Warehouse - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
20 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Warehouse - ebook
Książka pokazuje człowieka w zestawieniu z systemem, względem którego czuje się bezbronny, słaby i sfrustrowany. Jednakże nadchodzi moment, w którym postanawia zerwać z wszystkim tym, co go ogranicza, i wzbudzić w sobie pragnienie życia według własnych zasad.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-939901-2-2 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Będziemy budować ich coraz więcej
R. Salisbury, Salisbury’s CEO
Warehouse przenika mnie, istnieje we mnie, istnieje poza mną, nawołuje i krzyczy, wrzeszczy w mojej głowie!!! Muszę iść w jego stronę... powinienem iść w jego stronę... tylko on może mi pomóc, jedynie on... nikt inny nie posiada mocy mogącej wyciągnąć mnie w stronę światła. On jest tym, czego potrzebuję... CHODŹ... muszę do niego wejść... CHODŹ, DRZWI JUŻ SĄ OTWARTE... coś się stanie, coś niezwykłego... już... teraz!!!
Niezrównoważony młody człowiek
System SLAM jest kluczowy w kwestii przestrzegania standardów bezpieczeństwa i higieny w miejscu pracy
Health and Safety policy
Ludzie, musimy być najlepsi!
Grid Champion
Dziwnie mówisz o czymś, co jest tylko budynkiem
Psychiatra
To JEST coś więcej...
Pacjent1
Skończyłem studia. Po rozdaniu dyplomów wróciłem do mieszkania na ulicy Kleberga w Lublinie. Przebrałem się w nieco wygodniejsze ciuchy i ruszyłem w kierunku najbliższego sklepu spożywczego.
Sprzedawca stał za kasą. Podszedłem z trzema bułkami i dwoma parówkami w koszyku.
— Niestety, brakuje pięćdziesięciu groszy.
Stał i gapił się na mnie bardziej badawczo niż patrzył wcześniej.
Wyszedłem ze sklepu.
Tutaj, gdzie się nie obejrzysz, wszędzie brakuje. Skończone studia dorzuciły cegiełkę cierpienia w postaci świadomości wyostrzonej sześcioletnim treningiem intelektualnym.
Hubert pracował w call center. Użerał się przez słuchawkę z potencjalnymi klientami za sześćset złotych miesięcznie. To rodziło raczej smutek i złość w tym niezwykle ambitnym człowieku. Odwiedziłem go po powrocie ze Szkocji. Ręce wciąż śmierdziały kartoflami, czułem je nazbyt wyraźnie, kiedy przechylałem kieliszek wypełniony po brzegi spirytusem rozrobionym z pomarańczą.
— Trzeba wyjechać.
— Powinniśmy.
Ja też poszedłem do call center. Rozmowa z klientami (potencjalnymi) jakoś się nie kleiła. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że powinienem szybko wyjść z pokoju, w którym naszła mnie ochota, aby słuchawką od telefonu porozbijać głowy wszystkim naokoło i sobie samemu na końcu.
Opuściłem budynek, przeszedłem na drugą stronę ulicy, po czym skręciłem w prawo, aby ostatecznie zniknąć za rogiem kwiaciarni.
Zimą Hubert zapadł na zdrowiu. Zadzwonił do mnie. Chciał pożyczyć dwieście złotych. Potrzebował mocnych zastrzyków, które dawałyby szansę na szybkie ustąpienie zapalenia płuc.
Powinniśmy wyjechać.
Przebywałem w moim domu rodzinnym na wsi. Członkowie rodziny siedzieli przy stole i głośno rozmawiali. Babcia siedziała na ławce przy piecu kaflowym. Rozgrzewała ręce. Zgromadzeni przy stole przekrzykiwali się nawzajem. Wszyscy wydawali się podenerwowani. W ten niedzielny, zimowy wieczór każdy z nich chciał mieć rację. Tematy, jakie tłukły się po stole, odbijane od jednej gęby w stronę drugiej, nie miały nic wspólnego z normalnym życiem. Alkoholizm pod postacią wypitych trzech piw na tydzień. Lenistwo jako brak chęci kopania szpadlem w ściśniętej dwudziestostopniowym mrozem ziemi. Obradująca przy stole rodzina w niedzielę wieczorem lubiła dzielić się na oskarżających i oskarżanych. Poczucie winy zbierało żniwo. Czasem ci oskarżający stawali się oskarżanymi, a wtedy było jeszcze głośniej.
...to nie moje...
Cofnąłem się o dwa kroki. Po mojej lewej ręce znajdował się biały kredens. Drzwi wyjściowe już bardzo blisko.
— Podaj cukier! — warknął ojciec oskarżany o zaniechanie wszelkich działań, aby rodzinie działo się lepiej. Gorycz oskarżeń chciał zapewne skompensować nazbyt słodką herbata. Podałem mu cukier, po czym znowu cofnąłem się o dwa kroki. Dzięki sile rozpędu zrobiłem trzeci... i już byłem za drzwiami.
Nazajutrz wsiadłem do autobusu i wyjechałem do miasta. Potrzebowałem na chwilę gdzieś usiąść. Wybrałem szpitalne łóżko oddziału nerwic w Lublinie. Każdego ranka ktoś chodził po korytarzu i majtał dzwonkiem. Wstawaliśmy z łóżek, gęsiego szliśmy na poranną gimnastykę, aby w końcu wrócić na śniadanie i dostać pierwszą porcję psychotropów. W kieliszku.
Ja nie brałem. Potrzebowałem wyryczeć się, poukładać sobie w głowie. I to dostałem. Ryczałem, a oni patrzyli. Ci z depresjami, bulimiczki i anorektyczki, nerwicowcy różnej maści patrzyli na mnie na równi z tymi, którzy gromadzili gówno w miednicy, aby potem położyć całość na parapecie. Patrzyli też lekarze, terapeuci i stażyści. Moja dusza srała, a oni nie widzieli w tym nic nadzwyczajnego. Wręcz mnie zachęcali do wysrania czegoś więcej i klaskali, jak mi się udało. Nigdy nie srało mi się tak dobrze.
W końcu przestałem. Po dwóch tygodniach miałem dość. Lekarz przy wypisie mówił mi, abym się nie przejmował.
— To oddział otwarty. Przez niego przewija się mnóstwo ludzi. Po prostu przychodzą podreperować nadszarpnięte nerwy. O, popatrz, napisałem dwutygodniowa kuracja. W tej postaci pewnie lepiej to brzmi dla ciebie niż leczenie.
— Wszystko mi jedno. Dziękuję.
Kiedy odchodziłem, szli za mną. Dochodziłem już do ulicy i odwróciłem się, aby zobaczyć, jak stoją w oknie: depresyjni, nerwicowcy, anorektyczki, bulimiczki. Machali do mnie z oddali.
Z innego bloku doszedł moich uszu wrzask schizofrenika. Tego nie da się nie usłyszeć. On też mnie żegnał. Wielokrotnie, w trakcie nieprzespanych nocy, słyszałem, jak wrzeszczy. Może to ten sam, zupełnie anonimowy dla mnie, jedyne, co poznałem, to jego krzyk, a może któryś z kilku mu podobnych. Wszyscy oni wrzeszczą jednakowo. Na tym najgłębszym poziomie lęk jest zawsze ten sam. Ma tylko jedną cechę — JEST NIE DO ZNIESIENIA.
Dwutygodniowy pobyt na oddziale wyrobił we mnie przekonanie, że z psychiką nie ma żartów. Jest czymś, co może wynieść cię na szczyty sukcesu, ale równie skutecznie wgniecie w najgłębszy dół. Tak cię załatwi, że przez kilka następnych lat będziesz drobił kroczki po wypastowanej podłodze szpitala psychiatrycznego z dupą wypchaną po brzegi psychotropowymi czopkami.
Pomachałem w stronę okna, w którym wciąż stali. Przez moment zapragnąłem do nich krzyknąć, powiedzieć im, że tu jest fajnie, o wiele lepiej niż tam, w zimnych ścianach budynku szpitalnego. Że jest bezpiecznie, a ludzie się uśmiechają, kierowcy zatrzymują na pasach i przepuszczają przechodniów, że powinni zacząć schodzić po schodach, otworzyć drzwi wyjściowe i zacząć biec w stronę życia...
I tak by nie usłyszeli.
Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem przed siebie. Znakomite samopoczucie wypełniło mnie całego. Przeszedłem przez ulice, po czym ruszyłem w stronę przystanku. Autobus jadący w kierunku centrum był w tym momencie najszybszym sposobem powrotu do gry. Znowu żyję! Kurwa mać!
... Nie bój się, to tylko szaleństwo, ostre, kanciaste. Zwariowany początek dla spokojnego, normalnego końca...
*
Abramowicka to już przeszłość. Jedyne, co stamtąd zabieram, to świadomość nieodwracalnej zmiany, pozytywnej przemiany, jaka we mnie zaszła. Nic się nie blokowało. Wdychałem świeże, pachnące powietrze, a wypierdywałem zepsute i śmierdzące. Nic nie zalegało w środku. Nieustanny proces. Przepływ jako kwintesencja dobrego życia. Hubert przeżył zapalenie płuc. Jest zdrowy i zdecydowany. Po kilku dniach jechaliśmy w stronę dworca, z którego autobus zabierze nas dwa tysiące kilometrów stąd. Świat leży przed nami bezbronny, zniewolony żądzą posiadania go tu i teraz. NAPRZÓD!
Koniec wersji demonstracyjnej.
Ciąg dalszy w powieści Charles Fish.
R. Salisbury, Salisbury’s CEO
Warehouse przenika mnie, istnieje we mnie, istnieje poza mną, nawołuje i krzyczy, wrzeszczy w mojej głowie!!! Muszę iść w jego stronę... powinienem iść w jego stronę... tylko on może mi pomóc, jedynie on... nikt inny nie posiada mocy mogącej wyciągnąć mnie w stronę światła. On jest tym, czego potrzebuję... CHODŹ... muszę do niego wejść... CHODŹ, DRZWI JUŻ SĄ OTWARTE... coś się stanie, coś niezwykłego... już... teraz!!!
Niezrównoważony młody człowiek
System SLAM jest kluczowy w kwestii przestrzegania standardów bezpieczeństwa i higieny w miejscu pracy
Health and Safety policy
Ludzie, musimy być najlepsi!
Grid Champion
Dziwnie mówisz o czymś, co jest tylko budynkiem
Psychiatra
To JEST coś więcej...
Pacjent1
Skończyłem studia. Po rozdaniu dyplomów wróciłem do mieszkania na ulicy Kleberga w Lublinie. Przebrałem się w nieco wygodniejsze ciuchy i ruszyłem w kierunku najbliższego sklepu spożywczego.
Sprzedawca stał za kasą. Podszedłem z trzema bułkami i dwoma parówkami w koszyku.
— Niestety, brakuje pięćdziesięciu groszy.
Stał i gapił się na mnie bardziej badawczo niż patrzył wcześniej.
Wyszedłem ze sklepu.
Tutaj, gdzie się nie obejrzysz, wszędzie brakuje. Skończone studia dorzuciły cegiełkę cierpienia w postaci świadomości wyostrzonej sześcioletnim treningiem intelektualnym.
Hubert pracował w call center. Użerał się przez słuchawkę z potencjalnymi klientami za sześćset złotych miesięcznie. To rodziło raczej smutek i złość w tym niezwykle ambitnym człowieku. Odwiedziłem go po powrocie ze Szkocji. Ręce wciąż śmierdziały kartoflami, czułem je nazbyt wyraźnie, kiedy przechylałem kieliszek wypełniony po brzegi spirytusem rozrobionym z pomarańczą.
— Trzeba wyjechać.
— Powinniśmy.
Ja też poszedłem do call center. Rozmowa z klientami (potencjalnymi) jakoś się nie kleiła. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że powinienem szybko wyjść z pokoju, w którym naszła mnie ochota, aby słuchawką od telefonu porozbijać głowy wszystkim naokoło i sobie samemu na końcu.
Opuściłem budynek, przeszedłem na drugą stronę ulicy, po czym skręciłem w prawo, aby ostatecznie zniknąć za rogiem kwiaciarni.
Zimą Hubert zapadł na zdrowiu. Zadzwonił do mnie. Chciał pożyczyć dwieście złotych. Potrzebował mocnych zastrzyków, które dawałyby szansę na szybkie ustąpienie zapalenia płuc.
Powinniśmy wyjechać.
Przebywałem w moim domu rodzinnym na wsi. Członkowie rodziny siedzieli przy stole i głośno rozmawiali. Babcia siedziała na ławce przy piecu kaflowym. Rozgrzewała ręce. Zgromadzeni przy stole przekrzykiwali się nawzajem. Wszyscy wydawali się podenerwowani. W ten niedzielny, zimowy wieczór każdy z nich chciał mieć rację. Tematy, jakie tłukły się po stole, odbijane od jednej gęby w stronę drugiej, nie miały nic wspólnego z normalnym życiem. Alkoholizm pod postacią wypitych trzech piw na tydzień. Lenistwo jako brak chęci kopania szpadlem w ściśniętej dwudziestostopniowym mrozem ziemi. Obradująca przy stole rodzina w niedzielę wieczorem lubiła dzielić się na oskarżających i oskarżanych. Poczucie winy zbierało żniwo. Czasem ci oskarżający stawali się oskarżanymi, a wtedy było jeszcze głośniej.
...to nie moje...
Cofnąłem się o dwa kroki. Po mojej lewej ręce znajdował się biały kredens. Drzwi wyjściowe już bardzo blisko.
— Podaj cukier! — warknął ojciec oskarżany o zaniechanie wszelkich działań, aby rodzinie działo się lepiej. Gorycz oskarżeń chciał zapewne skompensować nazbyt słodką herbata. Podałem mu cukier, po czym znowu cofnąłem się o dwa kroki. Dzięki sile rozpędu zrobiłem trzeci... i już byłem za drzwiami.
Nazajutrz wsiadłem do autobusu i wyjechałem do miasta. Potrzebowałem na chwilę gdzieś usiąść. Wybrałem szpitalne łóżko oddziału nerwic w Lublinie. Każdego ranka ktoś chodził po korytarzu i majtał dzwonkiem. Wstawaliśmy z łóżek, gęsiego szliśmy na poranną gimnastykę, aby w końcu wrócić na śniadanie i dostać pierwszą porcję psychotropów. W kieliszku.
Ja nie brałem. Potrzebowałem wyryczeć się, poukładać sobie w głowie. I to dostałem. Ryczałem, a oni patrzyli. Ci z depresjami, bulimiczki i anorektyczki, nerwicowcy różnej maści patrzyli na mnie na równi z tymi, którzy gromadzili gówno w miednicy, aby potem położyć całość na parapecie. Patrzyli też lekarze, terapeuci i stażyści. Moja dusza srała, a oni nie widzieli w tym nic nadzwyczajnego. Wręcz mnie zachęcali do wysrania czegoś więcej i klaskali, jak mi się udało. Nigdy nie srało mi się tak dobrze.
W końcu przestałem. Po dwóch tygodniach miałem dość. Lekarz przy wypisie mówił mi, abym się nie przejmował.
— To oddział otwarty. Przez niego przewija się mnóstwo ludzi. Po prostu przychodzą podreperować nadszarpnięte nerwy. O, popatrz, napisałem dwutygodniowa kuracja. W tej postaci pewnie lepiej to brzmi dla ciebie niż leczenie.
— Wszystko mi jedno. Dziękuję.
Kiedy odchodziłem, szli za mną. Dochodziłem już do ulicy i odwróciłem się, aby zobaczyć, jak stoją w oknie: depresyjni, nerwicowcy, anorektyczki, bulimiczki. Machali do mnie z oddali.
Z innego bloku doszedł moich uszu wrzask schizofrenika. Tego nie da się nie usłyszeć. On też mnie żegnał. Wielokrotnie, w trakcie nieprzespanych nocy, słyszałem, jak wrzeszczy. Może to ten sam, zupełnie anonimowy dla mnie, jedyne, co poznałem, to jego krzyk, a może któryś z kilku mu podobnych. Wszyscy oni wrzeszczą jednakowo. Na tym najgłębszym poziomie lęk jest zawsze ten sam. Ma tylko jedną cechę — JEST NIE DO ZNIESIENIA.
Dwutygodniowy pobyt na oddziale wyrobił we mnie przekonanie, że z psychiką nie ma żartów. Jest czymś, co może wynieść cię na szczyty sukcesu, ale równie skutecznie wgniecie w najgłębszy dół. Tak cię załatwi, że przez kilka następnych lat będziesz drobił kroczki po wypastowanej podłodze szpitala psychiatrycznego z dupą wypchaną po brzegi psychotropowymi czopkami.
Pomachałem w stronę okna, w którym wciąż stali. Przez moment zapragnąłem do nich krzyknąć, powiedzieć im, że tu jest fajnie, o wiele lepiej niż tam, w zimnych ścianach budynku szpitalnego. Że jest bezpiecznie, a ludzie się uśmiechają, kierowcy zatrzymują na pasach i przepuszczają przechodniów, że powinni zacząć schodzić po schodach, otworzyć drzwi wyjściowe i zacząć biec w stronę życia...
I tak by nie usłyszeli.
Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem przed siebie. Znakomite samopoczucie wypełniło mnie całego. Przeszedłem przez ulice, po czym ruszyłem w stronę przystanku. Autobus jadący w kierunku centrum był w tym momencie najszybszym sposobem powrotu do gry. Znowu żyję! Kurwa mać!
... Nie bój się, to tylko szaleństwo, ostre, kanciaste. Zwariowany początek dla spokojnego, normalnego końca...
*
Abramowicka to już przeszłość. Jedyne, co stamtąd zabieram, to świadomość nieodwracalnej zmiany, pozytywnej przemiany, jaka we mnie zaszła. Nic się nie blokowało. Wdychałem świeże, pachnące powietrze, a wypierdywałem zepsute i śmierdzące. Nic nie zalegało w środku. Nieustanny proces. Przepływ jako kwintesencja dobrego życia. Hubert przeżył zapalenie płuc. Jest zdrowy i zdecydowany. Po kilku dniach jechaliśmy w stronę dworca, z którego autobus zabierze nas dwa tysiące kilometrów stąd. Świat leży przed nami bezbronny, zniewolony żądzą posiadania go tu i teraz. NAPRZÓD!
Koniec wersji demonstracyjnej.
Ciąg dalszy w powieści Charles Fish.
więcej..