Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Walka o Meksyk - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Walka o Meksyk - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 234 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO­SZU­KI­WA­NIA

Dzia­ła­nia wo­jen­ne prze­nio­sły się na po­łu­dnie, ży­cie na ha­cjen­dzie del Eri­na wró­ci­ło więc do nor­my. Pe­dro Ar­bel­lez sie­dział przy oknie i ob­ser­wo­wał by­dło pa­są­ce się na po­bli­skim pa­stwi­sku.

Sta­ry ha­cjen­de­ro wy­zdro­wiał już, od­zy­skał spo­kój i rów­no­wa­gę, ale na jego twa­rzy go­ścił smu­tek. Cięż­ko prze­ży­wał ból i przy­gnę­bie­nie cór­ki spo­wo­do­wa­ne utra­tą męża.

W pew­nej chwi­li uj­rzał kil­ku jeźdź­ców zbli­ża­ją­cych się od pół­no­cy. Na prze­dzie je­cha­ło dwóch męż­czyzn i ko­bie­ta, z tyłu ja­kiś czło­wiek po­ga­niał ko­nie dźwi­ga­ją­ce ba­ga­że.

– Kto to może być? – za­py­tał Ar­bel­lez Ma­rię Her­moy­es, krzą­ta­ją­cą się po po­ko­ju.

– Za­raz się do­wie­my. Zmie­rza­ją w na­szym kie­run­ku i wkrót­ce tu będą.

Jeźdź­cy raź­no wje­cha­li przez bra­mę na po­dwó­rze. Ja­kież było zdzi­wie­nie Ar­bel­le­za na wi­dok Pir­ne­ra i jaka ra­dość Emmy, gdy uj­rza­ła swą ku­zyn­kę Re­ze­dil­lę i Czar­ne­go Ge­rar­da, któ­re­go da­rzy­ła sym­pa­tią.

Przy­wi­taw­szy się ser­decz­nie, za­sie­dli przy sto­le i wza­jem­nie za­czę­li so­bie opo­wia­dać o wszyst­kim, co się wy­da­rzy­ło po wy­jeź­dzie Emmy z Gu­ada­lu­pe. Go­ście spo­dzie­wa­li się za­stać tu­taj Ster­naua i jego przy­ja­ciół. Zmar­twi­li się sro­dze, gdy usły­sze­li, że dok­tor z to­wa­rzy­sza­mi zno­wu za­gi­nął.

– Czy zro­bio­no wszyst­ko, aby ich od­szu­kać? – spy­tał Ge­rard.

– Tak – od­parł Ar­bel­lez – ale bez­sku­tecz­nie. Sarn Ju­arez po­słał na zwia­dy Sę­pie­go Dzio­ba. Sław­ny tra­per wró­cił jed­nak z ni­czym. Zna­lazł wpraw­dzie ślad i po­dą­żył za nim do San­ta Jaga; ale tam wszyst­ko się urwa­ło.

– Hm. Więc uda­li się do San­ta Jaga? To już coś. Trze­ba jesz­cze raz za­cząć od po­cząt­ku.

– Kto miał­by się tym za­jąć?

– Oczy­wi­ście ktoś, kto się zna na tro­pie­niu. Ja więc wy­ru­szę.

– Ty?! – krzyk­nął Pir­ne­ro. – Nie! Nie chcę, aby mój zięć na­ra­żał się na ta­kie nie­bez­pie­czeń­stwo!

– W ta­kim fa­zie ci któ­rych ko­cha­my, mu­szą zgi­nąć. Pir­ne­ro się spe­szył.

– Niech to dia­bli we­zmą! Ale masz ra­cję, Ge­rar­dzie. Trze­ba ich ko­niecz­nie od­na­leźć. A tak się cie­szy­łem, że mam wresz­cie zię­cia! Co ty na to, Re­ze­dil­lo?

Wszy­scy spoj­rze­li na dziew­czy­nę.

– Na­rze­czo­na moja jest do­bra i dziel­na… Po­gła­dzi­ła go po ręce.

– Oczy­wi­ście, że zga­dzam się, ko­cha­ny. Czu­ję, że wła­śnie to­bie uda się ich od­na­leźć. Jedź w imię Boże, tyl­ko przy­rzek­nij, że bę­dziesz bar­dzo ostroż­ny!

– Nie bój się o mnie! Te­raz mam cie­bie, mam dla kogo żyć i sta­le będę o tym pa­mię­tał.

– Mówi jak­by czy­tał z książ­ki – mruk­nął Pir­ne­ro. –Je­że­li Re­ze­dil­la mu ufa, dla­cze­go ja nie miał­bym? Kie­dy od­jeż­dżasz, mój zię­ciu?

– Dziś za póź­no, za­pa­dła już noc, więc ju­tro o świ­cie. We­zmę dwóch va­qu­erów, przez któ­rych będę kon­tak­to­wał się z wami. A te­raz chodź­my już spać.

Ar­bel­lez ulo­ko­wał, go w jed­nej z go­ścin­nych izb na pię­trze. Zo­staw­szy sam, Ge­rard za­czął ob­my­ślać plan dzia­ła­nia. Zga­sił świa­tło i otwo­rzył okno. Pa­trzył na nie­bo usia­ne gwiaz­da­mi. Wtem wy­da­ło mu się, że usły­szał ja­kiś szmer. Uważ­nie za­czął ob­ser­wo­wać po­dwó­rze. Gdy spój – rzał w dół, spo­strzegł, że ktoś wszedł przez okno do po­miesz­cze­nia znaj­du­ją­ce­go się pod jego po­ko­jem. Może to ja­kiś va­qu­ero wra­cał od słu­żą­cej? – po­my­ślał. Nie – zre­flek­to­wał się. Zbyt wie­le nie­spo­dzia­nek za­szło w tym domu, aby się moż­na za­do­wo­lić tym przy­pusz­cze­niem.

– Kto tam?! – krzyk­nął.

Ja­kaś po­stać szyb­ko prze­bie­gła dzie­dzi­niec i skie­ro­wa­ła się w stro­nę par­ka­nu. – Stój, bo strze­lam!

Ucie­ka­ją­cy nie za­trzy­mał się. Ge­rard bły­ska­wicz­nie chwy­cił swą za­wsze na­bi­tą strzel­bę i wy­ce­lo­wał w zbie­ga. W sła­bym świe­tle gwiazd nie wi­dział go do­kład­nie, orien­to­wał się tyl­ko, w ja­kim zmie­rza kie­run­ku. Wy­strze­lił kil­ka­krot­nie raz za ra­zem, ale chy­bił. I to może się przy­tra­fić naj­lep­sze­mu strzel­co­wi.

Nie mógł po­zwo­lić, by czło­wiek uciekł. W oka­mgnie­niu za­tknął za pas re­wol­wer i nóż, przy­wią­zał las­so do nogi łóż­ka i ze­śli­zgnął się po nim na po­dwó­rze. Prze­sa­dził płot i za­czął na­słu­chi­wać.

Po chwi­li w po­bli­żu, na lewo od sie­bie, usły­szał par­ska­nie ko­nia. Ci­cho jak kot po­biegł w tam­tą stro­nę. Nie zdą­żył jed­nak. Po paru se­kun­dach roz­legł się tę­tent. Ten, któ­re­go chciał po­chwy­cić, mknął już peł­nym ga­lo­pem.

Ge­rard za­trzy­mał się. Po­peł­nił­by wiel­ki błąd, gdy­by te­raz po ciem­ku szu­kał śla­dów tam­te­go i jego wierz­chow­ca. Mógł­by je za­trzeć wła­sny­mi no­ga­mi. Prze­sko­czył pi­lot w in­nym miej­scu niż przed chwi­lą, wró­cił na dzie­dzi­niec i zmie­rzał do fron­to­we­go wej­ścia.

Strza­ły obu­dzi­ły miesz­kań­ców ha­cjen­dy. Za­pa­lo­no świa­tła. Ja­kiś va­qu­ero wy­biegł mu na­prze­ciw.

– Ach, se­nior Ge­rard, nie­po­ko­ją się o pana. My­ślą, że pana za­bi­to.

– Jak naj­prę­dzej moż­na obu­dzić i zwo­łać całą służ­bę?

– Nad drzwia­mi ja­dal­ni wisi dzwon. Wy­star­czy ude­rzyć i wszy­scy zja­wią się na­tych­miast.

Po chwi­li w ja­dal­ni zgro­ma­dzi­ła się służ­ba i do­mow­ni­cy. Więk­szość mia­ła la­tar­ki. Ge­rard opo­wie­dział, co za­szło.

– Co się mie­ści pod moim po­ko­jem? – za­py­tał ha­cjen­de­ra.

– Kuch­nia.

– Wszy­scy va­qu­erzy miesz­ka­ją w tym bu­dyn­ku?

– Nie. Więk­szość śpi przy trzo­dach.

– Czy słu­żą­ca no­cu­je w kuch­ni?

– Nie – od­po­wie­dzia­ła Ma­ria Her­moy­es.– Kuch­nia jest w nocy za­mknię­ta. Klucz mam przy so­bie.

– Okno było otwar­te?

– Tak. Za­wsze jest lek­ko uchy­lo­ne.

– Trze­ba przede wszyst­kim spraw­dzić, czy drzwi do kuch­ni są w dal­szym cią­gu za­mknię­te.

I tak też było. Nie otwo­rzy­li ich, tyl­ko prze­szli do sie­ni i fron­to­wy­mi drzwia­mi prze­do­sta­li się na po­dwó­rze. Za­pa­lo­no la­tar­nie. W ich bla­sku Ge­rard za­czął do­kład­nie ba­dać zie­mię pod oknem ku­chen­nym. Była nie­co roz­mię­kła, bo służ­ba nie­kie­dy wy­le­wa­ła przez nie wodę. Uj­rzał wy­raź­ne śla­dy stóp. Ja­kiś czło­wiek nie­wąt­pli­wie tą dro­gą wcho­dził do kuch­ni i z niej wy­cho­dził.

– To nie va­qu­ero – stwier­dził Ge­rard. – In­truz miał nie­wiel­kie sto­py i no­sił de­li­kat­ne obu­wie. Póź­niej od­ry­su­ję ich kształt na pa­pie­rze. Może mi się przy­dać. No, nic tu już po nas. Chodź­my do kuch­ni!

Po­le­cił, by do­brze ją oświe­tlo­no, po czym wraz z do­mow­ni­ka­mi do­kład­nie prze­szu­kał wszyst­kie kąty, piec, me­ble. Po­tem po­pro­sił Ma­rię Her­moy­es, by spraw­dzi­ła, czy nie nie zgi­nę­ło. Sta­ra ko­bie­ta po chwi­li oświad­czy­ła, że nie za­uwa­ży­ła nic po­dej­rza­ne­go.

– Nie ro­zu­miem – po­wie­dzia­ła – cze­go tu szu­kał ten czło­wiek.

– Mam na­dzie­ję, że za­raz się do­wie­my. Kto wy­szedł z kuch­ni ostat­ni, se­nio­ri­ta?

– Ja.

– Czy opusz­cza­jąc ją mia­ła pani w ręku ja­kąś bu­tel­kę?

– Nie.

Ge­rard schy­lił się i pod­niósł mały ko­rek, le­żą­cy na zie­mi obok ni­skie­go ko­tła z wodą. Ma­ria chcia­ła go wziąć do ręki i obej­rzeć, ale Ge­rard nie po­zwo­lił.

– Nig­dy za dużo ostroż­no­ści! Niech pani mu się przyj­rzy ale nie do­ty­ka.

– Nie mamy ta­kiej fla­szecz­ki.

– Hm – mruk­nął Ge­rard. – Jest wil­got­ny. Dał­bym gło­wę, że jesz­cze przed pa­ro­ma mi­nu­ta­mi za­ty­kał bu­tel­kę. Ten, kto tu był, zgu­bił go i albo nie szu­kał wca­le, albo nie mógł zna­leźć w ciem­no­ści.

– Po co mu była ta bu­tel­ka? – zdzi­wił się Ar­bel­lez. – Nic z tego nie poj­mu­ję.

– Na pew­no roz­wią­że­my za­gad­kę – za­pew­nił tra­per. Pod­szedł do okna. – Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że nasz nie­pro­szo­ny gość wszedł tędy. Na pa­ra­pe­cie zo­sta­ło jesz­cze tro­chę wil­got­nej zie­mi. – Oświe­tlił la­tar­ką pod­ło­gę obok ko­tła z wodą. – Tu rów­nież leży grud­ka lep­kie­go bło­ta. Se­nior Ar­bel­lez, jaki stąd wnio­sek?

– Że ten typ krę­cił się koło ko­tła.

– Oczy­wi­ście! I tu prze­cież zgu­bił ko­rek. Moż­na więc są­dzić, że w kuch­ni otwo­rzył bu­tel­kę. Za­cho­dzą dwie ewen­tu­al­no­ści. Po pierw­sze: obcy czło­wiek wcho­dzi w nocy do cu­dzej kuch­ni, aby na­peł­nić małą fla­szecz­kę wodą z ko­tła. Co pan na to? – zwró­cił się do Ar­bel­le­za.

– Zu­peł­nie nie­lo­gicz­ne. Na po­dwó­rzu jest wody pod do­stat­kiem.

– A więc po dru­gie: obcy czło­wiek wkra­da się do cu­dzej kuch­ni z peł­ną fla­szecz­ką, któ­rej za­war­tość wle­wa do ko­tła…

– Na Boga, to cał­kiem praw­do­po­dob­ne! – za­wo­łał Ar­bel­lez. – Co mo­gła za­wie­rać bu­te­lecz­ka?

– Przyj­rza­łem się do­brze wo­dzie w ko­tle. Se­nio­ri­ta, czy go­to­wa­no w nim coś tłu­ste­go?

– Nie. W tym ko­tle nie go­tu­je się żad­nych po­traw. Słu­ży wy­łącz­nie do pod­grze­wa­nia wody i co­dzien­nie jest myty. Wczo­raj na­wet ka­za­łam go wy­szo­ro­wać pia­skiem i na­peł­nić świe­żą wodą źró­dla­ną.

– Na po­wierzch­ni pły­wa­ją drob­ne oczka tłusz­czu.

– Tru­ci­zna?! – wy­krzyk­nął prze­ra­żo­ny Ar­bel­lez. – Przy­pro­wadź­cie tę sta­rą, głu­chą sukę i przy­nie­ście dwa kró­li­ki.

Za chwi­lę po­wró­ci­li do kuch­ni ze zwie­rzę­ta­mi. Umo­czo­no w wo­dzie małe ka­wał­ki chle­ba i dano je zwie­rzę­tom. Or­ga­nizm kró­li­ków za­re­ago­wał bły­ska­wicz­nie: po dwóch mi­nu­tach oba zde­chły. Za­raz po­tem – jak­by gwał­tow­nie czymś ude­rzo­na – pa­dła suka.

– Tru­ci­zna, na­praw­dę tru­ci­zna! – roz­le­gły się prze­ra­żo­ne gło­sy.

– Nie­ste­ty – po­twier­dził Ge­rard. – To chy­ba sok tru­ją­cej ro­śli­ny, któ­rą In­dia­nie z Ka­li­for­nii na­zy­wa­ją me­nel-bale, czy­li liść śmier­ci. Sły­sza­łem nie­raz o strasz­li­wym jej dzia­ła­niu.

– Mój Boże, co za okrop­ność! – za­wo­ła­ła Ma­ria Her­moy­es. – Ktoś z nas miał być otru­ty!

– Ktoś? – tra­per po­krę­cił gło­wą. – Myli się se­nio­ri­ta! Je­śli się wle­wa tru­ci­znę do ko­tła, z któ­re­go wszy­scy czer­pią wodę, szy­ku­je się śmierć wszyst­kim.

Zro­bi­ło się bar­dzo ci­cho i smut­no. Mil­cze­nie prze­rwał Ar­bel­lez. Mó­wił z tru­dem:

– Bogu niech będą dzię­ki, że pan jest z nami. Gdy­by nie pana do­świad­cze­nie i nie­zwy­kła prze­ni­kli­wość, nie do­cze­ka­li­by­śmy ju­trzej­sze­go dnia. To strasz­ne! Ale komu mo­gło za­le­żeć na za­bi­ciu nas wszyst­kich?

Ge­rard wzru­szył ra­mio­na­mi.

– I se­nior pyta jesz­cze? Prze­cież to ja­sne, że cho­dzi­ło o ród Ro­dri­gan­dów!

– Na Boga! Ale nikt z nas do nie­go nie na­le­ży!

– I pan jed­nak, i pana do­mow­ni­cy wie­dzą bar­dzo wie­le, ba, wszyst­ko o tej hi­sto­rii. Ster­nau, oby­dwaj Unge­ro­wie i inni, któ­rzy tak­że zna­ją ta­jem­ni­cę rodu, znik­nę­li. Po­zo­sta­li tyl­ko miesz­kań­cy ha­cjen­dy. Mu­sie­li więc zgi­nąć.

– Już ro­zu­miem. Ale komu na tym za­le­ży?

– Ja my­ślę, że przede wszyst­kim Cor­te­jo­wi – po­wie­dzia­ła bez wa­ha­nia Ma­ria Her­moy­es.

– Chy­ba ma pani ra­cję – przy­tak­nął jej Czar­ny Ge­rard. – Zła­pie­my ło­tra i wszyst­ko nam wy­śpie­wa.

– A je­że­li nie?

– Phi! – Ge­rard lek­ce­wa­żą­co mach­nął ręką. – Nie chciał­bym być w skó­rze tego dra­nia! My, lu­dzie pre­rii, mamy swo­je spo­so­by, aby naj­tward­szych zmu­sić do ga­da­nia.

– Na­praw­dę przy­pusz­cza pan, że uda się ująć tego czło­wie­ka? Prze­cież miał dość cza­su, żeby od­da­lić się w bez­piecz­ne miej­sce.

– Czas cza­sem, ale od­je­chał na tym sa­mym ko­niu, na któ­rym przy­był do ha­cjen­dy. Zwie­rzę jest na pew­no zmę­czo­ne. Mam zaś na­dzie­ję, że ja i dwaj va­qu­erzy otrzy­ma­my wy­po­czę­te wierz­chow­ce.

– Naj­lep­sze, ja­kie sto­ją w staj­ni! Ale i one na nic się nie zda­dzą, je­śli, wbrew pana przy­pusz­cze­niom, nie­do­szły zbrod­niarz jest już w domu. Ge­rard po­ki­wał gło­wą.

– Oj, se­nior, se­nior! Ob­co­wa­nie z ludź­mi pre­rii nie­wie­le pana na­uczy­ło. Po­wi­nien se­nior wie­dzieć, że rzad­ko kie­dy uda­je się tak na­praw­dę zbiec ko­muś, kto po­zo­sta­wia po so­bie śla­dy. W każ­dym ra­zie spać się nie po­ło­żę, do­pó­ki nie przy­go­tu­ję się do jaz­dy, a z na­sta­niem dnia ru­szam na po­szu­ki­wa­nia.

Gdy za­czę­ło świ­tać, do­mow­ni­cy i służ­ba ze­bra­li się na dzie­dziń­cu. Ge­rard do­kład­nie od­ry­so­wał na pa­pie­rze po­zo­sta­wio­ny w wil­got­nej zie­mi ślad sto­py. Po­tem za­pro­wa­dził przy­ja­ciół na miej­sce, gdzie w nocy usły­szał par­ska­nie ko­nia i tę­tent ko­pyt.

Po­szu­ki­wa­nia trwa­ły nie­dłu­go. Po chwi­li wska­zał na wy­dep­ta­ną tra­wę w po­bli­żu wiel­kie­go kak­tu­sa i rzekł:

– Do tego krze­wu uwią­za­ny był koń, więc spraw­ca mu­siał mieć przy so­bie las­so. Przyj­rzyj­cie się te­raz kak­tu­so­wi.

Obej­rze­li go do­kład­nie. Ar­bel­lez nie za­uwa­żył ni­cze­go szcze­gól­ne­go. Po­zo­sta­li też nie.

– No tak – uśmiech­nął się Ge­rard. – My­śli­wy wi­dzi wię­cej niż ha­cjen­de­ro lub va­qu­ero. Co to jest, se­nio­res?

Roz­su­nął nie­co li­ście kak­tu­sa.

– Włos z koń­skie­go ogo­na.

– Ja­kie­go ko­lo­ru?

– Czar­ne­go. Zda­je mi się jed­nak, że nie jest to włos ka­ro­sza.

– Istot­nie. Od­cień wska­zu­je na ciem­ną maść bu­łan­ka.

– Szko­da – po­wie­dział Ar­bel­lez z ubo­le­wa­niem. – Bu­ła­nych koni jest prze­cież wie­le. Nie tak ła­two bę­dzie od­na­leźć wła­ści­cie­la. Gdy­by­śmy mie­li cho­ciaż ślad pod­ko­wy tak jak buta jeźdź­ca…

– Uwa­ża pan, że nie bę­dzie moż­na jej od­two­rzyć? – Ge­rard uśmiech­nął się wy­ro­zu­mia­le. – Po­je­chał prze­cież na lewo, mu­siał mi­nąć po­tok. Tam z pew­no­ścią znaj­dzie­my wy­raź­ne od­bi­cie pod­ko­wy.

Po­szli ku po­to­ko­wi; istot­nie było tak, jak my­ślał Ge­rard. Na mięk­kiej zie­mi zo­ba­czy­li wy­raź­ne śla­dy.

– Na­resz­cie! – ucie­szył się Ge­rard od­ry­so­wu­jąc ślad pod­ko­wy. – Te­raz mam wszyst­ko. Mu­szę na­tych­miast ru­szać w dro­gę.

Wró­cił do domu po broń. Po chwi­li we­szła do po­ko­ju Re­ze­dil­la, by się po­że­gnać. Uści­skaw­szy ją go­rą­co, opu­ścił ha­cjen­dę w to­wa­rzy­stwie dwóch va­qu­erów.

Je­cha­li przez cały dzień ga­lo­pem. Za­trzy­ma­li się do­pie­ro z na­sta­niem nocy, gdy za­pa­no­wa­ły cał­ko­wi­te ciem­no­ści.

– Prze­no­cu­je­my tu­taj – po­sta­no­wił Ge­rard, ze­ska­ku­jąc z ko­nia obok kępy ni­skich krze­wów.

– Czy nic nam nie gro­zi? – za­nie­po­ko­ił się je­den z va­qu­erów. – Nie­da­le­ko stąd jest po­sia­dłość se­nio­ra Ma­rqu­esa. Coś mi się wy­da­je, że ten czło­wiek tam wła­śnie się schro­nił.

– Czyż­by? Mor­der­ca, wra­ca­ją­cy z miej­sca zbrod­ni, uni­ka ob­cych. Dla wła­sne­go bez­pie­czeń­stwa nie chce ni­ko­mu po­ka­zy­wać swo­jej twa­rzy. Wy­czy­ta­łem ze śla­dów, że dzie­li go od nas mniej wię­cej go­dzi­na dro­gi. Jego wierz­cho­wiec pada ze zmę­cze­nia. Ju­tro go do­pad­nie­my.

Roz­cią­gnął się na tra­wie i na­tych­miast za­snął.

O świ­cie ru­szy­li da­lej. Wy­po­czę­te ko­nie pę­dzi­ły przez rów­ni­nę jak sza­lo­ne. Na­gle tra­per gwał­tow­nie osa­dził swo­je­go.

– Pa­trz­cie – za­wo­łał – jaka tu wy­gnie­cio­na mu­ra­wa! Mu­si­my do­kład­nie prze­szu­kać to miej­sce.

Ni­sko po­chy­lo­ny, krok po kro­ku, za­czął uważ­nie ba­dać te­ren.

– Do kroć­set! – za­wo­łał po chwi­li. – Gdzie ta po­sia­dłość, o któ­rej mó­wi­łeś wczo­raj?

– 0, tam. Na pra­wo – va­qu­ero wska­zał ręką. – Moż­na by do niej do­trzeć w cią­gu dzie­się­ciu mi­nut.

– Ten, któ­re­go szu­ka­my, przy­wią­zał tu do tego drze­wa bu­łan­ka, a sam po­szedł pie­szo, za­pew­ne do fol­war­ku. Wró­cił zaś kon­no. Swe­go wierz­chow­ca pu­ścił wol­no, a na tym no­wym po­je­chał da­lej. Oto je­den ślad ko­pyt bie­gnie na pół­noc, dru­gi z jeźdź­cem pro­wa­dzi na po­łu­dnie, a więc w kie­run­ku, w któ­rym jeź­dziec zmie­rzał po­przed­nio. Jedź­cie za nim wol­no! Ja tym­cza­sem zaj­rzę do sie­dzi­by se­nio­ra Ma­rqu­esa.

Już po nie­ca­łym kwa­dran­sie Ge­rard wcho­dził do sie­ni pię­tro­we­go domu. Drzwi od po­ko­ju na lewo były otwar­te. Star­szy męż­czy­zna le­żał w ha­ma­ku i pa­lił faj­kę.

– Pan jest wła­ści­cie­lem, se­nior Ma­rqu­es? – za­py­tał Ge­rard, kła­nia­jąc się uprzej­mie.

– Tak.

– Czy wczo­raj sprze­dał pan ko­nia? Go­spo­darz ze­rwał się z ha­ma­ka.

– Nie! Ale mój kasz­ta­nek gdzieś prze­padł. Szu­ka­my go od rana.

– A może go skra­dzio­no?

– Bar­dzo praw­do­po­dob­ne.

– Czy to rą­czy koń?

– Naj­wspa­nial­szy, ja­kie­go mam.

– Do kroć­set! Ści­gam pew­ne­go ło­tra. By­łem pe­wien, że dziś rano go do­pad­nę, bo je­chał na byle ja­kim bu­łan­ku. Tym­cza­sem za­brał panu kasz­ta­na i…

– Niech to wszy­scy dia­bli!

– Czy pań­ski koń ma ja­kieś zna­ki szcze­gól­ne?

– Tak. Pra­wą po­ło­wę py­ska jed­no­li­cie bia­łą.

– Dzię­ku­ję. Nie­da­le­ko stąd znaj­dzie pan za­pew­ne bu­łan­ka, któ­re­go zło­dziej „po­da­ro­wał” panu za kasz­ta­na. Bądź zdrów, se­nior! Nie mam chwi­li do stra­ce­nia.

Po­śpiesz­nie opu­ścił dom i wsko­czyw­szy na ko­nia, ru­szył ga­lo­pem. Wkrót­ce spo­tkał va­qu­erów.

– Mu­si­my pę­dzić, ile sił star­czy – oświad­czył. – Ten drań skradł Ma­rqu­eso­wi zna­ko­mi­te­go wierz­chow­ca. W dro­gę!

W mia­rę jaz­dy Ge­rard miał co­raz bar­dziej po­nu­rą minę. Po pew­nym cza­sie mruk­nął:

– Bar­dziej cwa­ny, niż przy­pusz­cza­łem.

– Nie spał wca­le? – za­py­tał je­den z va­qu­erów.

– Ano wła­śnie. Na tym skra­dzio­nym ko­niu na­tych­miast po­je­chał da­lej. Ma nad nami prze­wa­gę ja­kichś czte­rech go­dzin. Nie do­go­ni­my go przed wie­czo­rem.

I rze­czy­wi­ście. Kie­dy zbli­ża­li się do San­ta Jaga, był już zmrok, a zbie­ga ani śla­du.

– Nie­praw­do­po­dob­ne, żeby ten łotr za­trzy­mał się w mie­ście – za­uwa­żył je­den z va­qu­erów – po­nie­waż…

– A mnie się wy­da­je – prze­rwał mu Czar­ny Ge­rard

– że wła­śnie tak, coś mi mówi, że on tu miesz­ka.

I oka­za­ło się, że Ge­rard ma ra­cję. Tuż przed San­ta Jaga spo­tka­li męż­czy­znę z ma­łym wóz­kiem cią­gnio­nym przez woła. Za­trzy­ma­li ko­nie.

– Do­bry wie­czór – po­wie­dział uprzej­mie Ge­rard.

– Czy do­brze zna pan mia­sto?

– Jak­że­by nie. Uro­dzi­łem się tu­taj.

– Do­my­ślam się, że idzie pan z pół­no­cy. Czy wie­le lu­dzi spo­tkał se­nior po dro­dze?

– Ni­ko­go. A do­kład­nie mó­wiąc żad­ne­go pie­chu­ra.

– A jeźdź­ców?

– Jed­ne­go.

– Zna go se­nior?

– Hm – sta­ry uśmiech­nął się chy­trze. – Może i znam.

– Mówi pan „może”. Dla­cze­go?

– Ano, bo wiem, że nie chciał, abym go po­znał. Zro­bił na­wet wszyst­ko, aby mnie omi­nąć.

– Ale mimo to po­znał go pan…

– Tak. Po spo­so­bie trzy­ma­nia się w sio­dle. Taką po­sta­wę ma tyl­ko je­den czło­wiek.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: