Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Warszawski niebotyk - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 września 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Warszawski niebotyk - ebook

Warszawski niebotyk to epicka, niezwykle poruszająca opowieść o losach pięciu młodych mężczyzn, którzy przyjaźnią się, uczą, pracują i kochają z pasją, z właściwym młodym ludziom poczuciem wszechmocy i nieśmiertelności. Spotykamy ich późną jesienią 1933 roku, w przededniu rozejścia się ich życiowych dróg. W chwili gdy świat stoi przed nimi otworem, gdy są przekonani, że mogą osiągnąć wszystko, czego zapragną, stojąc na ziemi dosięgnąć nieba. Miłość postrzegają jako piękną przygodę, ślepi na niebezpieczeństwa. W ciągu kilku kolejnych miesięcy życie weryfikuje ich sposób myślenia, prowadząc ku dojrzałości, na którą nie zawsze chcą się zgodzić, a która jest nieunikniona.
Romantyczne wzloty, bolesne upadki, tragedie burzące świat, rozstania i powroty, a wszystko to na tle Warszawy połowy lat trzydziestych, uwodzącej swym ogromnym wdziękiem i urokiem. Warszawy, nazywanej Paryżem Wschodu, w której na placu Napoleona kończy się budowa najefektowniejszego drapacza chmur ówczesnej Europy. Warszawa, której już nie ma, a za którą tęskni każdy z nas.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-296-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Pan Antoni Starczewski zamknął ciężkie drzwi mieszkania; starał się zachowywać jak najciszej, żeby nie obudzić domowników. Zszedł ostrożnie po drewnianych schodach na parter i wyszedł na pogrążoną we śnie ulicę Moniuszki. Był wilgotny i mglisty poranek. Jedynie dogasające już latarnie łukowe rozświetlały nieco szarugę przedświtu. Blade światło latarni odbijało się w błyszczącej od mżawki asfaltowej nawierzchni. Pan Antoni, rozłożywszy parasol, ruszył w stronę ulicy Marszałkowskiej, skąd dobiegał już turkot pierwszego odjeżdżającego tego dnia tramwaju elektrycznego. Siąpił drobny deszcz, wiał przenikający, chłodny wiatr, a buty pana Antoniego raz po raz rozchlapywały na boki wodę z maleńkich zagłębień chodnika, które deszcz systematycznie napełniał na nowo, kropla po kropli.

Na rogu Moniuszki i Marszałkowskiej pan Antoni zatrzymał się na chwilę. Kamienica przy Marszałkowskiej 124, zbudowana dla petersburskiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Rosija”, była jego zdaniem najpiękniejszym budynkiem Warszawy. Jako mały chłopiec w drodze do szkoły przychodził z dziadkiem, żeby sprawdzić, jak posuwają się prace nad budową tego niezwykle nowoczesnego na owe czasy budynku. Z uwagą przypatrywali się tworzeniu stalowej konstrukcji. Pełni podziwu obserwowali, jak z tygodnia na tydzień stalowo-betonowe monstrum przeobraża się w subtelny, elegancki, bogato zdobiony budynek. Ponad kamienicą górowała pięciometrowa rzeźba kobiety – alegorii elektryczności – która miała podkreślać jej nowoczesny charakter. W niedługim czasie dolne lokale zajęły salony modowe, luksusowe butiki, sklepiki kolonialne, kawiarnie oraz jeden z najsłynniejszych sklepów obuwniczych w stolicy. Na pierwszym piętrze ulokowano liczne biura, a wyższe kondygnacje przeznaczono na ekskluzywne pięcio- i siedmiopokojowe mieszkania z osobnymi sypialniami dla służby, centralnym ogrzewaniem, oświetleniem elektrycznym, windą, a nawet bieżącą ciepłą wodą. Patrząc na bogatych mieszczan, głównie ważnych urzędników carskich, wprowadzających się do tej wspaniałej kamienicy, nie podejrzewał nawet, że wśród nich on, chłopak z rzemieślniczej rodziny, znajdzie miłość swojego życia. Teraz, po ponad trzydziestu czterech latach od ukończenia budowy, stał w porannym deszczu, wpatrując się w ciemne o tej porze dnia okna narożnego mieszkania na drugim piętrze. Przynależny do lokalu balkon z donicami pełnymi ciemnopomarańczowych nagietków nieśmiało wychylał się spomiędzy lekkich kolumn. Nagietki były ukochanymi kwiatami jego żony – Hanny.

Pierwszy raz zobaczył Hankę, gdy jako czeladnik cukierniczy odbywał praktyki u Semadeniego. Owego pamiętnego dnia został wysłany, aby na Marszałkowską 124 dostarczyć wspaniały tort śmietanowy, ozdobiony marcepanowym bzem i piramidą z karmelu przedstawiającą dwa serca. To arcydzieło zostało przygotowane na dwudziestą rocznicę ślubu rosyjskiego urzędnika Michaiła Sugarowa i jego słynącej z niezwykłej urody polskiej żony – Marii. Cukiernia Semadeniego mieściła się na Krakowskim Przedmieściu, nieopodal kościoła karmelitów. Pan Antoni musiał więc owo kunsztowne dzieło sztuki cukierniczej przenieść na specjalnej paterze przez spory kawałek miasta. Był już bardzo blisko celu, gdy lekko się potknął i łapiąc równowagę, ukruszył delikatną piramidę. Przerażony, natychmiast wszedł do pobliskiej bramy, ustawił tort na stopniu i wyjął z kieszeni zapałki. Każdy posłaniec Semadeniego zawsze miał je przy sobie, aby móc w razie potrzeby naprawić uszkodzoną piramidkę wieńczącą tort. Skupiony na misternej robocie, jaką było klejenie przepięknej dekoracji w tak niekomfortowych warunkach, nie dostrzegł jasnowłosej dziewczyny, która przyglądała mu się z uwagą i uśmiechem.

– To chyba zła wróżba dla pana na przyszłość – powiedziała, gdy skończył i wyczuł czyjąś obecność.

Dźwięk jej głosu wyrwał pana Antoniego ze skupionego zamyślenia i śmiertelnie przeraził. Nie mógł nic odpowiedzieć. Serce waliło mu jak oszalałe, a w ustach odczuwał dziwną suchość. Był pewien, że ktoś z przechodniów podejrzał jego cukiernicze akrobacje w bramie, dostrzegł emblemat cukierni na pudełku i postanowił go ostrzec, że doniesie Semadeniemu, co niewątpliwie oznaczałoby koniec marzeń młodego mężczyzny o karierze cukiernika.

Kiedy pierwszy szok minął, pan Antoni podniósł wzrok i przyjrzał się uważnie stojącej tyłem do światła dziewczynie. Była zachwycająca. Wysoka, szczupła, z włosami w kolorze słomy, których pojedyncze nitki błyszczały w słońcu. Wyglądała jak nieziemskie zjawisko i tylko lekko kpiący ton wskazywał, że istnieje naprawdę, a nie jest jedynie wytworem jego wyobraźni.

– Tak pan skleja te serca po bramach – kontynuowała, wyraźnie ucieszona jego zmieszaniem. – Oby swojego nie musiał pan kleić.

Zaśmiała się perliście, odwróciła i wyszła z bramy. Przez dłuższą chwilę wsłuchiwał się w cichnący z każdą sekundą stukot jej obcasów. Kiedy się oddalała, czuł zaciskającą się na sercu pętlę tęsknoty za jej srebrzystym śmiechem, który wciąż rozbrzmiewał mu w uszach. Pozwoliłby tej niezwykłej istocie naigrywać się z niego przez całe życie, byleby tylko mógł częściej słuchać jej śmiechu.

Ciszę wypełnioną rozkoszą wspomnień o złotowłosej panience przerwał rumor na podwórku, niedaleko miejsca, w którym siedział. Otrząsnął się z zamyślenia. Schował paterę do pudełka. Spocony z nerwów, rozgrzany od emocji, z ciężkim sercem nagle wypełnionym tęsknotą, poszedł dostarczyć zamówienie. Kilka minut później był już na drugim piętrze kamienicy przy Marszałkowskiej 124. Onieśmielony bogactwem wystroju i tym, że pierwszy raz znalazł się wewnątrz swojego ukochanego budynku, zastukał do drzwi opatrzonych złotą cyfrą pięć. Zza ciemnych, drewnianych lśniących odrzwi dobiegały odgłosy krzątaniny. Przez dłuższą chwilę nikt mu nie otwierał. Chciał zastukać kolejny raz, gdy nagle drzwi rozwarły się na oścież i stanęła w nich złotowłosa panienka z bramy.

– Ładna historia! – zaśmiała się w głos. – To dla nas pan tak pieczołowicie sklejał te serduszka!

Panu Antoniemu zrobiło się gorąco. Zaczerwienił się. Stał jak wryty, nie mogąc się poruszyć ze zdenerwowania. Patrzył tylko na piękną dziewczynę szeroko otwartymi oczami.

– Czemu pan tak stoi? Proszę wejść! – zarządziła wesoło dziewczyna, po czym dodała konspiracyjnym szeptem: – Proszę się nie martwić, nikomu nic nie powiem.

Hanka Sugarowa, po półtora roku starań Hanka Starczewska, była miłością jego życia. Śmiała się, że na męża cukiernika skusiła się przez łakomstwo, a dokładniej przez zamiłowanie do babeczek orzechowych, które były specjalnością Antoniego. Poza wielką miłością i prawdziwym szczęściem małżeńskim nic w życiu nie przychodziło im łatwo. Sugarow, nie mogąc się pogodzić z tym, że jego wykształcona, piękna córka postanowiła wyjść za jakiegoś polskiego cukiernika na dorobku, zaraz po odzyskaniu niepodległości przez Polskę wyjechał do Petersburga. Choć Hance mówiono, że ojciec został wezwany na jakąś placówkę i jego wyjazd nie miał nic wspólnego z jej zamążpójściem, faktem było to, że nigdy nie wrócił. Regularnie przesyłał jednak środki na utrzymanie rodziny i listy pełne czułych słów.

Matka Hanki została w pięknej kamienicy z czwórką młodszych dzieci i gospodynią, a młodzi zamieszkali nieopodal, w domu rodzinnym pana Antoniego przy ulicy Moniuszki. Ich radosne wspólne życie, wypełnione ciężką pracą w nowo otwartej cukierni, skończyło się jednak zbyt szybko. Hanka zmarła nagle na grypę, zostawiając pana Antoniego samego z dwójką maleńkich dzieci.

Po pewnym czasie krewni i znajomi zaczęli go namawiać, by ponownie się ożenił. Swatali go wszyscy: rodzina, przyjaciele, bliżsi i dalsi znajomi, a nawet stolarz, u którego nie tak dawno zamawiali z Hanką meble do cukierni. Długo nie mogli zrozumieć, że pan Antoni żonę już ma i jej śmierć niczego w tym aspekcie nie zmieniła. W końcu, widząc, że zdania nie zmieni, dali sobie spokój z namawianiem go do czegokolwiek. Jego matka i siostry pomogły w wychowaniu Wojciecha i młodszej Apolonii, a pan Antoni żył pogrążony w przeszłości, rozwijając jedną z najsłynniejszych warszawskich cukierni, „U Hanki”.

Coraz mocniej padający deszcz bezlitośnie uderzał w płatki małych ciemnopomarańczowych kwiatków. Obecnie z oddaniem sadziła je i pielęgnowała jego teściowa, jakby i ona wciąż nie mogła się pogodzić z przedwczesnym odejściem córki. Coraz większe krople deszczu spływające po twarzy wyrwały pana Antoniego z nostalgicznego zamyślenia. Westchnął ciężko i jak co rano spojrzał w niebo.

– Dzień dobry, kochana – powiedział cicho, posyłając żonie smutny uśmiech.

Szczelniej owinął się płaszczem i szybkim krokiem ruszył w głąb Marszałkowskiej, kierując się na południe. Pan Antoni miał wrażenie, że stąpając o tak wczesnej porze po tej ruchliwej za dnia ulicy, podglądając ją budzącą się ze snu, uczestniczy w niemal mistycznym wydarzeniu. Dziś dodatkowo cieszyła go mglista i dżdżysta pogoda, która tonowała nieco zbyt jaskrawe kolory, którymi pomalowano budynki przy Marszałkowskiej. Mijał piękne kamienice mieszkalne, na których dolnych piętrach mieściły się przeważnie restauracje i sklepy. Na całej długości ulicy, aż do placu przy kościele Zbawiciela, posadzono niedawno małe drzewka, które w połączeniu z wdzięcznie wygiętymi latarniami, markizami ponad wciąż wystawionymi mimo jesiennej pory stolikami restauracji, hoteli i kawiarni, białymi baldachimami osłaniającymi mniej lub bardziej okazałe wystawy sklepowe dodawały Marszałkowskiej bardziej wysmakowanego charakteru.

Kiedy przechodził obok budynku dawnej fabryki tapet Spoerlin i Rahn, na skrzyżowaniu z ulicą Złotą, obecnie mieszczącego w sobie hotel Metropol, przywitał się ze starszym portierem. Mężczyzna w każdy wtorek wychodził do domu po nocnej zmianie akurat wówczas, gdy pan Antoni szedł do cukierni. Wpadali na siebie z tak niesłychaną regularnością, że obaj twierdzili, iż zegarki należy nakręcać nie według rozkładu jazdy kolei wiedeńskiej, ale trybu życia warszawiaków, którzy widują wschód słońca na Marszałkowskiej.

Pan Antoni zatrzymał się na chwilkę przy witrynie biura oferującego letnie podróże morskie. Ponad wejściem, po prawej stronie, na rogu budynku pysznił się dodany niedawno neon z dumnym napisem „Linia Gdynia–Ameryka”. Cukiernik nie podzielał zachwytu gawiedzi nad neonami. Uważał, że są krzykliwe i ujmują uroku Marszałkowskiej, a przede wszystkim odwracają uwagę od architektury jej wdzięcznych, choć pstrokatych kamienic.

Idąc dalej na południe, minął stojący na rogu Chmielnej dom z imponującym blaszanym hełmem imitującym wieżę. Uderzenia deszczu o metal wydawały taki dźwięk, jakby przez stolicę przechodziła właśnie wielka nawałnica, a nie tylko lekko padało. Minął Hotel Warszawsko–Wiedeński, a potem kamienicę Lothego, nad której dachem górowały potężne neony reklamowe piwa Żywiec. Największy z nich kusił: „Pijcie piwo żywieckie”. Umiejscowienie czegoś tak okropnego na budynku, który fasadą przypominał paryski Luwr, wydawało się mu zupełnie niezrozumiałe. Odruchowo przymykał oczy, przechodząc obok, jakby w akcie protestu wobec oszpecania stolicy. Czuł wyraźnie, że się starzeje, że przestaje pasować do tego świata, że nie rozumie jego estetyki.

W ostatnim czasie jego Warszawa tak szybko się zmieniała! Patrząc na coraz nowocześniejsze, choć według pana Antoniego nie zawsze ładniejsze, budynki, zwiększającą się liczbę samochodów i ludzi na ulicach, zaczynał czuć się zagubiony we własnym mieście. To niemiłe uczucie pogłębiło się jeszcze, gdy pan Antoni przeszedł przez skrzyżowanie z Alejami Jerozolimskimi. Ze smutkiem spojrzał na pozostałości niegdyś tak wspaniałego budynku dworca Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, projektu Henryka Marconiego, do niedawna jedynego ruchliwego o tej porze dnia punktu na trasie jego spaceru. Przymknął oczy, wspominając, jak niegdyś nieustannie tętniło tu życie stolicy, przez co wielu mieszkańców nazywało to miejsce sercem Warszawy. O każdej porze dnia i nocy wprost roiło się tutaj od samochodów, dorożek obwieszonych reklamami, powozów i ryksz. Ludzie zdawali się iść we wszystkich kierunkach, jako masa przedstawiając zupełnie bezładny tłum. Panowie w eleganckich cylindrach mieszali się z biedakami w obdartych ubraniach, żydowskimi ortodoksami w czarnych kapeluszach i chałatach tej samej barwy, babami sprzedającymi podróżnym kwas chlebowy na drogę, młodymi kobietami z dziećmi i warszawskimi cwaniakami z chusteczkami na szyjach i czapkami nasuniętymi głęboko na oczy. Ten przydworcowy gwar z jednej strony fascynował pana Antoniego, z drugiej przerażał, jak każdy niekontrolowany żywioł, mimo to on wolał ów żywioł od wielkiego placu budowy rozciągającego się przed jego oczyma. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, jakby wraz rozbiórką legendarnego dworca wyrwano jego miastu kawałek serca.

Wszystko mija, pomyślał z nostalgią.

Minął okolice dworca i ruszył dalej żwawszym krokiem, jakby chciał czym prędzej uwolnić się od smutnych myśli. Przeszedł obok eleganckiej kamienicy „Pod Husarzem”, następnie obok bliźniaczych kamienic rodziny Taubenhausów, zbyt modernistycznych i na domiar złego obłożonych żółtą licówką. Przy kamienicy Fruzińskiego przystanął na moment, żeby obejrzeć nowości na wystawie jednego ze swoich głównych konkurentów. Na parterze budynku mieściła się ekskluzywna cukiernia, nazywana przez wszystkich Salonem Fruzińskiego. Pan Antoni zawsze z lekkim pobłażaniem patrzył na przepych, z jakim była urządzona, ale nie mógł odmówić Fruzińskiemu doskonałej czekolady, chałwy i kakao, produkowanych w fabryce na Chocimskiej 5. Do wypieków na specjalne okazje i dla wyjątkowych gości używał wyłącznie wyrobów Fruzińskiego, choć za nim samym nie przepadał.

Na wystawie pyszniły się obecnie stosy czekolad, ułożone tak, aby przechodnie mogli podziwiać wspaniałe opakowania wykonane przez znanych warszawskich artystów. Podobno kilka z leżących na obecnej wystawie zaprojektowała sama Zofia Stryjeńska, jednak w bladym świetle budzącego się jesiennego dnia mężczyzna nie zdołał dojrzeć, które opakowanie zostało przygotowane przez tę wielką artystkę. Przy okazji podziwiania wystawy poprawił nieznacznie kapelusz i ruszył dalej, tuż za kamienicą skręcając w Wilczą.

Deszcz rozpadał się na dobre akurat w chwili, gdy pan Antoni doszedł wreszcie do narożnej kamienicy numer 78, wybudowanej w miejscu, gdzie Wilcza łączy się z Koszykową. Był to całkiem nowy budynek, do niedawna należący do rodziny Morozowów. Dzięki pozostałym po mężu koneksjom matka Hanki – pani Maria – doskonale znała Annę Michajłownę Morozow, żonę właściciela kamienicy. Obie panie miały zwyczaj co czwartek przychodzić na obiad do restauracji Hotelu Europejskiego, w którym tego dnia odbywały się spotkania zamieszkujących jeszcze w Warszawie dawnych oficjeli carskich. Po obiedzie panowie szli do sali bilardowej na koniak, cygaro i rozmowy o polityce, a panie przechodziły do drugiego skrzydła hotelu, u zbiegu Krakowskiego Przedmieścia i ulicy Czystej, w którym mieściła się cukiernia Lourse’a. Całe nowoczesne wnętrze tego eleganckiego lokalu wypełnione było zapachem świeżo palonej kawy, uchodzącej za najlepszą w Warszawie.

Owego czwartkowego popołudnia po zamówieniu specjalności Semadeniego, czyli napoleonki z grylażem i białej kawy z dodatkiem konfitury, Maria przybrała zmartwiony wyraz twarzy i rozglądając się po wspaniałym wnętrzu cukierni, westchnęła ciężko, że szkoda, iż w pobliżu dawnego Instytutu Politechnicznego imienia Mikołaja II, obecnej Politechniki Warszawskiej, nie ma tak przyjemnych miejsc. Zaczęła opowiadać, jak jej syn ciągle narzeka, że po zajęciach trzeba udawać się na naprawdę długi, a jesienią i zimą wyjątkowo uciążliwy spacer, żeby móc usiąść i porozmawiać przy kawie w jakimś zacisznym lokalu. Nie mówiąc już o tym, że studenci nie mają dokąd zapraszać panien. Tylu potencjalnych klientów: żaków, uczennic pobliskich szkół czy żołnierzy skoszarowanych przy Koszykowej... i żadnej porządnej kawiarni. A widząc starszego pana wychodzącego właśnie od Lourse’a z pięknie zapakowanym pudełkiem ciastek tacowych, dodała, że nie ma też w tamtej okolicy ani jednej przyzwoitej cukierni, w której można by było kupić takie pudełko z dobrymi ciastkami lub cukierkami, idąc do kogoś z wizytą. Anna Morozowa nie była specjalnie wrażliwa na potrzeby warszawskich studentów, szczególnie Polaków, ale miała niezwykłą smykałkę do interesu. Pani Maria, widząc żywe zainteresowanie w jej oczach, roztoczyła przed nią wizję wspaniałej cukierni, dla której pierwszorzędną lokalizacją byłby parter ich rodzinnej kamienicy. Następnie zgrabnie wmanewrowała na najemcę tego lokalu swojego zięcia, który – co podkreślała z dumą – ukończył niedawno praktyki u samego wielkiego Semadeniego, a obecnie pracuje jako dekorator na Nowym Świecie, u Antoniego Wiesława Bliklego.

I tak, po półrocznych przygotowaniach, w sierpniu 1919 roku na parterze kamienicy Morozowów po prawej stronie od wejścia głównego ulokowała się na dobre cukiernia „U Hanki”. Piękny, słoneczny dzień otwarcia cukierni pan Antoni zawsze wspominał jako drugi po ślubie z Hanną najszczęśliwszy dzień w swoim życiu.

Przed głównym wejściem do cukierni złożył parasol i zatupał żwawo, chcąc strząsnąć błoto z butów. Jak zwykle z przyjemnością spojrzał na kremową markizę w granatowe pasy, chroniącą przed deszczem szklane drzwi w mahoniowej ramie. Na drzwiach widniała otoczona kwiatami, bogato zdobiona, starannie wygrawerowana litera H – emblemat cukierni. Eleganckie wejście doskonale komponowało się z tą oszczędną w dekoracje eklektyczną kamienicą, której harmonijną całość szpeciło nieco nadbudowane nad zdobionym gzymsem dodatkowe piętro i ponura mansarda, na szczęście słabo widoczna z chodnika. Przed budynkiem niedawno posadzono kilka brzóz i lip, które rozjaśniły i rozweseliły ponurą ulicę Wilczą.

Pan Antoni wszedł bocznymi drzwiami do kamienicy, po czym skręcił w prawo i zszedł schodkami w dół, do sutereny, w której znajdował się magazyn cukierni. Bardzo lubił to ciemne pomieszczenie, wypełnione szczelnie workami z mąką, cukrem, zielonymi ziarnami kawy. W sąsiednim maleńkim pokoiku mieściła się piwniczka ze starannie wyselekcjonowanymi trunkami, serwowanymi do wytrawnych deserów lub kawy albo używanymi do produkcji ciast, lodów, cukierków, czekoladek i pomadek. Minął piwniczkę i przez maleńkie drzwi wszedł na wewnętrzną klatkę schodową, prowadzącą bezpośrednio na zaplecze cukierni. Mimo wczesnej pory całe wnętrze wypełniał zapach świeżo pieczonego ciasta. Piekarnia działała od czwartej rano, żeby zdążyć ze wszystkimi wypiekami do kawiarni i zamówieniami do odbioru w pierwszej połowie dnia.

Przybycie do cukierni z samego rana umożliwiało panu Antoniemu ukrycie się w mieszczącym się nieopodal dekoratorni kantorku bez konieczności uczestnictwa w porannym rozgardiaszu, towarzyszącym otwieraniu lokalu. Nie przepadał za tą częścią dnia, gdy wszystko działo się w pośpiechu. Z byle powodu wybuchały spory, a wszyscy wpadali na siebie, usiłując jak najlepiej przygotować cukiernię do otwarcia punktualnie o godzinie dziewiątej. On wolał na ten czas ukryć się przed światem w miejscu, w którym po przeglądzie prasy codziennej oddawał się opracowywaniu wypieków i deserów specjalnych na kolejne dni i urozmaicaniu już znanych przepisów. Była jednak osoba, która zawsze wiedziała o jego przybyciu. Panna Maryla, jak zwykł ją tytułować pan Antoni, szefowa piekarni, była potężną kobietą w nieokreślonym wieku. Wcześniej pracowała jako pomocnica gospodyni w domu pani Marii. Rzutka, pomysłowa, nielubiąca zbędnych słów kobieta bardzo przypadła do gustu Antoniemu i Hance. Gdy otwierali cukiernię, udało im się namówić matkę, by panna Maryla pracowała dla nich. Przekonanie teściowej, która nie chciała się pozbywać dobrej służącej, nie było sprawą łatwą. Zwłaszcza że, mimo sympatii do zaradnej dziewczyny, nie wyobrażała sobie, jak ta prosta, choć trzeba przyznać obrotna, chłopka z Lubelszczyzny miałaby pomagać w tak eleganckiej cukierni, i to jako ktoś na ważniejszym stanowisku niż pomoc kuchenna. Jednakże pan Antoni, który znał się dobrze na ludziach, uparł się jak rzadko przy tym pomyśle i wkrótce teściowa musiała ustąpić.

Szybko okazało się, że miał rację. W nowo otwartej cukierni nigdy niezmęczona panna Maryla wprowadziła mnóstwo rozmaitych zasad, od punktualności zaczynając, na higienie pracowników kończąc. Bardzo szybko wyegzekwowała przestrzeganie ich przez cały personel. Miała niezłomną siłę woli, rozbudowane poczucie obowiązku i sprawiedliwości, a na dodatek wymagała zawsze najpierw od siebie, a w drugiej kolejności od innych. Cechy te często nie wzbudzają sympatii, ale zawsze budzą szacunek, toteż panna Maryla była niepisanym władcą absolutnym zaplecza cukierni „U Hanki”. Zresztą dzięki jej staraniom w całym lokalu widać było schludność i porządek. Wszyscy pracownicy piekarni, dekoratorni i kuchni nosili nieskazitelnie białe fartuchy i specjalne czepki przykrywające włosy. Kelnerzy pod granatowymi liberiami w delikatne złote prążki musieli mieć zawsze idealnie wyprasowane białe koszule i czyste kołnierzyki. Paznokcie pracowników miały być krótkie i dokładnie wyszorowane, choć do układania ciastek czy czekoladek w pudełkach i nakładania ich na talerzyki używano wyłącznie srebrnych szczypiec. To także z inicjatywy panny Maryli na wszystkich serwetkach, pudełkach, markizach przed cukiernią, a także na niektórych wypiekach umieszczano emblemat firmy.

Gdy panna Maryla jak co rano weszła bez pukania do kantorku pana Antoniego, niosąc na srebrnej tacy parującą filiżankę świeżo parzonej kawy, cukiernik dłuższą chwilę zastanawiał się, czy wie, jakiego koloru są jej włosy. Miał wrażenie, że nigdy nie widział ich nieukrytych szczelnie pod chusteczką czy czepkiem. Kobieta przywitała go cicho. Prawie bezszelestnie zdjęła z tacy gazety i filiżankę, zabrała tacę i wyszła równie szybko, jak się pojawiła. Pan Antoni z przyjemnością wciągnął w nozdrza intensywny zapach kawy, po czym sięgnął do kredensu stojącego za biurkiem i wyjął na stół cukiernicę. Była to cukiernica jego babki – austriackiej szlachcianki, która popełniła mezalians, wychodząc za cukiernika z Galicji. Jedyną cenną rzeczą, którą zabrała z domu rodzinnego, była owa cukiernica. Srebrna, na czterech nóżkach, ozdobiona dyskretnym motywem kwiatowym, zamykana na kluczyk, była ulubionym przedmiotem pana Antoniego. Co rano z przyjemnością otwierał ją i maleńką srebrną łyżeczką wsypywał dwie porcje cukru do filiżanki, a następnie zamykał znów cukiernicę i nosił kluczyk cały dzień przy dewizce zegarka – na szczęście.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: