręką zwie­szo­ną do pod­ło­gi, no a po­tem, je­śli na przy­kład są na obiad szpa­ra­gi lub mło­de ziem­niacz­ki, za­czy­na się mię­dzy czu­ły­mi ro­dzi­ca­mi ślicz­na od­mia­na ping-pon­ga. Żona wy­bie­ra naj­ro­ślej­sze­go szpa­ra­ga i ka­pią­ce­go ma­słem prze­rzu­ca na ta­lerz męża. „Ależ, ko­cha­nie – mówi ko­cha­ją­cy mał­żo­nek – co ty ro­bisz? Ja wła­śnie zo­sta­wi­łem go dla cie­bie!” – i znów prze­kła­da go na ta­lerz żony. A dzie­ci ko­rzy­sta­ją z tego, że ro­dzi­ce są za­ję­ci grą w spo­żyw­cze­go ping-pon­ga, wy­dzie­ra­ją so­bie z ta­le­rzy co lep­sze ką­ski, ko­piąc się przy tym pod sto­łem.

Nie­któ­re po­boż­ne pa­nie domu że­gna­ją się zna­kiem krzy­ża przed je­dze­niem. Po­cho­dzi to jesz­cze z cza­sów, kie­dy w ro­dzi­nach, szcze­gól­nie kró­lew­skich, wsy­py­wa­no so­bie do je­dze­nia tru­ci­znę. Aże­by szko­dli­we skut­ki tru­ci­zny zni­hi­lo­wać, wo­la­ły po­bło­go­sła­wić nie­pew­ne pro­duk­ty spo­żyw­cze. Dzi­siaj, w cza­sach tak hoj­nie nam udzie­la­nej kieł­ba­sy „bel­gij­skiej” i „tu­ry­stycz­nej”, znak krzy­ża przed za­czę­ciem po­sił­ku jest znów ak­tu­al­ny.

Na pro­szo­nym obie­dzie lub ko­la­cyj­ce na­le­ży się za­cho­wy­wać za­leż­nie od tego, do kogo się zo­sta­ło za­pro­szo­nym. Je­że­li pań­stwo domu są za­moż­ny­mi ku­twa­mi, moż­na jeść śmia­ło za dwo­je i co chwi­la we­so­łym to­nem żą­dać jesz­cze jed­ne­go kie­lisz­ka wód­ki. Gdy na­to­miast jest się pro­szo­nym do lu­dzi oszczęd­nych z bra­ku od­po­wied­nich fun­du­szów, ab­so­lut­nie nie na­le­ży mó­wić po skoń­czo­nym po­sił­ku: „Ale chle­buś był zna­ko­mi­ty” albo, po­rwaw­szy ze sto­łu ka­raf­kę z zim­ną wodą, za­wo­łać iro­nicz­nie: „No, te­raz pi­je­my zdro­wie go­ścin­nej pani domu”.

Chwa­le­nie każ­dej po­tra­wy po ko­lei nie na­le­ży do zbyt do­bre­go tonu. Ob­ser­wu­jąc je­dze­nio­wych sno­bów, moż­na za­uwa­żyć, że z po­chwa­ła­mi pod ad­re­sem kuch­ni cze­ka­ją aż do le­gu­mi­ny: „Ale do­praw­dy – mó­wią – ta­kie­go kre­mu tru­skaw­ko­we­go to chy­ba w ży­ciu nie ja­dłem, może tyl­ko... w Pa­ry­żu u...” – i tu cy­tu­ją ja­kąś naj­droż­szą re­stau­ra­cję, któ­rą tyl­ko zna­ją chy­ba ze sły­sze­nia.

Mo­rał: przy pew­nej kon­tro­li sie­bie i swo­ich dzia­tek funk­cja je­dze­nio­wa może nie być funk­cją tak nie­przy­zwo­itą, jak to się za­cnym Tro­briand­czy­kom wy­da­je.COŚ NIECOŚ O LODOWNI

Gdy ko­goś bar­dzo ko­cha­my (oczy­wi­ście mówi się tu­taj o męż­czyź­nie), nie trzy­maj­my go w zbyt wiel­kim cie­ple. Męż­czy­zna to cia­ło, cia­ło to mię­so – ergo, mię­so się w cie­ple psu­je. Do lo­dow­ni na ja­kiś czas chło­pa­ka, a zo­ba­czy­my, jak nam się świet­nie za­kon­ser­wu­je. Przy­znaj­my, że wkła­da­nie do lo­dow­ni obiek­tu na­szych uczuć nie jest za­da­niem ła­twym. Ser­ce ko­bie­ty to źró­dło nie­usta­ją­cej czu­ło­ści, ka­pie z nie­go de­mon­stra­cyj­nie mi­łość jak mle­ko z dziu­ra­we­go garncz­ka. Do­ga­dzać ko­cha­ne­mu męż­czyź­nie, cią­gle mu coś po­da­wać, to sie­bie, to ulu­bio­ną po­traw­kę, to kaw­cię, to okła­dzik cie­pły na brzu­szek – oto roz­ko­sze, któ­rych ko­bie­ta nie może so­bie od­mó­wić. A jed­nak... jed­nak hi­sto­ria nie wspo­mi­na nig­dzie o tym, żeby dla anio­łów do­bro­ci i wy­ro­zu­mia­ło­ści ktoś po­peł­nił sa­mo­bój­stwo lub na­wet się po­je­dyn­ko­wał. Po­wiedz­my so­bie szcze­rze, że żad­ne stwo­rze­nie bo­skie tak się mało nie na­da­je do ad­o­ro­wa­nia jak wła­śnie męż­czy­zna – ale któ­raż ko­bie­ta to zro­zu­mie! Chce­cie za wła­sną mi­łość otrzy­my­wać wdzięcz­ność bez­gra­nicz­ną, spraw­cie so­bie psa. Chce­cie mieć obiekt do cią­głe­go gła­ska­nia, wpuść­cie do domu kot­kę. Męż­czyź­nie ko­bie­ta, któ­ra go uwiel­bia, tro­skli­wie o nie­go dba, za­nad­to przy­po­mi­na wła­sną mat­kę. Ta tro­skli­wość i dba­łość od­bie­ra jej dużą część jej ko­bie­ce­go cza­ru. Za­czy­na do niej mó­wić „ma­mu­siu” – i trak­to­wać ją po­dob­nie.

– Ma­mu­siu, za­ce­ruj mi skar­pet­ki! Ma­mu­siu, za­nieś moje ubra­nie do kraw­ca. Mat­ka, daj nam za­gry­chę!

I w ten spo­sób mło­da ko­bie­ta, któ­ra ma rap­tem jed­no dziec­ko, sta­je się de fac­to po­wo­li mat­ką dwoj­ga dzie­ci: ma­łej na przy­kład dziew­czyn­ki i doj­rza­łe­go ob­ro­śnię­te­go fi­gla­rza.

Spójrz­cie na wa­sze zna­jo­me – tyl­ko te roz­gry­ma­szo­ne i nie­zno­śne w domu, wy­ma­ga­ją­ce i tro­chę flir­tu­ją­ce na boki – są przez swo­ich mę­żów na­praw­dę ko­cha­ne. Więc zmień­cie sys­tem i prze­stań­cie ob­ro­śnię­te­mu fi­gla­rzo­wi do­ga­dzać.

– Ma­tuś, przy­szyj mi gu­zik.

– Nie mam cza­su, przy­szyj so­bie sam, po­tra­fisz to świet­nie zro­bić.

– Ma­muś, tak mnie dzi­siaj gło­wa boli...

– Boli cię, bo wczo­raj pi­łeś, za­żyj so­bie pro­szek aspi­ry­ny...

– Ży­cie mi tu­taj zbrzy­dło, wy­ja­dę gdzieś na Za­chód, dość mam cie­bie i tego ży­cia tu­taj...

– Pro­szę cię bar­dzo. Czy mam ci ku­pić bi­let w Or­bi­sie?

– Mu­szę so­bie zna­leźć ja­kąś inną babę, nie moż­na prze­cież cią­gle tkwić przy jed­nej...

– Świet­nie się skła­da, bo ja też mam już cie­bie zu­peł­nie dość!

Tak mniej wię­cej po­win­no wy­glą­dać wkła­da­nie męż­czy­zny do lo­dow­ni. W dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cen­tach na sto, przy­no­si ono bar­dzo do­dat­nie re­zul­ta­ty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: