Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Warszawa. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Warszawa. Tom 3 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 363 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Wzdłuż ca­łych alei Ujaz­dow­skich od Bel­we­de­ru do pla­cu Trzech Krzy­ży po­su­wał się łań­cuch po­wo­zów, do­ro­żek, bre­ków, wo­lan­tów, wa­go­nów tram­wa­jo­wych; z obu stron na chod­ni­kach wił się, niby ol­brzy­mi, róż­no­barw­ny wąż, tłum prze­chod­niów, uży­wa­ją­cych po­obied­nią porą spa­ce­ru w po­god­ny dzień je­sien­ny i przy­glą­da­ją­cych się po­wra­ca­ją­cej z wy­ści­gów pu­blicz­no­ści.

Cor­so było wy­jąt­ko­wo oży­wio­ne i zaj­mu­ją­ce.

Chwi­la­mi two­rzył się for­mal­ny za­tor za­przę­gów, za­trzy­my­wa­nych w dro­dze dla po­rząd­ku; w po­wie­trzu uno­sił się zmie­sza­ny gwar gło­sów i szme­rów, z po­śród któ­re­go wy­rzy­nał się ha­ła­śli­wy dzwo­nek tram­wa­jo­wy.

Przez więd­ną­ce li­ście drzew wci­ska­ły się czer­wo­no-zło­te pro­mie­nie za­cho­dzą­ce­go słoń­ca i zda­wa­ły się wle­wać gład­ką, pła­ską falą w ale­je, za­bar­wia­jąc po dro­dze drze­wa, domy, po­jaz­dy i lu­dzi ja­kimś krzy­czą­cym ko­lo­rem im­pre­sjo­ni­stycz­nym, któ­ry pod­no­sił ja­skra­wość tego ru­chli­we­go ob­ra­zu.

W szy­bach la­tar­ni i okien, w uprzę­żach koni, w me­ta­lo­wych gu­zi­kach stan­gre­tów i lo­ka­jów za­pa­la­ły się mi­go­tli­we bły­ski, któ­re ra­zi­ły wzrok; damy za­sła­nia­ły się ko­lo­ro­we­mi pa­ra­sol­ka­mi, przez któ­re za­bar­wio­ne świa­tło ob­le­wa­ło im twa­rze i wy­staw­ne tu­ale­ty spa­ce­ro­we.

Dzień był świą­tecz­ny; zgieł­kli­wy ruch wiel­kie­go mia­sta na­peł­niał ale­je. Wy­ści­gi na polu Mo­ko­tow­skiem zwa­bi­ły ty­sią­cz­ne tłu­my, któ­re od­pły­wa­ły te­raz ku śród­mie­ściu; na twa­rzach znać było nie­zwy­kłe oży­wie­nie. Z wy­ści­go­we­go toru prze­do­sta­ła się na bruk miej­ski sen­sa­cyj­na wia­do­mość o wy­pad­ku, któ­ry po­ru­szył wszyst­kich spor­t­sma­nów i całą pu­blicz­ność.

„Ta­mer­lan”, nie­zwy­cię­żo­ny Ta­mer­lan, naj­groź­niej­szy współ­za­wod­nik dla wszyst­kich czwo­ro­noż­nych cham­pion'ów tur­fu, bo­ha­ter se­zo­nu, zła­mał nogę pra­wie tuż przed samą metą, dzię­ki cze­mu „Lady Be­ech” Fe­lik­sa Czar­skie­go naj­nie­spo­dzia­niej wzię­ła pierw­szą na­gro­dę, wy­sfo­ro­waw­szy się na czo­ło w kla­sycz­nym iście fi­nish'u, któ­ry zdzi­wie­niem i za­chwy­tem prze­jął świad­ków tej sce­ny.

To­ta­li­za­tor wy­pła­cał nie­by­wa­łą sumę 413 rbl… szczę­śli­wym ha­zar­do­wi­czom, któ­rzy tej za­wod­nej kla­czy, o nie­szcze­gól­nej re­no­mie na to­rze, swo­je staw­ki za­ufa­li.

Fe­liś Czar­ski wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom stał się bo­ha­te­rem dnia; przy­ję­to go ra­zem z „Lady Be­ech” okla­ska­mi z lóż i try­bu­ny sę­dziow­skiej.

Na­zwi­sko jego prze­bie­ga­ło z ust do ust, wy­mie­nia­no co­raz wy­żej ro­sną­cą sumę wy­gra­nej, po­ka­zy­wa­no so­bie try­um­fa­to­ra, któ­ry w po­jeź­dzie, za­przę­żo­nym d la Dau­mont, prze­su­wał się zwol­na w sze­re­gu po­wo­zów przed oczy­ma pu­blicz­no­ści, z twa­rzą uśmiech­nię­tą, roz­pro­mie­nio­ną, od­da­jąc na pra­wo i na lewo ukło­ny, ja­kie­mi go wi­ta­no przy mi­ja­niu.

Damy ki­wa­ły mu gło­wą i pa­ra­sol­ka­mi, męż­czyżn ge­stem win­szo­wa­li, skła­da­jąc ręce niby do okla­sku, od cza­su do cza­su z prze­jeż­dża­ją­ce­go lan­da lub fa­eto­nu pa­da­ło fran­cu­skich kil­ka wy­ra­zów:

– Féli­cia­tion!… Bra­vo!… Vive Lady Be­ech!

Od­wra­ca­ły się za nim gło­wy, uśmie­cha­ły usta, po­wie­wa­ły ka­pe­lu­sze klu­bo­wych przy­ja­ciół i bliż­szych zna­jo­mych, spo­glą­da­no na nie­go z cie­ka­wo­ścią – Cor­so sta­ło się dlań jak­by try­um­fal­nym po­cho­dem.

Sie­dział na prze­dzie, na­prze­ciw bla­do-wło­sej pan­ny Sylw­ji, prze­zwa­nej Ży­ra­fą, któ­rą Czar­ska za­pro­si­ła do swe­go po­wo­zu, mat­ku­jąc jej na dzi­siej­szych wy­ści­gach, bo za­cna jej ro­dzi­ciel­ka, Se­we­ry­na z ksią­żąt Roz­wiej­skich hr. Rze­czyń­ska, w ostat­niej chwi­li mu­sia­ła z po­wo­du sil­nej mi­gre­ny po­zo­stać w domu.

Za żoną i sy­nem je­chał sta­ry Czar­ski w to­wa­rzy­stwie swo­je­go zię­cia, z oj­cow­ską dumą roz­kw­szu­jąc się try­um­fem je­dy­na­ka.

– Ale to zro­bi­ło ko­lo­sal­ne wra­że­nie! – mó­wił do Iroń­skie­go – Fe­liś może so­bie po­win­szo­wać. Swo­ją dro­gą, gdy­by Ta­mer­lan nie był nogi zła­mał – do­dał ci­szej – Lady Be­ech by­ła­by nas na­ra­zi­ła na pa­skud­ną kom­pro­mi­ta­cję. Mu­szę mu po­wie­dzieć, aby ją te­raz jak naj­prę­dzej sprze­dał, do­pó­ki bę­dzie en vo­gue, bo dru­gi raz nie war­to z nią ry­zy­ko­wać.

Uno­sił się zlek­ka na sie­dze­nia, aby co pe­wien czas za­gląd­nąć do po­wo­zu idą­ce­go przo­dem i ski­nąć sy­no­wi gło­wą, jak­by mu chciał po­wie­dzieć:

– Pysz­nie…. do­sko­na­le!… uda­ło się, praw­da?…

Pan­na Sylw­ja przy­my­ka­ła swo­im zwy­cza­jem po­wie­ki o bia­łych rzę­sach i mia­ła na ustach sztucz­ny… wy­mu­szo­ny uśmiech lal­ki wo­sko­wej, po­wta­rza­jąc:

– Vra­iment!… c'eta­it ra­vis­sant!

Czar­ska pro­mie­nia­ła ra­do­ścią; roz­da­wa­ła ukło­ny, przy­ja­zne spoj­rze­nia, uśmie­chy, jakg­dy­by na re­cep­cji we wła­snym sa­lo­nie, a na syna spo­glą­da­ła z wy­ra­zem za­chwy­tu i ma­cie­rzyń­skiej czu­ło­ści, jakg­dy by nie Lady Be­ech, ale on sam we wła­snej oso­bie prze­ści­gnął wszyst­kie ko­nie i pierw­szy przy­biegł do mety.

Na za­krę­cie przy pla­cu Trzech Krzy­ży spo­tka­li się z po­wo­zem Ni­żaj­skiej, wy­stro­jo­nej, roz­sz­cze­bio­ta­nej, ja­dą­cej z mo­iem i nie­od­stęp­nym przy­ja­cie­lem domu, smu­kłym bru­ne­tem, któ­ry dru­gi rok już jej asy­sto­wał; na wi­dok Fe­li­sia wy­chy­li­ła się z po­wo­zu i rzu­ci­ła mu swój bu­kiet, wo­ła­jąc:

– Winszn­je­my, wiu­szu­je­my!…

Czar­ska zda­wa­ła się być nie bar­dzo za­do­wo­lo­ną z tej kwia­to­wej owa­cji; nie lu­bi­ła Ni­żaj­skiej, za­rzu­ca­jąc jej, że się za­nad­to „afi­szu­je” z jed­nym i tym sa­mym i ścią­ga uwa­gę lu­dzi na ten sto­su­nek, ale gdy Fe­liś z ga­lan­ter­ją kwia­ty ofia­ro­wał pan­nie Sylw­ji, roz­po­go­dzi­ła twarz zno­wu i dała mu oczy­ma znak, że po­chwa­la jego po­stą­pie­nie.

Ży­ra­fa za­ru­mie­ni­ła się lek­ko, spu­ści­ła po­wie­ki, z za­mknię­te­mi pra­wie oczy­ma wy­ję­ła jed­ną różę z bu­kie­tu, aby ją po­dać Fe­li­sio­wi ze sło­wa­mi:

– Mer­ci!… ale i pana mu­szę ude­ko­ro­wać. Czy wol­no?…

Uchy­lił cy­lin­dra i wziął różę, któ­ra wpiął na­tych­miast w bu­to­nie­rę, mó­wiąc:

– Zgar­niam dziś zło­to i kwia­ty, jak jaki te­nor ope­ro­wy!…. szczę­śli­wy dzień!

Czar­ska skrzy­wi­ła lek­ko usta.

– Cóż za po­rów­na­nie!…– a zwra­ca­jąc się do swej to­wa­rzysz­ki, rze­kła:

– Może chcesz wra­cać, Sylw­ciu?… je­śli ci spiesz­no do mamy, to cię od­wio­zę. Jak uwa­żasz?…

– Zro­bi­my jasz­cze je­den tour i je­śli pani po-

– Do­brze, moje dziec­ko, jak ci się po­do­ba. Wstą­pię i tak do was do­wie­dzieć się o zdro­wie mamy.

Uści­snę­ła jej chu­de, sztyw­ne, jak z drze­wa, pal­ce w ob­ci­słej rę­ka­wicz­ce i po­pra­wi­ła jej okry­cie z ma­cie­rzyń­ską tro­skli­wo­ścią, jakg­dy­by była jej wła­sną cór­ką.

Gdy do­jeż­dża­li do Bel­we­de­ru, za­trzy­mał ich wa­gon tram­wa­jo­wy, z któ­re­go wy­sia­da­ło kil­ka osób, a po­mię­dzy nie­mi przy­gar­bio­ny nie­co w po­pie­la­tej okryw­ce i sza­rym, fil­co­wym ka­pe­lu­szu je­go­mośd z teką pod pa­chą i książ­ka­mi w ręce.

Z trud­no­ścią prze­mknąw­szy się po­mię­dzy po­jaz­da­mi, prze­szedł na chod­nik i, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na ro­ją­cy się tłum prze­chod­niów i we­hi­ku­łów, przy­śpie­szo­nym kro­kiem skie­ro­wał się dro­gą, wio­dą­cą w dół ku ro­gat­kom bel­we­der­skim; po­tem tuż za szla­ba­nem zwró­cił się na lewo i wzdłuż pa­ła­co­we­go ogro­du drep­tał pod szta­che­ta­mi, któ­re od­gra­dza­ły sze­reg dom­ków i wil­li od uli­cy, ci­chej, ustron­nej, bez­lud­nej, sta­no­wią­cej krań­co­wy kon­trast z za­tło­czo­ne­mi ale­ja­mi.

Pra­wie na koń­cu za­uł­ka za­trzy­mał się przed furt­ką, któ­ra pro­wa­dzi­ła do ogród­ka, ocie­nio­ne­go aka­cja­mi wśród wy­bu­ja­łych krza­ków bzu i ja­śmi­nów, osy­pu­ją­cych zwię­dłe li­ście na mały wi­ry­da­rzyk.

Za szta­che­ta­mi wi­dać było pię­tro­wy do­mek w szwaj­car­skim sty­lu z oszklo­ną we­ren­dą i bal­ko­nem, po któ­rym piął się i zwie­szał w fe­sto­nach po­wój, splą­ta­ny z dzi­kiem wi­nem.

Drzwi od we­ren­dy sta­ły otwo­rem, a na schod­kach od ogro­du le­żał sta­ry, śle­py jam­nik, z biel­ma­mi na oczach i li­zał so­bie łapy.

Po­sły­szaw­szy kro­ki, pod­niósł łeb i ru­szył się z miej­sca, ma­cha­jąc ra­do­śnie ogo­nem i na­szcze­ka­jąc głu­chym, ochry­płym gło­sem.

– Le­żeć Fido, le­żeć!… bo spad­niesz na łeb zno­wu te scho­dów, jak przed­wczo­raj! – po­wi­tał go wcho­dzą­cy, zrzę­dząc na psa od sa­me­go pro­gu – o!… o!… jak to mu się za­chcie­wa kry­gów ja­kichś, bę­dzie mi tu ska­kał na dwóch ła­pach, jesz­cze cze­go!…. Ja­ki­mi ba­let­nik, wi­dzi­cie go!…

Po­gła­skał jed­nak psa po uszach, i wy­tarł­szy nogi, wszedł na we­ren­dę, któ­ra od stro­ny wi­ry­da­rza za­stę­po­wa­ła przed­po­kój.

Pies się ła­sił i po­szcze­ki­wał.

– Czy to stryj­cio? – ode­zwał się z wnę­trza domu głos ko­bie­cy.

– A stryj­cio! – za­brzmia­ła od­po­wiedź z we­ren­dy – ro­zu­mie się, że stryj­cio. Ka­zia my­śla­ła, że może zło­dziej?… ho, ho!… Fido by go za­raz po­czuł i in­a­czej szcze­kał; praw­da Fido?… A wi­dzisz!… Na zło­dzie­ja jak się uja­da?… no jak?… po­każ pa­nien­ce, za­raz po­każ!…

Zdjął okryw­kę, strzep­nął z ku­rzu, za­wie­sił ra­zem z ka­pe­lu­szem na koł­ku za drzwia­mi i, za­braw­szy tekę i książ­ki, wszedł do ma­łe­go sa­lo­ni­ku, urzą­dzo­ne­go bar­dzo skrom­nie, ale z pew­nym sma­kiem i sta­ran­no­ścią o ze­wnętrz­ne po­zo­ry.

Gar­ni­tur me­bli ja­snym kre­to­ni­kiem kry­tych i pia­ni­no nada­wa­ły mu na­wet wy­gląd nie­ja­kiej wy­twor­no­ści; w oknach sta­ły do­nicz­ki z kwia­ta­mi, wi­sia­ły bia­łe fi­ran­ki i zie­lo­ne klat­ki, w któ­rych z na­stro­szo­ne­mi piór­ka­mi sie­dzia­ła para ka­nar­ków i mło­dy szpa­czek, krę­cą­cy cie­ka­wie głów­ką.

Pod oknem sta­ło uko­śnie małe biu­recz­ko, przy któ­rem sie­dzia­ła wła­śnie w gład­kiej, ciem­no­gra­na­to­wej suk­ni Mira i szmat­ką ocie­ra­ła pió­ro z atra­men­tu, skoń­czyw­szy przed chwi­lą pi­sać.

Bla­da, zmi­ze­ro­wa­na jej twarz no­si­ła śla­dy cier­pień i cho­ro­by; krót­ko ucię­te wło­sy spa­da­ły na szy­ję i nada­wa­ły te­raz ja­kiś od­mien­ny cha­rak­ter jej kształt­nej głów­ce.

Z ko­niecz­no­ści mu­sia­ła się po­zbyć swych pięk­nych, gru­bych war­ko­czy, po prze­by­tem za­pa­le­niu mó­zgu. Ze­szczu­pla­ła i stra­ci­ła swą zdro­wą cerę; po­zo­sta­ła jej jed­nak daw­na gib­kość ru­chów i wdzięk po­sta­ci, któ­rej po­etycz­ne­go uro­ku do­da­wał me­lan­cho­lij­ny, cier­pią­cy wy­raz twa­rzy i głę­bo­ko za­pa­dłych oczu o ak­sa­mit­nym po­ły­sku.

Mo­łod­czań­ski zmie­nio­ny był rów­nież do nie­po­zna­nia, ale na ko­rzyść w po­rów­na­niu z daw­nym swym za­nie­dba­nym i za­bie­dzo­nym wy­glą­dem.

Miał te­raz fi­zjo­gnom­ję zu­bo­ża­łe­go oby­wa­te­la, któ­ry z wiej­skie­go domu do­stał się aa bruk miej­ski; bro­dę go­lił, wąsy za­pu­ścił dłuż­sze, gło­wę ka­zał so­bie ostrzydz krót­ko, na jeża, no­sił się sza­ro, skrom­nie, lecz po­rząd­nie i tyl­ko oku­la­rów w ro­go­wej opra­wie po­zbyć się nie chciał, utrzy­mu­jąc, że żad­ne inne nie­sie­dzą ma na no­sie tak do­brze, jak ta­kie.

– Cóż tu Ka­zia ro­bi­ła sama? – spy­tał, krę­cąc się po po­ko­ju i za­glą­da­jąc we wszyst­kie kąty.

– Tłu­ma­czy­łam, jak za­wsze.

– Był kto u Kazi?

– Dok­tor, jak za­wsze, i Ka­li­niec­ka, jak za­wsze; któż mógł być wię­cej?

– A to praw­dzi­wy Pę­dzik ż tego dok­to­ra! – za­śmiał się sta­ry – cały dzień pę­dzi tyl­ko z jed­ne­go koń­ca mia­sta na dru­gi, do­go­nić go trud­no. On to ma char­cie nogi a nie wy­da­je się na ta­kie­go ru­chli­we­go. Cóż mó­wił?

– Nic cie­ka­we­go; ja­kieś mi tam kro­ple zno­wu przy­pi­sał i przy­niósł dal­szy ciąg do tłu­ma­cze­nia.

Mo­łod­czań­ski usiadł na krze­śle i, wy­do­byw­szy z kie­sze­ni ja­kąś tut­kę z zia­ren­ka­mi dla pta­ków, za­czął ją roz­wi­jać i wsy­py­wać do ko­ryt­ka w klat­kach.

– A ja Kazi przy­nio­słem tro­chę ksią­żek od na­sze­go sku­ben­ta… Ka­zał się Kazi pięk­nie kła­niać i po­wie­dzieć, że przyj­dzie tu oko­ło śro­dy – mó­wił;– za­baw­ne chłop­czy­sko z tego Ko­stu­sia!… Ka­zia go lubi?… co?… praw­da, że za­baw­ny?… A mie­le tym ję­zy­kiem i mie­le, jak­by miał wia­trak w gę­bie, ale czę­sto po­wie co roz­sąd­ne­go, praw­da?… Ka­zia prze­cież lubi Tar­niec­kie­go?…

– Lu­bię, bo szcze­ry–od­po­wie­dzia­ła i wes­tchnę­ła.

Na twa­rzy mia­ła wy­raz znu­że­nia, przy­mknę­ła oczy i dłoń­mi przy­ci­snę­ła so­bie skro­nie.

W cią­gu ostat­nich kil­ku mie­się­cy po­zo­sta­wa­ła w ja­kimś sta­nie odu­rze­nia; do­zna­wa­ła ta­kie­go uczu­cia, jak­by prze­ży­wa­ła ten czas na­po­ły we śnie, w któ­rym nie mo­gła jesz­cze oczu otwo­rzyć i roz­bu­dzić się zu­peł­nie, ani za­snąć aż do utra­ty świa­do­mo­ści.

Wszyst­kie wła­dze jej du­szy były jak­by w cza­so­wem za­wie­sze­niu; na po­zór wy­da­wa­ła się spo­koj­ną, nor­mal­ną, osła­bio­ną tyl­ko, jak zwy­kle re­kon­wa­le­scent­ki po prze­by­ciu cięż­kiej cho­ro­by.

Z chwi­lą, z któ­rą opu­ści­ła dom Sie­cier­skie­go i we­szła w nowy okres ży­cia, w od­mien­ną zu­peł­nie at­mos­fe­rę, ro­bi­ła wra­że­nie isto­ty, bę­dą­cej cie­niem tej dru­giej Miry, któ­ra prze­sta­ła ist­nieć nie­mal w rze­czy­wi­sto­ści.

Wo­bec sie­bie sa­mej i wo­bec naj­bliż­szych ze swe­go oto­cze­nia, pod tym jed­nym wa­run­kiem zgo­dzi­ła się żyć, by­to­wać ra­czej da­lej, je­że­li jej nic i nikt nie przy­po­mni prze­szło­ści, tak nie­daw­nej a tak bo­le­snej i przy­gnę­bia­ją­cej.

– Czy mo­żesz mi, oj­cze du­chow­ny, wy­świad­czyć jed­ną la­skę? – rze­kła do ks. Go­dzi­ny na za­koń­cze­nie dłu­gich, po­uf­nych roz­mów przy drzwiach za­mknię­tych, gdy o tyle wró­ci­ła do sił i przy­tom­no­ści, że mo­gła dys­po­no­wać już swo­im lo­sem i oso­bą; – pro­szę, bła­gam, za­kli­nam, abym nie po­trze­bo­wa­ła ni­ko­go wi­dzieć, z ni­kim się nie spo­ty­kać, przed ni­kim się nie uspra­wie­dli­wiać, oprócz przed Bo­giem i tobą!… ale z ni­kim, oj­cze, z ni­kim!…

Mu­siał jej to ko­niecz­nie przy­rzec, aby uczy­nić ją ule­głą i spo­koj­niej­szą, zno­szą­cą z pod­da­niem się brze­mię losu i ży­cia, do któ­re­go na­ka­zy­wa­no jej wró­cić.

Po­czci­wy pre­fekt pod­jął się urzą­dzić wszyst­ko tak, żeby tej zbo­la­łej, ogłu­szo­nej du­szy ni­czem nie ura­zić i oszczę­dzić jej no­wych wstrzą­śnień i upo­ko­rzeń.

Zdzi­sła­wo­wi oznaj­mił przedew­szyst­kiem ży­cze­nie Miry a z dok­to­rem od­był na­ra­dę co do ter­mi­nu i spo­so­bu prze­pro­wa­dze­nia pa­cjent­ki do no­we­go miesz­ka­nia, w któ­rem naj­pierw umiesz­czo­no Mo­łod­czań­skie­go.

Wy­bra­no do tego czas, gdy Sie­cier­ski miał być nie obec­nym w War­sza­wie; zgo­dził się za­brać dzie­ci i wy­wieźć je oso­bi­ście na całe lato do bab­ki Do­wmun to­wej. Ja­koż po­wró­cił do­pie­ro wte­dy, kie­dy otrzy­mał umó­wio­ny te­le­gram z za­wia­do­mie­niem od Pę­dzi­ka, że „wszyst­ko w po­rząd­ku”.

Zna­czy­ło to, iż może przy­je­chać; – Miry już pod da­chem swo­im nie za­stał.

W ustron­nym dom­ku za ro­gat­ką bel­we­der­ską, pod opie­ką prze­jed­na­ne­go ze świa­tem od­lud­ka, mia­ła zna­leźć od­tąd schro­nie­nie i od­ra­dzać się do no­we­go ży­cia.

Stry­jo­wi dziew­czy­ny po­wie­dzia­no, że prze­by­ła cięż­kie za­pa­le­nie mó­zgu i cho­ru­je na roz­strój ner­wo­wy, skut­kiem cze­go na­le­ży ją oszczę­dzać, dbać ojej spo­kój, nie roz­draż­niać żad­ne­mi py­ta­nia­mi, nie mę­czyć zbyt dłu­gą roz­mo­wą, sta­rać się o ła­god­ne za­ję­cie jej umy­słu i po­zwa­lać bar­dzo nad­wą­tlo­ne­mu or­ga­ni­zmo­wi po­wra­cać po­wo­li do rów­no­wa­gi.

O za­ma­chu sa­mo­bój­czym nie wspo­mnia­no mu ani jed­nem sło­wem.

Ten wy­pa­dek miał dla nie­go po­zo­stać ta­jem­ni­cą, jak po­zo­stał nim w kół­ku osób, któ­re z roz­ma­itych wzglę­dów zmu­szo­ne były do za­cho­wa­nia dys­kre­cji.

Po­zo­sta­wa­ła jesz­cze do ure­gu­lo­wa­nia kwe­stja naj­draż­liw­sza, bo ma­ter­jal­na.

Wy­gó­ro­wa­na am­bi­cja Mo­łod­czań­skich na tym punk­cie sta­no­wi­ła szko­puł bar­dzo trud­ny do zwal­cze­nia.

Pre­fekt w roli po­śred­ni­ka, po­znaw­szy bli­żej Mirę i po­zy­skaw­szy jej za­ufa­nie, z naj­więk­szą oględ­no­ścią po­ru­szył wpraw­dzie ten te­mat, na­po­my­ka­jąc z upo­waż­nie­nia Sie­cier­skie­go, iż mia­ła­by pra­wo przy­jąć od nie­go do­dat­ko­we wy­na­gro­dze­nie za wy­cho­wa­nie Pepy i Ni unia, ale w tej sa­mej chwi­li po­ża­ło­wał wła­snych słów, zo­ba­czyw­szy, ja­kie na niej wra­że­nie uczy­ni­ły.

Bla­de jej po­licz­ki za­pło­nę­ły sil­nym szkar­ła­tem, oczy za­szły du­że­mi łza­mi, pierś buch­nę­ła na­głem łka­niem; pod­nio­sła się, jak­by jej w twarz obe­lgę rzu­co­no i naj­fał­szy­wiej tłu­ma­cząc so­bie do­brą in­ten­cję Zdzi­sła­wa, za­drża­ła z obu­rze­nia i bólu.

– Jak moż­na tak nie­uczci­wą ro­bić mi pro­po­zy­cję! – jęk­nę­ła tyl­ko zła­ma­nym gło­sem, pod­no­sząc dum­nie gło­wę i za­ci­na­jąc usta, że aż po­bla­dły pod jej zę­ba­mi.

Za­wsty­dze­nie i li­tość obu­dził jej wi­dok w ser­cu za­kło­po­ta­ne­go księ­dza, któ­ry ją mu­siał prze­pra­szać po­tem i jak dziec­ko utu­lać w pła­czu, któ­rym się za­nio­sła.

– Ja prze­cież mam swój ka­pi­ta­lik po ma­mie! – po­wie­dzia­ła mu, trzę­sąc się, jak liść na wie­trze – ni e dużo tego, ale mi wy­star­czy. Pro­szę mi na­wet nie wspo­mi­nać o żad­nych pie­nią­dzach, mnie się nic nie na­le­ży od pana Sie­cier­skie­go, nic!… nic!… nig­dy!… ro­zu­mie oj­ciec?… od ni­ko­go na ca­łym świe­cie!

Po­wie­dzia­ła to z taką siłą, z ta­kiem obu­rze­niem, że pre­fekt z po­dzi­wem spoj­rzał na nią i po­kor­nie gło­wę zwie­sił, szep­cząc:

– Prze­pra­szam cię, moje dziec­ko!… prze­pra­szam, ale prze­cież ja nie chcia­łem… nie mo­głem na­wet…

Schwy­ci­ła go za rękę i, przy­ci­snąw­szy ją do ust, bła­gal­nym gło­sem za­wo­ła­ła:

– Nig­dy, oj­cze, nig­dy pro­szę mi na­wet nie wspo­mi­nać o tem, choć­bym… w ostat­niej nę­dzy była!… do­brze?…

Ujął jej roz­pa­lo­ną głów­kę w obie dło­nie i po­ca­ło­wał w czo­ło, jak­by na prze­pro­sze­nie.

Z Mo­łod­czań­skim po­szła tro­chę ła­twiej spra­wa; sta­ry wzdra­gał się rów­nież przy­jąć ofia­ro­wa­ną mu pen­sję za za­ję­cia w kan­ce­lar­ji pa­ra­fjal­nej, po­wta­rza­jąc:

– Ale cóż zno­wu!… jesz­cze cze­go!… a ja za co będę ob­dzie­rał księ­dza?… po­ło­wa tego mi wy­star­czy. Nie po­trze­ba, nie po­trze­ba!

Zgo­dził się jed­nak w Koń­cu brać ozna­czo­ną sumę, pod wa­run­kiem, że bę­dzie po po­łu­dniu od­sia­dy­wał go­dzi­nę dłu­żej, i su­mien­nie wy­ko­ny­wał to do­bro­wol­ne zo­bo­wią­za­nie.

Do sy­no­wi­cy przy­lgnął ja­koś od­ra­zu, na­wet roz­rzew­nił się na jej wi­dok, przy­po­mniaw­szy so­bie cza­sy, kie­dy ją po raz ostat­ni, jako dziec­ko na ko­la­nach bra­to­wej wi­dy­wał; przy­pa­try­wał się jej z cie­ka­wo­ścią, szu­ka­jąc ry­sów po­do­bień­stwa z ro­dzi­ca­mi, a gdy go po­ca­ło­wać chcia­ła w rękę, za­pe­rzył się i ofuk­nął ją na­tych­miast:

– Fe!… cóż Ka­zia robi?… toby mi się po­do­ba­ło!… Cóż to, ja ksiądz?… Co in­ne­go, kie­dy Ka­zia była smar­ka­tą, ale te­raz taka duża pan­na, to nie ucho­dzi! Mnie Fido liże po rę­kach, łapy mam brud­ne, gru­be, o!… któż to wi­dział!

Uję­ła go jed­nak tym ob­ja­wem sza­cun­ku i wzię­ła za ser­ce.

Mimo to przez tych kil­ka mie­się­cy wspól­ne­go po­ży­cia nie mógł za­pa­no­wać po­mię­dzy nimi sto­su­nek po­ufal­szy, cie­plej­szy; po­zo­sta­wa­li za­wsze jesz­cze dla sie­bie obcy, po­mi­mo tak bliz­kie­go po­kre­wień­stwa.

Los ich na­giął ku so­bie, jak dwie ga­łę­zie jed­ne­go drze­wa, ale ga­łę­zie, któ­re wy­ra­sta­ły osob­no, od­da­ło – ne od sie­bie, od­mien­ne, przy­pad­kiem tyl­ko zbli­żo­ne i zwią­za­ne z sobą.

Gdy­by nie Pę­dzik i Tar­niec­ki, któ­re­go pre­fekt przy­pro­wa­dził, aby ja­kie ta­kie to­wa­rzy­stwo za­pew­nić Mi­rze, od­cię­tej zu­peł­nie od świa­ta, nie wy­cho­dzą­cej nig­dy ze swe­go ustro­nia, zda­ją­cej się za­po­mi­nać, że tuż o kil­ka­set kro­ków leży duże, ru­chli­we, lud­ne mia­sto, z któ­re­go jak wy­gnan­ka schro­ni­ła się w za­ułek za ro­gat­ką, sta­no­wią­cy te­raz cały jej świa­tek, sztucz­nie od­gra­ni­czo­ny jak­by mu­rem chiń­skim od War­sza­wy, gdy­by nie tych parę wy­bra­nych i sym­pa­tycz­nych jej osób, nie by­ła­by mia­ła na­wet z kim po­roz­ma­wiać.

Co praw­da, to osa­mot­nie­nie było jej do­god­nem w uspo­so­bie­niu, w ja­kiem się znaj­do­wa­ła;ra­ził­ją głos obcy, wi­dok twa­rzy ob­cej, nie lu­bi­ła naw et sia­dy­wać na oszklo­nej we­ren­dzie, aby nie po­trze­bo­wa­ła pa­trzeć na prze­chod­niów, za­błą­ka­nych w ustron­ną ulicz­kę.

Je­dy­nie są­siad­ka z pierw­sze­go pię­tra, nie­ja­ka Ka­li­niec­ka, przez tę ko­niecz­ną stycz­ność lo­ka­to­rów, miesz­ka­ją­cych w ma­łym dom­ku pod jed­nym da­chem, po­więk­szy­ła szczu­płe gro­no zna­jo­mych, od­wie­dza­ją­cych Mirę.

Ka­li­niec­ka była ak­tor­ką z ogród­ko­we­go te­atrzy­ku, któ­ry la­tem da­wał jej za­ję­cie i utrzy­ma­nie; po skoń­czo­nym se­zo­nie jed­nak po­zo­sta­ła z dwoj­giem ma­łych dzie­ci na bru­ku, nie mo­gąc się za­an­ga­żo­wać do­żad­nej tru­py pro­win­cjo­nal­nej i, jak ryba na pia­sku, wio­dła ży­wot z dnia na dzień, wy­rzu­co­na ze swe­go śro­do­wi­ska, cze­ka­jąc sama nie wie­dzia­ła zkąd po­mo­cy, któ­ra­by ją wy­ra­to­wa­ła z przy­kre­go po­ło­że­nia.

Utrzy­my­wa­ła się reszt­ka­mi za­osz­czę­dzo­nych gro­szy z ostat­niej gaży, spie­nię­ża­niem ostat­nich świe­ci­deł, ja­kie jej po­zo­sta­ły z lep­szych cza­sów sce­nicz­nej kar­je­ry i za­sta­wia­niem „tu­alet” wąt­pli­wej war­to­ści, z wel­we­tu, far­bo­wa­ne­go je­dwa­biu, dże­tów i ko­ro­nek dzie­sięć razy od­pru­wa­nych.

Nie psu­ło jej to jed­nak hu­mo­ru i ape­ty­tu; umia­ła się śmiać i żar­to­wać z wła­snych kło­po­tów, choć by­wa­ło z nią tak kru­cho, że mu­sia­ła nie­raz u Miry po­ży­czać ły­żecz­kę her­ba­ty do na­pa­rze­nia i kil­ka ka­wał­ków cu­kru, aby dzie­ci na czczo nie cze­ka­ły do obia­du.

– Po­wia­dam pani – mó­wi­ła wte­dy, szcze­rząc w uśmie­chu uro­dzo­nej sub­ret­ki te­atral­nej drob­ne i rów­ne, jak pa­cior­ki, zęby,– je­stem dzi­siaj, jak kasa te­atral­na po od­wo­ła­nym spek­ta­klu!… Nie mam gro­si­ka przy du­szy, ale to nic!… do wie­czo­ra jesz­cze się coś wy­trza­śnie. Czu­ję w po­wie­trzu ru­ble, o!…

Po­cią­ga­ła za­dar­tym no­skiem i zmru­ża­ła tur­ku­so­we oczy, jak­by ją ośle­piał blask zło­te­go desz­czu, spa­da­ją­ce­go z nie­ba.

– Za­ło­żę się, że mi Fajw­lo­wa prze­han­dlu­je gdzie tę moją ak­sa­mit­ną jup­kę na atła­sie, com to pani po­ka­zy­wa­ła! Kosz­to­wa­ła trzy­dzie­ści ośm ru­bli go­tów­ką; spusz­czam za pięt­na­ście. No, moja pani, toż­by Boga w ser­cu ży­do­wi­ca nie mia­ła, żeby za ta­kie mar­ne pie­nią­dze nie zna­la­zła mą­drzej­szej ode­mnie, coby ku­pi­ła!… A ja się bez ak­sa­mi­tów obej­dę tym­cza­sem. Bio­rę na skrom­ność, do­pó­ki się en­ga­ge­ment nie tra­fi. Jed­na du­sza, je­den gor­set, jed­na para trze­wi­ków i je­den gar­ni­tur, ale kasz­mi­ro­wy – szyk!,. Za to dwo­je dzie­ci, i to coś zna­czy. I wła­śnie dla­te­go pro­szę jesz­cze o trzy ka­wał­ki cu­kru, aby moim ba­chur­kom słod­ko było. Niech pani tyl­ko nie za­po­mni, że je­stem pani win­na szes­na­ście ka­wał­ków cu­kru, trzy ły­żecz­ki her­ba­ty z czu­bem i prze­ślicz­ny bu­kiet kwiat­ków za ca­łych 5 kop. w pro­cen­cie!…

Kil­ka razy dzien­nie wpa­da­ła do Miry, choć­by na chwi­lecz­kę, zwie­rzać się jej ze swo­ich trosk i za­wo­dów albo świet­nych na­dziei, któ­re pra­wie nig­dy się nie speł­nia­ły, naj­czę­ściej nie wcho­dzi­ła na­wet do po­ko­ju, tyl­ko sia­da­ła na stop­niach we­ran­dy i roz­pi­na­jąc gu­zi­ki, zdej­mu­jąc pra­ne rę­ka­wicz­ki lub ka­pe­lusz opo­wia­da­ła jej za­dy­sza­na, gdzie była, co ro­bi­ła, kogo wi­dzia­ła.

– Wie pani, może się do­sta­nę do Te­atru Ma­łe­go!…., obie­cał mi Za­lew­ski – ten re­dak­tor, wie pani?… że mnie za­pro­te­gu­je Śli­wiń­skie­mu, ale z tego pew­nie nic nie bę­dzie, bo tam so­li­stek, jak grzy­bów w le­sie, a znów do chó­ru to mi się nie śpie­szy. Cóż będę z roz­dzia­wio­ną gębą sta­ła, jak ryba, i wy­ma­chi­wa­ła rę­ka­mi i no­ga­mi „Za Oce­anem”, albo w „Ptasz­ni­ku z Ty­ro­lu”?…. praw­da?… To żad­na kar­je­ra dla by­łej pri­ma­don­ny ope­ret­ki. Ja te­raz tak cien­ko śpie­wam, jak nig­dy, ale wła­śnie dla­te­go mnie nie za­an­ga­żu­ją, bom za chu­da na pri­ma­don­nę. I z tym moim gło­sem, to zu­peł­nie jak z moją gar­de­ro­bą!… na­wet po­ję­cia nie mam, gdzie mi się po­dzie­wa. Mnie tak wszyst­ko się gdzieś po­dzia­ło; mia­łam męża całe trzy lata, nie mam męża; mia­łam dwie ogrom­ne wa­li­zy gar­de­ro­by, nie mam gar­de­ro­by, mia­łam głos – ba!… ale jaki!–zo­sta­ło mi jesz­cze parę to­nów z któ­re­mi nie wiem, co zro­bić, bo do la jesz­cze do­cią­gnę, ale wy­żej ani rusz.

Ki­wa­ła gło­wą i ko­micz­nie krzy­wi­ła ścią­gnię­te usta, bia­da­jąc niby nad swo­im lo­sem, ale sama nie wie­rzy­ła bar­dzo tej iron­ji, z jaką mó­wi­ła o so­bie.

Na sce­nie uwa­ża­no ją za do­brą wo­de­wi­list­kę, któ­ra ma we­rwę i hu­mor, tyl­ko jej za­rzu­ca­no, że trud­no z nią wy­trzy­mać, bo mie­wa „szu­sy”, lubi zry­wać kon­trak­ty i nie umie „wy­cho­dzić z dy­rek­to­ra­mi”.

Sama się przy­zna­wa­ła Mi­rze do tego, opo­wia­da­jąc jej swo­ją kar­je­rę sce­nicz­ną:

– Bo to wi­dzi pani tak – ja wła­ści­wie nie je­stem stwo­rzo­na na ak­tor­kę; ja po­win­nam była kury sa­dzić, gęsi sku­bać,krówj­pil­no­wać,mieć z pół tu­zi­na dzie­cia­ków i męża z ogrom­ne­mi wą­sa­mi, coby klął od „wszyst­kich pio­ru­nów” i pa­rob­ków po gę­bie wa­lił, bo trze­ba pani wie­dzieć, że ja się wy­cho­wa­łam na wsi; mój oj­ciec był po­se­so­rem w Ga­li­cji, nie byle kto!… Ale mnie od­da­li w Kra­ko­wie na pen­sję, pro­szę pani, tak!… ka – zali mnie edu­ko­wać, uczy­li po fran­cu­sku, po nie­miec­ku, grać na for­te­pia­nie, tań­czyć, ry­so­wać, aha!… i co to jesz­cze?… no i roz­ma­itych in­nych kunsz­ty­ków, jak na pan­nę z oby­wa­tel­skiej ro­dzi­ny przy­sta­ło. My­śle­li, że kie­dy ja się tego wszyst­kie­go na­uczę, to ja po­tem wyj­dę za mąż za ja­kie­go są­sia­da, co bę­dzie miał za­dłu­żo­ną wio­skę, a czwór­ką koni jeź­dził do ko­ścio­ła. Ale­ja im zro­bi­łam ka­wał!… za­ko­cha­łam się w Ka­li­niec­kim i eins, zwei, drei zo­sta­łam jego żoną. A pani wie, kto był Ka­li­niec­ki?… Ka­li­niec­ki był te­no­rem w ope­ret­ce i ogrom­nie mi się po­do­bał, bo się w nim ko­cha­ły wszyst­kie pa­nie kra­kow­skie i ja też. A wie pani, dla­cze­go się za­ko­cha­łam?… bo by­łam głu­pia i mia­łam lat ośm­na­ście, i my­śla­łam, że taki mąż z ope­ret­ki, to bę­dzie za­wsze cho­dził w try­ko­tach, z prze­pro­sze­niem, w atła­so­wym ko­le­cie i w blond-pe­ru­ce z lo­ka­mi. No i te­raz pani wie, dla­cze­go je­stem ak­tor­ką!

Uśmie­cha­ły się jej usta, gdy w ten żar­to­bli­wy spo­sób opo­wia­da­ła hi­stor­ję swe­go mał­żeń­stwa, ale z pod tego uśmie­chu wy­zie­rał ja­kiś smu­tek i go­rycz do­zna­ne­go za­wo­du,

Nie skar­ży­ła się, nie wzdy­cha­ła, nie za­wo­dzi­ła ża­lów, mimo to bu­dzi­ła ja­kieś ci­che, głę­bo­kie współ­czu­cie dla swe­go „po­my­lo­ne­go” losu, jak mó­wi­ła, uży­wa­jąc nie­kie­dy umyśl­nie za­ku­li­so­wej gwa­ry swo­ich ko­le­ża­nek.

Wpraw­niej­sze oko mo­gło jed­nak roz­po­znać, że ten jej hu­mor, we­so­łość, swo­bo­da i po­zor­na lek­ko­myśl­ność, z któ­rą trak­to­wa­ła ży­cie bez ju­tra, były tyl­ko ma­ską przy­bra­ną i no­szo­ną zręcz­nie na twa­rzy, aby świa­tu rze­czy­wi­stej fi­zjo­gnom­ji nie po­ka­zy­wać i nie przy­zna­wać się do po­mył­ki, jaką w ży­ciu po­peł­ni­ła, za­wie­rza­jąc swój los i swo­je szczę­ście ka­bo­ty­no­wi, któ­ry nie umiał jej usza­no­wać tak, jak na to za­słu­gi­wa­ła.

Mira, ko­bie­cym in­stynk­tem wie­dzio­na, na­bra­ła sym­pa­tji dla Ka­li­niec­kiej, nie zra­ża­jąc się ani jej dwu­znacz­ną po­zy­cją ak­tor­ki, opusz­czo­nej przez męża, ani jej ga­da­tli­wo­ścią i ma­nie­ra­mi, któ­re nie­kie­dy mia­ły za dużo te­atral­nej swo­bo­dy i afek­ta­cji.

Po­lu­bi­ła jej dzie­ci i li­to­wa­ła się nad nie­mi a chwi­la­mi była na­wet rada są­siad­ce, że po­zwa­la­ła jej ro­ze­rwać się i od­wró­cić my­śli w in­nym kie­run­ku.

Mia­ła w niej zresz­tą je­dy­ne to­wa­rzy­stwo ko­bie­ce, z któ­re­go mo­gła ko­rzy­stać, nie krę­pu­jąc się i nie po­trze­bu­jąc za­da­wać so­bie żad­ne­go przy­mu­su.

Mo­łod­czań­ski wpraw­dzie z pod oka nie bar­dzo chęt­nie pa­trzał na te wi­zy­ty są­siad­ki, pró­bo­wał na­wet ro­bić uwa­gi sy­no­wi­cy, że ta zna­jo­mość nie wy­da­je mu się wła­ści­wą, ale Mira mu po­wie­dzia­ła:

– Niech stryj­cio bę­dzie spo­koj­nym; nic nam się złe­go nie sta­nie, nie stra­ci­my przez nią opin­ji u rząd­cy i u stró­ża, bo prze­cież w ca­łym domu oprócz nas i Ka­li­niec­kiej nie­ma żad­nych in­nych lo­ka­to­rów.

Ka­li­niec­ka wsze­la­ko, jak­by prze­czu­wa­ła, że nie cie­szy się wzglę­da­mi stry­ja Miry, za­cho­dzi­ła tyl­ko wte­dy, gdy go w domu nie było.

– Ten sta­ry pan mu­siał się ko­chać kie­dy w ja­kiej ak­tor­ce – po­wie­dzia­ła raz, śmie­jąc się do Miry.

– Z cze­go to pani wnio­sku­je?

– Bo za­wsze pa­trzy na mnie, jak­bym mu co stłu­kła.

– To już taka na­tu­ra.

– Ee!… z taką na­tu­rą, to… po­wie­dzia­ła­bym coś, ale się boję pa­nią ob­ra­zić.

– Niech pani po­wie.

– A nie po­gnie­wa się pani?

– Nie.

– Z pew­no­ścią?

– Z pew­no­ścią.

– No to z taką na­tu­rą moż­na być niedź­wie­dziem, ale nie stry­jasz­kiem ta­kiej ślicz­nej sy­no­wi­cy. Ja­bym ucie­kła, żeby się kto na mnie tak pa­trzał i mru­czał cią­gle!

Mira się uśmiech­nę­ła.

– Źle pani stryj­cia osą­dza – rze­kła – to zło­te ser­ce, tyl­ko ma po­wierz­chow­ność taką po­chmur­ną.

Ka­li­niec­ka bez prze­ko­na­nia spoj­rza­ła na nią i po­wie­dzia­ła:

– Może być, ale co mi ze słoń­ca, co cią­gle świe­ci za chmu­rą!… Nie, ja­bym nie wy­trzy­ma­ła.

Mira przy­mknę­ła oczy i po­smut­nia­ła. Dla niej słoń­ce skry­ło się za chmu­ra­mi, świat cały wy­da­wał się za­su­ty mro­kiem i chło­dem zie­ją­cy.

Otrzą­snę­ła się, jak­by po niej dreszcz prze­szedł, i wes­tchnąw­szy, rze­kła:

– Przy­zwy­cza­iła­by się pani, szcze­gól­niej, jak ja, nie ma­jąc ni­ko­go swo­je­go na świe­cie!… jest nas tyl­ko dwo­je, ja i stryj­cio, z ca­łej na­szej ro­dzi­ny.

Ka­li­niec­ka gło­wą po­ki­wa­ła i wes­tchnę­ła rów­nież, ale za­raz to w żart ob­ró­ci­ła:

– A nas jest ze trzy tu­zi­ny; sa­mych cio­tek bę­dzie z pięć, a wu­jasz­ków, stry­jasz­ków, ba­bek, dziad­ków nie po­li­czy­ła­bym na wszyst­kich pal­cach, ale co mi z tego!… mam tył­ko moje dwa ba­cho­ry na ca­łym świe­cie i niech tam!… albo to mało?

Ta jej mi­łość do dzie­ci mia­ła w so­bie coś uj­mu­ją­ce­go; nie umia­ła ich wsze­la­ko wy­cho­wy­wać, była dla nich za po­błaż­li­wą i za po­wol­ną, oba­wia­jąc się skar­cić, aby ser­ca i za­ufa­nia do mat­ki nie tra­ci­ły, skut­kiem cze­go oba chło­pa­ki wy­ra­sta­ły przy niej, jak za­nie­dba­ne dzicz­ki. Ona zaś sama za sła­bą była, by ich w kar­bach utrzy­my­wać, i dla­te­go z ogrom­ną wdzięcz­no­ścią wy­ści­ska­ła j wy­ca­ło­wa­ła Mirę, gdy się jej ofia­ro­wa­ła po­ma­gać w do­zo­ro­wa­niu dwóch ma­łych­zbe­reź­ni­ków, po­zo­sta­wia­nych na Bo­żej opie­ce, ile­kroć mat­ka z domu wy­cho­dzi­ła.

Chłop­cy in­stynk­tow­nie czu­li więk­sze usza­no­wa­nie „dla pani z dołu” i byli jej bar­dziej po­słusz­ni, ni­że­li wła­snej mat­ce, a Mo­łod­czań­skie­go oba­wia­li się for­mal­nie, jak wil­ko­ła­ka, któ­ry nie­grzecz­ne dzie­ci po­ry­wa i zja­da; w jego obec­no­ści nie śmie­li na­wet ust otwo­rzyć i kie­dy ich Mira za­sa­dza­ła do oglą­da­nia ob­raz­ków w sta­rym rocz­ni­ku Ty­go­dni­ka il­lu­stro­wa­ne­go, sku­ba­li so­bie pal­ce, ki­wa­li krót­kie­mi nóż­ka­mi na krze­śle i z wy­stra­szo­ną miną sie­dzie­li, jak na po­ku­cie, prze­wra­ca­jąc ostroż­nie kart­kę za kart­ką, aby nie sze­le­ści­ła, i czę­ściej z pod oka zer­ka­li na pana Pio­tra, ani­że­li na i Ilu­stra­cje.

Od cza­su do cza­su sły­chać było tyl­ko, jak się szep­tem wza­jem­nie upo­mi­na­li:

– No, Ju­lek!

– An­tek, psst!…

– Nie ki­waj sto­łem!

– Nie kop mnie, bo po­skar­żę się pani!

Dla Miry obec­ność dzie­ci, do któ­rych przy­wy­kła w domu Zdzi­sła­wa, by­wa­ła nie­kie­dy roz­ryw­ką, na­wet po­trze­bą; przy­po­mi­na­ły jej Niu­nia i Pepę.

W nie­dzie­lę zwy­kle, lub w ty­go­dniu, gdy miał swo­bod­niej­szą, chwi­lę za­cho­dził Tar­niec­ki i zno­sił jej książ­ki do czy­ta­nia, opo­wia­dał o swo­ich li­te­rac­kich po­my­słach, a z tą ła­two­ścią, z jaką za­wią­zy­wał sto­sun­ki z oso­ba­mi dla sie­bie sym­pa­tycz­ne­mi, bar­dzo szyb­ko na­brał do niej tyle za­ufa­nia, że w ta­jem­ni­cy od­czy­ty­wał jej wy­jąt­ki ze swe­go dra­ma­tu, któ­ry – jak mó­wił:

– Musi być, wie pani, taki, co to… no!

Zwi­jał wte­dy rękę w ku­łak i po­trzą­sał nim w po­wie­trzu, jak młot­kiem.

– Wy­sta­wią, nie wy­sta­wią, to mi wszyst­ko jed­no, ale wsa­dzę w nie­go wszyst­ko, co tyl­ko będę mógł. Je­śli za­gra­ją, to zo­ba­czy pani, pu­blicz­ność bę­dzie mu­sia­ła ry­czeć i pasz­czę roz­dzia­wiać, jak wie­lo­ryb!… Trze­ba „się­gnąć do wnę­trza jej trzew i za­tar­gać”, o!… Nie my­ślę schle­biać ni­czy­im gu­stom i fi­li­ster­skim kon­we­nan­som. Albo – albo!… albo się ma co do po­wie­dze­nia, to wa­lić wprost, bez ogród­ki, albo się nie­ma, to sie­dzieć ci­cho i nie po­wta­rzać, jak ari­sto­fon źle na­krę­co­ny w kół­ko jed­no i to samo. Co?… praw­da?…

Zaj­mo­wa­ło ją to i po­zwa­la­ła mu mó­wić nie­raz całą go­dzi­nę, sie­dząc z gło­wą pod­par­tą na ręce, wci­śnię­ta w ką­cik swo­jej ulu­bio­nej ko­zet­ki pod oknem, nie od­zy­wa­jąc się pra­wie zu­peł­nie, a on i za nią, i za sie­bie roz­pra­wiał, wpa­dał w za­pał, de­kla­mo­wał wier­sze wła­sne i swo­ich ko­le­gów, py­ta­jąc tyl­ko chwi­la­mi:

– A co?… sil­ne?… praw­da?… Jest w tem grzbiet, są że­bra, to nie z mig­da­ło­we­go cia­sta na mar­ce­pa­ny, to pro­szę pani – nowe!… na­sze!…

Naj­częst­szym go­ściem w domu za ro­gat­ka­mi by­wał Pę­dzik; przy­pro­wa­dza­ły go wpraw­dzie obo­wiąz­ki i tro­skli­wość le­ka­rza o pa­cjent­kę, któ­rą za­wsze jesz­cze trak­to­wał, jak na­po­ły za­le­d­wie wy­le­czo­ną, ale przy­cią­ga­ła życz­li­wość i za­in­te­re­so­wa­nie się Mirą od cza­su, gdy go przy­pa­dek uczy­nił po­wier­ni­kiem jej ży­cio­wej ka­ta­stro­fy.

Zresz­tą czy­nił to tak­że niby i dla Zdzi­sła­wa, któ­ry co­dzień pra­wie żą­dał od nie­go wia­do­mo­ści i za­py­ty­wał:

– Nie by­łeś kon­syl­jarz… tam?… Cóż u nich sły­chać?… wszyst­ko do­brze?

Z za­ję­ciem słu­chał za­wsze re­la­cji z tych od­wie­dzin i, je­śli by­wa­ły po­myśl­ne, z ja­kiemś szcze­rem ura­do­wa­niem i współ­czu­ciem po­wta­rzał:

– Chwa­ła Boga, chwa­ła Bogu!… więc się po­pra­wia?… oży­wi­ła się tro­chę?…

Mimo to po każ­dej ta­kiej roz­mo­wie po­zo­sta­wał za­my­ślo­ny i smut­ny, jak­by wspo­mnie­nie Miry rzu­ca­ło mu cień na du­szę i mro­kiem na­peł­nia­ło ser­ce.

Z Czar­ski­mi ze­rwał pra­wie wszyst­kie sto­sun­ki od owej pa­mięt­nej roz­mo­wy z wu­jem i Pe­li­siem, któ­ry, po­że­gnaw­szy go pięk­nym fra­ze­sem o go­to­wo­ści wszel­kie­go za­dość­uczy­nie­nia za swą winę, nie po­ka­zał się wię­cej u nie­go i jak­by z uta­jo­ną głę­bo­ko ura­zą, uni­kał no­we­go spo­tka­nia z bra­tem.

Nie przy­pusz­czał jed­nak i nie do­my­ślał się na­wet, że kil­ko­ma sło­wa­mi za­siał mu w du­szę ką­kol, któ­ry się w niej roz­ple­niał po­wo­li, lecz nie­ustan­nie

– Ko­cha­ła się w to­bie! – po­wie­dział wów­czas bez na­my­słu, zdra­dza­jąc po­chwy­co­ną przy­pad­kiem ta­jem­ni­cę Miry.

– Ko­cha­ła się w to­bie! – jak ja­kieś smut­ne, bo­le­snym gło­sem wo­ła­ją­ce echo, po­wta­rza­ły się te sło­wa w du­szy Zdzi­sła­wa i mą­ci­ły mu spo­kój.

Dla­cze­goż mu­siał je po raz pierw­szy usły­szeć w ta­kiej chwi­li i w ta­kiej sy­tu­acji?… cze­muż mu los ta­jem­ni­cy tej nie­szczę­snej mi­ło­ści nie za­krył już na za­wsze, sko­ro po­sta­wił go w po­ło­że­niu bez wyj­ścia?…

Miał uczu­cie czło­wie­ka, któ­re­go zbu­dzo­no pod­czas bu­rzy na stat­ku i po­wie­dzia­no mu:

– Pi­ja­ny maj­tek ogra­bił w dro­dze pa­sa­żer­kę i strą­cił ją w mo­rze; to­nąc, wo­ła­ła na­zwi­sko pań­skie; cóż pan na to?…

Gdy­by był pa­trzał na kosz­tow­ną per­łę roz­dep­ta­ną bru­tal­nie i do­wie­dział się po­tem, że ona dla nie­go była prze­zna­czo­ną, był­by mniej uczu­wał żalu i obu­rze­nia, niż te­raz, gdy usły­szał, że po­sia­dał bez­wied­nie mi­łość, któ­rą los zo­hy­dził mu tak sro­mot­nie.

– Kto tu­taj za­wi­nił naj­bar­dziej?– py­tał się w du­chu, nie mo­gąc roz­wią­zać tej za­wi­kła­nej za­gad­ki, si­ląc się nadar­mo zro­zu­mieć sprzecz­no­ści, ja­kie mu się na­su­wa­ły.

Ks. Go­dzi­na, któ­re­go nie śmiał ba­dać o szcze­gó­ły po roz­mo­wie z Mirą, po­wie­dział mu jed­nak kil­ka słów bar­dzo zna­czą­cych, choć nie­ja­snych:

– Są zbrod­nie, któ­rych spra­wie­dli­wość ludz­ka nie do­się­ga na tym świe­cie, mój do­bro­dzie­ju, ale Pan Bóg je prę­dzej czy póź­niej uka­rze!…

U Czar­skich prze­stał by­wać zu­peł­nie, a kie­dy pew­ne­go razu, ja­dąc w po­wo­zie ze Zdzi­sła­wem, zo­ba­czył na chod­ni­ku Fe­li­sia, po­czer­wie­niał i szyb­ko gło­wę od­wró­cił w prze­ciw­ną stro­nę, prze­rwaw­szy na­gle roz­po­czę­te zda­nie, a po dłu­giej chwi­li do­pie­ro uspo­ko­ił się wi­docz­nie i ni ztąd, ni zo­wąd po­wie­dział:

– Są grze­chy o po­mstę do nie­ba wo­ła­ją­ce!…

– Do cze­go to ks. pre­fekt sto­su­je?–za­py­tał go Zdzi­sław, zdzi­wio­ny temi sło­wa­mi i to­nem, ja­kim były wy­mó­wio­ne, ale nie otrzy­mał wy­ja­śnie­nia, bo ksiądz wes­tchnął tyl­ko i, po­pra­wia­jąc się na sie­dze­niu zmie­sza­ny, rzekł:

– Et, nic!… ot, tak mi się coś przy­po­mnia­ło, ale to nie na­le­ży do rze­cy. Co to mó­wi­li­śmy?… aha!… już wiem.

I za­czął w dal­szym cią­gu opo­wia­dać coś Zdzi­sła­wo­wi, za­ga­du­jąc wi­docz­nie tę spra­wę.

Sie­cier­skie­mu jed­nak ta chwi­la utkwi­ła w pa­mię­ci i ile­kroć od­tąd po­my­ślał o Fe­li­siu, twarz jego przy­bie­ra­ła wy­raz dziw­nie su­ro­wy i po­sęp­ny.

Z Pę­dzi­kiem roz­ma­wiał wpraw­dzie dużo i czę­sto, ale uni­kał tak­że na­wet wspo­mnie­nia o Czar­skich, bo jak­kol­wiek ro­zu­miał obu­rze­nie i nie­chęć dok­to­ra dla Fe­li­sia, przy­kro mu było sły­szeć z ust jego o cio­tecz­nym bra­cie zda­nia, któ­re bez osło­nek wy­ra­ża­ły jaw­ną po­gar­dę dla nie­go.

Pod je­sień wró­ci­ły zno­wu spra­wy pu­blicz­ne na po­rzą­dek dzien­ny i za­gar­nę­ły Sie­cier­skie­go w prze­rwa­ny chwi­lo­wo wir za­jęć; roz­po­czę­ły się zno­wu na­ra­dy, po­sie­dze­nia w dal­szym cią­gu, wcią­gnię­to nowe siły do pra­cy, or­ga­ni­zo­wa­no nowe ko­mi­sje, po­pra­wia­no daw­ne pro­jek­ty i usta­wy, któ­re wy­ma­ga­ły uzu­peł­nień, wy­ja­śnień, prze­ró­bek.

Z tem wszyst­kiem spra­wa nie po­su­nę­ła się ani na krok, po­mi­mo gor­li­wych za­cho­dów, sta­rań, kosz­tów i ofiar­no­ści głów­ne­go ini­cja­to­ra.

– No, tak, trud­no! – po­cie­sza­no go – na to trze­ba cza­su, to tak pręd­ko nie idzie.

Gor­liw­si na­cho­dzi­li go i mę­czy­li za­py­ta­nia­mi:

– Cóż sły­chać?… kie­dyż za­czy­na­my? Inni ki­wa­li gło­wa­mi i mó­wi­li z uśmie­chem:

– Tak, tak, nie na­de­szło i nie na­dej­dzie; to było do prze­wi­dze­nia. Bo też pan hra­bia za sze­ro­ko to wszyst­ko za­kre­ślił!… U nas we­dle sta­wu gro­bla. Ra­dy­kal­nych prze­wro­tów nie moż­na wy­ma­gać tak sza­st­prast!

– Co to pa­nie po­ry­wać się z mo­ty­ką na słoń­ce! – po­wia­da­li dru­dzy, jak­by mie­li ura­zę do Zdzi­sła­wa, że ich wcią­gnął w ja­kąś ro­bo­tę na zbyt wiel­ką ska­lę, zmar­no­wał im bez­sku­tecz­nie tak dużo dro­gie­go cza­su i na­ra­ził ich fir­my na nie­uda­łe pró­by;– my­śmy od sa­me­go po­cząt­ku prze­cież ostrze­ga­li, że to się nie uda. Idea bar­dzo pięk­na, ale co z tego?… ogrom, cha­os, za dużo kom­pli­ka­cji! Na­wet, gdy­by się uda­ło, kto to u nas wy­ko­na?… Uto­pje, ide­olo­gja i tyle!…

Znie­chę­ca­no się i od­pa­da­no po­wo­li od przed­się­wzię­te­go dzie­ła.

Zna­leź­li się i tacy, któ­rzy wprost mó­wi­li w oczy Sie­cier­skie­mu:

– Cóż?… bę­dzie kla­pa, pa­nie hra­bio!… Szko­da cza­su i atła­su.

Draź­ni­ło go to r spra­wia­ło przy­krość, gdy go nie­ja­ko ro­bio­no od­po­wie­dzial­nym za zbyt po­wol­ny roz­wój spra­wy, ani od jego woli, ani od de­cy­zji nie­za­leż­nej, i kie­dy zwra­ca­no się ku nie­mu, jak­by z wy­rzu­tem, że chciał, pra­gnął, dą­żył do cze­goś wię­cej, ani­że­li inni.

Od­wa­żył się wska­zać ja­kiś cel wyż­szy, za­kre­ślić ja­kiś szer­szy okrąg dla pla­nów, obej­mu­ją­cych naj­ży­wot­niej­sze kwe­stje ogól­ne­go do­bra, zwią­za­ne z sobą i ze­środ­ko­wa­ne w jed­no ogni­sko, spró­bo­wał wy­stą­pić z ini­cja­ty­wą śmia­łą, na więk­szą ska­lę, trud­ną wpraw­dzie do prze­pro­wa­dze­nia, bo wy­ma­ga­ją­cą sił wy­ro­bio­nych, środ­ków du­żych, wy­trwa­ło­ści i po­świę­ce­nia, mą­drej or­ga­ni­za­cji; ale li­czył na to, że znaj­dzie po­par­cie, więk­szą go­to­wość, lep­sze zro­zu­mie­nie,tym­cza­sem za­miast mu otu­chy do­da­wać, za­miast wspie­rać go i ku­pić się przy nim, ostu­dza­no jego za­pał, jego do­brą wia­rę, jego ener­gję scep­ty­cy­zmem i złe­mi wróż­ba­mi; po­wta­rza­no mu:

– To nie dla nas, to nie u nas!… prze­ra­cho­wa­łeś się i my z tobą.

Za­nim jesz­cze na­tra­fi­ła spra­wa na ja­kąś rze­czy­wi­stą za­po­rę, za­nim na­strę­czy­ła się trud­ność w roz­wią­za­niu tej lub owej kwe­stji, choć­by tyl­ko for­mal­nej, już prze­wi­dy­wa­no prze­szko­dy, już po­wąt­pie­wa­no, aby się uda­ło zna­leźć wyj­ście, opusz­cza­no ręce, zwie­sza­no gło­wy i pod­czas se­sji tra­wio­no całe go­dzi­ny na wma­wia­niu w sie­bie i prze­ko­ny­wa­niu wza­jem­nie, że „tego nie da się zro­bić”, „tam­to do ni­cze­go nie do­pro­wa­dzi” a owo „nig­dy jesz­cze nie było po­ru­sza­ne”.

Kie­dy im mó­wił:

– Ależ pa­no­wie, nie uda się tak, spró­buj­my owak, byle jed­nak było do­brze, byle zro­bić choć krok na­przód!–ki­wa­no gło­wa­mi, wzru­sza­no ra­mio­na­mi, nie­któ­rzy na­wet wzdy­cha­li cięż­ko i od­po­wia­da­li z miną de­spe­ra­tów:

– Pa­nie hra­bio, i na co się to przy­da?

Nie zra­żał się jed­nak i nie znie­chę­cał jesz­cze, po­mi­mo prze­ciw­no­ści na­po­ty­ka­nych te­raz co­raz czę­ściej, i jak duży ptak, któ­ry się ze­rwał ku słoń­cu, nie opusz­czał skrzy­deł, cho­ciaż go po nich ude­rza­ły to tu, to tam, nie­spo­dzia­ne cię­gi; chciał jesz­cze cią­gle le­cieć wy­żej i wy­żej, rwać się w górę i po­cią­gać za sobą sta­do ocię­ża­łych, za sła­bych lub pło­chli­wych to­wa­rzy­szów.

Czuj­ko, z któ­rym pew­ne­go razu roz­ma­wiał o tem, że mu tak trud­no utrzy­mać pro­jek­ty swo­je na po­zio­mie po­cząt­ko­wo ozna­czo­nym, po­wie­dział mu:

– Bo to, pa­nie hra­bio, rzecz cał­kiem na­tu­ral­na; pan hra­bia masz fan­ta­zje Les­sep­sa, chciał­byś prze­ko­py­wać mię­dzy­mo­rza, bu­do­wać ka­nał su­ez­ki, prze­rzu­cać mo­sty przez Nia­ga­rę, pro­wa­dzić ko­lej na Mont Blanc a na­tra­fi­łeś na lu­dzi, któ­rzy do­pie­ro mogą kład­kę rzu­cić przez stru­my­czek, rów wy­grze­bać, ścież­kę po pro­wa­dzić z jed­ne­go pa­gór­ka na dru­gi. Wy­ma­gasz pan od nich, aby panu górę usy­pa­li, a oni z wiel­kim mo­zo­łem za­le­d­wie bab­ki z pia­sku sta­wiać mogą.

– Więc i pan uwa­żasz, że moje pro­jek­ty i dą­że­nia są za śmia­łe i za przed­wcze­sne? – spy­tał go po­draż­nio­ny.

Czuj­ko ra­mio­na ścią­gnął i, uśmie­cha­jąc się, rze­ki:

– Nie, ja uwa­żam tyl­ko, że my obaj mamy jed­na­ko­wą fa­tal­ność; nie umie­my się kur­czy ć a mu­si­my sy­piać w za krót­kiem łóż­ku. Mo­jem ma­rze­niem było na­pi­sać kil­ko­to­mo­we dzie­ło z dzie­dzi­ny bak­ter­jo­lo­gji i pro­fi­lak­ty­ki, wy­dać je po eu­ro­pej­sku, z ilu­stra­cja­mi i atla­sem, zu­żyt­ko­wać w niem wszyst­kie moje stu­dja i ana­li­zy, a zmu­szo­ny by­łem dru­ko­wać po­pu­lar­ne bro­szur­ki o cho­le­rze i ochron­nem szcze­pie­niu ospy. Za­chcie­wa­ło mi się być ca­łym du­ka­tem, ale wa­run­ki ka­za­ły mi się roz­mie­nić na same trzy­grosz­nia­ki, bo ta mo­ne­ta ła­twiej kur­su­je w obie­gu i jest na ra­zie po­trzeb­niej­szą w co­dzien­nem uży­ciu.

– To smut­ne! – wes­tchnął Zdzi­sław.

Czuj­ko gło­wę zwie­sił i, ko­ły­sząc się na roz­sta­wio­nych no­gach, rzekł:

– Phi!… osta­tecz­nie kie­dy nie moż­na być ca­łym ru­blem, trze­ba być sto­ma ko­piej­ka­mi; w re­zul­ta­cie to na jed­no wy­cho­dzi.

Po­mi­mo do­zna­wa­nych przy­kro­ści i za­wo­dów, nie sła­bła jed­nak w Sie­cier­skim siła roz­ma­chu i chęć do po­ży­tecz­nej pra­cy z ja­kimś wyż­szym, ogól­niej­szym ce­lem.

Pod­su­wa­no mu z ze­wnątrz po­my­sły, prze­kła­da­no pro­jek­ty, strę­czo­no in­te­re­sy, chcia­no go wcią­gać do spół­ek i przed­się­biorstw zy­skow­nych, a cho­ciaż się tłu­ma­czył, iż nie szu­ka dla sie­bie oso­bi­stych ko­rzy­ści i nie ma za­mia­ru wda­wać się w spe­ku­la­cje, nie było pra­wie ty­go­dnia, aby go ktoś nie za­cze­pił i dłu­żej lub kró­cej nie pró­bo­wał prze­ko­ny­wać, że mógł­by ka­pi­ta­ły swo­je po­dwo­ić lub po­tro­ić.

Któ­re­goś dnia za­mel­do­wał się do nie­go ja­kiś mło­dy czło­wiek z peł­ną teką ry­sun­ków, pa­pie­rów, no­tat wy­cin­ków z ga­zet; wszedł z miną pew­ną sie­bie i za­czął od już pro­gu:

– Je­stem Do­łec­ki, wy­na­laz­ca!… do­wie­dziaw­szy się o chwa­leb­nej dzia­łal­no­ści spo­łecz­nej pana hra­bie­go i o jego szla­chet­nych za­mia­rach po­pie­ra­nia ce­lów z po­żyt­kiem ogól­nym zwią­za­nych, ośmie­li­łem się przed­sta­wić panu hra­bie­mu i pra­gnął­bym zwró­cić uwa­gę pań­ską na kil­ka ostat­nich mo­ich po­my­słów, któ­re, śmiem tu­szyć, od­da­ły­by prze­my­sło­wi na­sze­mu nie­po­spo­li­te przy­słu­gi.

Znać było po nim, że przy­szedł z mową przy­go­to­wa­ną i za­bie­rał się do for­mal­ne­go wy­kła­du o swo­ich gen­jal­nych wy­na­laz­kach, któ­re na pa­pie­rze mu­sia­ły prze­ko­nać naj­więk­sze­go igno­ran­ta, że w prak­ty­ce da­dzą nie­za­wod­ny re­zul­tat

Bla­dy, smu­kły sza­tyn o dłu­gich wło­sach, któ­re mu spa­da­ły na czo­ło, w czar­nym tu­żur­ku i nie­dba­le za – wią­za­nym kra­wa­cie, pod­pi­na­ją­cym mu się cią­gle w górę, spra­wiał tro­chę wra­że­nie man­ja­ka. Zdzi­sław po­dał mu krze­sło i cier­pli­wie słu­chał dłu­gie­go ustę­pu, w któ­rym Do­łec­ki opo­wia­dał mu naj­pierw o so­bie, o prze­ciw­no­ściach, ja­kie na­po­ty­kał do­tych­czas, wyj­mo­wał kił­ku­wier­szo­we wzmian­ki re­por­ter­skie z ga­zet, gło­szą­ce o nie­zmier­nie prak­tycz­nym ap­spek­cie po­my­słu do chwy­ta­nia much, o ma­szy­nie od przy­rzą­dza­nia kawy, pa­rze­nia śmie­tan­ki i go­to­wa­nia ja­jek jed­no­cze­śnie, o ulep­sze­niach w dzie­dzi­nie fo­to­gra­fji, wresz­cie o naj­prost­szym spo­so­bie czysz­cze­nia ko­tłów pa­ro­wych.

– Nie wspo­mu­ia­no tu jesz­cze o rusz­tach mo­je­go wy­na­laz­ku, oszczę­dza­ją­cych 50% pa­li­wa–mó­wił z od­cie­niem cheł­pli­wo­ści – ani o je­dy­nym środ­ku na pie­gi któ­ry pod gwa­ran­cją w prze­cią­gu trzech dni usu­wa wszel­kie pla­my skór­ne i przy­wra­ca ce­rze nie­po­szla­ko­wa­ną bia­łość. Panu hra­bie­mu może się to wy­dać nie­praw­do­po­dob­nem?… wsze­la­ko tak jest „Pie­go­gub” mój ma ko­lo­sal­ną przy­szłość, ale o to mniej­sza!… Spro­wa­dza mnie w tej chwi­li do pana hra­bie­go spra­wa sto­kroć waż­niej­sza. Pro­szę tyl­ko o chwil­kę cier­pli­wo­ści!…

Roz­ło­żył tekę i wy­grze­bał z niej cały stos ry­sun­ków i szki­ców.

– Od czte­rech lat dni i noce po­świę­ci­łem roz­wią­za­niu pro­ble­ma­tu, nad któ­rym wie­ki całe nadar­mo się tru­dzo­no. Pan hra­bia nie­wąt­pli­wie wie­dzieć musi, co to jest „per­pe­tu­um mo­bi­le?”… Per­pe­tu­um mo­bi­le jest to…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: