Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ulicznica - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ulicznica - ebook

Ta książ­ka ma pew­ną szcze­gól­ną ce­chę. Jej bo­ha­te­rem jest do­bro. W do­dat­ku nie od­święt­ne, nie oka­zjo­nal­ne, nie przy­cup­nię­te nie­śmia­ło na obrze­żach rze­czy­wi­sto­ści, nie zer­ka­ją­ce trwoż­li­wie w stro­nę zła, nie za­kom­plek­sio­ne. To do­bro peł­ną gę­bą, wszę­do­byl­skie, wszech­ogar­nia­ją­ce, z cha­rak­ter­kiem, po­ka­zu­ją­ce złu fi­gę, gra­ją­ce mu na no­sie, po­sia­da­ją­ce ma­gicz­ną wła­ści­wość po­ja­wia­nia się w sy­tu­acjach bez­na­dziej­nych.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8041-010-7
Rozmiar pliku: 458 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

XXX

Ta książ­ka ma pew­ną szcze­gól­ną ce­chę. Jej bo­ha­te­rem jest do­bro. W do­dat­ku nie od­święt­ne, nie oka­zjo­nal­ne, nie przy­cup­nię­te nie­śmia­ło na obrze­żach rze­czy­wi­sto­ści, nie zer­ka­ją­ce trwoż­li­wie w stro­nę zła, nie za­kom­plek­sio­ne. To do­bro peł­ną gę­bą, wszę­do­byl­skie, wszech­ogar­nia­ją­ce, z cha­rak­ter­kiem, po­ka­zu­ją­ce złu fi­gę, gra­ją­ce mu na no­sie, po­sia­da­ją­ce ma­gicz­ną wła­ści­wość po­ja­wia­nia się w sy­tu­acjach bez­na­dziej­nych. Oto za­glą­da do wię­zien­nej ce­li („Sen o szla­fro­ku i fil­co­wych kap­ciach”) i re­cy­dy­wi­ści od­mie­nia­ją swe ży­cie. Oto tak roz­ko­chu­je w so­bie bez­dom­nych, że zy­sku­ją dom. („Ulicz­ni­ca”). Oto w du­szy nar­ko­ma­nów za­pa­la świa­teł­ko ta­kiej wia­ry, że po­rzu­ca­ją na­łóg. („Chłop­cy od El­wi­ry”). Do­bro zdu­mie­wa po­my­sło­wo­ścią, po­tra­fi, jak Fi­lip z ko­no­pi, wy­sko­czyć z po­dwór­ka, ze środ­ka upal­ne­go, roz­cią­gnię­te­go dnia, z brzę­cze­nia mu­chy, z nu­dów. Mo­że by­śmy coś do­bre­go zro­bi­li — rzu­ca ktoś nie­ocze­ki­wa­nie i wcią­ga ca­łą gru­pę w wo­lon­ta­riat. („Bo nie­bo jest nie­bie­skie”). Do­bro za­ska­ku­je przed­się­bior­czo­ścią, ni­czym świet­ny ma­kler gieł­do­wy, któ­ry za­ra­bia na­wet w kry­zy­sie, ono jest w sta­nie ugrać coś dla czło­wie­ka i wte­dy, gdy — zda­wać by się mo­gło — za­trium­fo­wa­ła już śmierć i jej czar­na kum­pel­ka — roz­pacz. Z naj­więk­szej tra­ge­dii wy­su­płu­je sens. Oto na­sto­lat­kom po cho­ro­bie no­wo­two­ro­wej ka­że wró­cić na od­dzia­ły on­ko­lo­gicz­ne i nieść po­cie­sze­nie dzie­ciom w trak­cie che­mii, to­wa­rzy­szyć im w zdro­wie­niu i w od­cho­dze­niu. („Ta­niec brzu­cha w bia­łej sa­li”). Oto naj­bliż­sze oso­by tych, któ­rzy za­pa­dli w śpiącz­kę, uzbra­ja w zmysł wraż­li­wo­ści zdol­nej do po­ro­zu­mie­wa­nia się z cho­ry­mi w nie­po­ję­tym dla nas wy­mia­rze. („Ży­cie we­wnętrz­ne”). Za­pie­ra dech w pier­siach ge­stem, hoj­no­ścią; obo­jęt­nie, wdo­wi to gro­sik, czy czek mi­lio­ne­ra, wzno­si cha­ry­ta­tyw­ne in­sty­tu­cje, da­je pod­wa­li­ny pod na­uko­we cen­tra, jak za spra­wą księ­dza pro­fe­so­ra Mi­cha­ła Hel­le­ra, któ­ry prze­zna­czył na ten cel ba­joń­ską su­mę uzy­ska­ną z ty­tu­łu przy­zna­nia mu słyn­nej Na­gro­dy Tem­ple­to­na. („Har­mo­nia sfer”). I ma jesz­cze do­bro tyl­ko je­mu przy­pi­sa­ną moc, nie­po­wta­rzal­ną, kre­acyj­ną, od­lo­to­wą: moc czy­nie­nia cu­dów. Na ko­lej­nych stro­ni­cach te­go zbio­ru bę­dzie­my mieć do czy­nie­nia z fru­wa­ją­cy­mi anio­ła­mi, cu­da­mi i cu­deń­ka­mi, cza­sem spek­ta­ku­lar­ny­mi, nie­mal ma­te­rial­ny­mi, jak wte­dy, gdy jed­nej z bo­ha­te­rek śni się nie­ży­ją­cy oj­ciec i żą­da­jąc, by po­szła na ba­da­nie pier­si, ra­tu­je jej ży­cie; a nie­kie­dy pra­wie nie­do­strze­gal­ny­mi, sub­tel­ny­mi, ta­ki­mi, co spa­da­ją nie wie­dzieć skąd tyl­ko po to, że­by ko­goś za­trzy­mać w bie­gu, wy­czu­lić na ukry­ty wy­miar ży­cia, wy­ci­szyć. („Ta­jem­ni­ca zie­lo­ne­go pro­mie­nia”). Lecz naj­do­nio­ślej­szym je­go twór­czym po­my­słem wy­da­je się nie­bo. Dla wie­lu z tych, któ­rzy opo­wie­dzie­li mi swo­je hi­sto­rie, to ono jest naj­bar­dziej wy­cze­ki­wa­nym do­brem, to ono mo­ści so­bie nie­za­gro­żo­ne miej­sce w wy­ob­raź­ni, ja­ko uko­je­nie tę­sk­no­ty za zmar­ły­mi, ochro­na przed de­fe­ty­zmem, szan­sa na do­koń­cze­nie waż­nych spraw. Ale czyż nie­bo nie jest dla do­brych lu­dzi wła­śnie? To wła­śnie im, bo­ha­te­rom tej książ­ki, za­wie­ra­ją­cej wy­bór re­por­taż (któ­rych więk­szość uka­za­ła się w Ty­go­dni­ku Po­wszech­nym, a tak­że w Du­żym For­ma­cie Ga­ze­ty Wy­bor­czej) dzię­ku­ję, że za­fun­do­wa­li mi tę fa­scy­nu­ją­cą, edu­ka­cyj­ną po­dróż w ja­sne re­jo­ny ludz­kiej du­szy, do miejsc od­da­lo­nych od blich­tru świa­ta, gdzie za­zwy­czaj nie za­glą­da­ją spra­gnio­ne sen­sa­cji ka­me­ry, a co naj­wy­żej czuj­ne, pło­chli­we ko­ty.HAR­MO­NIA SFER

To opo­wieść o czło­wie­ku, któ­ry sca­la wszech­świat

Star­tu­je­my. Air­bus A380 (naj­więk­szy na świe­cie), od­ry­wa się od pa­sa na lot­ni­sku w De­nver cięż­ko, ospa­le, ale za­nim się obej­rzysz, zie­mia tra­ci na zna­cze­niu — wresz­cie mo­żesz spoj­rzeć na nią z gó­ry. Jesz­cze chwi­la, a cał­kiem znik­nie. — Ład­ne nie­bo, praw­da? — od­zy­wa się pi­lot Hel­ler. Rze­czy­wi­ście: pło­ną­ce, roz­czo­chra­ne od za­cho­du.

Jest wcze­sne po­po­łu­dnie. W ma­łym miesz­ka­niu pro­fe­so­ra roz­le­ga się dzwo­nek. Pi­lot od­ry­wa się od ste­ru (to li­sto­nosz z li­stem po­le­co­nym), po­tem wra­ca do kok­pi­tu. — Jak już je­stem bar­dzo zmę­czo­ny, to so­bie tak la­tam — mó­wi. — Mo­gę wy­brać do­wol­ny sa­mo­lot i każ­de lot­ni­sko, każ­dą po­go­dę.

Te­go po­po­łu­dnia Mi­cha­ło­wi Hel­le­ro­wi uda­je się za po­mo­cą kom­pu­te­ro­we­go sy­mu­la­to­ra lo­tu bez tru­du ze­spo­lić dwie rze­czy­wi­sto­ści: tę wir­tu­al­ną w ka­bi­nie ko­lo­sa mkną­ce­go nad ame­ry­kań­skim sta­nem Ko­lo­ra­do i tę re­al­ną, w tar­now­skim miesz­ka­niu, z okna­mi wy­cho­dzą­cy­mi na za­ple­cze su­per­mar­ke­tu „Al­bert”. Ale na co dzień pro­fe­sor Hel­ler zaj­mu­je się łą­cze­niem znacz­nie od­le­glej­szych rze­czy­wi­sto­ści: cha­osu i po­rząd­ku, wi­dzial­ne­go z nie­wi­dzial­nym, te­go, co na­ma­cal­ne z tym, co nie­uchwyt­ne.

WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MOANIOŁ PACH­NIE KLE­JEM

To hi­sto­ria o tym, jak jed­na syl­we­stro­wa noc od­mie­ni­ła na do­bre lo­sy wie­lu lu­dzi

W Ka­to­wi­cach na­prze­ciw­ko dwor­ca ko­le­jo­we­go wy­ra­sta­ją Hi­ma­la­je. Ich szczy­ty ma­ja­czą do obrze­ży mia­sta, na Za­łę­żu. — Są na wy­cią­gnię­cie rę­ki. Rze­czy­wi­ste — mó­wi Ad­rian Ko­wal­ski. — Mo­że przez tę bli­skość ma­ło kto je wi­dzi.

Gdy­by nie tam­ta syl­we­stro­wa noc z po­cząt­ków lat dzie­więć­dzie­sią­tych, też by mu umknę­ły; ży­cie wiódł­by na ni­zi­nach. A więc ko­niec ro­ku, mróz, ciem­ność. Ko­wal­ski, stu­dent se­mi­na­rium du­chow­ne­go, jest w gru­pie , któ­ra or­ga­ni­zu­je syl­we­stro­wą mszę dla dwor­co­wych bez­dom­nych. Przy tym dwor­cu — cuch­ną­cym, jak Śląsk czar­nym, po­pę­ka­nym — war­szaw­ski Cen­tral­ny to oa­za cy­wi­li­za­cji. Tu bez­dom­ność wy­da­je się bar­dziej bez. Gro­ma­dzą się: pi­ja­ni, sku­le­ni, na­ćpa­ni. Mię­dzy ni­mi ja­kieś kil­ku­let­nie chło­pa­ki, z dzie­siąt­ka ich by­ła — rę­ce w kie­sze­niach, pe­ty w zę­bach, a smród od nich bi­je na ki­lo­metr — dziw­ny, nie dwor­co­wy, żrą­cy. Pod­cho­dzi tam Ko­wal­ski, za­glą­da im w oczy, a w nich ja­kaś mgła się snu­je, nie bia­ła, tyl­ko mrocz­na. — Ty, dasz na klej? — od­zy­wa się je­den z sza­rą czap­ką na ba­kier. Bo ten smród był od kle­ju bu­ta­pren. Wszy­scy odu­rze­ni, chwie­ją się. — A wy skąd je­ste­ście? — py­ta Ad­rian. — A stąd — po­ka­zu­ją kie­ru­nek, gdzie ma­ja­czą Hi­ma­la­je, któ­rych Ko­wal­ski jesz­cze nie wi­dzi. Po­tem roz­pły­wa­ją się w no­cy.

Na­za­jutrz, po zmierz­chu, te­le­fon od dy­żur­ne­go na fur­cie: — Ja­kieś dzie­cia­ki do cie­bie przy­szły. Ko­wal­ski zbie­ga. Sto­ją. Z jed­ne­go krew le­ci, od no­ża po­cię­ty. A ten z czap­ką na ba­kier, Kry­stian, wi­dać przy­wód­ca gru­py, ma­cho, mó­wi: — Ban­daż daj. — Kle­ry­cy oczy wy­ba­łu­sza­ją: — Chło­pie, skąd tyś ich wy­trza­snął? — Ko­wal­ski: — Opa­trzy­łem te­go po­cię­te­go, po­ga­da­li­śmy. Na­gle Kry­stian od­zy­wa się: „Chodź z na­mi, coś ci po­ka­żę”. — Idą uli­ca­mi oka­la­ją­cy­mi dwo­rzec, scho­dzą do prze­gni­łych piw­nic, wa­lą­cych się ru­der, wspi­na­ją na stry­chy z po­dziu­ra­wio­ny­mi da­cha­mi, gra­mo­lą do po­grą­żo­nych w opa­rach ka­na­łów cie­płow­ni­czych. A tam wszę­dzie przy­cup­nię­te, pół­przy­tom­ne, dzie­ci. Sur­re­alizm tych scen, jak­by żyw­cem prze­nie­sio­nych z „Nędz­ni­ków”, w cza­sach Hu­go upraw­nio­nych, lecz nie w Eu­ro­pie roz­bu­cha­nej kon­sump­cji, szo­ku­je. Dzie­ci, wy­peł­nia­ją­ce wiel­ko­miej­ski un­der­gro­und w mrów­czej wę­drów­ce do swych kry­jó­wek, ga­da­ją­ce od rze­czy w ha­lu­cy­no­gen­nym unie­sie­niu, po­dob­ne jak pa­cior­ki jed­ne­go ró­żań­ca, przed czymś ucie­ka­ją, przed czymś się kry­ją. Przed czym? — roz­my­śla Ko­wal­ski, po­ra­żo­ny, gdy nad ra­nem lą­du­je w cie­płym se­mi­na­rium. Owej pa­mięt­nej zi­my za­czy­na się włó­czyć po wy­klę­tych re­wi­rach przy­dwor­co­we­go świa­ta z dzie­się­cio­let­nim let­nim ma­cho — prze­wod­ni­kiem i je­go za­ta­cza­ją­cą się fe­raj­ną. Od­po­wiedź znaj­du­je za drzwia­mi nor tyl­ko przez nie­licz­nych lo­ka­to­rów zwa­nych miesz­ka­nia­mi, w la­bi­ryn­cie uty­tła­nych w fe­ka­liach nie­oświe­tlo­nych kla­tek scho­do­wych, po któ­rych prze­my­ka­ją cie­nie zu­chwa­łych szczu­rów. W tych no­rach tkwią, też jak kro­pla w kro­plę po­dob­ne, bez­zęb­ne ko­bie­ty o wy­glą­dzie ospa­łych sta­ru­szek — żo­ny, kon­ku­bi­ny, mat­ki. I po­dob­ni do sie­bie, zwa­le­ni na bar­ło­gach, pi­ja­ni męż­czyź­ni — oj­co­wie, kon­ku­bi­ni, mę­żo­wie. Mię­dzy ni­mi plą­czą­ce się nie­do­rzecz­ne dzie­ci. Raz Ko­wal­ski nie wy­trzy­mał: — Co ja mam ro­bić?! — wy­krzy­czał Bo­gu w jed­nej no­rze. Ci­szę usły­szał i roz­pła­kał się z bez­sil­no­ści. Z przy­dwor­co­we­go świa­ta wra­cał do swo­je­go — upo­rząd­ko­wa­ne­go, pach­ną­ce­go pa­stą do pod­łóg i do­mo­wym krup­ni­kiem. W tym sa­mym cza­sie Kry­stian przy­uczo­ny przez oj­ca do zło­dziej­skie­go fa­chu opróż­niał kie­sze­nie przy­god­ne­go prze­chod­nia al­bo stał na cza­tach, gdy kradł oj­ciec. Po­tem za­cho­dził ze swym ma­ło­let­nim gan­giem do naj­bliż­sze­go skle­pu, gdzie eks­pe­dient­ka bez wa­ha­nia sprze­da­wa­ła mu klej, bo nie­let­nim za­bra­nia się sprze­da­wać tyl­ko al­ko­ho­lu. Tak dzień po dniu Ad­rian Ko­wal­ski uświa­da­miał so­bie, że je­go świat, skła­da­ją­cy się z co naj­mniej ty­sią­ca słów i wznio­słych teo­rii, kur­czy się nie­ocze­ki­wa­nie do świa­ta stu słów (któ­rych po­ło­wa to prze­kleń­stwa) i pod­ziem­nej rze­czy­wi­sto­ści, że po coś drę­czy go py­ta­nie: — Jak im po­móc? — Po coś uka­zy­wał się ry­tu­al­ny sens dzie­cię­cej mi­gra­cji do kry­jó­wek: bez­pri­zor­ne dzie­ci in­stynk­tow­nie, po omac­ku szu­ka­ły swe­go miej­sca na prze­trwa­nie, na za­bliź­nia­nie ran. Wspi­na­ły się na mu­ry, da­chy, za­nu­rza­ły do piw­nic z cię­ża­rem, któ­re­go uby­wa­ło tyl­ko w odu­rze­niu. Co­dzien­nie, w ci­szy, po­ko­ny­wa­ły swo­je Hi­ma­la­je.

WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MOPO­MRUK OSTAT­NIEJ SO­NA­TY

A to opo­wieść o do­brej mu­zy­ce!

Za Że­la­zną Bra­mą pach­nie alu­zją. Przede wszyst­kim sa­ma bra­ma, bo jej nie ma. Gdy przed wie­ka­mi ist­nia­ła, wcho­dzi­ło się przez nią do nie­od­le­głe­go Ogro­du Sa­skie­go. Te­raz, gdy nie ist­nie­je, wpro­wa­dza w rów­nie nie­od­le­gły świat pe­ere­low­skie­go ab­sur­du, bo jej imie­niem na­zwa­no osie­dle pa­skud­nych blo­ków z klit­ka­mi za­miast miesz­kań i kuch­nia­mi bez okien. Wieść gmin­na nie­sie, że sam to­wa­rzysz Go­muł­ka po­le­cił, aby by­ły ciem­ne.

Ale naj­bar­dziej alu­zyj­ny jest ad­res: Mar­szał­kow­ska 111a. — Bo czyż nie pod ta­kim nu­me­rem, sto je­de­na­ście wła­śnie, wy­dał Beetho­ven swą ostat­nią ge­nial­ną so­na­tę for­te­pia­no­wą? — py­ta pro­fe­sor Mi­chał Gło­wiń­ski.

— My­śmy zna­leź­li ten lo­kal zu­peł­nie przy­pad­kiem, han­dlo­wa­no tu uży­wa­ną odzie­żą — za­pew­nia­ją jed­nak wła­ści­cie­le skle­pu Du­o111. — Wpadł nam w oko, bo choć blo­ki okrop­ne, a po­miesz­cze­nie cia­sne, nie­ca­łe czter­dzie­ści me­trów i wcho­dzi się od ty­łu, to jed­nak śro­dek mia­sta.

To miej­sce ja­koś dra­śnię­te dwu­znacz­no­ścią. Czy tu przy­pa­dek nie jest aby prze­zna­cze­niem?

WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MOSAJ­GON

Jest ich tyl­ko kil­ku­dzie­się­ciu w Pol­sce. Idą do bez­dom­nych, pro­sty­tu­tek, nar­ko­ma­nów. To opo­wieść o oswa­ja­niu ob­co­ści, dzi­ko­ści, lę­ku

Kie­dy To­masz Szcze­pań­ski z War­sza­wy, pseu­do­nim To­ma­la, po­wie­dział w do­mu, że idzie na uli­cę, oj­ciec za­pro­te­sto­wał: — Oni cię za­bi­ją. — Miał moc­ny ar­gu­ment: wła­sne do­świad­cze­nie z po­go­to­wia opie­kuń­cze­go, gdzie przez la­ta pra­co­wał ja­ko pe­da­gog.

Gdy na uli­cę szedł Ro­bert Łu­ka­sik, wy­cho­wa­ny w pod­ko­sza­liń­skiej wsi, nikt się je­go lo­sem nie przej­mo­wał; oj­ciec zdą­żył już za­pić się na śmierć, a mat­ka non stop upo­jo­na, nie kon­tak­to­wa­ła z rze­czy­wi­sto­ścią.

Jak na uli­cę szła Na­ta­lia Ma­gre­ta z Eł­ku, w do­mu usły­sza­ła: — To two­je ży­cie, rób, co chcesz.

Na uli­cy To­ma­la wziął so­bie dzie­cia­ki, Łu­ka­sik sprze­da­ją­cych się za seks, głów­nie męż­czyzn. Ma­gre­ta nar­ko­ma­nów.

WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MOULICZ­NI­CA

Jest to hi­sto­ria mi­ło­sna, opo­wieść o na­mięt­no­ści i jej ozdro­wień­czej si­le

Ko­niec lip­ca dwa ty­sią­ce siód­me­go. Te­le­wi­zyj­ne „Wia­do­mo­ści” po­da­ją w ser­wi­sie spor­to­wym: na mi­strzo­stwach świa­ta w pił­ce noż­nej bez­dom­ni z Pol­ski zdo­by­li srebr­ny me­dal. Ja­kie mi­strzo­stwa, ja­cy bez­dom­ni? W in­ter­ne­cie in­for­ma­cja: w Po­zna­niu fun­da­cja Bar­ka da­je schro­nie­nie tym, któ­rzy do­mu nie ma­ją, i oni gra­ją w pił­kę. W pra­sie uka­zu­je się na ten te­mat kil­ka wzmia­nek. Ci lu­dzie ko­szą me­da­le, żad­na re­pre­zen­ta­cja Pol­ski w pił­ce noż­nej ty­le nie osią­gnę­ła.

Tre­ner ka­dry prze­jeż­dża na spo­tka­nie zde­ze­lo­wa­nym, po­la­kie­ro­wa­nym na nie­bie­sko for­dem. Ten ford, ku­pio­ny za trzy ty­sią­ce zło­tych za po­ży­czo­ne pie­nią­dze, to je­dy­na ma­te­rial­na rzecz, ja­kiej tre­ner się do­ro­bił. Bo za gra­nie w pił­kę bez­dom­nym się nie pła­ci. Dy­plom, upo­mi­nek — to wszyst­ko. Moż­na więc śmia­ło po­wie­dzieć: mi­łość, o któ­rej trak­tu­je ta opo­wieść, jest czy­sta jak łza. Bez­in­te­re­sow­na. A jej obiek­tem jest pił­ka.

Tre­ne­ra Ro­ma­na Bo­gu­sław­skie­go uwio­dła gdzieś na za­ku­rzo­nych po­dwór­kach po­wty­ka­nych jak­by nie­chcą­cy mię­dzy pe­ere­low­skie kloc­ki z wiel­kiej pły­ty. W jed­nym z ta­kich blo­ków miesz­ka­ła je­go ro­dzi­na. Bo­gu­sław­ski mó­wi o niej: prze­cięt­na. Mat­ka — księ­go­wa, oj­ciec — spa­wacz na hy­dro­bu­do­wie. Pił.

WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MOCHŁOP­CY OD EL­WI­RY

A to hi­sto­ria o cu­dzie w świe­cie prze­cie­ru po­mi­do­ro­we­go i zie­lo­ne­go grosz­ku

W Po­rę­bie Ra­dl­nej ko­ło Tar­no­wa anio­ło­wie nie ma­ją skrzy­deł. Za to mie­wa­ją zbó­jec­kie spoj­rze­nia.

Piotr, trzy­dzie­sto­let­ni, anio­łem stró­żem był już pięć ra­zy. Wal­dis, Ło­tysz, kil­ka lat star­szy, osiem. Na­zwisk nie po­da­ją — cho­dzą słu­chy, że za nie­któ­ry­mi anio­ła­mi wlo­ką się li­sty goń­cze. Tu­taj naj­chęt­niej mó­wią o so­bie: chłop­cy.

Ak­cja roz­gry­wa się w ja­sno otyn­ko­wa­nym do­mu, z któ­re­go roz­ta­cza się wi­dok na ła­god­ne wzgó­rza, te­raz, po pierw­szym śnie­gu, sku­lo­ne z zim­na. Dom na­le­ży do Wspól­no­ty Ce­na­co­lo, to zna­czy „wie­czer­nik”. Miesz­ka­ją w nim by­li nar­ko­ma­ni, re­cy­dy­wi­ści, al­ko­ho­li­cy — anio­ło­wie stró­że.

WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MOSEN O SZLA­FRO­KU I FIL­CO­WYCH KAP­CIACH

W tej opo­wie­ści jak w hol­ly­wo­odz­kim fil­mie czar­ne cha­rak­te­ry za­mie­nia­ją się w bia­łe

Ma­rek Wdo­wiń­ski, sie­dem­na­ście lat w za­mknię­ciu, ma zła­ma­ny nos. Pierw­szy raz prze­mknę­ło mu przez gło­wę, czy by nie zo­stać przy­zwo­itym czło­wie­kiem, pod­czas obia­du w za­kła­dzie kar­nym w Sztu­mie. Jadł przy sto­le z gang­ste­rem żyw­cem po­dob­nym do mał­py: czół­ko ni­skie, krza­cza­ste brwi. — Jak na cie­bie pa­trzę, to wie­rzę w teo­rię Dar­wi­na — po­wie­dział do nie­go. Tam­ten gę­bę otwo­rzył, czo­ło zmarsz­czył w na­tę­że­niu. — Ale ja z ta­kim nie sie­dzia­łem — za­pew­nił.

Wte­dy Wdo­wiń­ski po­my­ślał: Bo­że dro­gi, co ja tu, kur­de, ro­bię.

Je­go imien­nik, Ma­rek Ksie­nie­wicz, dwa­dzie­ścia lat w za­mknię­ciu z krót­ki­mi prze­rwa­mi, ma dwa me­try wzro­stu i uśmiech Da­nie­la Ol­brych­skie­go. Raz no­cą w wię­zie­niu zo­ba­czył we śnie, a być mo­że na ja­wie, te­go nie jest pe­wien, drew­nia­ny ko­śció­łek. Pro­wa­dzi­ła do nie­go pro­sta ścież­ka. Dru­ga, bocz­na zni­ka­ła we mgle. Po­tem usły­szał pięć słów: przy­szedł czas, że­byś wy­brał dro­gę. Ktoś wy­po­wie­dział je mo­nu­men­tal­nym gło­sem. Ksie­nie­wicz uwa­ża, że ta­ki głos mo­że mieć tyl­ko Bóg.

Pa­weł Kie­szek, w za­mknię­ciu dzie­sięć lat, ma chło­pię­cy za­rost, by­stre, lę­kli­we oczy. Gdy pew­ne­go dnia na­ćpał się, wwier­ca­ły mu się w mózg jak ka­ta­ryn­ka strzę­py roz­mo­wy z Elż­bie­tą, jed­ną z wo­lon­ta­riu­szek, któ­re przy­cho­dzi­ły do wię­zien­nej ka­pli­cy. — Nie­waż­ne, czyś wie­rzą­cy, czy nie — mó­wi­ła. — Waż­ne tak żyć, by pa­trzeć bez obrzy­dze­nia w lu­stro.

Te sło­wa nie da­wa­ły Kiesz­ko­wi spo­ko­ju. Tym in­ten­syw­niej, im czę­ściej przy go­le­niu od­wra­cał twarz.

WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MOTA­NIEC BRZU­CHA W BIA­ŁEJ SA­LI

Wszy­scy w dzie­ciń­stwie mie­li no­wo­twór. Po­tem na­pi­sa­li pierw­szy w Pol­sce, bez­pre­ce­den­so­wy po­rad­nik dla ro­dzi­ców, le­ka­rzy, ró­wie­śni­ków „ABC po­trzeb dziec­ka cho­re­go na ra­ka”. To opo­wieść o tym, jak do te­go do­szło

Pa­weł Pru­sa­kie­wicz, dwu­dzie­sto­la­tek, bru­net, twarz okrą­gła, po­staw­ny, na no­wo­twór tkan­ki mięk­kiej le­we­go ra­mie­nia za­cho­ro­wał w ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym siód­mym ro­ku. Pierw­sze­go dnia w szpi­ta­lu zdu­miał się. Zda­ło mu się, że przy­był na in­ną pla­ne­tę i spo­tkał tam tu­byl­ców bar­dzo po­dob­nych do zie­mian, tyl­ko z więk­szy­mi ocza­mi i bez wło­sów. — Kie­dy bę­dziesz miał che­mię? — za­py­ta­ła pie­lę­gniar­ka.

— Ja­ką che­mię? Ja nie do­sta­nę che­mii — od­parł. — Tyl­ko ope­ra­cję mi zro­bią. Wte­dy ja­kaś ły­sa dziew­czyn­ka po­wie­dzia­ła: — Nie martw się. Tu wszy­scy koń­czą na che­mii.

Gdy kil­ka­na­ście ty­go­dni póź­niej do­tknął swo­jej gło­wy, wło­sy zo­sta­ły mu w rę­kach. By­ło to ja­kieś dzie­więć dni po pierw­szej che­mii. Tak zo­stał on­ko­lud­kiem.

Ma­rze­na Ba­ra­now­ska, nie­wie­le star­sza od nie­go, drob­na, zie­lo­no­oka, typ: za­dba­na, sub­tel­na gu­wer­nant­ka z koń­ca XIX wie­ku w po­rząd­nym do­mu, on­ko­lud­kiem zo­sta­ła w po­ło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych i od­tąd ba­ła się lu­stra. Nie ty­le z po­wo­du ły­si­ny (gdyż moż­na ukryć ją pod chust­ką lub pe­ru­ką), co oka. Cho­dzi­ła z opa­trun­kiem na le­wym oku. Ta­ki opa­tru­nek su­ge­ru­je, że po pro­stu coś jest nie tak, pa­proch mo­że się za­wie­ru­szył. A to był no­wo­twór tkan­ki mięk­kiej, po­za­gał­ko­wy, rzad­ki ro­dzaj. Ma­rze­na naj­bar­dziej ucie­ka­ła przed lu­strem w li­ceum, w Świd­ni­cy, bo w tym wie­ku ko­bie­ta chce być ład­na szcze­gól­nie.

WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MOBO NIE­BO JEST NIE­BIE­SKIE

To hi­sto­ria o ma­ło­la­tach, któ­rym — nie wia­do­mo cze­mu — pew­ne­go dnia za­chcia­ło się zro­bić coś do­bre­go i zo­sta­li wo­lon­ta­riu­sza­mi

Ju­styn Gie­ce­wicz, szes­na­ście lat, zwa­ny Dża­sti­nem, obu­dził się pew­nej lu­to­wej no­cy na łóż­ku w Ko­zie­ni­cach i po­my­ślał: kon­cert. Przed snem oglą­dał te­le­wi­zję, pro­gram o tsu­na­mi: ma­łe dzie­ci o wę­giel­nych oczach. Prze­mknę­ło mu przez gło­wę, że coś go z ni­mi łą­czy. Był sam, jak one. Za­raz jed­nak do­pa­dła go in­na myśl: wpraw­dzie mat­kę wi­du­je rzad­ko, bo ona pra­cu­je na trzy zmia­ny, ale na­stęp­ne­go dnia lub po­ju­trze ją zo­ba­czy. Te dzie­ci ro­dzi­ców nie uj­rzą już ni­g­dy. Po­za tym on ma gdzie miesz­kać, w swo­im łóż­ku śpi. A więc po­wi­nien coś zro­bić. Trze­ba zor­ga­ni­zo­wać kon­cert dla ofiar tsu­na­mi — wy­kom­bi­no­wał. Ra­no (z mat­ką mi­nął się w drzwiach) po­szedł z tym do na­uczy­cie­lek. — To się nie uda — orze­kły. — A jak coś ru­szę, roz­krę­cę, to po­mo­że­cie? — Tak.

WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MOOD­KRYW­CY

Adam Ze­lga i To­masz Gill dzie­li­li kie­dyś po­kój w se­mi­na­rium du­chow­nym. War­szaw­ski Ur­sy­nów dzie­li od Tar­gów­ka dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów. To jest opo­wieść o dzie­le­niu się

Gdy­by ksiądz Adam Ze­lga nie wy­szedł z cie­ni­stej do­li­ny, pew­nie by do tych za za­mknię­ty­mi drzwia­mi nie na­pi­sał. List za­czął od in­for­ma­cji, kim jest. Na od­wro­cie za­mie­ścił swój wiersz: ”Cho­ciaż my­ślisz, że na­le­żę do Moż­nych Po­sia­da­czy Praw­dy ja— sa­mot­ny — sta­le ją od­kry­wam i wciąż mi jej za ma­ło, cią­gle głod­ny bez prze­rwy jej szu­kam wo­kół i w mo­im sko­ła­ta­nym ser­cu”.

Moż­na więc po­wie­dzieć, że tym za za­mknię­ty­mi drzwia­mi po­dał się jak na ta­cy, nie­któ­rzy mo­gli­by na­wet uznać, że za bar­dzo. Jed­nak Adam Ze­lga do­głęb­nie spra­wę prze­my­ślał: je­śli list prze­czy­ta nie­wie­rzą­cy al­bo zwo­len­nik in­nej wia­ry, to się nie wy­stra­szy, że go pro­boszcz za­mie­rza na si­łę na­wra­cać. Po dru­gie, mo­że to oso­bi­ste wy­zna­nie za­chę­ci ko­goś do wła­sne­go i oka­że się, że czło­wiek ma w gło­wie wy­pa­czo­ny ob­raz Bo­ga, że obaj nie wie­rzą w to sa­mo.

Spo­rzą­dził więc Ze­lga li­stę pa­ra­fian, któ­rych nie wi­dział na oczy, od­kąd w dwa ty­sią­ce pierw­szym ob­jął pa­ra­fię pod we­zwa­niem bło­go­sła­wio­ne­go Ed­mun­da Bo­ja­now­skie­go na war­szaw­skim Ur­sy­no­wie, zwa­nym nie­gdyś sy­pial­nią sto­li­cy, dziś jed­ną z naj­bo­gat­szych w kra­ju. No­wo po­wsta­ją­ce apar­ta­men­tow­ce, wil­lo­we are­ały i knajp­y przy­cią­ga­ją mło­dych. Miesz­ka­ją tu zna­ni pił­ka­rze, zwłasz­cza Le­gii.

WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MODO WI­DZE­NIA KRO­PECZ­KO

To opo­wieść o bó­lu utra­ty i fe­no­me­nie po­cie­sze­nia

Mo­ni­ka Na­gór­ko ma pię­cio­ro dzie­ci. Tro­je po tej, dwo­je po tam­tej stro­nie. Naj­więk­sze ma metr dwa­dzie­ścia pięć wzro­stu, naj­mniej­sze, Ania, sześć mi­li­me­trów, na­stęp­ny w ko­lej­no­ści, Ku­buś, zdą­żył uro­snąć do sie­dem­na­stu. Kie­dy Pa­we­łek, ten naj­więk­szy, skoń­czył rok, usły­szał od ro­dzi­ców: — W brzusz­ku ma­my jest dzi­dziuś. — Oglą­da­li wspól­nie ry­sun­ki pło­du z książ­ki pro­fe­so­ra Fi­jał­kow­skie­go: tu dzi­dziuś ma czte­ry ty­go­dnie, tu sześć, osiem; ba­wi­li się w gła­ska­nie je­go stó­pek.

Pięt­na­ste­go mar­ca (do dat Mo­ni­ka Na­gór­ko — ma­te­ma­tyk — ma pe­dan­tycz­ną pa­mięć) za­czy­na pla­mić. Kie­dy na USG le­karz stwier­dza: — Ser­ce dziec­ka od dwóch ty­go­dni nie bi­je — my­śli: — To nie­praw­da. To sen. — Póź­niej do­wie się, że ko­bie­ta w szo­ku po­tra­fi za­py­tać: — A czy jest na to ja­kieś le­kar­stwo? — bo prze­cież tak o sie­bie dba­ła, bo tak bar­dzo te­go dziec­ka chcia­ła. Bo ta­ka jest po­wszech­na wie­dza o po­ro­nie­niach, że trze­ba się o nie po­sta­rać, ćpać, pić. W po­rad­ni­kach me­dycz­nych in­for­ma­cji o prze­bie­gu po­ro­nie­nia nie ma, więc są­dzi się: to ta­ka ob­fit­sza mie­siącz­ka. — Głu­pio się są­dzi — mó­wi Mo­ni­ka. W dro­dze do szpi­ta­la już bar­dzo krwa­wi, ma bo­le­sne skur­cze. Na izbie przy­jęć tłum. Pie­lę­gniar­ki po­iry­to­wa­ne, krzy­czą. Le­karz, do któ­re­go tra­fia, war­czy: — Nie ła­ska pę­cherz wy­próż­nić? — Ba­da ostro, szyb­ko. Mo­ni­ka: — Wy­ję na tym fo­te­lu z bó­lu, a po­łoż­na py­ta: da­ta uro­dze­nia, ad­res, imio­na ro­dzi­ców i tak da­lej. Ja do niej: pro­szę wpu­ścić mę­ża, za drzwia­mi cze­ka, wy­peł­ni for­mu­larz. Nie zgo­dzi­li się. — A za ko­ta­rą sły­chać bi­cie ser­ca cu­dze­go dziec­ka: ja­kąś pa­cjent­kę pod­łą­czy­li do apa­ra­tu KTG.

WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MOŻY­CIE WE­WNĘTRZ­NE

To opo­wieść o cier­pli­wej mi­ło­ści mię­dzy śpią­cy­mi a ty­mi, co na ja­wie

Te­go dnia, kie­dy sąd w Me­dio­la­nie zgo­dził się, że­by odłą­czyć od apa­ra­tu­ry pod­trzy­mu­ją­cej ży­cie Elu­anę En­gla­ro, od szes­na­stu lat w śpiącz­ce, Hu­bert Krzyw­kow­ski w Płoc­ku ma­lo­wał Eli pa­znok­cie, Ja­ni­na Wal­cza­ko­wa opo­wia­da­ła He­nio­wi, dla­cze­go w ich miesz­ka­niu za­ło­ży­ła łań­cuch. W Po­zna­niu Ma­rian­na Mich­na ką­pa­ła Ste­fa­na.

***

Przed po­ma­lo­wa­niem pa­znok­ci Hu­bert zwy­kle ro­bi Eli ma­ni­cu­re. Mó­wi: — Eluś, po­każ mi pa­lusz­ki. — Za pierw­szym ra­zem Ela prze­waż­nie nie re­agu­je, za dru­gim, trze­cim de­li­kat­nie pro­stu­je pal­ce z przy­kur­czu. Jak Hu­bert chce Elę ucze­sać, pro­si: — Unieś trosz­kę gło­wę — i ona uno­si. Tyl­ko trze­ba prze­ma­wiać pew­nym, rów­nym gło­sem, że­by się nie zde­ner­wo­wa­ła, bo na ja­wie ro­bi­ła to czę­sto. We śnie wy­ci­szy­ła się, sto­no­wa­ła. Tyl­ko nie­kie­dy wy­bu­cha prze­cią­głym chra­pli­wym krzy­kiem, co brzmi jak sko­wyt, a wy­do­by­wa się — Hu­bert jest pe­wien — z sa­me­go środ­ki Eli, z te­go miej­sca, któ­re na ja­wie nie po­zwa­la­ło jej żyć, a we śnie nie da­je za­snąć. Na pięć­dzie­siąt trzy la­ta swe­go ży­cia Ela śpi dwa. Przed­tem już dwa ra­zy pró­bo­wa­ła czmych­nąć. Kie­dyś po­wia­da: — Hu­ber­cik, ja tyl­ko her­ba­tę zro­bię. — Ale coś dłu­go z kuch­ni nie wra­ca. Za­glą­da tam Krzyw­kow­ski, a czaj­nik pa­ru­je, Ela na pod­ło­dze le­ży, fiol­ka po ta­blet­kach pu­sta. Le­ka­rze ją od­ra­to­wa­li. Nie mi­nę­ło du­żo cza­su, a znów prze­cią­gnę­li na tę stro­nę. Do naj­lep­szych szpi­ta­li z nią jeź­dził, dziś o de­pre­sji wie wszyst­ko — bo Ela ma jej naj­cięż­szą po­stać, z za­ko­do­wa­nym przy­mu­sem sa­mo­bój­stwa.

WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MOTA­JEM­NI­CA TRZE­CIE­GO PRO­MIE­NIA

To opo­wieść o cu­dach co­dzien­nych — nie do­tkniesz ich, nie wło­żysz pal­ca, nie zo­ba­czysz, a jed­nak dzie­ją się nie­ustan­nie, w każ­dej chwi­li go­to­we do sko­ku z nie­ba na zie­mię

Przed cu­dem Mag­da­le­na Go­la­now­ska, z za­wo­du se­kre­tar­ka, wio­dła w Prusz­ko­wie pod War­sza­wą zwy­czaj­ne ży­cie: ani cięż­kie, ani lek­kie. By­ło w nim miej­sce na dwo­je dzie­ci, mę­ża oraz dwa psy am­staf­fy. Za nie­zwy­czaj­ny w tym ży­ciu moż­na uznać tyl­ko fakt, że star­szą cór­kę uro­dzi­ła, gdy mia­ła sie­dem­na­ście lat i wte­dy by­ło naj­cię­żej. Dla­te­go Go­la­now­ska od ma­łe­go wkła­da­ła dzie­ciom do gło­wy: — Wy mo­je­go błę­du nie zrób­cie.

Jest wio­sna dwa ty­sią­ce pią­te­go ro­ku. Mag­da my­je na­czy­nia po ko­la­cji. W drzwiach kuch­ni sta­je Adam, jej syn. — Ma­mo, po­zna­łem dziew­czy­nę. Wpa­dli­śmy.

I tak ani cięż­kie, ani lek­kie ży­cie Mag­dy w jed­nej chwi­li za­czy­na wa­żyć to­nę — ta­lerz roz­trza­sku­je się o pod­ło­gę.

— Po­wie­dzia­łam: to dziec­ko nie mo­że się uro­dzić. — Gdyż przed cu­dem prze­rwa­ne ży­cie nie wy­da­wa­ło się Mag­dzie mniej­szym złem niż ży­cie zruj­no­wa­ne. Ale Adam wpa­da w fu­rię, ko­mu­ni­ku­je mat­ce, że się wy­pro­wa­dza. Z dziew­czy­ną, Do­ro­tą, wy­naj­mu­ją ta­nio miesz­ka­nie w jej stro­nach, prze­szło sto ki­lo­me­trów od War­sza­wy. Że­by ich utrzy­mać je­dzie na bu­do­wę, do An­glii, raz na dwa mie­sią­ce przy­jeż­dża, ale z mat­ką się nie kon­tak­tu­je, ho­no­ro­wy chło­pak jak dia­bli.

Ży­cie Mag­dy sta­je się jesz­cze cięż­sze. Wszyst­ko przez sny. Jed­nej no­cy wi­dzi nie­mow­lę, dziew­czyn­kę pła­czą­cą z gło­du. Mag­da wie, że to jej wnucz­ka, chce na­kar­mić ją bu­tel­ką mle­ka, ale nie mo­że, bo to dziec­ko nie ma twa­rzy. Bu­dzi się z krzy­kiem, spo­co­na. — Pio­trek — mó­wi do mę­ża — ja mam prze­czu­cie, z tym dzie­cia­kiem coś bę­dzie nie tak. — A on: — Nie kracz.

Jed­nak sen po­wra­ca, drę­czy.

La­tem Adam za­wo­zi dziew­czy­nę do Sie­dlec, do swo­jej bab­ki; nie chce, że­by Do­ro­ta by­ła sa­ma, gdy za­cznie ro­dzić. Je­de­na­ste­go wrze­śnia nę­ka­na sna­mi Mag­da do­sta­je stam­tąd wia­do­mość: ma wnucz­kę. —Zdro­wa? — py­ta Ada­ma. Ten przez dłuż­szą chwi­lę mil­czy: — Nie.

Gdy Mag­da od­twa­rza na­stę­pu­ją­ce po­tem se­kun­dy, to jak­by spa­da­ła z urwi­ska w ja­kąś mrocz­ną cze­luść: Adam wy­ja­śnia, że dziec­ko ma roz­sz­cze­pio­ne pod­nie­bie­nie i war­gi. Le­ży w in­ku­ba­to­rze, bo le­ka­rze po­dej­rze­wa­ją cięż­ką wa­dę ser­ca. Na to jej mąż: — Wy­kra­ka­łaś. Bo ko­mu czło­wiek bez twa­rzy się śni.

I tak, choć ży­cie Mag­dy ma już gru­bo po­nad to­nę, przez te sło­wa wa­ży te­raz co naj­mniej to­ny dwie. Bo ta­ka myśl nie da­je jej od­tąd spo­ko­ju: nie chcia­łaś, że­by się uro­dzi­ło, to two­ja wi­na, to twój wstyd. Ale jesz­cze nie wie, że to do­pie­ro po­czą­tek, że cię­ża­ru przy­bę­dzie. Bo ze szpi­ta­la przy­cho­dzą zło­wróżb­ne wie­ści: dziec­ko ma po­twor­ne ci­śnie­nie, po­nad dwie­ście, si­nie­je. A w Sie­dl­cach nie ma kar­dio­lo­ga dzie­cię­ce­go; kie­dy wresz­cie zja­wia się po trzech dniach i ro­bi ma­łej echo­ser­ce, ka­że na­tych­miast we­zwać ka­ret­kę i na sy­gna­le prze­wieźć ją do spe­cja­li­stycz­ne­go szpi­ta­la w War­sza­wie.

W tym sa­mym cza­sie, gdy ro­dzi­ce dziec­ka tłu­ką się pe­ka­esem za ka­ret­ką, Mag­da pę­dzi do szpi­ta­la tak­sów­ką. Jest przed ni­mi. — Tyl­ko jed­no mia­łam w gło­wie: jak naj­szyb­ciej ją zo­ba­czyć. — I oto w tym bie­gu na spo­tka­nie z cu­dem na­stę­pu­je, być mo­że de­cy­du­ją­cy, przy­sta­nek: Mag­da wpa­da na od­dział, wi­dzi, otwie­ra­ją się drzwi sa­li za­bie­go­wej, wio­zą ją. I w cią­gu tych pa­ru se­kund, za­nim znów wło­żą dziec­ko do in­ku­ba­to­ra i za­trza­sną ko­lej­ne drzwi, praw­do­po­dob­nie roz­strzy­ga się klu­czo­wy dla tej hi­sto­rii spór mię­dzy ego­izmem i mi­ło­ścią. Bo nie wia­do­mo, dla­cze­go to pod­łą­czo­ne do nie­zli­czo­nych ka­bli stwo­rze­nie wiel­ko­ści kur­cza­ka, o znie­kształ­co­nej twa­rzy, wy­da­je się Mag­dzie naj­cen­niej­sze na świe­cie. — To by­ło jak do­tyk świa­tła. Nie — po­pra­wia się — nie do­tyk. Szarp­nię­cie.

I kie­dy Mag­da tak stoi po­ra­żo­na tym do­zna­niem, zbli­ża się do niej dok­tor Wie­te­ska, kar­dio­log. Wy­li­cza: dziec­ku za­my­ka się aor­ta, ma nie­pra­wi­dło­wą bu­do­wę ser­ca, a przede wszyst­kim nie­ule­czal­nie po­więk­szo­ny pień płuc­ny, roz­sz­cze­pie­nie twa­rzy przy tym to pest­ka. Od tej li­ta­nii Mag­dzie krę­ci się w gło­wie. Py­ta: — Prze­ży­je? — Nie wiem.

I tak ży­cie Mag­dy wa­ży już pew­nie to­ny trzy.

Tym­cza­sem dziec­ko jest in­ten­syw­nie przy­go­to­wy­wa­ne do ope­ra­cji, któ­ra ma przy­wró­cić wła­ści­wą pra­cę ser­ca; trze­ba mu prze­szcze­pić ka­wał­ki tęt­ni­cy szyj­nej do aor­ty płuc­nej. Bez te­go umrze. Ale choć kar­mio­ne son­dą do­żo­łąd­ko­wą, nie przy­by­wa na wa­dze. Wi­dok w in­ku­ba­to­rze: pod oboj­czy­kiem ma wbi­tą pół­cen­ty­me­tro­wą ru­rę, któ­ra pro­wa­dzi bez­po­śred­nio do ser­ca, za­po­bie­ga­jąc za­mknię­ciu aor­ty. Gdy dziec­ko otwie­ra bu­zię, za­miast gar­dła wi­dać tyl­ko ka­ble. Nie moż­na wziąć go na rę­ce, przy­tu­lić. Le­ży w sa­mot­no­ści, nie­ru­cho­mo, jak­by roz­pię­te na krzy­żu sple­cio­nym z ka­bli.

W tych dniach w ży­ciu Mag­dy spraw­dza się po­rze­ka­dło, że nie­szczę­ścia cho­dzą pa­ra­mi: jej mąż tra­ci pra­cę, a sa­me pam­per­sy dla dziec­ka kosz­tu­ją for­tu­nę. Do cia­sne­go miesz­ka­nia w Prusz­ko­wie spro­wa­dza­ją się Adam z Do­ro­tą, że­by być bli­żej szpi­ta­la. Wte­dy ży­cie Mag­dy wa­ży już naj­mniej to­ny czte­ry.

Ale, nie wie­dzieć cze­mu, za­czy­na­ją po­ja­wiać się w nim cu­dow­ne prze­bły­ski. Bo oto na­raz oka­zu­je się, że ta bie­da, ta cia­sno­ta w prze­dziw­ny spo­sób wy­zwa­la ja­kąś od­święt­ną, rzecz moż­na, uro­czy­stą ener­gię. Mag­da dla wszyst­kich go­tu­je obia­dy, Do­ro­ta my­je ga­ry, ro­dzi­na or­ga­ni­zu­je zrzut­kę na pie­lu­chy, Piotr zaj­mu­je się trans­por­tem do szpi­ta­la. Przed­tem, gdy ży­cie by­ło lżej­sze, Mag­da nie do­świad­czy­ła ta­kiej co­dzien­nej ce­le­bra­cji naj­prost­szych czyn­no­ści — wszyst­ko w ja­kiejś so­li­dar­nej, wy­peł­nio­nej ocze­ki­wa­niem ci­szy.

I w tę ci­szę, w tę od­święt­ność pa­da grom z ja­sne­go nie­ba: dziec­ko zo­sta­je za­ra­żo­ne sep­są, an­ty­bio­ty­ki nie za­ska­ku­ją, od­dy­cha za nie re­spi­ra­tor. Jest w śpiącz­ce. Go­la­now­ska: — Nie wy­da­wa­ła już żad­ne­go dźwię­ku, bo pod­czas in­tu­ba­cji uszko­dzi­li jej stru­ny gło­so­we. Ta­ki ludz­ki kłę­bek, jak­by już nie z te­go świa­ta.

WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MO - WER­SJA DE­MOO Ulicz­ni­cy

Czy­tel­nik po­wi­nien być uprze­dzo­ny, że w książ­ce Elż­bie­ty Isa­kie­wicz na­tra­fi na anio­łów, że przy­naj­mniej raz ktoś z tam­te­go świa­ta de­li­kat­nie, lecz wy­raź­nie in­ge­ru­je w spra­wy świa­ta te­go i że w tle nie­kie­dy się czu­je obec­ność Pan Bo­ga. Ale też czy­tel­nik mu­si wie­dzieć, że jest to zbiór re­por­ta­ży prze­raź­li­wie ziem­skich, nie ma­ją­cych nic wspól­ne­go z tzw. „re­ali­zmem ma­gicz­nym”. Wszyst­ko jest do spraw­dze­nia. Au­tor­ka nie zmie­nia na­zwisk bo­ha­te­rów (w każ­dym ra­zie nie wszyst­kich), wska­zu­je miej­sce i czas ak­cji. We wstę­pie Au­tor­ka de­kla­ru­je, co jest oso­bli­wo­ścią ksiąz­ki: „jej te­ma­tem jest do­bro”. Ta­kie za­ło­że­nie mo­że być sa­mo­bój­cze. Opo­wie­ściom z do­brym za­koń­cze­niem gro­zi ba­nał, prze­sło­dze­nie, dy­dak­tycz­ny wy­dźwięk, któ­ry, je­śli jest po­ży­tecz­ny, to dla li­te­rac­kie­go dzie­ła za­bój­czy. Tyl­ko że re­por­ta­że Elż­bie­ty Isa­kie­wicz z „bu­du­ją­cy­mi” opo­wiast­ka­mi nie ma­ją nic wspól­ne­go. Je­śli mo­wa w nich o do­bru, to o ta­kim, któ­re zo­sta­ło wy­pa­trzo­ne w gąsz­czu zła, ludz­kiej sła­bo­ści i nę­dzy. Isa­kie­wicz nie uda­je, że ży­je na pla­ne­cie szczę­śli­wej. Ży­je wśród okrop­no­ści na­sze­go świa­ta i w tym na­szym okrop­nym świe­cie tro­pi te iskier­ki do­bra, któ­re w nim są, nie­ste­ty, zwy­kle nie­zau­wa­ża­ne. Ta­kie jak pił­kar­ska dru­ży­na bez­dom­nych, jak Atlan­tis (od­wyk wię­zien­ny), jak je­zu­ita Olek, któ­ry przed wstą­pie­niem do klasz­to­ru ła­mał lu­dziom szcze­ki, jak ano­ni­mo­wi al­ko­ho­li­cy i nar­ko­ma­ni, jak ks. Pa­weł Do­brzyń­ski, pal­lo­tyn, sta­le z dzieć­mi na od­dzia­le on­ko­lo­gii i wie­le, wie­le in­nych. Czę­sto py­ta­my, „skąd zło?”, „dla­cze­go ty­le zła?”. Po prze­czy­ta­niu „Ulicz­ni­cy” trud­no się nie za­du­mać nad py­ta­niem „skąd to do­bro?”. Ty­le do­bra tam, gdzie, na do­brą spra­wę, wca­le nie po­win­no się by­ło ob­ja­wić.

Ks. Adam Bo­niec­kiO au­tor­ce

Elż­bie­ta Isa­kie­wicz — pi­sar­ka, re­por­ta­żyst­ka, pu­bli­cyst­ka. Lau­re­at­ka licz­nych wy­róż­nień, w tym pierw­szej na­gro­dy Unii Eu­ro­pej­skiej w kon­kur­sie dzien­ni­kar­skim „Ra­zem prze­ciw dys­kry­mi­na­cji” za re­por­taż o sy­tu­acji cu­dzo­ziem­ców w Pol­sce (2011) i Na­gro­dy Mi­ni­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­we­go za książ­kę „Ust­na har­mo­nij­ka. Re­la­cje Ży­dów, któ­rych ura­to­wa­li od Za­gła­dy Po­la­cy” (2001). Jej książ­ka „Czer­wo­ny ołó­wek” o za­po­mnia­nym pol­skim dy­plo­ma­cie, któ­ry w cza­sie woj­ny ura­to­wał ty­sią­ce ist­nień, zo­sta­ła mia­no­wa­na do Na­gro­dy Li­te­rac­kiej im. Jó­ze­fa Mac­kie­wi­cza (2004).

Pu­bli­ko­wa­ła m.in. w „Ga­ze­cie wy­bor­czej”, „New­swe­eku” i „Ty­go­dni­ku Po­wszech­nym”. Re­por­ta­że psy­cho­lo­gicz­no-spo­łecz­ne dru­ko­wa­ne w tym ostat­nim oraz w „Du­żym For­ma­cie” uka­za­ły się w zbio­rze „Ulicz­ni­ca” (2011).

Au­tor­ka blo­go­we­go fo­rum ty­go­dni­ka „New­swe­ek” i One­tu. Jej stro­na in­ter­ne­to­wa www.fa­ce­bo­ok.com/E.Isa­kie­wicz, na któ­rej umiesz­cza mi­nia­tu­ry li­te­rac­kie, cie­szy się uzna­niem wie­lu ty­się­cy fa­nów.

Miesz­ka w War­sza­wie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: