Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Veto! Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Veto! Tom 3 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 419 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

XI.

W noc let­nią, po­god­ną, gwiaź­dzi­stą, woda dnie­pro­wa roz­le­wa­ją­ca się sze­ro­kim ko­ry­tem pod Czer­ka­sa­mi, wy­da­wa­ła się zda­la sre­brzy­stą wstę­gą wiel­ką, po­ły­sku­ją­cą w xię­ży­co­wym bla­sku. Pły­nę­ła rą­czo wśród łąk ba­gni­stych, roz­pry­sku­jąc się bia­łą pia­ną na ka­mie­niach i po­ro­hach, lub z szu­mem opły­wa­jąc do­ko­ła licz­ne w tem miej­scu ostro­wy. Z pól i łąk mo­krych pod­no­si­ły się ku nie­bu mgły bia­łe i jak dym roz­pły­wa­ły w po­wie­trzu. Do­ko­ła ci­sza…. to jest ludz­kich gło­sów ani krzy­ków sły­chać nie było, – lecz za to inna mowa, har­mo­nij­na i dźwięcz­na, przej­mu­ją­ca i uro­czy­sta a z mi­lio­nów zło­żo­na gło­sów, na­peł­nia­ła prze­strzeń całą…. Lasy wtó­ro­wa­ły szu­mem swym rze­ce; na ostro­wach ko­ły­sa­ły się drzew ko­na­ry, strą­ca­jąc su­che lub zwię­dłe li­ście, któ­re spa­da­ły ze szme­rem na ba­gni­stą zie­mię lub na fale rze­ki; z mo­czar pod­no­sił się cały chór gło­sów roz­licz­nych, któ­rym od­po­wia­dał krzy­kiem ptak na­gle obu­dzo­ny, z ło­sko­tem trze­po­cąc skrzy­dła­mi. Z fu­to­rów, wsi da­le­kich i Czer­kas są­sied­nich, do­cho­dzi­ło psów uja­da­nie a cza­sem wy­cie prze­cią­głe, ża­ło­śne.

Te­raz gdy lu­dzie spa­li, kie­dy ich wi­dać nie było, przy­ro­da cała zda­wa­ła się wol­niej, swo­bod­niej od­dy­chać, zda­wa­ła się wła­snem nie­krę­po­wa­nem cie­szyć się ży­ciem, wła­sną dla sie­bie jeno cheł­pić się pięk­no­ścią. Nig­dy z wie­czo­ra bla­ski xię­ży­ca nie ła­ma­ły się w tak róż­no­rod­ne kształ­ty i cie­nie wśród ja­rów, wy­so­czyzn i uro­czysk, nig­dy rze­ka nie szem­ra­ła tak gło­śno i swo­bod­nie, lasy nie szu­mia­ły tak do­no­śnie, nig­dy mowa łąk, mo­cza­rów i ste­pów da­le­kich, nie była tak dźwięcz­ną, jak w tej noc­nej po­rze, kie­dy już oko ludz­kie tych cza­rów nie wi­dzia­ło, ani ucho sły­szeć ich nie mo­gło. Wy­bie­ga­ły te­raz z ukry­cia roz­ma­ite małe zwie­rząt­ka, kre­ty, su­sły i pła­zy róż­ne lub wy­la­ty­wa­ły pta­ki noc­ne ką­pać się w xię­ży­co­wych pro­mie­niach i bu­jać swo­bod­nie bez lęku….

Aż na­gle roz­pierz­chło się i uci­chło wszyst­ko…. jeno rze­ka pły­nę­ła za­wsze szu­miąc jed­na­ko i wiatr lek­ki po­ru­szał ga­łę­zia­mi drzew na ostro­wach i gnał przed sobą mgły bia­łe…. Zda­la dały się sły­szeć kro­ki zbli­ża­ją­cych się lu­dzi i echo roz­mo­wy gło­śnej.

Brze­giem Dnie­pru szło dwóch lu­dzi zwol­na, za­trzy­mu­jąc się co mo­ment. Byli na ma­łym wzgór­ku, z któ­re­go jak na dło­ni wi­dać było Czer­ka­sy, a po za­tem mia­stem dal­sze sło­bo­dy i sio­ła…. Domy w mie­ście li­che, drew­nia­ne, pię­ły się pod górę i cią­gnę­ły jed­nym sze­re­giem aż do bło­nia dnie­pro­we­go, ota­cza­jąc w oko­ło ostróg, czy­li za­mek kró­lew­ski. Ostróg duży, oszań­co­wa­ny, na nie­wiel­kim sto­ją­cy wzgór­ku, z jed­nej stro­ny od rze­ki oto­czo­ny wa­łem, za­ry­so­wy­wał się czar­ną, nie­fo­rem­ną pla­mą na roz­ja­śnio­nem tle ho­ry­zon­tu.

Lu­dzie ci przy­sta­nę­li i za­mil­kli. Star­szy, lat śred­nich męż­czy­zna, wy­so­ki, bar­czy­sty, w wiel­kiej czap­ce ba­ra­niej, miał na so­bie strój dziw­ny, na poły ta­tar­ski, a na poły ko­zac­ki: żu­pan krót­ki z pa­sem skó­rza­nym, za któ­rym bo­ga­ta rę­ko­jeść ja­ta­ga­nu po­ły­ski­wa­ła; u le­we­go boku zwi­sa­ła krzy­wa sza­bla ta­tar­ska; skó­ra ba­ra­nia do góry weł­ną ob­ró­co­na a spię­ta u szyi klam­rą srebr­ną, prze­wie­szo­na była przez ple­cy. W ręku miał ro­dzaj ma­łe­go cze­ka­na, na któ­rym chwi­la­mi się wspie­rał. Z pod czap­ki wy­my­ka­ły się wło­sy, dłu­gie, ciem­ne, w nie­ła­dzie spa­da­jąc na ra­mio­na. W tym mo­men­cie pro­mie­nie xię­ży­ca rzu­ca­ły się wprost na twarz jego, oświe­tla­jąc rysy gru­be, wiel­kie, wśród któ­rych szcze­gól­ną zwra­ca­ły uwa­gę usta sze­ro­kie, mię­si­ste a wy­wró­co­ne; wąs su­mia­sty spa­dał na dół po za krót­ko przy­strzy­żo­ną bro­dę.

Po­pra­wił owo fu­tro ba­ra­nie na so­bie, rękę lewą przy­ło­żył do czo­ła, jak­by się chro­niąc od pro­mie­ni xię­ży­ca i spoj­rzał w dal, ku Czer­ka­som a po­tem prze­szedł wzro­kiem do­ko­ła po dal­szych sło­bo­dach, ostro­wach dnie­pro­wych, łą­kach i mo­cza­rach. Rękę pra­wą z to­por­kiem pod­niósł i za­to­czył wiel­ki krąg w po­wie­trzu.

– Patrz! – za­wo­łał, uka­zu­jąc na gwiaź­dzi­ste nie­bo – na­uczył mnie je­den mnich uczo­ny czy­tać w tych oczach nie­bie­skich, któ­re ku nam mru­ga­ją…. Tam jest na­pi­sa­ne: Rok przy­szły: 1648, wiel­ki rok…. krwa­wy rok! Wszyst­ko to na­sze! Czer­ka­sy, Czeh­ryn, Kor­suń…. wszyst­ko go­to­we!… Ej wody wy czy­ste, nie tak nie­ba­wem pie­nić się i szu­mieć bę­dzie­cie, gdy set­ki cza­jek pusz­czą się po was, jak strza­ły!

Wzrok mó­wią­ce­go za­pa­lił się ogniem…. Za­milkł i pa­trzył w prze­strzeń, jak­by w upo­je­niu; – noz­drza mu się roz­dy­ma­ły sze­ro­ko i otwie­ra­ły usta, czer­piąc chci­wie po­wie­trze…. Wiel­ka jego po­stać ro­sła i pod­no­si­ła się ku my­ślom czy ma­rze­niom, ja­kie się ro­dzi­ły w du­szy.

Za­pa­łu tego snadź nie po­dzie­lał jego to­wa­rzysz, po­dob­nie odzia­ny, jeno miał jesz­cze łuk z koł­cza­nem na ple­cach. Młod­szy był znacz­nie; twarz miał chu­dą, mi­zer­ną, ogo­rza­łą od słoń­ca; usta wąz­kie i za­ci­śnię­te, oczy małe a za­wsze pra­wie w dół spusz­czo­ne lub uni­ka­ją­ce otwar­te­go spoj­rze­nia, nada­wa­ły jej wy­raz za­wzię­to­ści i chy­tro­ści za­ra­zem. I te­raz miał gło­wę ku zie­mi po­chy­lo­ną a jeno cza­sem, jak­by ukrad­kiem, spo­zie­rał na star­sze­go kom­pa­na.

– Czy wy jeno, pa­nie pi­sa­rzu – ozwał się po chwi­li – pew­ni je­ste­ście?…

– Cha! cha! cha! – dzi­ko za­śmiał się star­szy. – Czym ja pe­wien? Na­go­to­wa­łem już żyt­nioj sa­ła­ma­chy z bu­zy­no­wym mo­ło­kom, na przy­ję­cie….

– A ata­man Ba­ra­basz?… – prze­rwał znów młod­szy.

– Już ty się nie bój ani Ba­ra­ba­sza, ani czor­ta, jeno mnie słu­chaj!

Za­milkł i zno­wu spoj­rzał do­ko­ła.

– A prze­cie! – za­wo­łał na­gle, jak­by sam do sie­bie – skoń­czy się raz to uda­wa­nie nik­czem­ne! Pierś wol­niej od­dy­cha, gdy się po­zby­ła tego cię­ża­ru, ja­kim ją przy­gnie­cio­no. Po co mnie Ba­ra­ba­szów i ko­mi­sa­rzy kró­lew­skich i puł­kow­ni­ków?… Re­ge­stra im przed­sta­wiać? A na co mi to?…. U mnie ro­gestr go – towy…. krzyk­nę: Hej mo­łoj­cy za­po­roz­cy! i zle­cą się jak pta­ki z Niżu i ze ste­pów ku mnie…. Oni już wie­dzą, że Chmiel­nic­ki, nie Ba­ra­basz, otu­ma­nić się nie da….

Urwał i żywo zwró­cił się ku kom­pa­no­wi swe­mu.

– A ty, Krzy­czew­ski, cze­mu mil­czysz jak pień? – spy­tał, wi­dząc, iż on z po­chy­lo­ną gło­wą stał w po­nu­rej po­grą­żo­ny za­du­mie.

Na­zwa­ny Krzy­czew­skim pod­niósł wzrok na Chmiel­nic­kie­go i od­parł:

– A co mam rzec? Strasz­ne go­tu­ją się rze­czy, to wi­dzę….

– I bo­isz się, za­ję­cza du­szo! – krzyk­nął Chmiel­nic­ki.

Krzy­czew­ski rzu­cił się na­przód gwał­tow­nie, snadź go ta obe­lga do ży­we­go do­tknę­ła, ale wnet się strzy­mał i rzekł gło­sem spo­koj­nym:

– Nie boję się, ale my­ślę, na jaki się to ko­niec ob­ró­ci….

– Re­spi­ce fi­nem! – za­śmiał się Chmiel­nic­ki – tak mię uczy­li OO. Je­zu­ici w Ja­ro­sła­wiu; ano, głu­pi­by był, kto­by pa­trzył na ko­niec, po­cząt­ku nie zro­biw­szy…. Ale z was każ­dy taki…. ze­rwie się do czy­nu, a po­tem się za­lęk­nie i stchó­rzy…. po­zry­wa tamy na rze­ce a po­tem pada na zie­mię i cze­ka aż go woda za­le­je i za­to­pi…. Ty szlach­cic, Krzy – czew­ski i krew szla­chec­ka mor­du­je cię tak sro­dze…. Wiem ja to, bom i ja szlach­cic z ro­dzi­ca, a wie­le lat mi­nę­ło, za­nim krew mat­ki ko­zacz­ki zwal­czy­ła oj­cow­ską…. Ale te­raz…. du­sza zna jed­nę tyl­ko ko­za­czą dum­kę, pierś jed­no tyl­ko, dnie­pro­we po­wie­trze!…

– Pa­nie pi­sa­rzu – ozwał się Krzy­czew­ski – nie lę­kam się ja ni­cze­go, bo zresz­tą, co stra­cić mogę? Ży­cie, na któ­rem mi nie za­le­ży…. nic wię­cej. Je­że­li my­ślę a fra­su­ję się, to jeno lę­kam się o was i o tych wszyst­kich, któ­rzy na śmierć pew­ną z wami pój­dą. Wiem ją, że część re­ge­stro­wych ko­za­ków wam nie­przy­chyl­na, pój­dzie za Ba­ra­ba­szem, a Ba­ra­basz zro­bi to, co Rzpl­ta każe…. My zaś zo­sta­nie­my sami….

– Głu­pi ty! – wrza­snął Chmiel­nic­ki. – A czy ty my­ślisz, że ja na oślep idę?… Głu­pi ty i wszy­scy, któ­rzy tak my­śli­cie! A co mi re­ge­stro­wi zna­czą? Pój­dą oni zresz­tą wszy­scy za mną…. jak pój­dą dra­by i pa­cho­ły wszyst­kie, któ­rych sta­ro­sto­wie na zam­kach trzy­ma­ją.. Jak ta mlecz­na dro­ga na nie­bie, ta­kim sze­re­giem pój­dą za mną, gdzie ze­chcę!… Czy ty my­ślisz, że ja taki głu­pi jak Paw­luk, Hu­nia albo Ostra­ni­ca? To chło­py pod­łe, a mnie nie dar­mo popy w Ki­jo­wie, zaś Je­zu­ici w Ja­ro­sła­wiu dwóch ro­zu­mów uczy­li…. Mam ja prze­to ro­zum szla­chec­ki, aby z pa­na­mi ga­dać i przed

Kró­lem Je­go­mo­ścią po­kło­ny bić a ora­cyę ła­ciń­ską po­wie­dzieć, a mam też ro­zum ko­za­czy, któ­ry gdy gęba po ła­ci­nie mówi, albo gdy kark się ugi­na, roz­my­śla, jak­by do mo­łoj­ców swo­im ję­zy­kiem krzyk­nąć a roz­mach­nąć się tak, aby od Czar­ne­go aż po Ki­jów i da­lej – ja był pan!

Krzy­czew­ski słu­chał mowy Chmiel­nic­kie­go w mil­cze­niu, ale snadź prze­ko­na­ny nie był, bo za­pał słów tych nie ogar­niał go cale. Ko­rzy­sta­jąc z prze­rwy, wtrą­cił:

– Ja wam wszak­że za­wż­dy po­wta­rzam, iż le­piej jest z Kró­lem w po­ro­zu­mie­niu iść…. Król prze­cie obie­cu­je wszyst­ko, by­le­by z Ta­ta­ry harc roz­po­cząć, a Tur­cyę do woj­ny na­kło­nić….

Chmiel­nic­ki żach­nął się gwał­tow­nie i cze­ka­nem w zie­mię ude­rzył….

– A! – za­wo­łał – na­ga­da­li to­bie już ci owa­cy sy­no­wie roz­ma­itych jak wi­dzę bred­ni! Ja ci zaś po­wiem tak: wody dnie­pro­wej nie za­wró­cisz, toż nie za­wró­cisz już te­raz i tego po­to­ku nie­na­wi­ści w 'du­szach ko­za­czych. Nie dar­mo od lat tylu igra­no z ogniem. By­łeś prze­cie na Si­czy, sły­sza­łeś, co tam mówi star­szy­zna, ata­ma­ni ko­szo­wi i ku­ren­ni, co mówi po­spól­stwo…. Ode­bra­no im wszyst­ko, za­mie­nio­no w chłop­stwo, nad po­ro­hem dnie­pro­wym po­sta­wio­no twier­dzę Ku­dak…. Bun­to­wa­li się wpraw­dzie Paw­luk i Su­li­ma, Ostra­ni­ca i Hu­nia, ale bun­ty te głu­pie były, bo nie obej­mo­wa­ły ca­ło­ści. Te­raz rzecz inna: na ca­łej tej prze­strze­ni, któ­rą masz przed oczy­ma, uro­sła nie­na­wiść ogrom­na prze­ciw Wi­śnio­wiec­kim, Ka­li­now­skim, Po­toc­kim, prze­ciw ko­mi­sa­rzom i puł­kow­ni­kom kró­lew­skim, prze­ciw pod­sta­ro­ścim pań­skim, któ­rzy tu wi­chrzą jak we wła­snym domu. Lat dzie­sięć mi­nę­ło, jak po­skro­mio­ne siłą wiel­ką, ko­zac­two za­snę­ło…. ale te­raz się zbu­dzi….

Krzy­czew­ski znów bły­snął okiem na Chmiel­nic­kie­go.

– Trze­ba na to chy­ba po­tęż­ne­go ha­sła – wtrą­cił pół­gło­sem.

– Ha­sła? – po­wtó­rzył Chmiel­nic­ki – za mo­ment ja będę mieć ha­sło…. tak po­tęż­ne, że star­cy i dzie­ci pój­dą za niem w ogień!…

Krzy­czew­ski gło­wę pod­niósł.

– A ja­kież to ha­sło? – za­gad­nął.

Boh­dan zmil­czał.

– Słu­chaj ty – rzekł po chwi­li, na py­ta­nie nie od­po­wia­da­jąc – czort wie, za co ja cię mi­łu­ję…. Wy­ku­pi­łem cię z ta­tar­skiej nie­wo­li, z mi­zer­ne­go szlach­ci­ca zro­bi­łem dziel­ne­go ko­za­ka i wie­rzę ci, jak­byś sy­nem moim był….

– I za­wo­du wam nie zro­bię! – za­wo­łał żywo Krzy­czew­ski. – Ży­cie, krew moja do was na­le­ży!

– Wie­rzę ci – po­wtó­rzył, prze­ry­wa­jąc Boh­dan – lecz nie słów mi trze­ba…. Wiem, że od­wa­gę masz i dziel­ność, toż dam ci wkrót­ce woj­sko znacz­ne, z któ­rem na Li­twę pój­dziesz….

Krzy­czew­skie­mu za­pa­li­ły się oczy.

– Pój­dę! – za­wo­łał – gdzie ka­że­cie, pój­dę!

– Nie sztu­ka pójść! – prze­rwał znów Chmiel­nic­ki – ale trze­ba 'zwy­cię­żyć, nie tyl­ko zaś zwy­cię­żyć, lecz i sa­me­go Ra­dzi­wił­ła żyw­cem wziąć….

– Więc po­ro­zu­mie­nie z nim nie przy­szło do skut­ku? – za­gad­nął znów Krzy­czew­ski.

– Nie chcę już żad­nych ukła­dów! – krzyk­nął Chmiel­nic­ki. – Ten xią­żę Ja­nusz jesz­cze mą­drzej­szy od ro­dzi­ca. Onby chęt­nie pa­nem chciał zo­stać na Li­twie za na­szą po­mo­cą, ale chce od nas wszyst­ko wziąć, nam nic nie da­jąc. Szko­da cza­su na ta­kie ga­da­nie…. Od wie­lu lat wy­cho­dzą róż­ne pro­jek­ta z Birż…. ano za­wż­dy bez skut­ku. Chcie­li­by coś zro­bić a lę­ka­ją się, bo czu­ją, że w na­ro­dzie, wśród szlach­ty, nie­zna­leź­li­by po­par­cia. Szko­da słów tra­cić. Chcę go tu mieć żyw­cem w ręku, a wte­dy będę z nim ga­dał….

Za­milkł Chmiel­nic­ki i znów jak pier­wej pod­niósł rękę do czo­ła, przy­sła­nia­jąc wzrok od pro­mie­ni xię­ży­co­wych, a pa­trząc w dal z na­tę­że­niem:

– Dziw­na rzecz – mruk­nął… – że nie wra­ca!

– Fi­lon Dże­dże­lej? – za­gad­nął Krzy­czew­ski.

– A to dziel­ny chłop! – za­wo­łał Boh­dan, po­twier­dza­jąc tym wy­krzyk­ni­kiem py­ta­nie. – Ta­tar­ska w nim du­sza, mści­wa i pa­mięt­na. Przed laty Ba­ra­basz ka­zał go obić ki­ja­mi za nie­kar­ność, toż dziś w Fi­lo­nie ma wro­ga, któ­ry słu­ży mu wier­nie jak pies, aby tem ła­twiej uką­sić mógł, gdy przyj­dzie czas.. Ale cze­mu nie wra­ca?….

I zno­wu Chmiel­nic­ki wy­tę­żył wzrok w prze­strzeń, na­słu­chu­jąc pil­nie….

Ale do­ko­ła była ci­sza; prócz szme­ru wody dnie­pro­wej i szu­mu la­sów, nic sły­chać nie było. Xię­życ wy­pły­nął w ca­łej peł­ni na nie­bo…. mu­sia­ła być pół­noc. Mgły bia­łe co­raz ni­żej opa­da­ły, kła­dąc się rosą sre­brzy­stą na tra­wach i bu­rza­nach do­lin.

Krzy­czew­ski cie­ka­we, prze­ni­kli­we spoj­rze­nie zwró­cił na Chmiel­nic­kie­go.

Mię­dzy nimi od lat daw­nych dziw­ny za­wią­zał się sto­su­nek. Krzy­czew­ski mło­dem jesz­cze chło­pię­ciem z nie­wo­li ta­tar­skiej przez Chmiel­nic­kie­go wy­ku­pio­ny, dłu­gi czas słu­żył pod roz­ka­za­mi jego w woj­sku ko­zac­kiem. Prze­zor­ny, ostroż­ny i chy­try w dzia­ła­niu, nie­ustra­szo­ny zaś w wal­ce, zwró­cił on na sie­bie uwa­gę Boh­da­na, któ­ry się nim co­raz bar­dziej opie­ko­wać po­czął, dzi­wu­jąc się szcze­gól­nej roz­trop­no­ści i od­wa­dze mło­dzień­ca. Krzy­czew­ski w boju zda­wał się cale nie dbać o ży­cie, rzu­cał się na oślep, zdu­mie­wa­jąc i pło­sząc nie­przy­ja­cie­la sa­mem zu­chwal­stwem na­tar­cia. Przed wal­ką jed­nak, w ob­my­śle­niu ja­kiej wy­pra­wy lub pod­stę­pu, nie było na­deń prze­zor­niej­sze­go i mą­drzej­sze­go do­rad­cy. Gwał­tow­ny Chmiel­nic­ki zży­mał się czę­sto­kroć na nie­go, wi­dząc, jako Krzy­czew­ski się wą­hał i na­my­ślał dłu­go. Gdy się wszak­że na­my­ślił i zde­ter­mi­no­wał na co, wów­czas moż­na było rę­czyć, iż od po­wzię­te­go po­sta­no­wie­nia nie od­stą­pi. Ze swej stro­ny Krzy­czew­ski przy­wią­zał się do Chmiel­nic­kie­go tak, że go­tów był każ­dej chwi­li za nie­go dać ży­cie, gdy­by tego było po­trze­ba. Jak­kol­wiek na Rusi ro­dzi­nę moż­ną miał, nie wró­cił już do niej, ale po­zo­stał wśród ko­zac­twa na Ukra­inie. Zrósł się z ko­zac­twem, jeno w du­szy, może w sku­tek prze­by­tej nie­wo­li ta­tar­skiej, a może w na­stęp­stwie prze­wal­czo­nej tę­sk­no­ty za ro­dzi­ną i kra­jem, zo­sta­ła mu za­du­ma wie­czy­sta, z któ­rej otrząść się nie mógł. Za­my­kał się w mil­cze­niu po­sęp­nem, spo­glą­da­jąc na wszyst­kich i na wszyst­ko po­nu­ro, nie­uf­nie, z po­de­łba. Chmiel­nic­ki oce­niał przy­wią­za­nie Krzy­czew­skie­go, w któ­re wie­rzył; przed nim nie miał my­śli ukry­tej, w jego obec­no­ści mó­wił jak­by sam do sie­bie, naj­taj­niej­szych pra­gnień nie kry­jąc. Nie oba­wiał się zdra­dy. Krzy­czew­ski brał też żywy udział w za­tar­gach Boh­da­na z Cza­pliń­skim, pod­sta­ro­ścim czeh­ryń­skim, gdy zaś ten ostat­ni włość Chmiel­nic­kie­go, So­bo­tów, za­brał a nad­to żonę czy też ko­chan­kę mu uwiódł, spra­wę tę jego za swo­ją uznał i przy­siągł, że go nie od­stą­pi w pla­nach ze­msty, ja­kie Boh­dan ukła­dał. W ukła­da­niu tych pla­nów Krzy­czew­ski, jako z na­tu­ry bar­dzo nie­uf­ny i prze­zor­ny, usi­ło­wał za­wsze Chmiel­nic­kie­go ku ła­god­niej­szym my­ślom na­kło­nić i zra­zu mógł on mieć jesz­cze na­dzie­ję, że wszyst­ko za­koń­czy się po­ro­zu­mie­niem z Kró­lem. Wie­dział o tem, że Ba­ra­basz i Chmiel­nic­ki, wzy­wa­ni w r. 1646 do War­sza­wy, otrzy­ma­li z ust Kró­la przy­rze­cze­nie, jako wol­no­ści ko­zac­kie po­wró­co­ne będą, wi­dział, jako przy­go­to­wy­wa­no się na wy­pra­wę prze­ciw Tur­cyi, wi­dział, jako z War­sza­wy przy­by­wa­li goń­ce róż­ni z pi­sma­mi Kró­la do

Ba­ra­ba­sza, któ­ry mia­no­wa­ny był het­ma­nem i do Chmiel­nic­kie­go, któ­ry pi­sa­rzem za­po­roż­skim zo­stał. Ukła­dy te wszak­że to­czy­ły się le­ni­wo; obu­dzo­ne na­dzie­je ko­za­ków, raz się po­tę­go­wa­ły, to znów upa­da­ły na wieść, jako sejm za­my­słów kró­lew­skich po­twier­dzić nie chce, na woj­nę z Tur­cyą nie przy­sta­je, a o po­wro­cie wol­no­ści ko­zac­kich czy­nić wzmian­ki nie do­zwa­la.

Ro­sło tedy z dniem każ­dym nie­za­do­wo­le­nie na Ukra­inie wśród ko­zac­twa ob­ró­co­ne­go w po­spól­stwo…. Trzy­ma­li się jeno w wier­no­ści dla Rze­czy­po­spo­li­tej re­ge­stro­wi ko­za­cy i ata­man Ba­ra­basz.

Chmiel­nic­ki tym­cza­sem wy­par­ty przez Cza­pliń­skie­go ze swej sło­bo­dy So­bu­to­wa, zbiegł na Niż i za­miesz­kał na jed­nym z ostro­wów dnie­pro­wych. Krzy­czew­ski po­zo­stał w Czeh­ry­nie, gdzie nad czę­ścią re­ge­stro­wych ko­za­ków do­wódz­two miał, ale na ostrów do Boh­da­na czę­sto po­ta­jem­nie za­cho­dził. Do­strzegł on też nie­ba­wem, jako Chmiel­nic­ki, nowe ja­kieś a sta­now­cze ma pla­ny, z któ­ry­mi na­wet przed nim się nie zwie­rza. Zwy­kła Krzy­czew­skie­go prze­zor­ność snadź go już znu­ży­ła, więc nie chcąc opo­zy­cyi słu­chać, mil­czał; cza­sem jeno, gdy pod­pił, wpa­dał w wście­kłość i krzy­czał a prze­kli­nał, ale z tych prze­kleństw żad­ne­go wąt­ku schwy­cić było nie – po­dob­na. Czę­sto też Boh­dan, w prze­bra­niu pro­ste­go ko­za­ka zni­kał na dłu­go; snuł się po Za­po­ro­żu, zwie­dzał Sicz całą, ko­sze i ku­re­nie, za­wią­zy­wał sto­sun­ki z ko­szo­wy­mi i ku­ren­ny­mi ata­ma­na­mi, z as­sa­wu­ła­mi i sot­ni­ka­mi, za­pusz­czał się też wy­żej, aż do Ki­jo­wa, cho­dził po wsiach po­mię­dzy chłop­stwo, zwie­dzał wszyst­kie sło­bo­dy i pa­łan­ki ko­zac­kie – a z wy­praw tych po­wra­cał z co­raz więk­szem ukon­ten­to­wa­niem.

Krzy­czew­skie­go zaś przej­mo­wał lęk okrut­ny.

– Za­mor­du­ją was jesz­cze kie­dy…… – mó­wił.

Chmiel­nic­ki się śmiał, a oczy mu się iskrzy­ły.

– Cho­dzę ja wpraw­dzie po śmierć – od­po­wia­dał – ale nie dla sie­bie…. Każ­dy mój krok zna­czo­ny jest krwią, ale nie moją….

– Toż po­zwól­cie mi to­wa­rzy­szyć so­bie przy­najm­niej – pro­sił Krzy­czew­ski.

– A po co? Nie­bez­pie­czeń­stwa żad­ne­go nie­ma, bo na je­den znak, nie set­ki, ale ty­sią­ce za mną po­wsta­ną…. Gdy­byś ty miał by­stre oko a doj­rzał, co się na Ukra­inie dzie­je!… Ta­kich Cza­pliń­skich, jak mój, w każ­dem sio­le nie­mal spo­tkasz…. for­tu­ny pań­skie ro­sną; obok Wi­śnio­wiec­kich, Po­toc­kich, Ka­li­now­skich, inni mniej­si już są, a pod­sta­ro­sto­wie ich pra­cu­ją, dla nas.. dla mnie!…

Od pew­ne­go cza­su prze­by­wał Chmiel­nic­ki naj­czę­ściej na pu­stym ostro­wie, nie­da­le­ko Czer­kas; tam zbu­do­wał so­bie drew­nia­ne dwo­rzy­sko o dwóch izbach i z kil­ku wier­ny­mi ko­za­ka­mi za­miesz­kał.

Co wszak­że za­my­ślał, prze­wi­dzieć było trud­no. Krzy­czew­ski prze­czu­wał, że bun­ty kno­wa, że o wiel­kim ro­ko­szu my­śli i bał się. Wi­dział bo­wiem, że cała ko­za­czy­zna ob­ró­co­na w po­spól­stwo, spa­ła na po­zór w zu­peł­nej bez­czyn­no­ści od lat wie­lu; zda­wa­ło mu się, że re­ge­strow­cy i Ba­ra­basz w pierw­szym rzę­dzie prze­ciw bun­to­wi­by się oświad­czy­li, zwłasz­cza, że w każ­dym gro­dzie, Kor­su­niu, Czer­ka­sach, Czeh­ry­nie, był sta­ro­sta kró­lew­ski z całą cze­re­dą dra­bów i pa­cho­łów..

Ta­kie wąt­pli­wo­ści i oba­wy przy­cho­dzi­ły Krzy­czew­skie­mu do gło­wy, lecz gdy się zwie­rzał z tem Chmiel­nic­kie­mu, on jeno za boki się brał i śmiał się.

– Zo­ba­czysz – mó­wił – będę ja miał ha­sło, a won­czas i czort mi nic nie po­ra­dzi….

O tem ha­śle wspo­mi­nał czę­sto, ale co mia­ło ozna­czać, nig­dy od­kryć nie chciał.

Na wio­snę E. P. 1647, przy­był na Ukra­inę, pod po­zo­rem zwie­dze­nia dóbr swo­ich, kanc­lerz ko­ron­ny Je­rzy Osso­liń­ski. Ba­wił on dłu­gi czas w Czer­ka­sach, u tam­tej­sze­go sta­ro­sty, Ka­za­now­skie­go, oboź­ne­go ko­ron­ne­go, a kon­fe­ro­wał dłu­go z Ba­ra­ba­szem i znów ja­kieś obiet­ni­ce ' w imie­niu kró­lew­skiem czy­nił. We­zwa­no też do tej na­ra­dy i Chmiel­nic­kie­go, któ­ry nie­chęt­nie po­szedł, ba­wił trzy dni w Czer­ka­sach, a po­tem wró­ciw­szy na ostro­wy rzekł do Krzy­czew­skie­go:

– Mą­dry to pan ten Osso­liń­ski…. gdy­by wszy­scy byli tacy, moż­na­by z nimi ga­dać Ja wiem, że Król Naj­ja­śniej­szy do­brze chce…. ano, szlach­ta nie do­pu­ści….

Dłu­gi czaś po­tem Chmiel­nic­ki po­grą­żo­ny był w my­ślach po­nu­rych. Pił jeno dużo, a gdy mu w gło­wie szu­mia­ło, to się zry­wał, bie­gał po izbie i mru­czał:

– Znisz­czyć Tur­cyę, wiel­kie pań­stwo wschod­nie ufun­do­wać…. ład­na myśl! ale gdzie im! gdzie im! nie do­pusz­czą!

W tym cza­sie przy­by­li na ostrów, kędy już Chmiel­nic­ki dwo­rzy­sko swo­je szań­ca­mi oto­czył i ob­wa­ro­wał – po­sło­wie ta­tar­scy. Ba­wił się z nimi Boh­dan dni kil­ka, pił, bie­sia­do­wał i za­raz po­tem pu­ścił się zno­wu sam ku Za­dnie­przu, ku Si­czy.

Tam mu juź całe owo Osso­liń­skie­go po­sel­stwo z gło­wy wy­wie­trza­ło, bo gdy mu znać dano, jako są nowi goń­ce kró­lew­scy, któ­rzy wzy­wa­ją go, aby do Czer­kas przy­był,

Chmiel­nic­ki ru­szyć się nie chciał i har­do od­parł, jako na próż­ne ga­da­nia cza­su tra­cić nie może.

Aż tu dnia jed­ne­go, w sa­mym środ­ku lata E. P. 1647, przy­był na ostrów do Chmiel­nic­kie­go ata­man Ba­ra­basz. Był to już człek w le­ciech po­de­szłych, lecz krzep­ki i sil­ny; wy­so­kie­go wzro­stu, oka­za­łej po­sta­wy. Mię­dzy nim a Chmiel­nic­kim była daw­niej za­ży­łość wiel­ka, ale od cza­su zajść z Cza­pliń­skim, zwłasz­cza zaś gdy Ba­ra­basz bun­tow­ni­czych za­mia­rów pi­sa­rza za­po­roz­kie­go po­pie­rać nie chciał, a za­wź­dy za spra­wa­mi Rzpl­tej i Kró­la się uj­mo­wał, Chmiel­nic­ki znie­na­wi­dził ata­ma­na i wszel­kiej wspól­no­ści z nim się wy­rzekł.

Wszak­że gdy ata­man na ostrów przy­był, Chmiel­nic­ki wy­szedł ku nie­mu i po­wi­tał z at­ten­cyą wiel­ką, ka­zał zaś ob­fi­tą ucztę przy­go­to­wać na przy­ję­cie i naj­przed­niej­sze wy­do­być trun­ki, wie­dział bo­wiem, jako Ba­ra­basz pić lubi i pije wie­le.

Nad­spo­dzie­wa­nie jed­nak Ba­ra­basz tym ra­zem był prze­zor­ny. Snadź waż­ne miał do Chmiel­nic­kie­go spra­wy i chciał je ja­snym umy­słem wy­ło­żyć, bp trun­ku zra­zu uni­kał, był zaś za­my­ślo­ny i szu­kał wi­docz­nie oka­zyi, aby rzecz sztucz­nie roz­po­cząć.

W więk­szej izbie dwo­rzy­ska, za­sta­wio­ny był stół pro­sty, wiel­ki, a na nim roz­licz­ne po­tra­wy z ryb i zwie­rzy­ny, tu­dzież dzba­ny z wi­nem i kie­li­chy. Przy sto­le sie­dzie­li jeno Ba­ra­basz z Chmiel­nic­kim, a przy drzwiach stał ko­zak, Fi­lon Dże­dże­lej, któ­ry Ba­ra­ba­szo­wi słu­żył. Chłop to był ro­sły, bar­czy­sty, o ry­sach bar­dzo wy­bit­nych; twarz miał ciem­ną i wło­sy czar­ne, kę­dzie­rza­we, nos orli, twarz bar­dzo dłu­gą, oży­wio­ną ocza­mi, co się jak dwa wę­gle ża­rzą­ce pa­li­ły. Ubra­ny był w krót­ką ko­szu­lę płó­cien­ną, pa­sem skó­rza­nym prze­pa­sa­ną; na ple­cach, fu­trem ob­ró­co­na do góry, wi­sia­ła skó­ra ba­ra­nia, siwa; z ta­kich­że ba­ran­ków czap­kę, zwa­ną bir­ka, trzy­mał w jed­nej ręce, dru­gą zaś opie­rał na ja­ta­ga­nie za pas za­tknię­tym. Od cza­su do cza­su spo­zie­rał on na Ba­ra­ba­sza z wi­docz­ną po­gar­dą i nie­na­wi­ścią a chwi­la­mi pa­trzył na Chmiel­nic­kie­go, jak­by się z nim wzro­kiem po­ro­zu­mieć pra­gnął i ocze­ki­wał zna­ku.

Roz­mo­wa szła le­ni­wo; Ba­ra­basz wi­docz­nie mó­wić coś chciał i szu­kał tej roz­mo­wy po­cząt­ku, Chmiel­nic­ki zaś pił sam wie­le a gnie­wał się w du­chu na dziw­ną trzeź­wość go­ścia. Gdy tak sie­dzie­li czas dłuż­szy na­prze­ciw sie­bie, czu­jąc obaj, że ich ja­kaś nie­wy­po­wie­dzia­na a waż­na myśl prze­gra­dza­ła, pierw­szy Chmiel­nic­ki mil­cze­nie prze­rwał i z nie­cier­pli­wo­ścią pię­ścią w stół ude­rzył.

– Nie sma­ku­je wam moje wino, mo­ści ata­ma­nie! – krzyk­nął.

Ba­ra­basz zwol­na gło­wę pod­niósł i ręką siwą bro­dę gła­dził.

– Wino jest do­bre…… – rzekł – i przy­ję­cie wspa­nia­łe, ja­kie­gom się na tym ostro­wie nie spo­dzie­wał.

– To wam go­spo­darz nie w smak, że mu nie do­trzy­mu­je­cie! – za­wo­łał znów Boh­dan – jam już pi­jan, że mi się gło­wa za­wra­ca, a wy nie….

Ba­ra­basz się uśmiech­nął..

– Znam ja na­tu­rę wa­szą…… – od­parł t – po pierw­szym kub­ku gło­wa wam się za­wra­ca, a po dzie­sią­tym trzeź­wie­je….

– Cha! cha! cha! – za­śmiał się Boh­dan. – Jej Bohu praw­da! – Toż mu­szę pić, aby otrzeź­wieć, lecz nie sam, jeno z wami…. Fi­lon! – za­wo­łał do ko­za­ka sto­ją­ce­go u drzwi – po­wiedz-no służ­bie, aby dano dzban tego wina, co to jesz­cze….

Strzy­mał się i po chwi­li:

– Tego co to z pod ser­ca…… – do­rzu­cił. Fi­lon wy­szedł, a Ba­ra­basz za­gad­nął:

– A ja­kież to wino z pod ser­ca? Iskrzą­cym wzro­kiem rzu­cił Chmiel­nic­ki przed sie­bie, żach­nął się i po chwi­li od­rzekł chmur­no:

– Jesz­cze po ojcu mam wino…. od Ko­niec­pol­skie­go het­ma­na….

Fi­lon wszedł i po­sta­wił dzban wina na sto­le. Chmiel­nic­ki na­lał dwa kub­ki i swój do dna wy­chy­lił.

– Zdro­wie wa­sze! – rzekł do Ba­ra­ba­sza.

– Za wa­sze! – od­rzekł ata­man i wy­pił dusz­kiem. Po­czem oczy pod­niósł do góry usta otwie­rał, to znów za­my­kał, je­ży­kiem w gę­bie prze­wra­cał, sma­ku­jąc.

– Do­bre – rzekł – do­sko­na­łe…. Chmiel­nic­ki stuk­nął w stół pię­ścią.

– To mało! – za­wo­łał. – Ani krew wra­ża nie by­ła­by tak słod­ką…. Fi­lon! na­pij się i ty….

Na­lał ku­bek… i po­dał ko­za­ko­wi.

Fi­lon bły­snął bia­łe­mi zę­ba­mi w uśmie­chu, któ­ry mu usta czer­wo­ne otwo­rzył i zbli­żyw­szy się a kła­nia­jąc kor­nie, wziął ku­bek do ręki.

– Za zdo­ro­wie Wa­szych My­ło­sty pana ata­ma­na i pana py­sa­ra! a na po­hy­bel wo­ro­ham! – za­wo­łał. – I wy­pił dusz­kiem, ostat­nie kro­ple wina do góry wy­rzu­cił, że się u po­wa­ły roz­pry­sły, ku­bek sil­nie na sto­le po­sta­wił, usta otarł rę­ka­wem i raz jesz­cze się skło­nił.

– Za­bra­li­ście to wino z So­bu­to­wa? – za­gad­nął na­gle Ba­ra­basz.

Na to py­ta­nie krew na­gle ude­rzy­ła Chmiel­nic­kie­mu do gło­wy; po­czer­wie­niał cały, wzrok ci­skał pło­mie­nie.

– Nie wspo­mi­naj­cie mi tego! – krzyk­nął. – Bies wam pod­su­nął tę na­zwę, aby mi żaru do krwi do­rzu­cić….

Grło­sem spo­koj­nym, po­waż­nie, Ba­ra­basz prze­rwał.

– Pa­nie pi­sa­rzu, – rzekł – jam człek już sta­ry, oj­cem wa­szym mógł­bym być…. po­słu­chaj­cie mnie cier­pli­wie…,

– Cier­pli­wie! – po­wtó­rzył Boh­dan – wy u mnie cier­pli­wo­ści przy­szli­ście szu­kać? By­łem ja dłu­go cier­pli­wy, pro­si­łem, bła­ga­łem, kła­nia­łem się niz­ko…. a po­mo­gło co? Taki Cza­pliń­ski był lep­szy ode­mnie i utrzy­mał się w bez­pra­wiu….

W tym mo­men­cie Ba­ra­basz, zna­la­zł­szy snadź do­brą oka­zyę do wy­po­wie­dze­nia tego z czem przy­był i chcąc sam na sam z Chmiel­nic­kim po­zo­stać, ski­nął na Fi­lo­na, któ­ry wnet znik­nął.

– Na co to o tem ga­dać! – koń­czył Boh­dan. – To wszyst­ko nie przy­da się na nic. Ta­kich jak ja, po­krzyw­dzo­nych, znaj­dzie­cie ty­sią­ce. Chy­ba już słu­chu nie ma­cie, że nie do­cho­dzą was skar­gi i jęki na Za­po­ro­żu ca­łem. A w cóż się to wszyst­ko ob­ró­ci­ło? w chło­py, w pod­dań­stwo! Do re­ge­stru zbie­ga­ją się ty­sią­ce i ty­sią­ce od­cho­dzą z ni­czem bo wol­no jest tyl­ko 6000 przy­jąć. A z was jaki atar­nan?…. lep­szy każ­dy rot­mistrz albo puł­kow­nik niż wy! lep­szy każ­dy pa­choł lub drab sta­ro­ściń­ski, bo siłę ma i moc roz­ka­za­nia, lep­szy każ­dy pod­sta­ro­ści, bo za nim stoi pan, któ­ry tu kró­lem jest…. Po­pa­trz­cie się, ile tych kró­le­wiąt do­ko­ła nas po­wsta­ło! a nie żal­że wam swo­bo­dy na­szej i daw­nych wol­no­ści i daw­nych bo­jów, gdy Ku­da­ku nie było? Ści­snę­li nas ze wszyst­kich stron a my­ślą też może, że już i udu­sze­ni je­ste­śmy…. ale Ku­dak for­te­ca moc­na, jeno że rę­ka­mi ludz­kie­mi wznie­sio­na, więc ją też pię­ścią roz­wa­lić moż­na!….

Ba­ra­basz nie prze­ry­wał. Słu­chał cier­pli­wiej jak­by chciał, aby Chmiel­nic­ki sam znu­żył się mó­wie­niem; ja­koż nie­ba­wem Boh­dan za­milkł i nowe kub­ki wina na­lał.

– Pij­cie – rzekł do Ba­ra­ba­sza – a nie ga­daj­cie o tem, bo to się na nic nie przy­da….

– Jam jesz­cze nie rzekł nic – od­parł sta­ry ata­man, – a jeno wa­szych słów słu­cham, chciał­bym zaś, aby­ście i mnie po­zwo­li­li mó­wić….

– Mów­cie! – rzekł krót­ko Chmiel­nic­ki. Na­pił się wina, nogi przed sie­bie wy­cią­gnął, bo­kiem ob­ró­cił się do Ba­ra­ba­sza, a oparł­szy pra­wą rękę na sto­le, na niej gło­wę skło­nił, jak­by w ten spo­sób do cier­pli­we­go słu­cha­nia przy­go­to­wać się chciał.

– Mów­cie…… – po­wtó­rzył – słu­cham!

– Otóż – za­czął Ba­ra­basz – jana nie taki uczo­ny człek jak wy, Chmiel­nic­ki, alem sta­ry i wi­dzia­łem tu nie jed­no na Za­po­ro­żu i prze­ży­łem nie jed­no. Po­mnę i Ko­siń­skie­go i Na­le­waj­kę i Ło­bo­dę i wiem, o co cho­dzi­ło w tych bun­tach…. Wiem, na czem się skoń­czy­ło…. Ty po­wia­dasz re­gestr mały? Żali utrzy­masz więk­szy? żali po­tra­fisz pa­no­wać nad tem nie­sfor­nem chłop­stwem, któ­re się z Niżu zbie­gnie, aby ry­cer­stwo uda­wać?…. Dla sze­ściu ty­się­cy re­ge­stro­wych pła­ci­ła Rzecz­po­spo­li­ta 60. 000 zło­tych oprócz jur­giel­tów dla star­sze­go, as­sa­wu­łów, pi­sa­rzów i sot­ni­ków..

Chmiel­nic­ki za­śmiał się szy­der­czo.

– Dar­mo nie pła­ci­ła – mruk­nął – za tu woj­sko na­sze obok kwar­cia­ne­go idzie na służ­bę, gdzie po­trze­ba uka­że.

– Ale zważ­cie, – prze­rwał Ba­ra­basz, – że po woj­nie woj­sko to wra­ca na­po­wrót i że na­wet w czas po­ko­ju żołd bie­rze…. le­piej mu było prze­to jak kwar­cia­ne­mu.

Chmiel­nic­ki żach­nął się gwał­tow­nie, dźwi­gnął i pię­ścią w stół ude­rzył.

– Komu wy to ga­dać przy­szli! – krzyk­nął. Żali ja nie wiem jak było i jest?…. A cóż z tego? Za­po­mi­na­cie o tem, że przed każ­dą woj­ną po­więk­sza­no re­gestr, po­zwa­la­no za­cią­gać na gar­dło i na po­czci­wość ska­za­nych., rze­mieśl­ni­ków i szyn­ka­rzy, rzeź­ni­ków i roz­ma­ite po­spól­stwo, po­tem zaś wy­pi­sy­wać ka­za­no i wy­ga­niać. Toż mię­dzy nami lu­dzi tych, co dzie­sięć, dwa­dzie­ścia i trzy­dzie­ści lat dzie­ła­mi ry­cer­skie­mi na służ­bach Rze­czy­po­spo­li­tej się pa­ra­jąc, sza­blą chle­ba so­bie na­by­wa­li i człon­ków stra­da­li, wię­cej dzie­siąt­ka ty­się­cy na­leźć się może. A ja­koż ten, któ­ry raz swo­bod­nym był, ju­rys­dyk­cyi pań­skiej pod­le­gać może?….

– To rzecz słusz­na…. po­twier­dził Ba­ra­basz, i wła­śnie te­raz z po­słem kró­lew­skim oso­bi­ście mó­wi­łem…. -

– A to on tu jesz­cze? – za­gad­nął cie­ka­wie Chmiel­nic­ki.

– Jest w Czer­ka­sach u pana sta­ro­sty Ka­za­now­skie­go i dufa, jako wraz ze­mną przy­bę­dzie­cie tam, aby się na­ra­dzić….

Chmiel­nic­ki za­śmiał się zno­wu.

– Niech cze­ka, – rzekł – ale ja nie pój­dę.

– To mi dziw! – za­wo­łał Ba­ra­basz wsta­jąc. – Skar­ży­cie się, że jest źle a nie czy­ni­cie nic, aby le­piej się dzia­ło. Krót­ko wam po­wiem: Król sta­now­czo przy­rze­ka wszyst­ko. Wol­no­ści na­sze daw­ne po­wró­co­no będą, krzyw­dy wy­na­gro­dzo­ne, re­gestr zwięk­szo­ny….

– Czy jest na to list kró­lew­ski? – spy­tał Boh­dan.

– Jest – od­rzekł Ba­ra­basz – a wj li­ście tym po­twier­dze­nie daw­nych li­stów kró­lew­skich do mnie pi­sa­nych, w któ­rych te same obiet­ni­ce są….

– I te same żą­da­nia, aby z Ta­ta­ry i Tur­ka­mi woj­nę roz­po­cząć? – do­koń­czył Chmiel­nic­ki – i może te same wy­ra­zy: "czy­ście nie żoł­nie­rze, aby­ście so­bie sami za krzyw­dy wa­sze spra­wie­dli­wo­ści wy­mie­rzyć nie mo­gli?"

Chmiel­nic­ki mó­wił to tak szy­der­skim gło­sem, że Ba­ra­basz zdzi­wio­ny spoj­rzał na nie­go i spy­tał:

– A zką­dże wy treść tych pism zna­cie? Boh­dan ra­mio­na­mi ru­szył.

– Sam mi to Król Naj­ja­śniej­szy mó­wił, kie­dym na we­zwa­nie w War­sza­wie był. To samo też mi po­wie­dział, kie­dym się na Cza­pliń­skie­go ża­lił: – Wszak­żeś ty żoł­nierz i sza­blę masz u boku?

– Tego jeno nie po­wta­rzaj­cie gło­śno…… – rzekł Ba­ra­basz po­waż­nie, sia­da­jąc znów na­prze­ciw Boh­da­na. – Gdy­by te sło­wa rzu­co­no po­mię­dzy ko­zac­kie ' po­spól­stwo, to by wiel­kie ztąd mo­gło wy­nik­nąć nie­szczę­ście. Ja też na­wet tych pism kró­lew­skich star­szy­znie nie pu­bli­ko­wa­łem, ogło­siw­szy jeno, iż Król Naj – ja­śniej­szy wol­no­ści po­wró­cić przy­rze­ka, sko­ro woj­na z Tur­ka­mi be­dzie….

Chmiel­nic­ki już te­raz za­milkł i szy­der­czo jeno pa­trzył na sta­re­go ata­ma­na, a wina mu do­le­wał. Sam tez był dziw­nie pod­ocho­co­ny; oczy mu się mie­ni­ły roz­ma­ite­mi bar­wy, raz były zie­lo­ne, to znów niby krwią za­bie­ga­ły lub też ja­kieś pło­we ci­ska­ły bla­ski; sze­ro­kie usta śmia­ły się cza­sem wpó­ło­twie­ra­jąc a wte­dy twarz cała kur­czy­ła się i wy­krzy­wia­ła, mia­ła zaś taki… wy­raz, jak­by Chmiel­nic­ki całą siłą tłu­mił w so­bie sza­lo­ną wście­kłość, aby przed­wcze­śnie nie wy­buch­nąć.

W tym mo­men­cie ja­kaś myśl nowa mu­sia­ła się zro­dzić w jego du­szy, bo na­gle stał się nie­zwy­kle czu­łym dla Ba­ra­ba­sza a przy­siadł­szy się doń bli­żej, cią­gle na­ma­wiał do pi­cia..

– Już ja te­raz wam praw­dę po­wiem – rzekł. – To wino jest ta­kie, ja­kie­go w ca­łej Rzpl­tej nie naj­dzie­cie. Nie chcia­łem tego prze­klę­te­go So­bu­to­wa wspo­mi­nać, bo mi to krew psu­je, ale to mu­szę wam rzec, iż kie­dy ową sło­bo­dę ro­dzi­co­wi memu Ko­niec­pol­ski da­ro­wał, dał mu też za­ra­zem parę be­czek wina przed­nie­go, mó­wiąc: ile­kroć się roz­sier­dzisz a ucho­waj Boże, prze­ciw nam wy­rze­kać byś chciał, ty­le­kroć wina się tego na­pij, a do­znasz, jako cię przy­jem­nie ostu­dzi, bo słod­kie jest jak miód a ła­god­ne jak krew nie­wi­nią­tek….

– Praw­dę rzekł! – od­parł ata­man, któ­ry wy­chy­liw­szy zno­wu kil­ka kub­ków owe­go trun­ku, czuł co­raz bar­dziej jego roz­kosz­ne dzia­ła­nie. Jeno ję­zyk cza­sem mu nie­do­pi­sy­wał i skrę­cał się, nie­wy­raź­nie beł­ko­cąc, – ale w du­szy czuł rze­czy­wi­ście sta­ry ata­man roz­rzew­nie­nie dziw­ne i czu­łość bar­dzo przy­jem­ną, że już nie­raz Chmiel­nic­kie­go uści­snąć chciał.

– Praw­dę rzekł! – po­wtó­rzył. – Wino jest prze­dziw­ne….

– Ano, to pij­cie! – za­wo­łał Boh­dan przy­su­wa­jąc się co­raz bli­żej do Ba­ra­ba­sza….

I nowy ku­bek mu pod­su­nął.

– Wy­pi­ję! – rzekł Ba­ra­basz – wy­pi­ję za zdro­wie wa­sze, ale przed­tem mu­si­cie mi coś obie­cać….

To mó­wiąc ob­jął jed­ną ręką Boh­da­na za szy­ję.

– Mu­si­cie mi przy­rzec – koń­czył – iż pój­dzie­cie ze mną do Czer­kas.. Ka­za­no weki oboź­ny ko­ron­ny, sta­ro­sta nasz czer­ka­ski, to słusz­ny pan i wino ma też do­bre…. Po­seł kró­lew­ski cze­ka – tam na was. ża­ło­wać nie bę­dzie­cie…. Osso­liń­ski bar­dzo wspa­nia­ły to pan i wy­mo­wy ta­kiej, że od niej ser­ce jak od tego winą mięk­nie….

W cią­gu tej dość już bez­ład­nej mowy Ba­ra­ba­sza, Chmiel­nic­ki śmiać się nie prze­sta­wał…. Ata­man obej­mo­wał go wciąż jed­nem ra­mie­niem, a dru­gą ręką, na któ­rej pięk­ny pier­ścień bry­lan­to­wy ja­śniał, gła­dził po twa­rzy Chmiel­nic­kie­go z czu­ło­ścią.

– Po­je­dziesz ze mną…. po­wta­rzał – po­je­dziesz!

– A może i po­ja­dę! – za­wo­łał Boh­dan. Ba­ra­basz go uści­skał.

– Wi­dzisz – rzekł, – już do ro­zu­mu przy­cho­dzisz!…. Po co ci na tym ostro­wie nędz­nie sie­dzieć a z chłop­stwem się bra­tać, jak mó­wią, i bun­ty sze­rzyć. Le­piej nam… po­ro­zu­mieć się z Kró­lem i czy­nić co on roz­ka­że…. Owi po­sło­wie naj­wy­raź­niej przy­rze­kli, że So­bu­tów bę­dzie ci wró­co­ny a z Cza­pliń­skim spra­wie­dli­wość uczy­nią.

– A wam co obie­ca­li? – za­gad­nął Boh­dan i znów wina Ba­ra­ba­szo­wi do­lał.

– A co mi obie­cać mo­gli? – od­parł ata­man. – Jam już sta­ry i to ata­mań­stwo mi cię­ży…. Wiesz co, Chmiel­ni­czeń­ku, niech oni cie­bie ata­ma­nem zro­bią…. ja się zrzek­nę…. Król ci przy­szłe cho­rą­giew i bu­ła­wę i zo­sta­niesz nie ta­kim jak ja, co to wła­ści­wie jeno star­szym w za­po­roz­kiem woj­sku je­stem., ale het­ma­nem ta­kim, jak ko­ron­ny lub li­tew­ski….

– Nie zro­bią oni tego! nie zro­bią – prze­rwał gwał­tow­nie Chmiel­nic­ki, któ­re­mu się oczy za­iskrzy­ły.

– A ja ci mó­wie…. że tak…… – za­beł­ko­tał Ba­ra­basz – jeno jedź ze mną…. oni mnie tu po to przy­sła­li, abym cie­bie spro­wa­dził….

Chmiel­nic­ki wy­do­był się z ob­jęć pi­ja­ne­go już cał­kiem ata­ma­na, wstał i prze­szedł się kil­ka razy po izbie. Snadź myśl rzu­co­na przez Ba­ra­ba­sza chwy­ci­ła się jego du­szy. Kto wie? mo­że­by rze­czy­wi­ście le­piej było po­rzu­cić ta­jem­ną, roz­po­czę­tą już – ro­bo­tę, a wejść w po­ro­zu­mie­nie z Kró­lem na no­wych wa­run­kach? Pierw­szym z nich by­ło­by het­mań­stwo z wła­dzą zu­peł­ną, taką, jaką miał het­man ko­ron­ny a może jesz­cze więk­szą. By­ło­by to za­wsze pół pa­no­wa­nie, zdo­by­te bez wal­ki, któ­re osią­gnąw­szy, moż­na­by było dzia­łać bez­piecz­niej i sku­tecz­niej niż te­raz, aby je w przy­szło­ści jesz­cze roz­sze­rzyć. Ba! że­byż to z jed­nym Kró­lem ro­bo­ta i jego po­sła­mi! Co z tego, że oni obie­cu­ją ła­two? Sejm po­tem krzyk­nie, veto! pa­no­wie nie po­zwo­lą i ze wszyst­kich obiet­nic nie zo­sta­nie znów nic, jak to już przed­tem by­wa­ło….

Chmiel­nic­ki wstrzą­snął się, jak­by z sie­bie bu­dzą­ce się wąt­pli­wo­ści chciał zrzu­cić i przy­stą­piw­szy do sto­łu, tar­gnął sil­nie za ra­mię ata­ma­na, kto­ry gło­wę nad sio­łem po­chy­liw­szy, usy­piał.

– Ata­ma­nie! – krzyk­nął – a gdzie pew­ność, że obiet­ni­ce do­trzy­ma­ne będą, że ich wiatr nie roz­nie­sie, jako pu­ste sło­wa?….

– A…. a…… – za­beł­ko­tał Ba­ra­basz – pew­ność?…. w li­stach kró­lew­skich…. kró­lew­skie sło­wo…. świę­te sło­wo….

– Cóż z tych li­stów!…… – za­śmiał się Boh­dan, gdy ich nie ogła­sza­cie, kto wie gdzie one są?

– Jej Bohu są u mnie! – za­klął się ata­man, stu­ka­jąc pię­ścią w pierś, że aż za­dud­ni­ło – u mnie w Czeh­ry­nie…. u żony….

Pod­niósł wzrok za­mglo­ny na Chmiel­nic­kie­go i na­gle gło­śno śmiać się po­czął. Śmiał się tak, że aż się za­cho­dził, a z oczu łzy cie­kły…. W pi­ja­nej gło­wie dzi­wacz­ne plą­ta­ły się my­śli.

– A mój ty bied­ny!…… – ją­kał – a mój ty Chmiel­ni­czeń­ku nie­bo­żę, a two­ja żona gdzie?…. ha! Ten owa­ki syn Cza­pliń­ski wziął jak swo­ją….

Chmiel­nic­ki zbladł jak ścia­na. Nogi się pod nim za­chwia­ły…. zsi­nia­łe­mi war­ga­mi ru­szał a nie mó­wił nic, jeno zęby obi­ja­ły się o sie­bie ze zgrzy­tem. Roz­iskrzo­nym wzro­kiem pa­trzył sztyw­nie na ata­ma­na, któ­ry spo­zie­rał nań szkla­ne­mi oczy­ma, śmiał się jesz­cze mo – ment, a po­tem ca­łym cię­ża­rem gło­wą ru­nął na stół i za­snął.

Sło­wa pi­ja­ne­go ata­ma­na wszel­kie wa­ha­nie Chmiel­nic­kie­go roz­pro­szy­ły do resz­ty; one prze­wa­ży­ły sza­lę.

– Bez­dusz­ny pi­ja­ni­ca! – mruk­nął – i zbli­ża­jąc się do Ba­ra­ba­sza tar­gnął go za ra­mię.

– Pij! – wrza­snął i świe­żo na­la­ny ku­bek do ust mu pod­niósł.

– Do­bre wino…… – za­beł­ko­tał Ba­ra­basz. Drżą­ce­mi rę­ka­mi chwy­cił ku­bek i roz­le­wa­jąc tru­nek do­ko­ła, pił.

– Daj jesz­cze! – za­wo­łał, wy­chy­liw­szy ku­bek do dna…. – Wy­pi­ję jesz­cze na po­hy­bel Cza­pliń­skie­mu….

Chmiel­nic­ki lał wino do kub­ka, ale ręka mu drża­ła, więc roz­le­wał po sto­le, a Ba­ra­basz nio­sąc do ust tru­nek śmiał się i mru­czał:

– Żonę ci wziął…. cho­ciaż to nie była żona two­ja, jeno ko­chan­ka…. ale ci ją wziął….

So­bu­tów wziął i syna wy­chło­stał…. mo­ło­dec!….

Chmiel­nic­ki rzu­cił się jak wście­kły…. W jed­nem mgnie­niu oka dzba­ny i kub­ki, sto­ją­ce na sto­le, po­to­czy­ły się z brzę­kiem, ława, na któ­rej sie­dział Ba­ra­basz za­chwia­ła się i prze­wró­ci­ła a sta­ry ata­man pchnię­ty ży­la­stą Chmiel­nic­kie­go pię­ścią, ru­nął pod stół z ło­sko­tem. Stęk­nął gło­śno, za­krztu­sił się, za­beł­ko­tał coś nie­wy­raź­nie i za­snął..

– By­dlę! – przez za­ci­śnię­te zęby szep­tał Chmiel­nic­ki – chło­pie nik­czem­ny, du­szo so­ba­cza!…

I z po­gar­dą nogą go kop­nął.

Ba­ra­basz znów stęk­nął, na wznak się prze­wró­cił, usta otwo­rzył i chra­pał.

Ten sta­rzec pi­ja­ny, z twa­rzą zbla­dła, za­pa­dłe­mi oczy­ma, po­tar­ga­ną w nie­ła­dzie bro­dą siwą, po­szar­pa­ną w upad­ku i wi­nem ob­la­ną odzie­żą, był rze­czy­wi­ście prze­ra­ża­ją­cy.

Chmiel­nic­ki z naj­wyż­szem obrzy­dze­niem pa­trzał nań przez dłu­gi mo­ment.

– Mógł­bym cię za­mor­do­wać te­raz, by­dlę nik­czem­ne! – szep­tał – aleś mi jesz­cze po­trzeb­ny, więc ci ży­cie da­ru­ję, jeno li­sty kró­lew­skie mieć mu­szę; w nich znaj­dę ha­sło, któ­rem całe Za­po­ro­że obu­dzę!

Rzu­cił się ku drzwiom i krzyk­nął:

– Fi­lon!

Za chwi­lę Dże­dże­lej wbiegł do izby a uj­rzaw­szy pana le­żą­ce­go na zie­mi, nie mogł po­wstrzy­mać okrzy­ku:

– Za­bi­ty!

Nie był to wszak­że okrzyk żalu lub li­to­ści; w oczach ko­za­ka błysz­czał ogień nie­na­wi­ści i nie­ubła­ga­nej ze­msty.

Chmiel­nic­ki się za­śmiał.

– Nie za­bit – rzekł – ale pi­ja­ny na smierć…. Ja sło­wa do­trzy­mam, ty sam, gdy czas przyj­dzie, po­mścisz się na nim swej krzyw­dy, ale cze­kaj, aż ci po­wiem….

Fi­lon znów zęby bia­łe po­ka­zał w uśmie­chu i skło­nił się mil­cząc. Tym­cza­sem Boh­dan przy­stą­pił do le­żą­ce­go Ba­ra­ba­sza, pod­niósł rękę jego, na któ­rej pier­ścień bry­lan­to­wy błysz­czał, pier­ścień ten zdjął i rzekł do ko­za­ka:

– Te­raz słu­chaj, co masz czy­nić. Nie tra­cąc ani mo­men­tu, jedź z wi­chrem do Czeh­ry­na, do żony ata­ma­na. Dasz jej ten pier­ścień i po­wiesz, że ata­man cię przy­sy­ła, abyś mu na­tych­miast wszyst­kie li­sty kró­lew­skie do Czer­kas przy­niósł, gdzie są kró­lew­scy po­sło­wie…. Ja cię pod Czer­ka­sa­mi cze­kać będę…. li­sty mnie od­dasz, byle wszyst­kie były.

– Słu­cham! – rzekł ko­zak – wszyst­kie będą….

– Jedź tedy z Bo­giem!… a wra­caj do­pó­ki ata­man nie wy­trzeź­wie­je….

Fi­lon wy­biegł, a za chwi­lę już go na ostro­wie nie było.

Te­goż dnia wie­czo­rem, gdy Ba­ra­basz spał jesz­cze snem twar­dym, Boh­dan z przy­by­łym doń w od­wie­dzi­ny Krzy­czew­skim, opu­ścił ostrów i udał się do Czer­kas.

I cze­ka­li tam obaj, pod mia­stem, w noc głu­chą, sto­jąc na wzgór­ku.

Krzy­czew­ski nie wie­dział nic o celu po­sel­stwa Fi­lo­na, wie­dział jeno, że go Chmiel – nic­ki w mis­syi ja­kiejś wy­pra­wił. Snadź zaś Chmiel­nic­ki emu wie­le na do­brym jej skut­ku za­le­żeć mu­sia­ło, bo w, mia­rę jak czas upły­wał, co­raz bar­dziej i co­raz wi­docz­niej nie­spo­koj­nym był, mil­cząc po­sęp­nie a jeno owym to­por­kiem, któ­ry w ręku trzy­mał, o zie­mię bi­jąc.

– Gdzie Fi­lon Dże­dże­lej po­je­chał? – spy­tał Krzy­czew­ski, nie mo­gąc wresz­cie cie­ka­wo­ści stłu­mić.

Chmiel­nic­ki spoj­rzał chmur­no.

– Nie po­wiem, aż wró­ci – od­parł krót­ko.

– Nie ufa­cie mi! – rzekł z wy­mów­ką Krzy­czew­ski.

– Nie lu­bię mó­wić przed cza­sem – od­burk­nął Boh­dan – jak Fi­lon do­brze się spra­wi, to dziś jesz­cze wie­dzieć bę­dziesz o wszyst­kiem, a te­raz….

Urwał…. bo zda­la stłu­mio­ny, jak szmer da­le­ki, ozwał się tę­tent wśród ci­szy.

Boh­dan znów rękę przy­ło­żył do czo­ła i się­gnął wzro­kiem w pu­stą prze­strzeń….

Tę­tent sta­wał się co­raz sil­niej­szy a wresz­cie ro­ze­znać już moż­na było, jak koń rwał ko­py­ta­mi zie­mię, któ­ra dud­ni­ła głu­cho. Rów­no­cze­śnie w bla­skach xię­ży­co­wych, po za mgłą bia­łą, uka­za­ła się po­stać ko­za­ka, pę­dzą­ce­go na ko­niu jak wi­cher ste­po­wy.

Nad­je­chał jak bu­rza, a uj­rzaw­szy Chmiel­nic­kie­go ścią­gnął ko­nia tak sil­nie, że ten, aż na za­dnich no­gach przy­siadł i za­rył się ko­py­ta­mi w miej­scu. Chmiel­nic­ki pod­biegł.

– Są li­sty? – nie­mal szep­tem spy­tał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: