Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Von Molken - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Von Molken - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 288 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

"Chleb ma rogi" – mówi sta­re przy­sło­wie, ro­zu­mie­jąc przez „rogi” zby­tek uży­cia. Są­dzi­my, że do­sta­tek chle­ba wy­twa­rza tyl­ko po­trze­by, któ­re kolą w oczy róż­nych bie­da­ków. Zbro­jo­mir­scy cały zby­tek swej ener­gii ob­ra­ca­li na roz­mna­ża­nie ro­dza­ju ludz­kie­go, żad­ne zaś dzie­ła ro­zu­mu od daw­na nie za­kwi­tły w tym ksią­żę­cym ro­dzie. Co Zbro­jo­mir­ski, to chłop jak dąb, ale gło­wa do po­zło­ty – py­chy tyl­ko każ­dy z nich miał pod do­stat­kiem. Coś po­dob­ne­go mia­ło miej­sce i w hrab­skiej ro­dzi­nie Lu­to­woj­skich po li­nii mę­skiej; każ­dy z tych hra­biów, scho­dząc ze świa­ta, oprócz dzie­ci pra­wych, zo­sta­wiał tak­że do­syć – nie­pra­wych, Od daw­na zna­ny jest świa­tu fakt, iż – mię­dzy in­ny­mi – hra­bia Al­bert Lu­to­woj­ski miał mi­ło­sne sto­sun­ki ze śpie­wacz­ką Włosz­ką, pan­ną Ju­lią, mu­zy­kal­ną to­wa­rzysz­ką swej żony; pra­wie zaś na pew­no wie­my, że nie­ja­ki Maj­che­rek, chło­pak, tu­ła­ją­cy się po dwor­skiej kuch­ni w Pał­kach, był ro­dzo­nym sy­nem hra­bie­go Al­ber­ta i pan­ny Ju­lii. Wie­my też, że żona Al­ber­ta, hra­bi­na Olim­pia, bę­dąc już wdo­wą, po­zna­ła w ry­sach dziec­ka rysy jego mat­ki, a swo­jej ry­wal­ki, i po­le­ci­ła chłop­ca Maj­cher­ka usu­nąć ze dwo­ru. Ato­li wy­rzu­ty su­mie­nia szla­chet­nej damy, nie­mniej jak i wpływ za­cne­go księ­dza ka­no­ni­ka Ro­do­wi­cza spra­wi­ły, że Maj­cher­ka nie tyl­ko przy­zwa­no na po­wrót do dwo­ru, ale nad­to po­bie­rał on edu­ka­cją ra­zem z mło­dym hra­bią

Zizi, naj­przód w Pał­kach, po­tem za gra­ni­cą w Pa­ry­żu. Nie była to edu­ka­cja zwy­kła, jaką po­bie­ra­ją róż­ni fa­cho­wi lu­dzie; ro­bio­no wszyst­ko, aby mło­dy hra­bia ja­śniał wie­dzą oraz cno­ta­mi, roz­wi­ja­jąc się pod wpły­wem a opie­ką sta­re­go Fran­cu­za, pana Misz­la, jako też pod kie­run­kiem ojca Hie­ro­ni­ma, któ­ry był ga­tun­kiem wę­drow­ne­go je­zu­ity. Dużo ro­bio­no, aby hrab­skie pa­cho­lę zo­sta­ło mą­drym czło­wie­kiem; bar­dzo zaś być może, iż po­nie­waż za dużo ro­bio­no, prze­to Zizi przez całe ży­cie nie oka­zał nig­dy ro­zu­mu. Przy­da­ny mu za na­uko­we­go to­wa­rzy­sza chło­piec Maj­che­rek uczył się z hra­biąt­kiem. Po wy­jeź­dzie z Pa­łek dwaj na­uczy­cie­le i ich ucznio­wie przy­by­li do Pa­ry­ża, gdzie edu­ka­cja mło­dzień­ców po­le­ga­ła na po­bie­ra­niu lek­cyj od naj­słyn­niej­szych pro­fe­so­rów. Hra­bia Zizi i chło­piec Maj­che­rek uczy­li się tu ję­zy­ków oraz li­te­ra­tur kla­sycz­nych, naj­cel­niej­szych ję­zy­ków eu­ro­pej­skich, nauk przy­rod­ni­czych, ma­te­ma­ty­ki, hi­sto­rii, mu­zy­ki, śpie­wu. Pod­czas tych wszyst­kich lek­cyj hra­bia Zizi zwy­kle zie­wał i my­ślał o roz­ryw­kach. Pan Mi­szel, pa­trząc na taką nie­chęć, po­trzą­sał gło­wą, ucie­kał się nie­kie­dy do lek­kich na­po­mnień, a ojcu Hie­ro­ni­mo­wi opo­wia­dał, iż „Zizi ma czy­sto pań­ską na­tu­rę, co to nig­dy nie ob­ro­dzi jabł­ka­mi mą­dro­ści”. Przy tym wy­mie­niał wszyst­kich hra­biów i ksią­żąt, uczniów swo­ich, któ­rzy – jak­kol­wiek się ni­cze­go nie chcie­li uczyć – zo­sta­li jed­nak tym, do cze­go ich Opatrz­ność prze­zna­czy­ła – wiel­ki­mi pa­na­mi.

Nie­mniej sta­ry gu­wer­ner chciał zdjąć z sie­bie od­po­wie­dzial­ność za te na­uko­we po­stę­py hra­bi­cza, a prze­to pi­sy­wał do hra­bi­ny Olim­pu bar­dzo ob­szer­ne li­sty, za­wia­da­mia­jąc ją, iż „po­mi­mo nad­zwy­czaj­nych usi­ło­wań oraz wpły­wów mło­dy hra­bia do­syć da­le­kim jest jesz­cze od owe­go wy­cho­waw­cze­go ide­ału, któ­re­go urze­czy­wist­nie­nie jest tyle po­żą­da­ne w przy­szłym panu mno­gich wło­ści i po­tom­ku zna­ko­mi­tych mę­żów”. Jed­ne­go razu na­wet list pana Misz­la opie­wał wy­raź­nie, że Zizi „wca­le nie chce i nie my­śli chcieć uczyć się, że więc by­ło­by może pe­da­go­gicz­nie za­wie­sić lek­cje i od­być po­dróż np. w Pi­re­ne­je, nad Ren, do Włoch, Szwaj­ca­rii”.

Hra­bi­na zgo­dzi­ła się na tę pro­po­zy­cją, a przy tym jed­no­cze­śnie prze­sła­ła sy­no­wi ma­cie­rzyń­skie uwa­gi, proś­by oraz bło­go­sła­wień­stwo, wzy­wa­jąc go, aby so­bie wspo­mniał, „ja­kie to za­da­nia ma on speł­nić w ży­ciu i ile wi­nien jest na­zwi­sku, któ­re nosi”. Zizi od­czy­tał list mat­ki z obo­jęt­no­ścią, a po­tem rzekł do Misz­la:

– Na ho­nor, ja­kem Lu­to­woj­ski, czas już prze­cie, żeby mnie mat­ka prze­sta­ła nu­dzić! Mam sie­dem­na­ście lat ży­cia, a cho­wa­cie mnie jak ma­łe­go żacz­ka… Może to zresz­tą i do­bre dla ta­kie­go chłop­ca Maj­cher­ka, ale nie dla mnie.

Pan Mi­szel wie­dział do­sko­na­le, iż o ja­kiejś kar­no­ści i o pe­da­go­gicz­nym rzą­dzie mowy być nie może przy wy­cho­wy­wa­niu hrab­skich dzie­ci; miał on prze­to za­pa­sy róż­nych wy­cho­waw­czych sztu­czek, któ­ry­mi się tak po­słu­gi­wał, jak niań­ki wzglę­dem roz­ka­pry­szo­nych mal­ców. I te­raz wła­śnie do­był z kie­sze­ni zło­tą ta­ba­kier­kę, po­czę­sto­wał nos swój szczyp­tą ta­ba­ki, uśmiech­nął się na wpół do­bro­tli­wie, na wpół iro­nicz­nie i opo­wie­dział hra­bie­mu o pro­jek­cie od­by­cia kil­ko­mie­sięcz­nej po­dró­ży.

– To ja ro­zu­miem! – za­wo­łał roz­pro­mie­nio­ny Zizi. – Po­rząd­ny czło­wiek może zdo­by­wać na­ukę tyl­ko w po­dró­żach. – I po­dzię­ko­wał panu Misz­lo­wi za tak przy­jem­ną wia­do­mość.

Jak­że in­a­czej za to za­cho­wy­wał się Maj­che­rek od­no­śnie do ca­łe­go owe­go wy­cho­waw­cze­go kom­for­tu. On pra­co­wał bar­dzo pil­nie i wie­le ko­rzy­stał. Na­uczy – cie­le ma­wia­li na­wet, iż udzie­la­ją lek­cje je­dy­nie ze wzglę­du na nie­go. Ta ato­li oko­licz­ność by­najm­niej nie po­bu­dza­ła hra­bi­cza do emu­la­cji; w ser­cu jego wy­twa­rza­ła się tyl­ko ja­kaś nie­prze­jed­na­na wzgar­da dla ko­le­gi. Zizi może by się był cza­sem cze­goś i uczył z nu­dów, lecz wie­dział on do­brze, iż nie spro­sta swe­mu to­wa­rzy­szo­wi, a prze­to chciał się od nie­go sta­now­czo od­róż­niać, chciał być wyż­szym, a ra­czej mnie­mał, że jest wyż­szym wsku­tek obo­jęt­no­ści dla pra­cy. Rzecz szcze­gól­na, że i w ten spo­sób lu­dzie lu­dziom im­po­nu­ją.

Naj­wię­cej ta­len­tu ob­ja­wia­ło się u Maj­cher­ka w mu­zy­ce. Sztu­ki pięk­ne ła­two się po­dob­no odzie­dzi­cza­ją. Do mu­zy­ki miał też chło­piec ogrom­ne za­mi­ło­wa­nie. Na­uczy­ciel mu­zy­ki przy­glą­dał się mło­dzień­co­wi uważ­nie, a za­chwy­co­ny jego po­stę­pa­mi smycz­ko­wy­mi, ma­wiał do pana Misz­la:

– Ten pięk­ny mło­dzie­niec nie zda­je mi się być sy­nem Pół­no­cy, ża­den Sło­wia­nin nie po­tra­fi tak smycz­ka uży­wać. A co za zro­zu­mie­nie mu­zy­ki! Musi tam pły­nąć do­bra krew sztuk­mi­strzów wło­skich…

Pan Mi­szel nic na to nie od­po­wia­dał, uśmiech­nął się tyl­ko iro­nicz­nie i do­bro­dusz­nie, a wy­do­byw­szy z kie­sze­ni zło­tą ta­ba­kier­kę, wcią­gnął w noz­drza szczyp­tę ulu­bio­ne­go prosz­ku. Może on o po­cho­dze­niu Maj­cher­ka co i wie­dział, ale taki wy­traw­ny dwo­rak musi być tak­tow­ny. Py­tał więc tyl­ko niby za­in­te­re­so­wa­ny:

– Jak­że to pan ro­zu­miesz?

– Bar­dzo pro­sto! Pal­ce i ucho mu­zy­kal­ne mu­szą się już uro­dzić, aby się zaś ta­ki­mi uro­dzi­ły, mu­szą być do tego celu przez ro­dzi­ców kształ­co­ne – od­rzekł na­uczy­ciel mu­zy­ki.

– To za­dzi­wia­ją­ce – mru­czał Mi­szel, zno­wu się uśmie­cha­jąc i ra­cząc nos ta­ba­ką.

Nie mo­że­my tu prze­mil­czeć, że wy­mó­wie­nie pol­skie­go imie­nia „Maj­che­rek” sta­no­wi­ło dla pana Misz­la trud­ność nie­po­ko­na­ną; on by nig­dy nie zdo­łał ani wy­po­wie­dzieć, ani na­pi­sać ta­kie­go nom bar­ba­re. Na­rzą­dy mow­ne gu­wer­ne­ra Fran­cu­za wy­ma­wia­ły mi­mo­wol­nie „Mol­ken”. Że zaś lek­cji ję­zy­ków kla­sycz­nych oraz ję­zy­ka nie­miec­kie­go udzie­lał pe­wien nie­miec­ki dok­tor fi­lo­zo­fii, któ­ry każ­de­go ty­tu­ło­wał von, więc na tej dro­dze z Maj­cher­ka po­wsta­ło i utar­ło się na­zwi­sko von Mol­ken. W taki spo­sób po­wsta­ły na świe­cie wszyst­kie ję­zy­ki, zwa­żyw­szy, iż prze­ro­bie­nie ła­ciń­skie­go spi­ri­tus na fran­cu­skie esprit nie jest wię­cej war­te, jak prze­ro­bie­nie imie­nia „Maj­che­rek” na „von Mol­ken”. To małe von do­ga­dza­ło też Fran­cu­zo­wi, któ­ry nie miał po­ję­cia o tym, jak­by mógł być wy­cho­waw­cą nie­szlach­ci­ca. Hra­bi­na za­ak­cep­to­wa­ła ów chrzest i w li­stach swo­ich do Misz­la zwa­ła chłop­ca von Mol­ken.

Zwra­cał też na Maj­cher­ka uwa­gę swo­ją i oj­ciec Hie­ro­nim. Wi­dząc zdol­no­ści i cno­ty mło­dzień­ca, sta­rał się zjed­nać go dla służ­by Bo­żej, a spe­cjal­niej mó­wiąc – dla po­żyt­ku Ko­ścio­ła, jesz­cze zaś spe­cjal­niej – dla idei świet­ne­go za­ko­nu So­cie­ta­tis Jesu. Wy­mo­wa ojca Hie­ro­ni­ma nie wy­war­ła jed­nak żad­ne­go wra­że­nia na Maj­cher­ka, jak­kol­wiek ro­bio­no mu dużo obiet­nic a za­pew­nień do­cze­snej i wiecz­nej szczę­śli­wo­ści. Mło­dzie­niec wpraw­dzie mil­czał, ale czar­ne jego oczy peł­ne ży­cia i ru­chli­we rysy twa­rzy mó­wi­ły za nie­go i sta­no­wi­ły naj­lep­szą od­po­wiedź dla świą­to­bli­we­go męża, iż suk­nia mni­sza nie jest od­po­wied­nią dla na­uko­we­go to­wa­rzy­sza hra­bie­go Zizi.

Na­resz­cie wy­ru­szo­no z Pa­ry­ża w po­dróż. Zizi en­tu­zja­zmo­wał się z po­cząt­ku wo­bec pięk­nych wi­do­ków przy­ro­dy, jed­nak­że trwa­ło to przez parę dni tyl­ko, po czym na­stą­pi­ło znu­dze­nie, obo­jęt­ność. Mło­dy hra­bia rzu­cał nie­spo­koj­nie oczy­ma wte­dy je­dy­nie, gdy się na­wi­nę­ła jaka miła bu­zia dziew­czy­ny. I wte­dy ła­two było wy­czy­tać z jego fi­zjo­no­mii ta­kie mniej wię­cej prze­ko­na­nie:

„Usuń­cie ode mnie tego nud­ne­go bel­fra i nud­niej­sze­go jesz­cze mni­cha, od­daj­cie mię na wy­cho­wa­nie świa­tu, a po­ka­żę, że już dziś żyć umiem”.

Von Mol­ken był w po­dró­ży uważ­ny, jed­nak­że za­my­ślał się czę­sto głę­bo­ko. Wy­glą­dał on od hra­bie­go doj­rza­lej, choć wie­ku jego nikt do­kład­nie ozna­czyć nie umiał, pod­czas gdy datę przyj­ścia na świat hra­bie­go każ­dy wy­bor­nie pa­mię­tał. Był on też przez całe ży­cie w nie­pew­no­ści co do lat swe­go wie­ku. Ude­rza­ło jed­no: on się nig­dy i ni­ko­go nie py­tał o ra­cją swe­go bytu na świe­cie. Więc gdy się za­my­ślał, to może o tym wła­śnie du­mał w głę­bi du­szy. Bo i jak tu po ludz­ku po­jąć co­kol­wiek bądź na świe­cie bez żad­nych po­przed­ni­ków – to jest bez tak zwa­nej wy­star­cza­ją­cej przy­czy­ny?

Zizi nie miał w Maj­cher­ku przy­ja­cie­la. Ten ostat­ni za wzgar­dę i od­bie­ra­ne upo­ko­rze­nia pła­cił mil­cze­niem oraz obo­jęt­no­ścią. A mie­wa­ły tu nie­raz miej­sce cięż­kie za­praw­dę zaj­ścia. Mło­dy hra­bia nie miał­by może jesz­cze do Maj­cher­ka żalu, gdy­by ten na­uką je­dy­nie był od nie­go wyż­szy. Ato­li Zizi do­cho­dził do sza­leń­stwa wi­dząc, iż nie­na­wist­ny to­wa­rzysz gó­ru­je nad nim uro­dą i prze­wyż­sza go to­wa­rzy­ski­mi przy­mio­ta­mi – wi­dząc, iż musi zno­sić nie­jed­no upo­ko­rze­nie. Je­że­li się bo­wiem obaj znaj­do­wa­li w ja­kimś to­wa­rzy­stwie, zwy­kle każ­dy zwra­cał uwa­gę na Maj­cher­ka; na wy­ciecz­kach w cza­sie po­dró­ży damy z wyż­sze­go na­wet świa­ta lgnę­ły do nie­go, sła­wiąc po­wierz­chow­ność peł­ną wdzię­ku i mę­ski ro­zum.

Tru­ło to wszyst­ko hra­bie­go Zyg­mun­ta, więc pi­sał z dro­gi do mat­ki:

Je­stem nie­szczę­śli­wy z po­wo­du tego chło­pa­ka i je­że­li mi go nadal po­zo­sta­wi­cie jako cięż­ki ka­mień u szyi, a niby to jako to­wa­rzy­sza, będę uwa­żał ta­kie po­sta­no­wie­nie za wi­docz­ną dąż­ność do za­tru­cia i zwich­nię­cia mi ży­cia. Pro­szę więc mamy o sta­now­cze roz­strzy­gnię­cie tej kwe­stii w spo­sób ko­rzyst­ny dla syna.

Obu­dzi­ło się w hra­bi­nie Olim­pii ma­cie­rzyń­skie ser­ce i za­pa­ła­ła ży­wiej tle­ją­ca na dnie du­szy nie­na­wiść dla Ju­lii; jak pio­łun gorz­kie wspo­mnie­nia po­czę­ły rą­czo na wierzch wy­pły­wać. Szla­chet­na ta dama i tak wal­czy­ła już ze sobą nie­ustan­nie, gry­zła się do­my­sła­mi wła­sny­mi i do­nie­sie­nia­mi Misz­la o znacz­nych zdol­no­ściach Maj­cher­ka, a o sła­bym na­uko­wym po­wo­dze­niu syna. Gdy ato­li te­raz sam uko­cha­ny je­dy­nak, Zizi, prze­mó­wił, było to nad siły ko­bie­ty, aby się oprzeć wzbu­rzo­nym uczu­ciom. Ka­no­nik Ro­do­wicz już umarł, więc i w tym ulga nie­ja­ka dla su­mie­nia, gdyż na ze­wnątrz nie mia­ło ono świad­ka. Na­to­miast przez wie­ki pie­lę­gno­wa­ne uczu­cie dumy wzdę­ło jej pierś po­tęż­nie, a wo­bec nie­go wszyst­ko za­mil­kło. Bo moc­niej­sze­mu wszyst­ko słab­sze ule­ga. I zno­wu te­raz, jak nie­gdyś, przy­ga­słe jej oko za­pa­ła­ło ogniem, a w tym sa­mym ga­bi­ne­cie, gdzie nie­gdyś wy­da­ła ka­mer­dy­ne­ro­wi roz­kaz wy­pę­dze­nia Maj­cher­ka z pa­łec­kie­go dwo­ru, prze­cha­dza­ła się obec­nie nie­spo­koj­nym kro­kiem gniew­na i po­bu­dzo­na hra­bi­na Olim­pia. Usia­dła na­resz­cie przy pięk­nym biur­ku, za­rzu­co­nym mnó­stwem błysz­czą­cych dro­bia­zgów, i drżą­cą ręką pi­sa­ła w te sło­wa do pana Misz­la:

Ko­cha­ny Pa­nie!

Zda­je mi się, iż w edu­ka­cji syna po­peł­ni­łam błąd wiel­ki, co oby się dało na­pra­wić. Po­wo­do­wa­na uczu­ciem chrze­ści­jań­skiej li­to­ści, przy­pu­ści­łam do wy­cho­wa­nia we­spół z wła­snym dziec­kiem chłop­ca ni­skie­go rodu, a ra­czej uro­dzo­ne­go w hań­bie; ten jed­nak­że nie tyl­ko nie od­czu­wa do­bro­dziej­stwa, któ­re po­bie­ra, ale ta­mu­je umy­sło­wy roz­wój syna mego. Po­sta­na­wiam prze­to, abyś pan na­tych­miast po­ro­zu­miał się z ban­kie­rem moim w Pa­ry­żu i za­opa­trzyw­szy chłop­ca Maj­cher­ka w pie­nią­dze, po­trzeb­ne na po­wrot­ną po­dróż do kra­ju, ze­rwał raz na za­wsze sto­su­nek tak nie­wła­ści­wy dla hra­bie­go Zyg­mun­ta. In­nych mo­ich ży­czeń tym ra­zem panu nie przed­sta­wiam.

Hra­bi­na była wzbu­rzo­na; przez szla­chet­ny jej or­ga­nizm uczu­cie prze­bie­gło jak iskra, rzu­co­na po­mię­dzy pal­ne ma­te­ria­ły; de­li­kat­ną ręką uję­ła dzwo­nek, na od­głos któ­re­go zja­wił się we drzwiach ka­mer­dy­ner.

– Mój Mia­łec­ki, wy­praw na­tych­miast z tym li­stem kon­ne­go po­słań­ca na pocz­tę!

Ka­mer­dy­ner ode­brał ko­per­tę, skło­nił się ze czcią i wy­szedł.

Pod wie­czór po­sła­niec wró­cił i przy­wiózł list z mar­ką „Me­dio­lan”.

Pan Mi­szel pi­sał w te sło­wa:

Ja­śnie Wiel­moż­na Pani Hra­bi­no! Za­wsze to spo­strze­ga­łem, iż żywy an­ta­go­nizm za­cho­dzi po­mię­dzy hra­bią Zyg­mun­tem a jego to­wa­rzy­szem, ale wczo­raj nie­na­wiść hra­bie­go wy­bu­chła z całą siłą: Maj­che­rek przy wyj­ściu z te­atru zo­stał znie­wa­żo­ny po­licz­kiem. Są­dzę, że wia­do­mość o tym fak­cie nie bę­dzie obo­jęt­ną dla Ja­śnie Wiel­moż­nej Pani Hra­bi­ny, gdyż od­tąd nie może być już mowy o ja­kimś po­żą­da­nym spo­ko­ju pe­da­go­gicz­nej at­mos­fe­ry, ota­cza­ją-

cej mło­de­go hra­bie­go. Po­dług mnie, na­le­ży roz­łą­czyć to­wa­rzy­stwo mło­dzień­ców i wy­cho­wy­wać ich od­dziel­nie, in­a­czej skan­dal bę­dzie się po­wta­rzał. Nad­mie­niam przy tym, iż oj­ciec Hie­ro­nim roz­sąd­nie po­dzie­la moje prze­ko­na­nie pod tym wzglę­dem.

Ocze­ku­ję roz­ka­zów i ski­nień Ja­śnie Wiel­moż­nej Pani Hra­bi­ny, po­zo­sta­jąc ule­głym i wier­nym słu­gą

Mi­szel.

Na­tu­ral­nie, po­da­je­my tu od­pis po­wyż­sze­go do­ku­men­tu w prze­kła­dzie z ję­zy­ka fran­cu­skie­go na pol­ski.

Hra­bi­na Lu­to­woj­ska z go­rącz­ko­wym po­śpie­chem prze­bie­gła oczy­ma pi­smo; zda­wa­ła się ona być po­nie­kąd za­do­wo­lo­ną z po­stęp­ku syna.

– Zizi go nie­na­wi­dzi tak samo jak ja!… In­a­czej być nie może, prze­cież Zizi jest moim sy­nem! – mó­wi­ła sama do sie­bie.

– Dał mu po­li­czek!… Znie­wa­żył go, zhań­bił! – po­wta­rza­ła, roz­my­śla­jąc, iż Zizi może za­nad­to skrzyw­dził Maj­cher­ka. Ale w su­mie­niu wiel­kiej pani przez krót­ki tyl­ko czas wa­ha­ła się sza­la, wnet prze­wa­ży­ła ona na ko­rzyść syna.

– A je­że­li to jest pod­ły chło­piec, w ta­kim ra­zie Zizi do­brze po­stą­pił, zna­lazł się praw­dzi­wie po mę­sku!… Pod­łych się prze­cie pięt­nu­je?… Mó­gł­że­by nie być pod­łym syn ta­kiej Ju­lii? Nie zro­bię memu sy­no­wi za to żad­nej wy­mów­ki…

W parę ty­go­dni po­tem na dwór pa­łec­ki przy­był zza gra­ni­cy Maj­che­rek jako von Mol­ken. Sta­nął przed pa­nią hra­bi­ną spo­koj­ny, choć po­kor­ny, nie­śmia­ły, i wrę­czył jej list od pana Misz­la jako też od ojca Hie­ro­ni­ma; li­sty owe nic pra­wie nie mó­wi­ły o nim sa­mym. Dum­nym okiem zmie­rzy­ła mło­dzień­ca mat­ka

Zyg­mun­ta, ude­rzy­ła ją od razu nie­zwy­kła pięk­ność i szla­chet­ność ry­sów przy­by­łe­go. Był on za­wsze po­dob­ny do śpie­wacz­ki, pan­ny Ju­lii, ale obec­nie na­bie­rał wła­śnie cech mę­skiej od­ręb­no­ści. Oko jego pa­ła­ło bla­skiem ener­gii, rysy zaś twa­rzy wy­ra­ża­ły głę­bo­kość psy­chicz­ną, gło­wę przy­ozda­bia­ła buj­na czar­na czu­pry­na, a nad usta­mi i na bro­dzie pusz­czał się ciem­ny za­rost.

Pani Lu­to­woj­ska za­le­d­wie do­strze­gal­nie skło­ni­ła gło­wę w od­po­wie­dzi na czo­ło­bit­ny po­kłon, na peł­ne czci a po­ko­ry uca­ło­wa­nie ręki; zmu­si­ła się też do bar­dzo zim­ne­go uśmie­chu. Prze­mó­wi­ła do mło­dzień­ca po fran­cu­sku, za­py­tu­jąc nie­de­li­kat­nie o syna; on od­po­wie­dział jej płyn­nie i z god­no­ścią, że po­zo­sta­wił hra­bie­go z na­uczy­cie­la­mi w Me­dio­la­nie, skąd wkrót­ce po jego wy­jeź­dzie wszy­scy mie­li ru­szyć do Rzy­mu. Hra­bi­na wy­słu­cha­ła krót­kie­go spra­woz­da­nia z obo­jęt­no­ścią, spo­glą­da­jąc gdzieś na bok przy­mru­żo­ny­mi oczy­ma; po­tem od­wró­ci­ła się, da­jąc Maj­cher­ko­wi do zro­zu­mie­nia, iż po­wi­nien się od­da­lić – co też uczy­nił. Ale za­le­d­wie opu­ścił próg wy­twor­ne­go ga­bi­ne­tu, za­brzmiał głos dzwon­ka, gdy zaś ka­mer­dy­ner sta­wił się na we­zwa­nie, mło­dzie­niec sły­szał jesz­cze za sobą ostrym to­nem rzu­co­ne py­ta­nie:

– Czy już dla nie­go przy­go­to­wa­ne miesz­ka­nie na fol­war­ku?

– Tak jest, ja­śnie pani! – od­po­wie­dział Mia­łec­ki.

– Po­wiedz mu, gdzie ma miesz­kać! – rze­kła roz­ka­zu­ją­co hra­bi­na.

– No, niech się pan za­bie­ra na swo­ją kwa­te­rę! Rze­czy pań­skie ka­za­łem tam już od­nieść – mó­wił ka­mer­dy­ner, wy­cho­dząc z ga­bi­ne­tu pani Lu­to­woj­skiej i z góry trak­tu­jąc mło­dzień­ca.

Hra­bi­na Olim­pia, ten anioł do­bro­ci, jak ją na­zy­wa­ła cała ro­dzi­na i oko­li­ca, umyśl­nie wi­dać prze­zna­czy­ła na fol­war­ku miesz­ka­nie dla von Mol­ke­na, aby mu dać uczuć, jaka to prze­strzeń dzie­li go od pa­ła­cu, a na­wet od pa­ła­co­wych ofi­cyn, gdzie licz­ne apar­ta­men­ta pust­ką sta­ły. Na tym fol­war­ku było wła­ści­wie po­miesz­cze­nie klucz­ni­cy, dzie­wek dwor­skich, na­bia­ło­wych pro­duk­tów oraz nie­któ­rych oka­zów dro­biu, któ­re tu spro­wa­dzo­no z kur­ni­ka, aby po utu­cze­niu do­stą­pi­ły za­szczy­tu fi­gu­ro­wa­nia na pół­mi­skach hrab­skie­go sto­łu.

Nowy lo­ka­tor fol­war­ku otrzy­mał izbę cie­płą, w któ­rej po­przed­nio in­dy­ki i kury wy­sia­dy­wa­ły ty­go­dnia­mi na ja­jach. Gdy przy­był do swe­go miesz­ka­nia, po­wi­tał go je­dy­nie sta­ry zna­jo­my, pies Bry­lant. Bry­lan­ta nie­na­wi­dzo­no po­wszech­nie na pań­skim dwo­rze. Von Mol­ken, nie­gdyś jako chło­pak Maj­che­rek, ła­go­dził czę­sto­kroć smut­ną dolę psa tego, a pies nig­dy nie od­pła­cił mu nie­wdzięcz­no­ścią za usłu­gi. Choć się to komu dziw­nym wy­da­wać może, po­wie­my, iż prze­wa­ga do­brych uczyn­ków była po stro­me; Bry­lan­ta.

W parę dni von Mol­ken wy­tchnął na­le­ży­cie po po­dró­ży i po­czął w głę­bi du­szy roz­my­ślać nad tym, co mu przyj­dzie ro­bić w Pał­kach. Wła­śnie pew­ne­go po­ran­ku do­był skrzyp­ce, roz­ło­żył nuty i za­czął grać, kie­dy wszedł ka­mer­dy­ner Mia­łec­ki i oznaj­mił, iż pani hra­bi­na so­bie ży­czy, aby mło­dy czło­wiek nie od­da­wał się le­ni­stwu, aby więc nie­ba­wem udał się do pa­ła­cu i tam upo­rząd­ko­wał oraz spi­sał w ka­ta­log bi­blio­te­kę, któ­ra od bar­dzo daw­ne­go cza­su po­zo­sta­wa­ła w wiel­kim za­nie­dba­niu.

Mło­dzień­co­wi od daw­na wszy­scy mó­wi­li z na­ci­skiem, ile on to wi­nien wdzięcz­no­ści hra­bi­nie Lu­to­woj­skiej za gor­li­wą opie­kę i edu­ka­cją, jaką po­bie­rał. Przy­wykł on był wy­słu­chi­wać nie­raz dłu­gich ka­zań na taki te­mat od pana Misz­la i od ojca Hie­ro­ni­ma, wie­rzył więc na śle­po w opie­kę i w do­bro­dziej­stwo. Te­raz są­dził, że na­de­szła chwi­la spła­ca­nia dłu­gu wdzięcz­no­ści, po­szedł więc z Mia­łec­kim do pa­ła­co­wej bi­blio – teki, gdzie mu ka­mer­dy­ner wrę­czył klu­cze od wiel­kich szaf i skrzyń, na­peł­nio­nych książ­ka­mi.

Nie­ła­twe było upo­rząd­ko­wa­nie wiel­kiej ilo­ści ksią­żek, bro­szur, cza­so­pism i prze­ro­zma­itych szpar­ga­łów. Ale von Mol­ken lu­bił książ­ki, prze­to chęt­nie jął się pra­cy. Na­le­ża­ło wy­próż­nić wszyst­kie sza­fy, skrzy­nie, szu­fla­dy; trze­ba było każ­dy druk brać do rąk, spi­sać jego kar­tę ty­tu­ło­wą, za­cią­gnąć w ka­ta­log, ozna­czyć wła­ści­wym nu­me­rem, a póź­niej sfor­mo­wać al­fa­be­tycz­ny sko­ro­widz. Były tam czar­ne sza­fy dę­bo­we, ozdo­bio­ne her­ba­mi Lu­to­woj­skich i Zbro­jo­mir­skich; były ku­fry i skrzy­nie, oku­te że­la­zem lub obi­ja­ne skó­rą; za­tę­chły w nich księ­gi, na­zbie­ra­ło się dużo pyłu – snadź po­ko­le­nia całe nie za­glą­da­ły tu­taj.

Mło­dy bi­blio­te­karz otwarł jed­ne­go dnia pięk­nie rzeź­bio­ną dę­bo­wą sza­fę, wy­pcha­ną sa­my­mi fran­cu­ski­mi dzie­ła­mi, przy­sta­wił drew­nia­ne schod­ki i po­czął wy­do­by­wać sto­sy roz­ma­icie opraw­nych i nie­opraw­nych, wiel­kich i mniej­szych to­mów. Peł­ne na­rę­cza zno­sił na stół, to zno­wu ukła­dał tym­cza­so­wo na po­sadz­ce. Zda­rzy­ło się, iż, gdy zno­sił ze schod­ków taki trans­port, książ­ki wy­pa­dły mu z rąk i roz­sy­pa­ły się po zie­mi. Jed­na z upusz­czo­nych ksią­żek roz­le­cia­ła się, gdyż była nie­opraw­na i mie­ści­ła w so­bie ja­kąś ko­per­tę z fo­to­gra­fia­mi. Von Mol­ken po­zbie­rał roz­rzu­co­ne kart­ki, a skła­da­jąc je, mimo woli zwró­cił uwa­gę na zda­nia, pod­kre­ślo­ne w książ­ce przez ko­goś ołów­kiem; prze­czy­tał jed­no z nich: La fem­me c'est la for­tu­ne – el­len'a rien et ap­por­te tout. Mło­dzie­niec za­my­ślił się, spoj­rzał na ty­tuł książ­ki – było to dzie­ło Mi­che­le­ta trak­tu­ją­ce o mi­ło­ści, po­tem się­gnął ręką po ko­per­tę i wy­do­był z niej kil­ka fo­to­gra­fij ko­biet. Prze­glą­dał te wi­ze­run­ki sta­ran­nie, wszyst­kie były pięk­ne, ale po­stać jed­nej ko­bie­ty ude­rzy­ła go głów­nie nie­zmier­ną wy­ra­zi­sto­ścią i pra­wi­dło­wo­ścią ry­sów twa­rzy, zda­wa­ła się ona spo­glą­dać mu pro­sto w oczy; sam nie wie­dział, dla­cze­go wzro­ku swe­go nie mógł ode­rwać od tej fo­to­gra­fii, w du­szy zaś po­my­ślał so­bie: „Tak szla­chet­nie pięk­nej ko­bie­ty nig­dy do­tąd nie spo­tka­łem w ży­ciu, a mimo to jed­nak cią­gle mi się zda­je, jak gdy­by była do­brą moją zna­jo­mą”. I w my­śli po­wtó­rzył so­bie prze­czy­ta­ny przed chwi­lą fra­zes Mi­che­le­ta: La fem­me c'est la for­tu­ne – el­len'a rien et ap­por­te tout. Oglą­dał inne fo­to­gra­fie i ucie­szył się, gdy mię­dzy nimi zno­wu zna­lazł wi­ze­ru­nek tej sa­mej ko­bie­ty, wy­ko­ny­wa­ny wi­dać w in­nym cza­sie. Co wię­cej, w zbior­ku owym zna­la­zła się jesz­cze i trze­cia ta­każ sama fo­to­gra­fia. Brał te­raz do ręki każ­dą od­dziel­nie i w każ­dą z nich wpa­try­wał się uważ­nie; od­wra­cał je ko­lej­no na dru­gą stro­nę i prze­ko­nał się, że jed­na była wy­ko­na­na w Me­dio­la­nie, dru­ga w We­ne­cji, a trze­cia w Dreź­nie. Na fo­to­gra­fii me­dio­lań­skiej znaj­do­wał się też dru­go­stron­nie ja­kiś na­pis, do­ko­na­ny ołów­kiem, ale tak moc­no przy­tar­ty, iż go trud­no było prze­czy­tać. Za­cie­ka­wio­ny von Mol­ken pod­szedł do okna, gdzie do­bry­mi swy­mi oczy­ma z tru­dem wy­czy­tał: „Uko­cha­ne­mu Al­ber­to­wi Ju­lia od­da­je sie­bie”. Wy­ra­zy te skre­ślo­ne były w ję­zy­ku wło­skim. Po­tem na­stę­po­wa­ła wi­docz­nie ja­kaś data, któ­rej już nie moż­na było od­czy­tać. Mło­dzie­niec stra­cił te­raz chęć do pra­cy bi­blio­te­kar­skiej, owia­ły go dziw­ne my­śli, ma­rze­nia; pięk­na ko­bie­ta z fo­to­gra­fii niby po­zo­wa­ła przed nim w rze­czy­wi­sto­ści, ogni­ste jej oczv zda­wa­ły się prze­ni­kać mu do ser­ca. W so­bie sa­mym sły­szał sło­wa: „Ko­bie­ta – to szczę­ście”, a do­zna­wał wra­że­nia, jak­by prze­ma­wia­ła do nie­go owa fo­to­gra­fo­wa­na Ju­lia. Wło­żył fo­to­gra­fie w ko­per­tę, umie­ścił je we­wnątrz książ­ki, gdzie się przed­tem znaj­do­wa­ły, i książ­kę na bok odło­żył. Za­czął pra­co­wać, ale na chwi­lę nie mógł się po­zbyć my­śli: „Dla­cze­go ta ko­bie­ta jest mi zna­ną, choć jej nig­dy w ży­ciu nie wi­dzia­łem?” Mi­nę­ło po­łu­dnie, von Mol­ken udał się do swe­go miesz­ka­nia na obiad. Szedł za­my­ślo­ny, a miał ideę, że przed nim idzie ko­bie­ta z fo­to­gra­fii. Kto ma or­ga­nizm nie­wraż­li­wy, nie do­zna­je złu­dzeń i w złu­dze­nia nie wie­rzy; ale nasz mło­dzie­niec wi­dział przed sobą Ju­lią. Wszedł do swo­jej iz­deb­ki, oczy­ścił się z książ­ko­we­go pyłu i spoj­rzał prze­lot­nie w zwier­cia­dło. Jak­że się nad­zwy­czaj­nie zdzi­wił, gdy w zwier­cia­dle uj­rzał nie sie­bie, lecz ko­bie­tę z fo­to­gra­fii. – Co to jest? – krzyk­nął prze­ra­żo­ny pra­wie, chwy­ta­jąc się obu­rącz za gło­wę. Zno­wu spoj­rzał w zwier­cia­dło, tym ra­zem bar­dzo uważ­nie, świa­do­mie: uj­rzał w nim po­stać wła­sną. Przy­pa­trzył się so­bie sa­me­mu z nie­zmier­ną bacz­no­ścią i na­brał prze­świad­cze­nia, że rysy jego twa­rzy nad­zwy­czaj­nie przy­po­mi­na­ją Ju­lią: „Mam w oczach i w ry­sach ja­kieś po­do­bień­stwo do tego pięk­ne­go anio­ła, stąd więc na­sza zna­jo­mość, stąd złu­dze­nie szcze­gól­ne… No­szę ją ze sobą…”

Tak się ra­to­wał mózg von Mol­ke­na wo­bec na­tręt­ne­go wy­obra­że­nia, któ­re zda­wa­ło się na­bie­rać wy­dat­no­ści i, jak­by rze­czy­wi­stość, od­twa­rza­ło się z nie­po­spo­li­tą siłą a ży­wo­ścią. Owo upar­te sta­łe wy­obra­że­nie chciał od­pę­dzić od sie­bie mło­dzie­niec, prze­cie­rał so­bie oczy, usi­ło­wał być czyn­nym, za­czy­nał roz­my­ślać o Misz­lu, o ojcu Hie­ro­ni­mie, o mło­dym hra­bi Zizi, o po­dró­żach swo­ich, na­uce itd. Da­rem­nie – wy­obra­że­nie Ju­lii wra­ca­ło i zda­wa­ło się zu­ży­wać wszyst­kie za­so­by władz umy­sło­wych, aby się upla­stycz­nić, od­two­rzyć ener­gicz­nie.

Jak mo­tyl zmierzch­ny, olśnio­ny wra­że­niem świa­tła, upo­rczy­wie rzu­ca się w pło­mień go­re­ją­cej nocą po­chod­ni, choć w niej opa­la so­bie skrzy­dła a i śmierć nie­raz znaj­du­je – tak samo von Mol­ken, wcho­dząc do bi­blio­te­ki, zwra­cał się nie­ba­wem ku cza­ro­dziej­skiej fo­to­gra­fii, któ­ra po­tę­go­wa­ła jego wy­obra­że­nie. I na­stą­pi­ła u tego czło­wie­ka dziw­na kon­cen­tra­cja umy­słu: wszyst­ko sku­pi­ło się oko­ło jed­nej idei, on żył tyl­ko wy­obra­że­niem pięk­nej ko­bie­ty z fo­to­gra­fii.

W sali bi­blio­tecz­nej wi­siał olej­no ma­lo­wa­ny por­tret hra­bie­go Al­ber­ta Lu­to­woj­skie­go. Ale py­ta­nie brzmia­ło: „Któż jest ten Al­bert, któ­re­mu Ju­lia od­da­ła sie­bie? Był­że­by to hra­bia Lu­to­woj­ski, oj­ciec mło­de­go hra­bi Zyg­mun­ta? Był­że­by to ów sro­gi pan, któ­ry w Pał­kach zo­sta­wił po so­bie pa­mięć Bo­że­go bi­cza?”

Von Mol­ken wpa­try­wał się nie­raz w por­tret Lu­to­woj­skie­go, jak­by chciał stąd wy­czy­tać praw­dę. Jed­nak­że su­ro­we te rysy mil­cza­ły: tyl­ko buta i duma były z nich wid­ne. Po­mi­mo wstrę­tu, jaki bu­dzi­ła ma­lo­wa­na po­stać hra­bie­go, cią­gnę­ło coś mło­dzień­ca do por­tre­tu; wy­da­wa­ło mu się, że kie­dyś – w dzie­cię­cych la­tach ży­cia – wi­dział gdzieś tego czło­wie­ka. A in­nym zno­wu ra­zem my­ślał: „Za­pew­ne i to tak­że jest złu­dze­niem – Zizi wi­docz­nie przy­po­mi­na mi hra­bie­go Al­ber­ta”.

Po­wia­da­ją, że co raz we­szło w umysł czło­wie­ka, nie zni­ka w nim, że trwa, ale tyl­ko po­zo­sta­je poza ob­rę­bem zwy­kłej, każ­do­dzien­nej świa­do­mo­ści. Są ato­li sta­ny, w któ­rych się uświa­da­mia­ją za­rów­no wra­że­nia za­po­mnia­ne, jak i te, co w nor­mal­nym bie­gu ży­cia do świa­do­mo­ści na­szej nie do­cho­dzą wca­le. Zważ­my nad­to, iż pew­ni lu­dzie od­zna­cza­ją się zdol­no­ścią wni­ka­nia w głę­bi­ny wła­snej du­szy, iż mogą sa­mych sie­bie od­ry­wać od na­tło­ku prą­cych z ze­wnątrz wra­żeń i prze­ciw­sta­wić świa­tu. Nie­któ­rzy lu­dzie po­trze­bu­ją żyć w swo­im we­wnętrz­nym świe­cie, tak jak inni żyją wśród po­wsze­dnich za­jęć, in­te­re­sów, a pod wpły­wem wra­żeń czy­sto ze­wnętrz­nych. W zwier­cia­dle su­biek­ty­wi­zmu nie­jed­na praw­da od­bi­ja się bar­dzo wy­raź­nie, a czło­wiek za­py­tu­je wte­dy sam sie­bie: „Dla­cze­go czu­ję to, co czu­ję? Dla­cze­go wiem to, co wiem? Skąd przy­szedł do mnie ból ży­cia i jak się sta­ło po­cie­sze­nie? Kto ja je­stem?

Von Mol­ken mio­ta­ny uczu­cia­mi tego ro­dza­ju miał raz sen szcze­gól­ny:

W ja­kiejś pięk­nej kra­inie, wśród woni drzew po­ma­rań­czo­wych, pod la­zu­ro­wym nie­bem, igrał on jako ma­leń­kie nie­mow­lę u stóp Ju­lii, przy któ­rej sie­dział hra­bia Al­bert Lu­to­woj­ski; nie ten strasz­ny i po­nu­ry, któ­re­go znał z por­tre­tu, ale ja­kiś miły, ła­god­ny, uśmiech­nię­ty. Spo­koj­ne mo­rze, po­dob­ne do po­god­ne­go nie­ba, ota­cza­ło owę kra­inę, a sło­wi­cze śpie­wy po­wszę­dy na­peł­nia­ły po­wie­trze. Ju­lia i Al­bert uśmie­cha­li się do sie­bie, szep­ta­li ta­jem­ni­cze wy­ra­zy. Ona pod­nio­sła z zie­mi dzie­cię i spoj­rza­ła mu w oczy tak wy­ra­zi­ście, iż sen­ne ma­rze­nie wy­da­ło się być zu­peł­ną rze­czy­wi­sto­ścią. – „Moja mat­ko!… Mat­ko!” – krzyk­nął von Mol­ken we śnie i tu­lił się na pier­siach pięk­nej ko­bie­ty. Wte­dy po­rwał się ja­ko­by hra­bia, uchwy­cił go jed­ną ręką i precz od­rzu­cił, pod­czas gdy dru­gą ręką z po­gar­dą ode­pchnął ko­bie­tę. Ju­lia za­la­ła się naj­przód łza­mi, po­tem twarz jej się szpet­nie wy­krzy­wi­ła, w oczach za­ja­śniał gniew strasz­li­wy, z ust zaś wy­pa­dły prze­kleń­stwa, rzu­co­ne hra­bie­mu. Do nie­go, swo­je­go syna, zwró­ci­ła się ona zno­wu z uśmie­chem szy­der­stwa i znik­nę­ła…

Przy­by­li ja­cyś lu­dzie, miej­scy ro­bot­ni­cy niby, bra­li go do rąk jak cac­ko, obej­rze­li, po­rzu­ci­li na zie­mię i ode­szli. Gdy tak le­żą­cy ma­lec spoj­rzał do­ko­ła sie­bie, świat mu się wy­dał być pu­sty­nią – lu­dzi nie było tu­taj wca­le. Wkrót­ce jed­nak­że po­ja­wił się wiel­ki pies kasz­ta­no­wa­ty, w któ­rym po­znał zna­jo­me­go z pa­łec­kiej kuch­ni Bry­lan­ta, to­wa­rzy­sza doli i nie­do­li. I on, i pies ów nie­gdyś nie mie­li miru u dwor­skiej służ – by: nie lu­bi­li ich obu i sma­ga­li lo­ka­je, ku­cha­ry, kuch­ci­ki.

A sen się da­lej cią­gnął jak je­den ob­raz ży­cia. Pies ob­wą­chał dzie­cię, li­zał, ogrzał, przy­tu­lił, a w oczach miał praw­dzi­wą przy­jaźń. I zno­wu zmie­ni­ło się wszyst­ko: Po ogro­dzie pa­ła­co­wym w Pał­kach prze­cho­dzi­ła się hra­bi­na Olim­pia z hra­bią Al­ber­tem, a przed nimi biegł we­so­ły i uśmiech­nię­ty chłop­czyk – hra­bia Zizi; on zaś w tłu­mie wiej­skich dzie­ci ba­wił się na dro­dze peł­nej ku­rza­wy z ja­kąś mi­luch­ną chłop­ską dziew­czyn­ką.

Ock­nął się von Mol­ken ze snu, a gdy usi­ło­wał ogar­nąć szyb­ko pierz­cha­ją­cy ob­raz sen­ny, po­sły­szał głu­chy, przy­kry jęk za oknem. Po­sko­czył czym prę­dzej i, gdy wy­chy­lił gło­wę przez uchy­lo­ne okno, uj­rzał pod ścia­ną zna­jo­me­go z daw­nych lat to­wa­rzy­sza swe­go z pa­łec­kiej kuch­ni, psa Bry­lan­ta, któ­ry przez całe ży­cie miał nie­szczę­ście nie po­do­bać się lu­dziom. W dzień mu nie da­wa­no żyć spo­koj­nie, więc może by mu w dzień nie po­zwo­lo­no i umrzeć. Śmierć psa na noc przy­pa­dła. Von Mol­ken po­śpie­szył do umie­ra­ją­ce­go.

– Sta­ry, je­dy­ny mój dru­hu! – za­wo­łał mło­dzie­niec przy­kła­da­jąc rękę do gło­wy psa. – Przy­śni­łeś mi się wła­śnie!… Przy­ja­ciel pies nie za­wsze prze­ży­je śmierć czło­wie­ka, ale czło­wiek po śmier­ci psa przy­ja­cie­la żyć jesz­cze musi.

Noc była wid­na, księ­ży­co­wa. Bry­lant spoj­rzał wy­mow­nie na mło­dzień­ca, zda­ło się, że go że­gna na wie­ki. Mó­wiąc – pies zdechł, twier­dzi­my ści­śle tyle, ile wy­po­wia­da­my gło­sząc – czło­wiek umarł.

Śmierć czwo­ro­noż­ne­go przy­ja­cie­la, tak szcze­gól­nie wią­żą­ca się z sen­nym ob­ra­zem, bę­dą­cym jak­by od­bi­ciem ja­kichś nie­ja­snych, po­gma­twa­nych wra­żeń prze­szło­ści – za­tru­ła spo­czy­nek mło­dzień­co­wi. To, cze­go na­sze ja nie jest czę­sto­kroć na ja­wie świa­do­me, może jed­nak być do­świad­czo­ne, może tkwić w nas nie­świa­do­mie, a uświa­da­miać się w pew­nych tyl­ko chwi­lach albo sta­nach.

„Rzecz oso­bli­wa – my­ślał von Mol­ken – we śnie moim ten pies jest praw­dą; a je­że­li tak, to praw­dą może być rów­nież i resz­ta sen­ne­go ob­ra­zu. Pa­mię­tam do­brze, iż gdy mnie obi­te­go wy­rzu­co­no z dwor­skiej kuch­ni, Bry­lant to­wa­rzy­szył mi na wy­gna­niu, on mnie swym cia­łem ogrzał w noc dżdży­stą, on w nocy zno­sił skra­dzio­ne lu­dziom po­ży­wie­nie i nie wzbra­niał mnie głod­ne­mu brać udzia­łu w swo­im po­sił­ku.”

We śnie sto­ją nam na my­śli róż­ne rze­czy, któ­re czu­wa­ją­cy ro­zum uwa­ża za nie­do­rzecz­ne, ale kie­dy czu­wa­my noc­ną porą, a przy tym po­bu­dze­ni je­ste­śmy, myśl na­sza przy­bie­ra rów­nież inny kie­ru­nek, niż to ma miej­sce na ja­wie. Von Mol­ken był wła­śnie w ta­kim po­ło­że­niu. Jego sen­ny ob­raz, pod­nie­co­ny śmier­cią Bry­lan­ta, miał te­raz wię­cej świa­do­me wy­koń­cze­nie. W mło­dym pło­ną­cym umy­śle od­twa­rza­ły się róż­ne szcze­gó­ły mło­do­ści. Roz­po­czął on hi­sto­rią wła­sne­go ży­cia od ostat­niej chwi­li, od przy­by­cia swe­go do Pa­łek. Prze­biegł my­ślą zim­ne i wy­nio­słe po­wi­ta­nie hra­bi­ny, im­per­ty­nenc­kie za­cho­wy­wa­nie się ka­mer­dy­ne­ra oraz ca­łej służ­by. Po­tem od­two­rzył so­bie w umy­śle szcze­gó­ły po­by­tu za­gra­ni­cą, oce­niał swój sto­su­nek do hra­bie­go Zyg­mun­ta, do pana Misz­la, ojca Hie­ro­ni­ma i róż­nych na­uczy­cie­li. Cof­nął się pa­mię­cią da­lej jesz­cze, wspo­mniał ja­kieś szcze­gól­ne wzglę­dy hra­bi­ny, na­ukę, po­bie­ra­ną w pa­łec­kim dwo­rze. Gdy się zaś zwró­cił do daw­niej­szej jesz­cze epo­ki, wte­dy uprzy­tom­nił so­bie po­byt w kuch­ni wśród psów i od psów gor­szych lu­dzi! „Ale skąd ja się wzią­łem w tej kuch­ni? – py­tał sa­me­go sie­bie. – Czyż­bym nig­dy nie był w sta­nie do­snuć wąt­ku do hi­sto­rii wła­sne­go ży­cia?

Jed­no z dwoj­ga być musi: albo je­stem sie­ro­tą po ro­dzi­cach, któ­rzy mnie od­umar­li w la­tach nie­mow­lę­cych – albo je­stem bę­kar­tem… Je­że­li pierw­szy przy­pa­dek ma miej­sce, to prze­cież żyć jesz­cze mu­szą w Pał­kach lu­dzie, któ­rzy zna­li ży­wych ro­dzi­ców mo­ich? A je­śli je­stem dziec­kiem nie­pra­wym, to dla­cze­go się wy­cho­wy­wa­łem przy dwor­skiej kuch­ni?… Dla­cze­go je­stem po­dob­ny do ko­bie­ty na fo­to­gra­fii? Dla­cze­go ta fo­to­gra­fia, znaj­du­je się w bi­blio­te­ce hra­biów Lu­to­woj­skich?… Miał­że­by wresz­cie na­pis, wy­ko­na­ny na fo­to­gra­fii ołów­kiem, być bez żad­ne­go zna­cze­nia?… Je­że­li Ju­lia od­da­ła sie­bie hra­bie­mu Al­ber­to­wi, więc ja chy­ba je­stem dziec­kiem tego związ­ku… Przy tym hra­bi­na wi­docz­nie mię nie lubi; Mi­szel w po­stę­po­wa­niu ze mną był za­wsze za­gad­ko­wy. A moje wła­sne uczu­cia i prze­czu­cia czyż­by nie mia­ły żad­nej pod­sta­wy?…"II

Cała służ­ba dwor­ska była za­do­wol­nio­na z tego, że na­resz­cie zdechł „za­cie­czo­ny szkod­nik” Bry­lant; uwa­ża­no też so­bie za obo­wią­zek, aby ta­kie­go zde­chłe­go psa usu­nąć czym prę­dzej i jak naj­da­lej z oko­lic pa­ła­cu. Wy­wie­zio­no prze­to tru­pa w wą­wo­zy i tam po­rzu­co­no w krza­kach; in­a­czej mó­wiąc, wy­pra­wio­no psu w naj­wyż­szym stop­niu cy­wil­ny po­grzeb.

Ato­li von Mol­ken do­zna­wał przy­kre­go – że tak po­wie­my – cy­wi­li­za­cyj­ne­go wy­rzu­tu su­mie­nia-, ra­zi­ło go to, iż zwło­ki jego przy­ja­cie­la po­nie­wie­ra­ją się w szcze­rym polu i, ule­ga­jąc roz­kła­do­wi, za­nie­czysz­cza­ją po­wie­trze, co nig­dy dla żad­ne­go czło­wie­ka nie jest obo­jęt­ne. Jak tyl­ko więc nasz bo­ha­ter ukoń­czył swo­je dzien­ne za­ję­cia w bi­blio­te­ce, wy­brał się przed wie­czo­rem w wą­wo­zy, aże­by pa­mięć uczci­we­go psa usza­no­wać ja­kim ta­kim po­grze­bem. Czło­wiek po ludz­ku tyl­ko może wy­ra­żać uczu­cia swo­je dla zwie­rzę­cia.

Dzi­kie, ro­man­tycz­ne wzgó­rza, po­szar­pa­ne wodą, usła­ne mchem, usia­ne ja­łow­cem, gło­giem i tar­ni­ną, ugo­ro­wa­ły snadź od wie­ków, roz­po­ście­ra­jąc się sze­ro­ko po­nad ni­wa­mi upraw­ny­mi i wy­da­ją­cy­mi bo­ga­te plo­ny. Gdzie­nieg­dzie jed­nak, na­wet w ma­now­ce owe, w ta­kie sta­now­cze nie­użyt­ki, wdarł się już chłop pra­co­wi­ty i na nie­wdzięcz­nej gle­bie roz­po­czął cięż­kie dzie­ło rol­nej kul­tu­ry. Więc też po wzgó­rzach oraz ich po­chy­ło­ściach wid­nia­ły ka­wał­ki zie­mi, za­sia­ne owsem, gry­ką, kar­to­fla­mi.

Mło­dzie­niec szedł głę­bo­kim wą­wo­zem o stro­mych ścia­nach, z któ­rych okru­chy gli­ny tu i owdzie za­wa­li­ły przej­ście. Tu­taj wła­śnie po­rzu­co­no cia­ło mar­twe­go Bry­lan­ta. Jak­kol­wiek w owej miej­sco­wo­ści zie­mia była kru­chą i mięk­ką, za­wsze to jed­nak trud­no grze­bać bez żad­nych na­rzę­dzi. Von Mol­ken uwa­żał za wła­ści­we na­kryć przede wszyst­kim cia­ło psa ga­łę­zia­mi ja­łow­cu, a na­stęp­nie roz­my­ślał nad spo­so­bem wy­ko­pa­nia gro­bu. Po­sta­no­wił on był wresz­cie wy­rwać z ko­rze­niem przy­sia­dłą do zie­mi kar­ło­wa­tą so­sen­kę, aby so­bie za­pew­nić jaki taki do­łek, któ­ry na­stęp­nie moż­na było przy po­mo­cy noża i la­ski roz­sze­rzyć na tyle, iżby się w nim zmie­ści­ło cia­ło nie­bosz­czy­ka. Za­le­d­wie roz­po­czął czyn­ność po­wy­żej opi­sa­ną, gdy w gó­rze po­nad wą­wo­zem dały się sły­szeć dźwię­ki piosn­ki lu­do­wej, wy­gło­szo­nej wi­docz­nie przez gar­dło mło­dej ko­bie­ty:

Han­ko moja, pójdź do domu,

Wy­dam ja cię nie wiem komu.

Wy­dam ja cię za jed­ne­go,

Za het­ma­na zbó­jec­kie­go.

Ta pio­sen­ka, nu­co­na w gó­rze przez wiej­ską dziew­czy­nę, mia­ła w wą­wo­zie na dole do­bre­go słu­cha­cza, znaw­cę wiel­ce wraż­li­we­go za­rów­no na dźwię­ki wy­so­kiej mu­zy­ki, jako i na skrom­ną lu­do­wą me­lo­dią. Mło­dzie­niec też za­wie­sił swo­ją ro­bo­tę, wy­słu­chał pie­śni; po­tem, wi­dząc, iż śpie­wacz­ka oko­pu­je kar­to­fle tuż nad wą­wo­zem, po­czął wo­łać z dołu do­no­śnym gło­sem, aby mu po­ży­czo­no mo­ty­ki. Dziew­czy­na, po­sły­szaw­szy to wo­ła­nie, przy­sta­nę­ła nad sa­mym urwi­skiem wą­wo­zu i zdzi­wio­nym wzro­kiem po­czę­ła ku do­ło­wi cie­ka­wie spo­glą­dać. Być może, iż z po­wo­du od­le­gło­ści sło­wa von Mol­ke­na nie­wy­raź­nie do­cho­dzi­ły, a kto wie, czy jego ży­cze­nie i proś­ba nie wy­da­ły się śmiesz­ny­mi owej pra­cow­ni­cy, bo tyl­ko wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, ro­ze­śmia­ła się gło­śno i pro­wa­dzi­ła da­lej czyn­ność oko­py­wa­nia kar­to­fli, za­prze­sta­ła jed­nak­że śpie­wać. Ato­li mło­dzie­niec nie dał za wy­gra­ne; wdarł się już te­raz na górę i zno­wu po­pro­sił grzecz­nie o po­ży­cze­nie mo­ty­ki. Dziew­czy­na jed­ną ręką pod boki się pod­par­ła, dru­gą zaś trzy­ma­ła na mo­ty­ce i po­dob­ną była, za­praw­dę, do ja­kiejś cza­ro­dziej­ki, wład­czy­ni tych wą­wo­zów dzier­żą­cej w dło­ni sym­bol swo­jej po­tę­gi. Otwar­ła ona do uśmie­chu świe­że usta, uka­zu­jąc dwa rzę­dy rów­nych i bia­łych ząb­ków, nie­bie­ski­mi zaś jak dwa mo­dra­ki oczy­ma wpa­try­wa­ła się w nie­zna­jo­me­go na wpół cie­ka­wie, na wpół bo­jaź­li­wie. Było to mi­lut­kie, ru­mień­cem pło­ną­ce dziew­czę. Nie­win­na wsty­dli­wość prze­glą­da­ła z ca­łej jej fi­zjo­no­mii, a swo­bod­ny, ma­low­ni­czy strój wie­śniacz­ki w zu­peł­nej har­mo­nii z uro­dą nada­wał ja­kiś nie­zwy­kły urok. Von Mol­ken przy­glą­dał się ko­lej­no to chu­st­ce barw­nej, fan­ta­stycz­nie za­rzu­co­nej na gło­wę, to gor­se­ci­ko­wi lek­ko opi­na­ją­ce­mu cia­ło, to sznu­rom róż­no­ko­lo­ro­wych pa­cior­ków, spa­da­ją­cych na pier­si i pięk­nie od­bi­ja­ją­cych na bia­łej ko­szul­ce. Mło­dzie­niec miał du­szę ar­ty­stycz­ną, wraż­li­wą, więc spo­tka­nie owo na umysł jego wy­war­ło wpływ głę­bo­ki.

– A na cóż pa­ni­czo­wi po­trzeb­na moja mo­ty­ka? – "za­py­ta­ła dziew­czy­na, wdzię­cząc się ze szcze­ro­ścią.

– Chcia­łem w tym oto wą­wo­zie grób wy­ko­pać…

– Grób, grób? Co też pa­nicz mówi? Gro­bu prze­cież nie ko­pie się w wą­wo­zie, od tego cmen­tarz,..

– Cza­sa­mi i w wą­wo­zie grób być może.

– A któż w tym gro­bie ma być po­cho­wa­ny?

– Przy­ja­ciel mój do­bry! – od­rzekł von Mol­ken, za­kło­po­ta­ny nie­co ba­da­niem i zdzi­wie­niem dziew­czę­cia.

– Ej, pa­nicz ze mnie żar­tu­je!… Gdzie by zno­wu przy­ja­cie­la kto grze­bał w ta­kich wer­te­pach! Chy­ba psa tyl­ko moż­na by tu­taj za­ko­pać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: