Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Waligóra - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Waligóra - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 379 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Gę­stwi­ną pusz­czy od­wiecz­nej, któ­ra za­le­ga­ła nie­pew­ną gra­ni­cę zie­mi kra­kow­skiej od Ślą­ska, dro­gą, wi­ją­cą się wa­ła­mi i mo­cza­ra­mi, mię­dzy wy­bu­ja­ły­mi drze­wy, dzi­ką i zda­ją­cą się cza­sem gi­nąc wśród za­ro­śli i kłód, przez wi­chry oba­lo­nych, – su­nął po­wo­li, wśród uro­czy­stej ci­szy je­sien­ne­go wie­czo­ra po­god­ne­go, dłu­gi or­szak, któ­ry­by za pro­ce­syę ko­ściel­ną wziąć było moż­na, gdy­by wszy­scy udział w nim ma­ją­cy za­miast iść pie­szo, nie je­cha­li kon­no…

W po­środ­ku tego sze­re­gu du­chow­nych i ry­ce­rzy, dwo­rzan, pa­choł­ków i służ­by, naj­roz­ma­iciej po­przy­bie­ra­nej i zbroj­nej, wi­dać było po­de­szłe­go wie­ku męż­czy­znę, w któ­rym ła­two było po­znać pra­ła­ta, zaj­mu­ją­ce­go w hie­rar­chii du­chow­nej wy­so­kie sta­no­wi­sko. Z po­sza­no­wa­niem ota­cza­li go wszy­scy; je­chał jak­by od­osob­nio­ny, a wie­czor­ne świa­tło pięk­ne­go dnia na schył­ku ob­le­wa­ło po­waż­ną twarz jego ła­god­ną au­re­olą.

Było to ob­li­cze wpo­śród wszyst­kich obok nie­go i za niem wid­nych wśród za­ro­śli naj – pięk­niej­sze i wy­szla­chet­nio­ne a opro­mie­nio­ne świę­to­ścią wiel­ką i my­śla­mi wiel­kie­mi.

Po­mi­mo wie­ku, zmarszcz­ki pra­wie nie po­fał­do­wa­ły twa­rzy spo­koj­nej, za­cho­wa­ła ona mło­dzień­czą świe­żość i siłę… Na pięk­nem czo­le roz­ja­śnio­nem, wy­nio­słem, nie było śla­du ziem­skiej tro­ski, oczy spo­glą­da­ły z wiel­kiem mę­stwem i do­bro­cią, na ustach był uśmiech ła­god­ny, a sło­dycz łą­czy­ła się tu z siłą i uf­no­ścią, z nią tak się har­mo­nij­nie jed­no­cząc, iż mąż ów obu­dzał cześć i mi­łość za­ra­zem…

Lek­ki płaszcz okry­wał sze­ro­kie i wie­kiem jesz­cze nie­zgię­te ra­mio­na, a z pod nie­go wi­dać było sza­ty bi­sku­pie, krzyż na łań­cu­chu u pier­si i bia­łą ro­kie­tę, któ­ra w po­dró­ży dziw­ną się zda­wać mo­gła, lecz była ozna­ką daw­ne­go ślu­bu za­kon­ni­ków świę­te­go Wik­to­ra.

Na po­wol­nym, cięż­kim i sil­nym ko­niu je­chał pra­łat ów, rzu­ciw­szy mu cu­gle na szy­ję; koń na­wy­kły wi­dać do tego, sam so­bie dro­gę wy­bie­rał, szedł swo­bod­nie i śmia­ło, z gło­wą spusz­czo­ną, a ja­dą­cy wca­le, się oń nie trosz­czył. Oczy miał wle­pio­ne w nie­bo, usta po­ru­sza­ły się mo­dlitw zda­wał się ode­rwa­ny od zie­mi.

Wszy­scy też je­cha­li za nim po­wol­ną stę­pią; była to go­dzi­na nie­szpo­rów i mo­dli­twy wie­czor­nej, któ­re, cza­su nie tra­cąc, od­pra­wia­no w dro­dze.

Ja­dą­cy w pew­nem od­da­le­niu od bi­sku­pa kan­tor, z księ­gą otwar­tą w ręku, in­to­no­wał śpiew, inni mu gło­sy zgod­ne­mi od­po­wia­da­li… Du­chow­ni mie­li gło­wy po­od­kry­wa­ne lub lek­kie­mi cza­pecz­ka­mi tyl­ko osło­nię­te, resz­ta szy­sza­ki i koł­pa­ki zdję­te wio­zła w rę­kach. Na twa­rzach wszyst­kich ma­lo­wa­ło się po­boż­ne uspo­so­bie­nie i prze­ję­cie mo­dli­twą.

Ko­nie na­wy­kłe pew­nie do śpie­wu, zna­jąc, że im przy­sta­ło wte­dy stą­pać po­wo­li i ci­cho, kro­czy­ły niby od­po­czy­wa­jąc i le­d­wie się ośmie­lił któ­ry schwy­cić zie­lo­ną ga­łąź, gdy mu się jak po­ku­sa pod pysk na­wi­nę­ła. Chrzęst zbroi że­la­znych i mie­czów mało co prze­ry­wał górą nio­są­ce się gło­sy, w któ­rych brzmiał za­chwyt po­boż­ny i wiel­ka go­rą­cość du­cha.

Wiek to był ta­kich na­mięt­nych unie­sień ku nie­bio­som, cu­dów i za­chwy­tów wiel­kich…

Or­szak, to­wa­rzy­szą­cy pra­ła­to­wi w tej po­dró­ży, do­syć był mno­gi i sam już do­stoj­ność jego ozna­czał. Nie było w niem bły­sko­tli­we­go prze­py­chu, ani nic, coby na okaz lu­dziom słu­ży­ło, ale do­sta­tek pań­ski i skrom­na a trwa­ła za­moż­ność, z ju­trem się li­czą­ca, lu­dziom i ko­niom dwo­ru nada­wa­ła ce­chę wła­ści­wą.

Dwór, jak pan, czuł się bez­piecz­nym a pew­nym sie­bie. Twa­rze zda­ły się do­bra­ne tak, by jed­nę ro­dzi­nę du­chow­ną skła­da­ły. Je­śli nie bra­ter­stwo krwi, to po­wi­no­wac­two my­śli i oby­cza­ju ich łą­czy­ło. Coś z tej świę­tej po­go­dy bi­sku­pa, przo­du­ją­ce­go wszyst­kim, zle­wa­ło się na dru­ży­nę. Wpraw­dzie rysy były róż­ne, lecz jak­by ską­pa­ne w jed­nym stru­mie­niu ła­ski.

Gdy chwi­la­mi pieśń usta­ła, szu­mią­cy ci­cho las zdał się ją po­kor­nem echem po­wta­rzać.

Ostat­nie pro­mie­nie bli­skie­go już za­cho­du słoń­ca, wdzie­ra­jąc się wpusz­czę gę­stą i ciem­ną, zło­ci­ły wierz­choł­ki drzew, a nie­kie­dy prze­rzy­na­ły się i spły­wa­ły po ga­łąz­kach i ob­na­żo­nych ko­na­rach aż ku zie­mi. Cza­sem pro­myk taki zło­ci­sty za­bły­snął na ra­mie­niu zbroj­ne­go męża, na czar­nej suk­ni któ­re­go z du­chow­nych, na szy­sza­ku, spar­tym o kark ko­nia, na zwie­szo­nej u ra­mie­nia ma­łej tar­czy, któ­rej gwoź­dzie po­ły­ski­wa­ły chwi­lę i wnet ni­kły w pół­cie­niach.

Na­resz­cie in­to­nu­ją­cy śpiew za­mknął ostat­nią księ­gę, któ­rą trzy­mał przed sobą, a z ust ca­łe­go or­sza­ku ozwa­ło się po­wtó­rzo­ne gło­sem pod­nie­sio­nym:

– Amen!

Bi­skup prze­że­gnał się i jak­by po mo­dli­twie po­trze­bo­wał spo­czyn­ku, czas ja­kiś je­chał mil­czą­cy.

Poza nim, wśród zbroj­nych dwo­rzan, cze­la­dzi i pa­choł­ków, ci­che szep­ty zwol­na się sły­szeć dały. Zda­wa­no się na­ra­dzać i jed­ni jeźdz­cy przy­zo­sta­wa­li dla roz­mo­wy z dru­gi­mi, inni po­chy­la­li się ku so­bie, zci­cha coś po­mru­ku­jąc. Zbroj­ni mę­żo­wie wkła­da­li na gło­wy szy­sza­ki i koł­pa­ki, ko­nie tro­chę ży­wiej po­ru­szać się za­czę­ły i łby po­pod­no­si­ły.

Z obu stron wciąż się wzno­si­ła pusz­cza gę­sta i wy­nio­sła – wspa­nia­ła roz­ro­stem swo­bod­nym i siłą, któ­rą z dzie­wi­czej zie­mi czer­pa­ła; lecz dro­ga nie­kie­dy tak się zda­wa­ła wą­ską, że or­szak się roz­su­wać mu­siał i prze­dłu­żać.

Wtem po pra­wej ręce ja­dą­cych gąszcz zrzed­nia­ła, roz­su­nę­ły się drze­wa i do­strze­żo­no po­la­nę zie­lo­ną, któ­rą twa­rze wy­pa­tru­ją­cych cze­goś zda­la po­wi­ta­ły wej­rze­niem we­sel­szem.

W tej­że chwi­li pra­wie bi­skup ko­nia zwol­na idą­ce­go, któ­ry pod­niósł był gło­wę i po­wie­trza noz­drza­mi za­czerp­nął, – za­trzy­mał i zwol­na gło­wę od­wró­cił, szu­ka­jąc ko­goś poza sobą.

Zga­du­jąc jego my­śli, pod­biegł ku nie­mu mąż w sile wie­ku, zbroj­ny, pięk­nej po­sta­wy, sta­ra­jąc się uprze­dzić py­ta­nie. Oko jego przy­pad­kiem pa­dło po­mię­dzy drze­wa i sta­nął zdu­mio­ny. Do­strzegł wśród po­la­ny jak­by ro­dzaj obo­zo­wi­ska, któ­re go rów­nie, jak bi­sku­pa zdu­mia­ło…

Sta­nę­li wszy­scy ja­dą­cy i ści­snę­li się w gro­ma­dę.

Bi­skup pa­trzał i ręką na do­li­nę wska­zy­wał. Zbroj­ny męż­czy­zna spo­glą­dał też, ale wej­rze­nie jego ba­da­ło próż­no wi­dok, któ­ry się przed­sta­wiał, nie mo­gąc so­bie zdać spra­wy z nie­go.

Na zie­lo­nej po­la­nie u skra­ju lasu, nie­opo­dal od ja­dą­cych, roz­bi­ty był na­miot bia­ły z po­wie­wa­ją­cą nad nim cho­rą­gwią bia­łą, ozna­czo­ną krzy­żem czar­nym. Za nim u żło­bów płó­cien­nych ży­wi­ły się wła­śnie sil­ne i ro­słe ko­nie. Wi­dać było roz­pa­lo­ne ogni­sko, oko­ło nie­go kil­ku­na­stu uzbro­jo­nych ol­brzy­mie­go wzro­stu lu­dzi, któ­rych ry­cer­skie rze­mio­sło od­gad­nąć było ła­two. U na­mio­tu, na pniach, sie­dzia­ło osob­no dwóch star­szy­zny, z któ­rych ra­mion płasz­cze bia­łe z krzy­ża­mi czar­ne­mi spły­wa­ły… Krzą­ta­no się oko­ło na­mio­tu i ogni­ska.

Bi­skup pa­trzał, chcąc jak­by so­bie coś przy­po­mnieć, i po chwi­li się uśmiech­nął. Wła­śnie zbroj­ny, któ­ry ku nie­mu przy­biegł miał się pu­ścić na­przód, aby za­pew­ne do­stać ję­zy­ka, gdy du­chow­ny dał mu znak…

– Są to Bra­cia Szpi­tal­ni Ma­ryi Pan­ny, nie­miec­kie­go domu! Wi­dzia­łem ich z temi płasz­cza­mi w Rzy­mie… Lecz skąd się tu u nas wzię­li?

– Mam­li je­chać po­py­tać? – ode­zwał się zbroj­ny.

– Nie bę­dzie to po­trzeb­nem, – rzekł bi­skup ła­god­nie. – Nie mogą to być inni, tyl­ko wy­słań­cy Za­ko­nu, któ­rych brat pana na­sze­go, Kon­rad Ma­zo­wiec­ki, po­sy­łał… Zbo­czy­li pew­nie z dro­gi, a jam rad, że ich zo­ba­czę i roz­mó­wię się z nimi…

Z cie­ka­wo­ścią przez ga­łę­zie przy­pa­try­wa­li się jesz­cze to­wa­rzy­szą­cy bi­sku­po­wi ma­łe­mu obo­zo­wi­sku, gdy pa­sterz dał znak i wszyst­ko z miej­sca ku do­li­nie się po­ru­szy­ło.

Tę­tent koni i szczęk orę­ża te­raz do­pie­ro mu­siał zwró­cić uwa­gę obo­zu­ją­cych, któ­rzy tro­chę nie­spo­koj­nie sku­pi­li się. Dwa płasz­cze bia­łe pod­nio­sły się spo­glą­da­jąc ku la­so­wi. A wtem i bi­skup a z nim dru­ży­na jego cała wy­su­nę­ła się z gąsz­czy i pod­je­chaw­szy nie­co, gdy cały or­szak wy­do­był się z nich – sta­nę­ła.

Kil­ka­set kro­ków za­le­d­wie dzie­li­ły dwie owe gro­mad­ki, lecz że dzień jesz­cze był bia­ły, ja­sny, obie się so­bie do­brze mo­gły przy­pa­trzeć,

A z szat i z or­sza­ku mu­sie­li do­my­śleć się obo­zu­ją­cy do­stoj­ni­ka ko­ściel­ne­go; pierw­si po­ru­szy­li się i po krót­kiej na­ra­dzie dwa bia­łe płasz­cze po­czę­ły się zwol­na zbli­żać do sto­ją­ce­go na ko­niu bi­sku­pa, któ­ry po­sta­no­wił cze­kać na nich.

Mógł te­raz le­piej się im przy­pa­trzeć.

Dwaj ry­ce­rze, któ­rzy jesz­cze zbroi z sie­bie zrzu­cić nie mie­li cza­su, a szy­sza­ki nie­śli w rę­kach, byli to wzro­stu ogrom­ne­go, sil­ni i bar­czy­ści mę­żo­wie, jak­by stwo­rze­ni do swo­je­go rze­mio­sła, któ­re im z oczów pa­trza­ło. Nie wie­le po nich wi­dać było za­ko­nu i za­kon­ne­go du­cha, i gdy­by nie owe płasz­cze, a na nich krzy­że, trud­no się mógł kto do­my­śleć bra­ci, ślu­ba­mi po­boż­ne­mi zwią­za­nej. Star­szy z nich, któ­ry szedł przo­dem, trzy­mał by­stre oczy czar­ne wle­pio­ne w bi­sku­pa, a choć z krzy­ża i suk­ni mógł w nim po­znać wy­so­kie­go do­stoj­ni­ka Ko­ścio­ła, wca­le po­kor­nej nie przy­bie­ra­jąc po­sta­wy, ro­snął w butę, po­wo­li idąc ku nie­mu. Dru­gi po­stę­pu­ją­cy za nim, ja­śniej­sze­go wło­sa, twa­rzy pło­mie­ni­sto­czer­wo­nej dzi­kie­go wej­rze­nia, szedł też, z dumą gło­wę pod­no­sząc.

Zbli­ża­li się, roz­pa­tru­jąc, jak­by do rów­ne­go so­bie, a że nie­pew­ni być mo­gli, z kim do czy­nie­nia mie­li, dla uprze­dze­nia ich o tem, zsiadł­szy pręd­ko z ko­nia, któ­re­go pa­cho­łek po­chwy­cił, pod­szedł zbroj­ny dwo­rza­nin bi­sku­pi szyb­kim kro­kiem ku nim i po­zdro­wiw­szy już na wi­dok jego za­trzy­mu­ją­cych się bra­ci nie­miec­kie­go domu, rzekł:

– Ksiądz pa­sterz nasz kra­kow­ski, Iwo…

Czar­no­wło­sy po­ru­szył gło­wą, da­jąc znak idą­ce­mu za nim ru­de­mu, i nie od­po­wie­dziaw­szy na to oznaj­mie­nie, kro­czyć za­czął zno­wu do sto­ją­ce­go na ko­niu bi­sku­pa…

Daw­szy im po­dejść nie­co, bi­skup ręką ich po­zdro­wił na­przód, na co lek­kiem ski­nie­niem gło­wy od­po­wie­dzie­li.

Iwo prze­mó­wił po ła­ci­nie:

– By­waj­cie mi po­zdro­wie­ni, bra­cia mili a go­ście. Kę­dyż to was wie­dzie ta dro­ga?

– Do Płoc­ka je­dzie­my, we­zwa­ni przez księ­cia Kon­ra­da, – ode­zwał się nie­pew­ną tro­chę ła­ci­ną czar­ny. – Chcie­li­śmy kraj po­znać i na­kła­da­my w po­dró­ży.

To mó­wiąc, ręką do­tknął zbroi i mia­no­wał się:

– Kon­rad von Lands­berg Mi­les, ho­spi­ta­lis Sanc­tae Ma­riae Hie­ro­so­li­mi­ta­nae.

Po­tem wska­zał na to­wa­rzy­szą­ce­go mu ru­do­bro­de­go i do­dał:

– Otto von Sa­le­iden!

Ten skło­nił nie­co gło­wę, ale ją pod­niósł na­tych­miast.

– Że­ście brać­mi tego za­ko­nu, któ­ry się nie­gdyś wsła­wił i mę­stwem prze­ciw­ko nie­wier­nym, i mi­ło­sier­dziem dla ubo­gich piel­grzy­mów, – rzekł bi­skup, – po­zna­łem za­raz ze zna­mie­nia, ja­kie wam Oj­ciec nasz, pa­pież, a bi­skup rzym­ski, dał dla od­zna­ki od Tem­pla­ry­uszów i bra­ci Jo­han­ni­tów. Bądź­cie po­zdro­wie­ni na zie­mi tej, dzie­ci moje… i niech Bóg w niej orę­żo­wi wa­sze­mu bło­go­sła­wi. Sły­sze­li­śmy, że ksią­żę Kon­rad nadać wam miał pięk­ny kraj Cheł­miń­ski aż po gra­ni­cę Pru­sów. Kon­rad von Lands­berg zwol­na po­stą­pił ku bi­sku­po­wi, a Otto, jego to­wa­rzysz, pod­szedł tak­że.

– Tak jest, – ode­zwał się pierw­szy, – ale cho­ciaż mamy na to po­twier­dze­nie ce­sar­skie i Ojca świę­te­go, chce­my wprzó­dy sami oczy­ma swe­mi obej­rzeć po­sia­dłość, aby nas tu ten los, co we Wę­grzech, nie spo­tkał. Krwią to przyj­dzie oku­py­wać, więc trze­ba znać, za co ją damy.

Bi­skup nie od­po­wie­dział nic. Upły­nę­ła chwi­la.

– Roz­bi­li­ście wi­dzę obóz na noc, – rzekł, jak­by roz­mo­wę zwra­ca­jąc, – a ja też nie wiem, kędy spo­cznę… bo­śmy pono z dro­gi się zbi­li.

To mó­wiąc, ob­ró­cił się do sto­ją­ce­go i cze­ka­ją­ce­go roz­ka­zów zbroj­ne­go,

– Co na to mó­wi­cie, Zbysz­ku? Uśmiech­nął się.

Za­gad­nię­ty, zni­ża­jąc głos, od­po­wie­dział:

– Są­dzę, że dro­ga nie była błęd­na, do­brze nam ją prze­po­wie­dzia­no, lecz do Bia­łej Góry do­stać się nie ła­two… mało kto zna przy­stęp do niej… od­le­gło­ści lu­dzie dają róż­ne… Win­ni­śmy byli sta­nąć na noc przy gra­ni­cy, a do­tąd jej nie wi­dać… Roz­ka­żesz wa­sza pa­ster­ska mość po­słać któ­re­go z młod­szych na zwia­dy?

– Gdy­byś wa­sza pa­ster­ska mość, – prze­rwał Kon­rad von Lands­berg, – tym­cza­sem chciał przy­jąć go­ścin­ność na­mio­tu ubo­giej bra­ci…

Wska­zał w stro­nę obo­zu.

Za­wa­hał się bi­skup, lecz nie­pew­ność ta krót­ką trwa­ła chwi­lę, ko­nia po­trą­cił z lek­ka i po­szep­nąw­szy coś Zbysz­ko­wi, sam w to­wa­rzy­stwie jed­ne­go du­chow­ne­go ku na­mio­to­wi je­chać za­czął.

Dwaj bra­cia domu nie­miec­kie­go szli przo­dem, pro­wa­dząc go.

Bi­skup może nie tyle go­ścin­no­ści po­trze­bo­wał, jak się chciał przy­pa­trzeć wę­drow­com no­wym na tej zie­mi, na któ­rej jesz­cze nig­dy noga ich nie po­sta­ła.

Mno­ży­ły się na­ów­czas za­ko­ny po­boż­ne i ry­cer­skie – mi­li­cya Rzy­mu i Ko­ścio­ła. W Zie­mi świę­tej po­wsta­li daw­niej Tem­pla­ry­usze i Jo­han­ni­ci, po nich Bra­cia Szpi­ta­la Pan­ny Ma­ryi, mni­sze re­gu­ły co­raz nowe przy­by­wa­ły. Sam bi­skup Iwo, wi­dząc w nich krze­wi­cie­li wia­ry i po­moc­ni­ków naj­dziel­niej­szych Ko­ścio­ła, wzno­sił klasz­to­ry Cy­ster­som, Nor­ber­ta­nom, wpro­wa­dzał Bra­ci Do­mi­ni­ka, a wkrót­ce i sy­no­wie ubo­dzy Fran­cisz­ka z Asy­żu mie­li przyjść ubo­gi lud po­cie­szać.

Po dwo­rach pań­skich, gdzie nie było roz­pa­sa­nia i dzi­ko­ści, pa­no­wa­ła po­boż­ność nie­mal na­mięt­na, a ko­bie­ty w niej męż­czyzn wy­ści­ga­ły. Cuda były chle­bem po­wsze­dnim, świę­ci cu­do­twór­cy ro­ili i mno­ży­li się, zbro­je czę­sto zmie­nia­jąc na kap­tur i ha­bit szorst­ki; se­ci­na­mi z nimi wy­ra­sta­ły klasz­to­ry, któ­re nada­wa­no bo­ga­to. Po­boż­ność sta­wa­ła się upo­je­niem, zda­ło się, że cały na­wró­co­ny świat chrze­ściań­ski szedł, nie pa­trząc na zie­mię, z oczy­ma w nie­bo wle­pio­ne­mi. Kan­ty­kiem na chwa­łę Bożą roz­le­ga­ła się od­ra­dza­ją­ca Eu­ro­pa.

Po­mi­mo to ze­psu­cie było wiel­kie, okru­cień­stwa sza­lo­ne, na­mięt­no­ści po­skra­mia­ne bu­dzi­ły się i wy­bu­cha­ły tem gwał­tow­niej, a po nich sro­ga, krwa­wa, bez­li­to­śna po­ku­ta.

Nie­je­den płaszcz kró­lew­ski okry­wał wło­sie­ni­cą okrwa­wio­ne cia­ło, nie­je­den wczo­raj moż­ny wład­ca szedł na­za­jutrz pie­szo i boso do Rzy­mu po­kut­ni­kiem, a po­wró­ciw­szy do domu, za­bi­jał bra­ta i znów przy­wdzie­wał pa­sek że­la­zny, chło­stą do­bro­wol­ną oku­pu­jąc swo­je grze­chy.

Du­cho­wień­stwo wszę­dzie na współ z pa­nu­ją­cy­mi rzą­dzi­ło tak, jak ce­sarz rzym­ski na współ z pa­pie­żem wła­dał świa­tem i tak samo ście­ra­ło się z wła­dzą świec­ką, jak pa­pie­że z ce­sa­rza­mi, któ­rzy zła­ma­ni klą­twa­mi, szli prze­bła­gi­wać, a na­za­jutrz do no­we­go bun­tu się rwa­li.

W tej wal­ce o pa­no­wa­nie nad świa­tem Rzym się też w ry­cer­stwo za­opa­try­wał, a lę­ka­jąc się, aby mu bi­sku­pi nie wy­po­wie­dzie­li po­słu­szeń­stwa, mno­żył za­ko­ny na­le­żą­ce do Sto­li­cy Apo­stol­skiej, za­ko­ny, z któ­rych jed­ne szły z mo­dli­twą i krzy­żem, dru­gie z po­bło­go­sła­wio­nym mie­czem. Do ostat­nich na­le­że­li Bra­cia Szpi­tal­ni nie­miec­kie­go domu, dziś wy­pad­kiem wy­rzu­ce­ni z Zie­mi świę­tej. Nie­daw­no jesz­cze nie mno­dzy i nie moż­ni, w chwi­li, gdy ich spo­ty­ka­my w Niem­czech, już opa­trze­ni, do­brze roz­sie­dli, a przez Mi­strza Za­ko­nu, Her­ma­na von Sal­za, wiel­kich zdol­no­ści i po­wa­gi, wzra­sta­li w ła­skach ce­sar­skich, w opie­ce pa­pie­skiej, w mi­ło­ści wiel­kiej u ry­cer­stwa nie­miec­kie­go.

Do Je­ro­zo­li­my nie mo­gąc iść, szu­ka­li wła­śnie miej­sca w Eu­ro­pie, w któ­rem­by ślu­bom i po­wo­ła­niu mo­gli za­dość uczy­nić. Na­strę­cza­ło się ono tu i na po­gra­ni­czu pań­stwa, a nie­opatrz­ność księ­cia Kon­ra­da Ma­zo­wiec­kie­go da­wa­ła im na obo­zo­wi­sko zie­mię i wszyst­ko, co sie­dząc na niej, pod­bić mo­gli…

Dwaj to­wa­rzy­szą­cy bi­sku­po­wi Iwo­no­wi ry­ce­rze, Kon­rad i Otto, je­cha­li wła­śnie opa­try­wać kraj, w któ­rym pa­no­wać i wo­jo­wać mie­li. Dano im or­szak z osiem­na­stu ol­brzy­mich pa­choł­ków zbroj­nych, naj­ro­ślej­szych i naj­dziel­niej­szych, ja­kich w Niem­czech wy­szu­kać było moż­na; cią­gnę­li też za sobą cze­ladź licz­ną i kil­ka wo­zów.

Cho­ciaż bra­cia za­kon­ni, na pier­si no­szą­cy znak krzy­ża, dwaj Niem­cy, któ­rzy wie­dli bi­sku­pa do na­mio­tu swo­je­go, ani obej­ściem się, ni po­sta­wą nie­po­dob­ni byli do po­kor­nych mni­chów, ani jak oni nie oka­zy­wa­li zbyt­nie­go po­sza­no­wa­nia dla bi­sku­pa, ra­czej go jako rów­ne­go nie­mal so­bie, niż zwierzch­ni­ka zda­jąc się uwa­żać. Na­wet wra­ża­ją­ca wszyst­kim cześć twarz księ­dza Iwo­na i po­wa­ga jego nie czy­ni­ła na nich wra­że­nia.

W mia­rę, jak się zbli­żał do na­mio­tu, mógł się bi­skup prze­ko­nać, że te suk­nie za­kon­ni­ków du­cha wca­le nie­klasz­tor­ne­go okry­wa­ły.

Knech­ty, ze­bra­ne za na­mio­tem, pa­trza­ły tak dzi­ko na ja­dą­ce­go, jak­by się nań rzu­cić były go­to­we, a za­miast na­bo­żeń­stwa za krze­wa­mi sły­chać było we­so­łą pieśń świa­to­wą, roz­le­ga­ją­cą się ze śmie­cha­mi.

U wnij­ścia do na­mio­tu sa­me­go, oprócz chło­piąt dwoj­ga, któ­rzy przy Kon­ra­dzie i Ot­to­nie służ­bę pa­ziów spra­wo­wa­li, spo­strzegł bi­skup dwóch ry­cer­sko przy­odzia­nych mło­dych chło­pa­ków, swo­bod­nie się roz­glą­da­ją­cych po oko­li­cy, któ­rzy ani płasz­czów, ani żad­nej ozna­ki za­kon­nej na so­bie nie mie­li.

Oba oni, znać dzie­ci ro­dzin za­moż­nych, stroj­ni byli wy­kwint­nie, a twa­rze we­so­łe, uśmiech­nię­te, ki­pią­ce ży­ciem, po­wia­da­ły, że się na tę wy­pra­wę wię­cej dla za­ba­wy, niż z obo­wiąz­ku wy­brać mu­sie­li.

Tak było w isto­cie, bo gdy bi­skup bli­żej pod­je­chał, dał znak brat Kon­rad, aby przy­stą­pi­li nie­co – i rzekł, wska­zu­jąc na nich:

– A to są no­wi­cy­usze, któ­rym się po do­brej woli za­chcia­ło nam to­wa­rzy­szyć w tej wy­ciecz­ce na pół­noc, choć wąt­pię, by z nich któ­ry my­ślał o ślu­bach za­kon­nych: mój sy­no­wiec, Ge­ron i Hans von Lam­bach.

Chłop­cy, któ­rzy oczy­ma mie­rzy­li przy­by­wa­ją­ce­go, skło­ni­li gło­wy i wnet po­pra­wi­li tro­chę dłu­gich wło­sów, któ­re im na czo­ła i twa­rze opa­dły….

Pa­cho­lę wzię­ło ko­nia, z któ­re­go bi­skup zsiadł po­wo­li. Pod­nie­sio­no wnij­ście do na­mio­tu i wpro­wa­dzo­no go, by spo­czął.

Na obo­zo­wi­sku ry­cer­skiem i za­kon­nem w le­sie nie wie­le się spo­dzie­wać było moż­na; tym­cza­sem na­miot zdu­ni… one­mu nie­co bi­sku­po­wi, na­wy­kłe­mu do bar­dzo skrom­ne­go ży­wo­ta, wy­dał się do zbyt­ku za­opa­trzo­ny we wszyst­ko, cze­go i po pa­ła­cach na­ów­czas nie ła­two było zna­leźć. Skó­ry i ko­bier­ce po­kry­wa­ły na­pręd­ce urzą­dzo­ne sie­dze­nia, sta­ły przy nich dzba­ny i kub­ki srebr­ne; zbroi wy­kwint­nej było do zbyt­ku i na lut­ni na­wet nie zby­wa­ło. Wszak­że sam mistrz Za­ko­nu, Her­man von Sal­za, sły­nął nie­gdyś jako śpie­wak i po­eta; w pie­śniach się ko­cha­no, więc i błęd­ni ry­ce­rze lut­nię z sobą wo­zi­li, aby po dro­dze nu­ce­niem się roz­ry­wać.

Za to bi­skup nie do­strzegł księ­gi do mo­dli­twy, ani żad­ne­go zna­ku po­boż­no­ści pod na­mio­tem. Tro­chę smut­ku po­wia­ło po jego czo­le, lecz pręd­ko wy­po­go­dzi­ła je myśl ja­kaś.

Star­szy z bra­ci, Kon­rad, go­spo­da­rzyć po­czął pod na­mio­tem i krzą­tać się, aby przy­jąć go­ścia. Lecz był to dzień piąt­ko­wy, a bi­skup su­ro­wym po­stem na­wet w po­dró­ży go ob­cho­dził. Po­dzię­ko­wał więc za po­si­łek, pro­sząc o ku­bek wody i ka­wa­łek su­che­go chle­ba.

– Zgor­szysz się nami, mi­łość wa­sza, – rzekł, sły­sząc to Kon­rad, uśmie­cha­jąc się lek­ko­myśl­nie, – my, po­trze­bu­jąc sił do boju, a w dro­dze bę­dąc, dys­pen­su­je­my się od po­stów.

– Rzecz to wa­sze­go su­mie­nia i re­gu­ły, któ­rej ja tak da­le­ce nie znam, – od­parł bi­skup, – jak sko­ro nie grzesz­ną po­żą­dli­wość, a po­trze­ba po­wo­ła­nia zmu­sza do tego…

Uczy­nił znak ręką i nie mó­wił wię­cej.

Nie­co opo­dal przy­siadł na pień­ku Kon­rad a ocie­ra­jąc czo­ło, cią­gnął da­lej:

– Ogrom­neż to pu­sty­nie! Wszak­by one dzie­sięć­kroć, ba! wię­cej ludu wy­kar­mić mo­gły, niż go mają! Lasy i lasy, któ­rym nie ma koń­ca. Le­d­wie jed­ne się skoń­czy­ły, już­ci dru­gie po­czy­na­ją. Dla wo­ju­ją­cych nie­do­god­na to rzecz te pusz­cze i ba­gna. Nie­przy­ja­ciel w nich, jak w twier­dzy się kry­je… a ry­cer­stwo ła­two prze­pa­da…

Lada za­siek w le­sie…. Woj­na ta cięż­ką być może, choć­by i z dzi­czą, a pierw­szą pono rze­czą, by się tu utrzy­mać – trze­bić, ciąć.

– Tak, – rzekł po­wo­li bi­skup Iwo, – trze­bie­my też i wy­ci­na­my po­wo­li, ali­ści las ten nie dar­mo nam dała Opatrz­ność: to na­sza spi­żar­nia i skar­biec. Tu nie­ho­do­wa­ne­go zwie­rza mamy pod­do­stat­kiem, tu nam nie­zli­czo­ne psz­czo­ły miód na po­karm, a wosk dla ko­ścio­ła zbie­ra­ją……. z tego lasu cha­ta i wóz i so­cha, i wszyst­ko.

– Dla dzi­kie­go, jak ten, ludu, – ode­zwał się Kon­rad, – pew­nie las jest skarb­ni­cą, ale nie wyj­dzie ze swej dzi­ko­ści, do­pó­ki te lasy nie pad­ną.

Bi­skup wes­tchnął i wska­zu­jąc ręką w dal, do­dał:

– Wie­ki temu nie po­do­ła­ją. Tym­cza­sem na te ręce, co mamy, pola do­syć!

I po­bło­go­sła­wił jak­by cały ten kraj pu­styn­ny przed sobą.

Wszy­scy z na­tę­żo­ną uwa­gą słu­cha­li mó­wią­ce­go bi­sku­pa, – to­wa­rzy­sze Kon­ra­da i dwaj mło­dzień­cy, sto­jąc we drzwiach na­mio­tu, kil­ku knech­tów zbli­ża­ją­cych się do nich ukrad­kiem. – Iwo mó­wił po­wo­li, z tym spo­ko­jem, jaki daje wiek, do­świad­cze­nie i wiel­ka wia­ra w opatrz­ność Bożą.

Je­że­li się wam pu­styn­ne­mi wy­da­ły te kra­je, któ­re­ście, ja­dąc tu, prze­by­wa­li, a nad któ­re­mi już od dwóch wie­ków krzyż Chry­stu­so­wy świe­ci, cóż do­pie­ro te, któ­re za­jąć ma­cie? Tam­ci jesz­cze trwa po­gań­stwo, któ­re­go nie mógł wy­ko­rze­nić po­boż­ny bi­skup Chry­sty­an, ani mno­dzy apo­sto­ło­wie, przez nie­wier­nych po­mę­cze­ni.

– Boć ich nie krzy­żem, ale mie­czem chrzcić po­trze­ba i na­wra­cać! – za­wo­łał Kon­rad dum­nie, – Ego de bap­ti­so in gla­dio! – po­win­no być ha­słem na­szem.

Iwo gło­wą po­trząsł.

– Nie ko­ściel­ny to oręż ten wasz, – rzekł, – lecz gdy inne się wy­czer­pa­ły, a dzicz ko­ścio­łom i na­szym owiecz­kom za­gra­ża…

– Owiecz­ki te wa­sze, – roz­śmiał się Kon­rad, – któ­re­śmy po dro­dze spo­tka­li, do ko­złów po­dob­niej­sze, niż do trzod­ki spo­koj­nej.

To­wa­rzy­sze ry­ce­rza żar­cik ten jego po­wi­ta­li nie­tłu­mio­nym wy­bu­chem śmie­chu, a bi­skup gło­wą tyl­ko po­trząsł.

– Bez nie­miec­kie­go że­la­za, – mó­wił za­chę­co­ny po­wo­dze­niem Kon­rad, – bez nie­miec­kich rąk, nie­miec­kie­go ro­zu­mu i za­bie­gli­wo­ści, z tego kra­ju nig­dy nic nie bę­dzie. Dla tego wiel­ce się po­chwa­la ksią­żę­tom tu­tej­szym, iż wpro­wa­dza­ją tu nie­miec­kich lu­dzi i oby­czaj

Bi­skup Iwo nie prze­czył, lecz na twa­rzy jego zno­wu się po­ka­zał ob­ło­czek smut­ny i znik­nął, a ry­cerz, ośmie­la­jąc się co­raz bar­dziej, cią­gnął da­lej:

– Ce­sa­rze nie­miec­cy nasi wie­lo­kroć te kra­je za­jąć chcie­li orę­żem, bo się one im na­le­żą tak, jak i cała zie­mia.

– Nad po­ga­ny za­wo­jo­wa­ne­mi wię­cej pra­wa ma nasz Oj­ciec św., pa­pież rzym­ski i ten roz­po­rzą­dza ko­ro­na­mi, a roz­da­je one…… – rzekł bi­skup.

– Ale co Rzy­mo­wi pod­le­ga, to i ce­sa­rzo­wi przez to pod­da­nem być musi – do­dał Kon­rad – dwie to wła­dze nie­roz­dziel­ne…… – od­parł ry­cerz i do­dał pręd­ko:

– Nie­po­trzeb­nie w te dzi­kie kra­je iść było z woj­ska­mi, aby je tu, jak ce­sarz Hen­ryk, po­tra­cić od gło­du i zdra­dy. Nie­po­trzeb­nie wo­jo­wać było, kie­dy my je, kro­pli krwi nie da­jąc, za­gar­nie­my. Nie obej­dą się bez na­szych rze­mieśl­ni­ków, osad­ni­ków, du­cho­wień­stwa i po­mo­cy żoł­nier­skiej. Nie­chaj tyl­ko cią­gną chło­pi nasi, niech mia­sta bu­du­ją a zie­mie te zaj­mie­my i nie­miec­kie­mi uczy­ni­my!

Bi­skup mil­czał jesz­cze, spu­ścił gło­wę na pier­si.

– Com rzekł o kra­ju, iż dzi­ki jest i na pół po­gań­ski, – koń­czył Kon­rad, – praw­dę mnie­ma­ni, lecz, ja­kom sły­szał w Mag­de­bur­gu i na dwo­rze ce­sar­skim, z ksią­żę­ce­mi dwo­ry le­piej pono, bo tam na­sze księż­nicz­ki za­pro­wa­dzi­ły wszę­dzie oby­czaj i ję­zyk nie­miec­ki. Ślą­scy pa­no­wie nasi są, na­szym się sta­nie i ksią­żę Kon­rad, a da­lej i dru­dzy. Po dro­dze mno­go­śmy na­po­tka­li Sa­sów, ba, i dal­szych lu­dzi z Fran­ko­nii i Tu­ryn­gii, któ­rzy tu gro­ma­da­mi cią­gną, wie­dząc, że zie­mię dar­mo do­sta­ną.

– Nic w tem złe­go, – ode­zwał się bi­skup, – że ci do nas idą, a przy­no­szą nam z sobą na­ukę rze­miosł i cze­go­śmy na­uczyć się ra­dzi. – Z po­mo­cą Bożą, na tej zie­mi i oto­cze­ni lu­dem na­szym, sta­ną się póź­niej na­szy­mi. Wszy­scy też lu­dzie brać­mi są we­dle pra­wa Pana na­sze­go Chry­stu­sa.

Krzy­żak gło­wą po­trzą­snął.

– Mnie się wi­dzi, – rzekł, – iż ja­ko­in­ne kra­je bar­ba­rzyń­skie, któ­re­śmy po­zaj­mo­wa­li – tak i te nie­miec­kie­mi stać się mu­szą. Samo imię tych lu­dów sta­re, na nie­wol­ni­ków ich pięt­nu­je….

Wśród tej roz­mo­wy, do któ­rej bi­skup, pi­jąc z kub­ka wodę i je­dząc chleb, któ­ry na drob­ne kru­szył ka­wał­ki, mie­szał się mało, za­czy­na­ło ciem­nieć, gdyż i bli­ski las rzu­cał mrok wcze­sny na obo­zo­wi­sko. Ksiądz Iwo oglą­dał się nie­spo­koj­nie tro­chę, gdy Zby­szek szyb­kim kro­kiem ku na­mio­to­wi się przy­bli­żał.

Bi­skup, jak gdy­by przy­by­cie jego prze­czuł, pod­niósł się z sie­dze­nia i ku wnij­ściu po­chy­lił.

– Có­żeś ty mi, Zbysz­ku, przy­niósł? – ode­zwał się ła­god­nie.

– Tak, ja­kem prze­czu­wał, – od­parł Zby­szek z twa­rzą roz­we­se­lo­ną, – gra­ni­ca Bia­łej Góry nie­opo­dal, ale co po niej? Ob­ce­go ni­ko­go na Msz­czu­jo­wą zie­mię nie pusz­cza­ją, taki tu oby­czaj, a co do gro­du i co do sa­me­go Msz­czu­ja Wa­li­gó­ry, mó­wią, że ni­ko­mu a ni­ko­mu, choć­by naj­bliż­szym był i naj­więk­szym, przy­stę­pu nie dają.

– Toć wiem, że mój brat Wa­li­gó­ra zdzi­czał zu­peł­nie, – od­rzekł bi­skup za­wsze ła­god­nie, – ale prze­cie mnie, jako du­chow­ne­go i bra­ta swo­je­go, ode­pchnąć nie ze­chce i nie może.

Krzy­ża­cy, słu­cha­ją­cy tej roz­mo­wy, zdzi­wie­ni, szep­tać za­czę­li, a Kon­rad ode­zwał się ocho­czo:

– Je­że­li wa­sza mi­łość po­trze­bo­wać mo­żesz po­sił­ku na­sze­go prze­ciw opor­ne­mu, rzecz tyl­ko sło­wo. Mi­ło­by nam było tro­chę z po­chew za­spa­nych do­być mie­czów i po­ka­zać, co umie­ją nie­miec­cy ry­ce­rze!

Bi­skup obie ręce pod­niósł do góry i pręd­ko za­wo­łał:

– Nie­chże mnie Bóg ucho­wa, abym ja prze­ciw swo­im aż przy­mu­su uży­wać miał; sło­wa mo­je­go do­syć, spo­dzie­wam się, bę­dzie, aby mi bra­my otwo­rzy­li. Brat mój dzi­ki jest, cu­dzych nie lubi, od wszyst­kich się jak mu­rem opa­sał, żyje sam, lu­dzi uni­ka­jąc, lecz na mój głos nie bę­dzie głu­chym.

– Dzi­ki to więc, czy zły jest czło­wiek, – wy­rwa­ło się Kon­ra­do­wi, – je­że­li się tak za­my­ka?

– Złym nie jest, – rzekł bi­skup, lecz że wie­le ucier­piaw­szy, nie­mal pu­stel­ni­cze ży­cie pro­wa­dzi, tego mu za złe po­czy­tać nie moż­na. Dążę do nie­go, abym mu po­cie­chę przy­niósł.

– Więc, je­że­li do one­go gro­du nie­da­le­ka dro­ga, toć­by­śmy się i my mo­gli do or­sza­ku mi­ło­ści wa­szej przy­łą­czyć, – ode­zwał się Kon­rad, a choć dzi­wo­wi­sko ja­kie tu­taj­szych kra­jów zo­ba­czyć.

– Chęt­nie­bym was pod dach bra­ta mo­je­go za­pro­sił, od­parł Iwo, – lecz gdy­bym z ob­cy­mi do nie­go przy­był, za­praw­dę­by mi to przy­stęp utrud­ni­ło. Zo­stań­cie tu, a gdy ja zdo­bę­dę gród i uści­snę bra­ta, może go skło­nię, aby i wam dał go­ści­nę.

Krzy­żak schy­lił gło­wę i nic nie od­po­wie­dział. Bi­skup po­bło­go­sła­wił ich do­ko­ła i wśród mil­cze­nia wy­szedł­szy z na­mio­tu, do­siadł ko­nia swo­je­go.

Or­szak jego, któ­ry był u skra­ju lasu tro­chę spo­czął, wnet też do koni się wziął i za bi­sku­pem po­dą­żał.

Wszy­scy krzy­żac­cy lu­dzie, kupą ze­bra­ni, zda­la się ja­dą­cym przy­pa­try­wa­li. Kon­rad też, Otto, mło­dzi Gero i Hans z na­mio­tu po­wy­cho­dzi­li i gwa­rzy­li we­so­ło.

– Szko­da! – za­wo­łał pięk­ny Gero po ci­chu, rę­ka­mi po­pra­wia­jąc wło­sy, któ­re mu na ra­mio­na spa­da­ły i tro­chę nie­wie­ścią da­wa­ły fi­zy­ogno­mię, tem­bar­dziej, że na twa­rzy le­d­wie się zło­ci­sty pu­szek wy­sy­py­wać za­czął, – szko­da, że ten smut­ny bi­skup tak się nas nie­grzecz­nie po­zbył, by­li­by­śmy na grod­ku jego bra­tan­ka pol­skie­go piwa się na­pi­li i może jaką nie­brzyd­ką zo­ba­czy­li nie­wia­stę!

– A to­bie one tyl­ko w gło­wie! – roz­śmiał się Hans, któ­ry wąsa już mógł po­krę­cić i tem pra­wem, choć nie­wie­le star­szy, Ge­ro­na za wy­rost­ka po­czy­ty­wał.

– Wy­ście nie lep­si, – roz­śmiał się Ge­ron. – Pa­mię­ta­cie za­wczo­ra, ja­ke­ście to w polu za bia­łą się uga­nia­li pod­wi­ką?

– Tyl­ko mi tego nie przy­po­mi­naj za­wo­du, – krzyk­nął Hans na­mięt­nie. – Ko­niam zha­sał, a baba, któ­ra ze stra­chu na zie­mię pa­dła, gdym ją do­go­nił, ostat­ni ząb, jaki mia­ła, wy­bi­ła so­bie.

Wie­czór był cie­pły i pięk­ny, a mimo po­stu piąt­ko­we­go, któ­ry im bi­skup przy­po­mniał, na wie­cze­rzę piekł się udziec sar­ny, za­bi­tej w dro­dze. Kon­rad ka­zał za­sta­wić stół na dwo­rze, we czte­rech za­sie­dli doń Krzy­ża­cy i ochot­ni­cy z we­so­łą my­ślą, któ­rą po­mno­ży­ło wino na­la­ne ze dzban­ka w kub­ki.

– O bi­sku­pie Iwo­nie, któ­re­go­śmy spo­tka­li, du­żom sły­szał, – rzekł Kon­rad, – i nie sprze­ci­wia się to, com wie­dział, temu, co wi­dzia­łem dzi­siaj. Mąż to ma być wiel­ce świą­to­bli­wy i po­boż­ny. Do­brze on stoi w Rzy­mie, a bra­tan­ków swych dwóch daw­szy na wy­cho­wa­nie ojcu Do­min­go­wi, już z nich zro­bił apo­sto­łów i za­kon ka­zno­dziej­ski do Kra­ko­wa wpro­wa­dził. Ma być pra­wą ręką ksią­żę­cia kra­kow­skie­go, Lesz­ka, któ­ry bez nie­go nie czy­ni nic.

– Ale nam po nim też nic, – prze­rwał ci­cho, za­bie­ra­jąc się do przy­nie­sio­ne­go mię­si­wa Otto, – nam po nim nic, bo pono, co miłe Lesz­ko­wi, to na­sze­mu Kon­ra­do­wi ob­mier­z­łe.

Kon­rad się ku nie­mu zwró­cił.

– Bra­cia prze­cież nie wo­ju­ją z sobą, – rzekł po­wol­nie.

– Ale Kon­rad nie­na­wi­dzi star­sze­go, jak gło­szą, – do­dał Otto, – co nie no­wi­na mię­dzy brać­mi. Młod­szy jest, wy­pra­wi­li go w pusz­cze i bło­ta na pła­cheć zie­mi, w któ­rej mu się utrzy­mać trud­no; co za dziw, że wo­lał­by w Kra­ko­wie sie­dzieć spo­koj­nie!

– Z tego, co się tu i owdzie po dro­dze słu­chi­wa­ło, – ode­zwał się mil­czą­cy do­tych­czas Hans, – zda­je się, że Le­szek w księ­żow­skich rę­kach, pan po­boż­ny a mięk­ki, choć męż­ny, woj­ny nie lubi. Kon­rad, je­że­li go z sio­dła wy­sa­dzi, to, byle spadł, na nie sko­czy i wszyst­kiem za­wład­nie. Tak lu­dzie pro­ro­ku­ją.

– Źle wró­żą, – prze­rwał Kon­rad, marsz­cząc się. – Jak­by to na gra­ni­cy sil­niej­szych a bliż­szych Ślą­skich nie było, co już Niem­ca­mi są i siłę mają a ro­zum nasz….

– A cóż po­mo­gło Wła­dy­sła­wo­wi temu dłu­go­no­gie­mu, o któ­rym nam w Mag­de­bur­gu opo­wia­da­li, – ode­zwał się Hans, – że Niem­cem jest i oby­cza­jem i mową?… Toć sie­dział na Kra­ko­wie, a jak się dał wziąć nań,. tak się dał z nie­go do­brą wolą wy­pro­sić.

– E! – krzyk­nął Kon­rad, – bo ten Wła­dy­sław nie­miec­ki ma ję­zyk, praw­da, ale ser­ce miał pol­skie. Do­bry człek, a z do­bro­cią do ką­dzie­li, nie na koń.

Roz­śmia­li się wszy­scy, po­twier­dza­jąc.

– No to i Ślą­scy nic nie wskó­ra­ją, – do­dał Hans upar­cie, – boć ksią­żę Hen­ryk cho­dził już pono raz pod Kra­ków i skoń­czy­ło się na­tem, że im księ­ża ka­za­li się uści­skać i zgo­dę za­pić!

– Ksią­żę Hen­ryk wro­cław­ski po­boż­ny pan, – ode­zwał się drwią­co Kon­rad. – Bi­sku­po­wi nic nig­dy nie od­mó­wi. Temu tyl­ko kap­tu­ra brak­nie, by mni­chem był, a żona mnisz­ka praw­dzi­wa.

– Więc bądź co bądź, – rzekł Otto, – na­sze­mu księ­ciu Kon­ra­do­wi naj­lep­sza gwiaz­da świe­ci, bo ten, sły­szę, ser­ce ma ka­mien­ne a ręce że­la­zne. Ży­cie ludz­kie mu za mu­chę nie stoi. Z du­chow­ny­mi też, jak go słu­cha­ją – do­bry; jak się ostro sta­wią – nie pa­trzy, czy ły­si­na na łbie – i…

– Daj po­kój na­sze­mu, – ode­zwał się Kon­rad, – prze­cie­że­śmy jego len­ni­cy i bro­nić go po­win­ni­śmy.

– Jak­to len­ni­cy? – oparł się Otto. – Nie len­nem nam pra­wem zie­mię dają, ale dzie­dzicz­nem. Mistrz nasz, Her­man, jest ksią­żę­ciem ce­sar­stwa i my ni­ko­mu len­na ani po­kło­nu nie win­ni­śmy, krom ce­sa­rzo­wi.

Kon­rad za­milkł chwi­lę, po­trzą­sa­jąc gło­wą. Wy­chy­lo­ne kup­ki na­la­no na nowo.II.

Mrok już był do­bry, gdy na je­dy­nym go­ściń­cu, któ­ry przez las pro­wa­dził, zda­la się uka­za­ło coś, jak­by ogro­dze­nie wy­nio­słe i bra­ma.

– Otóż i gra­ni­ca Bia­łej Góry! – za­wo­łał Zby­szek.

W owych cza­sach, gdy ru­bie­że więk­szej czę­ści po­sia­dło­ści były wąt­pli­we, a miedz, kop­ców i gra­nic nie pil­no­wa­no tak bacz­nie, bo pu­stej zie­mi było do­syć – ob­wa­ro­wa­nie tak ści­słe mu­sia­ło się czemś oso­bli­wem wy­da­wać. Bi­skup sta­nął i pa­trzał dłu­go mil­cząc, inni też spi­na­li się na ko­niach, szep­cąc i uśmie­cha­jąc się. Ru­sza­no ra­mio­na­mi.

Or­szak cały, któ­ry się był wstrzy­mał na krót­ko, cią­gnął ku za­gro­dzie, co­raz już wi­docz­niej­szej.

Go­ści­niec prze­ci­nał głę­bo­ki pa­rów, wał, a na nim sta­ło ogro­dze­nie i wid­nia­ła do­syć moc­na daw­niej, te­raz tro­chę opusz­czo­na, bra­ma za­mknię­ta. Nie do­cho­dząc do wału, przy­par­ta do nie­go, nędz­na, roz­kra­czo­na sze­ro­ko, sie­dzia­ła buda, któ­rej dach la­da­ja­ko po­osu­wa­ne­mi dra­ni­ca­mi po­bi­ty, cały ku­rzył dy­mem od we­wnątrz pło­ną­ce­go ogni­ska.

Przez małe otwo­ry w ścia­nach o mro­ku wie­czor­nym błysz­cza­ło świa­teł­ko czer­wo­na­we.

Lu­dzie tu więc byli.

Nie dłu­go na uka­za­nie się ich cze­kać było po­trze­ba, gdyż jak tyl­ko po­sły­sza­no w cha­cie stą­pa­nie zbli­ża­ją­cych się koni, na­przód jed­no okno przy­ciem­nia­ło, bo je ktoś, wy­glą­da­jąc niem, gło­wą za­parł, po­tem skrzyp­nę­ły drzwi i człek ja­kiś wy­szedł na­prze­ciw ja­dą­cym. Stał jak wry­ty u pro­gu, zda­jąc się oczom nie wie­rzyć, gdy zo­ba­czył tyle lu­dzi i koni.

Zby­szek chciał ku nie­mu pod­je­chać, gdy bi­skup, ręką nań ski­nąw­szy, aby po­zo­stał, sam się do straż­ni­ka przy­bli­żył i po­zdro­wił oby­cza­jem chrze­ściań­skim.

Stróż był to człek sta­ry, sil­ny jesz­cze z bro­dą siwą, po­strzy­żo­ną i gło­wą od­kry­tą, już wy­ły­sia­łą. Na so­bie miał ko­żu­szek krót­ki, wło­sem na wierzch, spodnie płó­cien­ne i cho­da­ki. W ręku, czy dla ozna­ki swe­go urzę­du, czy dla obro­ny, trzy­mał ogrom­ny drąg, w któ­re­go koń­cu był przy­twier­dzo­ny ka­wał że­la­za.

Mruk­nął coś nie­wy­raź­ne­go za od­po­wiedź na po­zdro­wie­nie bi­sku­pa.

– Otwie­raj mi wro­ta, – ode­zwał się Iwo, wska­zu­jąc ręką na nie. – Je­stem bra­tem Msz­czu­jo­wym i jadę go od­wie­dzić, a po­bło­go­sła­wie mu.

Stróż nie zda­wał się ro­zu­mieć, pod­niósł gło­wę, pil­no się przy­pa­tru­jąc, oczy wy­trzesz­czył, usta mu się bez­zęb­ne otwar­ły sze­ro­ko, lecz nie od­po­wia­dał. Bi­skup cier­pli­wie po­wo­li po­wtó­rzył roz­kaz, wska­zu­jąc na bra­mę, ale człek się ani ru­szył, ani od­po­wia­dał. Zwró­cił się Iwo ku Zbysz­ko­wi, a ten już zsiadł i pod­szedł do stró­ża.

Po­wtó­rzył mu, na­le­ga­jąc, wolę bi­sku­pa i do­dał, że ja­dą­cy był naj­wyż­szym pa­ste­rzem, a na­le­żał do ro­dzi­ny pana z Bia­łej Góry. Wszyst­ko to jesz­cze nie tra­fi­ło do prze­ko­na­nia mil­czą­ce­go straż­ni­ka. Sło­wa z nie­go do­być nie było moż­na.

Już lu­dzie bi­sku­pi za­bie­ra­li się ku wro­tom iść i prze­bo­jem je otwie­rać, coby ła­two przy­szło, gdy mil­czą­cy stróż za­parł im dro­gę sobą i drą­giem. Iwo dał znak, by siły nie uży­wać.

Zlę­kły człek beł­ko­tać po­czy­nał. Mó­wił coś, lecz dla bra­ku zę­bów i gło­su, któ­ry prze­strach stłu­mił, zro­zu­mieć go było trud­no. Wy­wi­jał tyl­ko żwa­wo drą­giem, usi­łu­jąc za­pie­rać dro­gę kon­nym.

Ulą­kł­szy się na­ci­sku lu­dzi, któ­rzy z koni po­zsia­da­li i zbli­żać się do nie­go i do wrót za­czę­li, jak­by z roz­pa­czy, na­gle po­czął pod ko­żu­chem szu­kać cze­goś drżą­ce­mi rę­ka­mi i do­byw­szy rogu, tak roz­pacz­li­wie za­trą­bił, iż ko­nie się żach­nę­ły, a kil­ka z nich w bok rzu­ci­ło. Tyl­ko bi­sku­pi ru­mak, uszy na­sta­wiw­szy do góry, ani drgnął, za co go Iwo po szyi po­gła­skał.

Wrza­skli­wy głos rogu wśród ci­szy, po noc­nej ro­sie roz­szedł się sze­ro­ko, jak­by go fale nio­sły po­wietrz­ne.

Upły­nę­ła chwi­la nie­pew­no­ści; pa­trza­no na sie­bie i na bi­sku­pa, któ­ry dał znak, aby cze­ka­no.

Do­syć dłu­go sta­li wszy­scy w miej­scu, nie­ru­cho­mi, aż Zby­szek pierw­szy usły­szał zda­la przy­by­wa­ją­ce­go ko­nia. Pę­dził ktoś od wzgó­rza, po za któ­rem nic wi­dać nie było. Tę­tent co­raz się sta­wał wy­raź­niej­szy i za wro­ta­mi mi­gnął czło­wiek na ko­niu, któ­ry, nie zsia­da­jąc z nie­go, przez szpa­ry po­czął za­glą­dać.

Zby­szek pod­szedł ku nie­mu. Nim przy­by­ły miał czas za­py­tać się, – usły­szał, kto cze­kał i roz­kaz, aby wro­ta otwie­ra­no.

– Ni­ko­mu się te wro­ta nie otwie­ra­ją, choć­by i sam pan, a król i ksią­żę był, bo tu je­dy­nym pa­nem pan nasz. My do ni­ko­go nie mamy nic i nie chce­my, aby do nas mia­no.

– Ależ brat i bi­skup, za­wo­łał gniew­nie Zby­szek – Sły­szysz! My tu nie ścier­pi­my, aby słu­dze Bo­że­mu opór kto sta­wił, wro­ta wy­wa­li­my!

– To co? – krzyk­nął człek z za wrót,. – Wy­wa­li­cie bra­mę, po­je­dzie­cie pod gród,. a prze­cie go nie zdo­bę­dzie­cie, bo my w po­trze­bie bro­nić się umie­my; za­miast od tych… wrót, pój­dzie­cie od tam­tych.

Wtem bi­skup sam głos pod­niósł.

– Słu­chaj, dziec­ko moje, – rzekł ła­god­nie, – jedź na Bia­łą Górę i po­wiedz Msz­czu­jo­wi, że Iwo, brat, u wrót jego stoi. Iwo z Kra­ko­wa.

Wy­ra­zy te mia­ły ja­kąś siłę na­ka­zu­ją­cą, bo człek, po­sły­szaw­szy je, za­milkł, nie od­po­wia­da­jąc nic, ko­nia za­wró­cił i po­pę­dził.

Stróż z drą­giem, tro­chę na bok się usu­nąw­szy, lecz od bra­my nie od­cho­dząc, obu­rącz na bro­ni swej wspar­ty, po­zo­stał nie­ru­cho­my.

Na dwo­rze ciem­nia­ło po­wo­li, a bi­skup, z gło­wą spusz­czo­ną cier­pli­wie, mo­dląc się po ci­chu, cze­kał od­po­wie­dzi, któ­rej zwło­ka Zbysz­ka wi­docz­nie nie­cier­pli­wi­ła.

Lek­ki wiatr ze­rwał się od za­cho­du i choć nie­bo było miej­sca­mi wy­po­go­dzo­ne, pę­dził po­rwa­ne chmu­ry, któ­re zda­ły się po­słań­ca­mi, wy­pra­wio­ne­mi na zwia­dy, za­po­wia­da­ją­ce­mi zmia­nę po­go­dy. Po­wie­trze sta­wa­ło się chłod­niej­szem, jak zwy­kle je­sie­nią, gdy słoń­ce zaj­dzie.

Po dość prze­cią­gnię­tem ocze­ki­wa­niu zno­wu dał się sły­szeć tę­tent, stróż zwró­cił oczy i gło­wę ku wro­tom, pro­stu­jąc się i go­tu­jąc jak­by na obro­nę sta­no­wi­ska, bo był pe­wien, że z gród­ka przyj­dzie od­po­wiedź od­mow­na. Za bra­mą po­ka­zał się jezd­ny, a Zby­szek co prę­dzej do­padł do nie­go.

– Mi­ło­ści­wy pan nasz, – rzekł przy­by­ły tro­chę za­dy­sza­ny, – choć ni­ko­go ob­ce­go u sie­bie nie chce, bra­ta go­tów ugo­ścić. Tyl­ko nie z or­sza­kiem i nie z dwo­rem, ale sa­me­go.

Wśród dwo­rzan bi­sku­pich wy­buch­nął szmer dość gło­śny, tyl­ko Zby­szek spoj­rzał na pana, cze­ka­jąc, co ów po­wie.

– Roz­bij­cież tu so­bie na­mio­ty i na­pal­cie ognia, – rzekł pa­sterz, – a ja po­ja­dę na noc­leg do Bia­łej Góry, kie­dy in­a­czej być nie może. Żal mi was, dzie­ci moje, ale in­a­czej chy­bił­bym celu po­dró­ży.

Wtem kanc­lerz bi­sku­pi, ksiądz Syl­wan, nie mo­gąc wy­trzy­mać, za­wo­łał gło­śno:

– Ale mi­ło­ści wa­szej pusz­czać się tak sa­me­mu ani przy­stoi, ani bez­piecz­nie. Jak to być może, żeby choć jed­ne­mu z nas to­wa­rzy­szyć mu nie było wol­no!

Po­sły­szaw­szy to po­sła­niec, od bra­my po­wta­rzać za­czął:

– Jed­ne­go tyl­ko księ­dza bra­ta pu­ścić mi wol­no! Jed­ne­go!

Ksiądz Iwo uśmiech­nął się i ręką po­czął że­gnać dwór du­chow­ny i or­szak.

– Zby­szek, – rzekł do cze­ka­ją­ce­go swo­je­go och­mi­strza, któ­ry stał z gło­wą fra­so­bli­wie spusz­czo­ną, – pro­szę ja cię, niech wszyst­kim bę­dzie na obo­zo­wi­sku przy­mu­so­wem do­brze… Uczyń, co moż­na.

Rękę pod­niósł i po­bło­go­sła­wił.

Ko­nio­wi bi­sku­pie­mu nie bar­dzo się od gro­mad­ki chcia­ło od­cho­dzić, lecz ksiądz Iwo prze­mó­wił doń ła­god­nie i koń ru­szył po­słusz­ny ku wro­tom, któ­re stróż, drąg po­sta­wiw­szy przy ty­nie, z trud­no­ścią otwie­rać za­czął.

U wrót sto­ją­cy pil­no­wa­li, aby nikt wię­cej wci­snąć się za nie nie mógł.

Do­pie­ro, gdy bi­skup od­da­lił się nie­co, a bra­mę na nowo drą­giem za­ło­żo­no, wśród dwo­ru gło­śniej się ode­zwa­li obu­rze­ni księ­ża i Zby­szek prze­ciw dzi­wac­twu pana z Bia­łej Góry, któ­ry ich są­dził nie­god­ny­mi prze­stą­pie­nia pro­gu swo­je­go grod­ka. Sta­ry tyl­ko ka­pe­lan bi­sku­pi, ksiądz Am­bro­ży, na­wy­kły do pod­da­wa­nia się wy­pad­kom, nie­na­wi­dzą­cy próż­nych wy­rze­kań, po pierw­szym wy­bu­chu za­raz im usta za­mknął tem, że czło­wie­ka nie zna­jąc, są­dzić się go nie go­dzi.

– A czy my wie­my, – rzekł, – dla cze­go ten człek dzi­kim się stał i cze­mu z ludź­mi nie ob­cu­je? Cóż, je­że­li to czy­ni z po­boż­no­ści i po­trze­by du­cha… Nie sądź­cie, aby­ście nie byli są­dze­ni!

I tak zwol­na szem­ra­nie uci­chać za­czę­ło.

Bi­skup tym­cza­sem je­chał stę­pią, o dro­gę nie py­ta­jąc, ko­nio­wi daw­szy wolę, za­my­ślo­ny, a pe­wien bę­dąc, że tra­fi na gro­dek. Za nim w pew­nem od­da­le­niu wlókł się słu­ga zam­ko­wy z gło­wą od­kry­tą. Do­syć za­ro­sła dro­ży­na spi­na­ła się tro­chę pod górę, któ­rą od za­cho­du oświe­ca­ła reszt­ka od­bla­sków wie­czor­nych. Nie wi­dać jed­nak było dłu­go nic na wy­so­ko­ści tej, krom wału ziem­ne­go i tynu, któ­ry przez dłu­gie lata przy­brał bar­wę ziem­ną i po­okry­wał się zie­lem, co go przy­sła­nia­ło. Pod­je­chaw­szy do­pie­ro nad wał, pod­no­sić się im w oczach za­czę­ła wie­ży­ca zam­ko­wa, ale drew­nia­na, z ogrom­nych sta­rych ba­lów zbu­do­wa­na, po­dob­na do wiel­kie­go sto­su bier­wion, dasz­kiem po­kry­tych. Nad nią nic wię­cej z za wa­łów nie wyj­rza­ło, choć się ku nim zbli­ży­li.

Prze­wod­nik bi­sku­pi wy­prze­dził go, bo­kiem ja­dąc, i huk­nął na­przód, aby im otwo­rzo­no pierw­sze wro­ta… Te prze­byw­szy, je­cha­li jesz­cze pod górę ku dru­gie­mu wa­ło­wi i dru­giej bra­mie, któ­ra nie na­prze­ciw pierw­szej, ale w bok od niej wśród oko­pu się czer­ni­ła. Zbu­do­wa­na była bar­dzo sta­rym spo­so­bem z nie­zmier­nie gru­bych pni, po­ma­za­nych i po­oble­pia­nych gli­ną….

Fur­tę tyl­ko dla bi­sku­pa otwo­rzył ja­kiś człek, a tę prze­byw­szy, zna­lazł bi­skup most na ro­wie głę­bo­kim, za któ­rym gro­dzi­sko, iak­by w ko­tli­nie, na wierz­chu góry le­ża­ło.

Sza­ry mrok nie da­wał do­brze roz­po­zna­wać za­bu­do­wań roz­le­głych, róż­nych wy­so­ko­ści i kształ­tów, sku­pio­nych u pod­nó­ża drew­nia­nej wie­ży, któ­rych bar­wa sza­ra nie wie­le się róż­ni­ła od zie­mi, na któ­rej sie­dzia­ły. Ci­cho tu było i zda­wa­ło się pu­sto, choć gdzie­nieg­dzie w otwo­rach ścian z wnę­trzów błysz­cza­ły ognie….

Gdy bi­skup most mi­nął, uj­rzał przed sobą sto­ją­ce­go męż­czy­znę nad­zwy­czaj­ne­go wzro­stu, ist­ne­go ol­brzy­ma, a choć twa­rzy jego nie mógł doj­rzeć, z tej po­sta­ci, dla któ­rej Msz­czu­ja u po­spo­li­te­go ludu prze­zwa­no Wa­li­gó­rą, po­znaw­szy bra­ta, obie ręce wy­cią­gnął ku nie­mu.

Ol­brzym ów chwy­cił rękę Iwo­na i nie mó­wiąc sło­wa, ale za­no­sząc się pła­czem, ca­ło­wać ją po­czął.

Do­pie­ro po chwi­li, gdy Iwo zsiadł a sta­nął, opie­ra­jąc się o rękę bra­ta, dało się sły­szeć:

– Iwo mój – Iwo!

– Msz­czuj? Bóg z tobą!

Oba byli tak wzru­sze­ni, że mó­wić nie mo­gli; w mil­cze­niu, prze­ry­wa­nem łka­niem i wes­tchnie­nia­mi, cią­gnę­li ku do­mo­stwu.

W sza­rym mro­ku wi­dać było po­pod ścia­na­mi ci­cho, trwoż­li­wie prze­su­wa­ją­ce się po­sta­cie służ­by, nik­ną­ce pręd­ko. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów sły­szeć się dało i wnet umi­kło.

Go­spo­darz wiódł pra­ła­ta ku bu­dyn­ko­wi, ob­cią­żo­ne­mu pod­sie­nie­mi na słu­pach. Cze­ladź, któ­ra tu sta­ła, roz­stą­pi­ła się na wi­dok pana i uszła na stro­nę.

Drzwi wiel­kie a cięż­kie, otwo­rem sto­ją­ce, pro­wa­dzi­ły do sie­ni tak roz­le­głej, jak­by se­ci­nę jaką lu­dzi mie­ścić po­trze­bo­wa­ła. Z boku jej pło­nę­ło ogni­sko.

Tu się nie za­trzy­mu­jąc, wpro­wa­dził Msz­czuj księ­dza Iwo­na do izbi­cy na lewo. I w niej pa­li­ło się ja­sno ogni­sko, oświe­ca­ją­ce ścia­ny drew­nia­ne po­czer­nia­łe.

Sta­ro­daw­nym oby­cza­jem izba była ubra­na do­ko­ła w cięż­kie ławy, w po­li­ce nad nie­mi. Małe otwo­ry, w ścia­nie od po­dwó­rza okien­ni­ca­mi po­za­my­ka­ne, we dnie mało świa­tła wpusz­czać mu­sia­ły.

Choć nad ogni­skiem był zwie­szo­ny dym­nik, jak kap­tur ol­brzy­mi, sa­dzą smol­nych łu­czyw okop­co­ny, nie­co dymu si­ne­go roz­po­ście­ra­ło się po izbie i jak­by pasy rąb­ku le­ża­ło pod pu­ła­pem.

Stół, wbi­ty no­ga­mi w zie­mię, zaj­mo­wał je­den kąt izby, a na nim wi­dać było daw­nym ob­rzę­dem roz­po­star­ty ręcz­nik, chleb, nóż, ku­be­łek i kub­ki drew­nia­ne. Wszyst­ko to było do zbyt­ku ubo­gie i pro­ste.

Gdy Wa­li­gó­ra w świe­tle ognia, pa­lą­ce­go się pod dym­ni­kiem, po­ka­zał się bra­tu, któ­ry go o mro­ku wprzód do­brze wi­dzieć nie mogł, ob­li­cze księ­dza Iwo­na za­drża­ło jak­by uczu­ciem ra­do­ści. Spo­dzie­wał się go zna­leść zła­ma­nym i ze­sta­rza­łym, a miał przed sobą męża jesz­cze w peł­ni sił, jak­by do boju go­to­we­go.

Wpraw­dzie włos buj­ny i ciem­ny na gło­wie i na bro­dzie już się miej­sca­mi pa­sa­mi sre­brzyć za­czy­nał, czo­ło było po­ora­ne w bróz­dy głę­bo­kie, ale oczy czar­ne, ogni­ste, pa­trza­ły ży­ciem, bły­ska­ły ogniem, ra­mio­na i bar­ki nie ugię­ły się pod brze­mie­niem lat, sze­ro­ka pierś skle­pi­sta od­dy­cha­ła swo­bod­nie. Tyl­ko w wy­ra­zie tej twa­rzy i oczów było coś tę­sk­ne­go i gniew­ne­go ra­zem, może wzru­sze­niem za­pa­lo­ny ogień ja­kiś nie­po­wsze­dnich dni – bo z nim żyć­by dłu­go nie moż­na. Drżał ów ol­brzym, pa­trząc na bi­sku­pa, któ­ry, wpa­tru­jąc się w nie­go na­wza­jem z ła­god­no­ścią i spo­ko­jem, nie opusz­cza­ją­cym go nig­dy, zda­wał się li­to­wać.

– Po­kój to­bie i do­mo­wi! Bóg z wami! – rzekł gło­sem słod­kim a ko­ją­cym.

Obej­rzał się.

– Po sta­re­mu u cie­bie, ubo­żuch­no, a po pro­stu! – do­dał.

– Bom ja sta­ry człek, – od­parł Msz­czuj, sta­ry człek i pro­sty… no­we­go ja nie chcę, nie – i mą­dre­go a sztucz­ne­go, a, ucho­waj Boże! ob­ce­go!

Rze­ki to go­spo­darz pra­wie na­mięt­nie i, nie­chcąc dłu­żej się roz­ga­dy­wać, po­spie­szył do­rzu­cić:

– Co wam dać na wie­cze­rzę?

– Pią­tek, post, – rzekł bi­skup, – a nie­daw­no po­si­li­łem się krom­ką chle­ba i wodą. Wodę świe­żą rad za­wsze piję, ma­cie-li też pie­róg lub chleb – nie od­mó­wię; wię­cej mi nie wol­no nic!

Wa­li­gó­ra wło­sy po­tarł… spoj­rzał na ławy nie­okry­te, i, zwró­ciw­szy się ku ką­to­wi, do­był ka­wał gru­be­go suk­na, któ­rym za­słał sie­dze­nie, wska­zu­jąc je bi­sku­po­wi.

– Choć ja jeść nie chcę, to nie prze­szka­dza, – rzekł Iwo, – aby­ście wy swej po­st­nej wie­cze­rzy po­dać so­bie nie ka­za­li; będę miał tem więk­szą za­słu­gę, gdy mi uczy­ni po­ku­sę, któ­rą zwy­cię­żę.

– Jam już jadł i syt je­stem, – rzekł Wa­li­gó­ra.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: