Według ojca, według córki. Historia rodu - ebook
Według ojca, według córki. Historia rodu - ebook
„Czego nie ma na papierze, co nie zostało opowiedziane i utrwalone, tego nie ma w ogóle" - pisze Magda Krzyżanowska-Mierzewska we wstępie do wyjątkowej historii rodu. A raczej historii dwóch rodów Krzyżanowskich, połączonych małżeństwem współautora z Olgą Krzyżanowską, wieloletnią posłanką i wicemarszałkiem Sejmu, córką generała „Wilka" komendanta Okręgu Armii Krajowej na Wileńszczyźnie, dowódcy Operacji „Ostra Brama". Córka i ojciec przedsięwzięli niezwykłą podróż śladami przodków. Ze Lwowa do Gdyni, z Wilna do Gdańska, z wieloma przystankami po drodze: Jaremcze, Zakopane, obozy jenieckie, Warszawa, Piaseczno... Troskliwie ratowali dokumenty, fotografie, papiery z biurka po dziadku Jurku, listy babci Jadzi, przede wszystkim zaś opowieści tych, którzy jeszcze są i pamiętają: duże i jasne mieszkanie w Gdyni, nazywane po prostu Dziesiątego Lutego Trzydzieści. Dwunastówki, czyli coniedzielne spotkania o dwunastej po mszy w kościele, a często zamiast niej. Huczne imieniny dziadka Jerzego, na które zjeżdżała cała rodzina i zapalczywe dysputy przy smacznie zastawionym stole. Trzy siostry Łopińskie spoglądające w obiektyw Leicy. Śliczną Magdę, której - choć miała mężczyzn na pęczki - nie poszczęściło się w kolejnych małżeństwach. Zawsze pogodną i zadziorną Jasię, która na smutki polecała zabawę w zadowolenie. Poważną i odpowiedzialną Halę, która nie pozwalała sobie na beztroskie romanse. Dziecięce zabawy na poniemieckim cmentarzu. Anegdotki, aluzje, melodyjki nucone przy goleniu, żartobliwe imiona i smakowite ploteczki. Trzy siostry i trzech braci. Profesorowie i kucharki, oficerowie i awanturnice, wariaci i konspiratorki... czyli rody Krzyżanowskich i ich barwne dzieje.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-216-3 |
Rozmiar pliku: | 7,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka ta opisuje stopniowy proces opuszczania Lwowa i Kresów Wschodnich przez jedną z polskich rodzin w pierwszym pięćdziesięcioleciu XX wieku.
W odniesieniu do moich rodziców i dziadków mojej córki Magdy wynikał on z fascynacji budową Gdyni w latach dwudziestych i ze wspaniałego gdyńskiego, przedwojennego dziesięciolecia. Natomiast w odniesieniu do pozostałych we Lwowie krewnych – w konsekwencji obrad Wielkiej Trójki w Teheranie (1943) o powojennych granicach Polski i w wyniku dyskusji prowadzonej w Jałcie (1945) o formie zarządzania Polską po wojnie, przypieczętowanych ostatecznie w Poczdamie (1945) – część z nich w powojennej Polsce za swoją siedzibę obrała również Gdynię.
W książce zebraliśmy wspomnienia nasze oraz tych członków rodziny, którzy jeszcze mogli i chcieli poświęcić nam czas na nagrania ich wspomnień i refleksji. Im wszystkim oboje z Magdą serdecznie dziękujemy w innym miejscu książki.
Szkieletem tego opisu jest także korespondencja rodziców, zachowana w niejasnym trybie archiwalnym, korespondencja z ojca internowania, lwowska korespondencja dziadka Kruga i cioci Stasi Wimmerowej z mamą w latach 1940-1944.
Łącznie jest to obszerny zbiór ponad siedemdziesięciu listów. To mama musiała go starannie gromadzić przed 1939 rokiem i przed Powstaniem Warszawskim, a Zofia Orleńska zapewne zadbała o to, by ukryć jego wojenną część w piwnicy domu przy Królewskiej 29 w czasie trwania Powstania.
Nie ma już kogo zapytać, jak było naprawdę.
Książka opisuje także nasz powrót do Gdyni w 1945 roku i co tu zastaliśmy.
Cytaty z prasy, wywiadów czy korespondencji podaję w oryginalnym brzmieniu, by oddać ich koloryt indywidualny i regionalny z tamtych lat.KILKA SŁÓW OD CÓRKI Dziesiątego Lutego Trzydzieści
Mieszkanie dziadków Krzyżanowskich w Gdyni było duże i jasne; wielkie okna wychodziły na wiadukt kolejowy. Z długiego korytarza na lewo prowadziły drzwi do gabinetu dziadka Jurka – mówiło się „ordynacja”, egzotyczne słowo dźwięczące lekarską tajemnicą – a na prawo do jadalni, do sypialni dziadków, do salonu.
Kamienica należała do dziadków w czterdziestu procentach. Nazywaliśmy ją „Dziesiątego Lutego Trzydzieści”: babcia Jadzia cierpliwie uczyła małego Grzesia, swojego młodszego wnuka i mojego kuzyna, gdzie mieszka. Dziesiątego lutego, data zaślubin Polski z morzem w 1920 roku. Generał Haller rzucił pierścień w fale niedaleko Pucka, i morze już było nasze, polskie. Tylko własnego portu nie mieliśmy, oprócz małego, rybackiego, w Pucku, wiecznie zamulonego nanoszonym przez przybrzeżny prąd piaskiem. Potem nastał czas wojny celnej z Niemcami, a po niej – budowa Gdyni.
Miasto wzniesione na piasku, między wzgórzami a morzem, w pobliżu Gdańska. Gniazdo rodzinne mojego ojca, Jerzego Krzyżanowskiego juniora. I po części także i moje. Bo ja jestem z Trójmiasta.
Kiedy w 1929 roku dziadkowie Krzyżanowscy przyjechali do Gdyni ze Lwowa, najpierw wynajęli mieszkanie u Bednarskiego na Świętojańskiej, a potem u Skwiercza na 10 Lutego. Morze było ledwie pięćset metrów dalej, tuż-tuż. Ulica 10 Lutego nie miała jeszcze bitej nawierzchni i zmierzała ku morzu przez rozgrzebany teren budowy późniejszego skweru Kościuszki.
Dziadkowie. Moi dziadkowie ze strony taty. Doktor Jerzy Krzyżanowski senior i Jadwiga Maria z Krugów. On urodzony w 1898 w Podhajcach, ona w 1904 we Lwowie. Lwowianie i gdynianie. Pochowani na Cmentarzu Witomińskim w Gdyni.
Co nie zostało opowiedziane i utrwalone, tego nie ma. Kto nie zostawił po sobie śladu na piśmie, o tym wiemy tyle, ile pozwoli nam zachować kapryśna pamięć. Ona zaś zajęta jest bieżącymi sprawami; przechowuje też naszą historię – to, co wydaje się nam, że pamiętamy, a czego nie potrafimy opowiedzieć, z biegiem lat pamiętamy coraz mniej. Pamięć mojego pokolenia, nazywanego wdzięcznie pokoleniem powojennego wyżu demograficznego, kształtowała się w czasach powolnych zmian, hamowanych przez rytm życia w komunistycznym kraju, w którym wszystko, żeby się mogło zdarzyć, musiało uzyskać na to pozwolenie. Książki drukowano latami, w gazetach nie podawano wiadomości z ostatniej chwili, a nowe budowle wznoszono wolno i z trudem. Robotnicy stali oparci o łopaty, ćmili sporty, które trzymali między kciukiem i palcem wskazującym; mijałam ich z oczami wbitymi w chodnik, czekając, aż bluzną.
Krajobraz Trójmiasta zmieniał się ospale i niechętnie. Niezmienione oblicze gdańskich, gdyńskich i sopockich ulic trwało przez lata: kiedy gdzieś postawili sam, wszyscy wiedzieli, że będzie tam zawsze, z mrugającym na dachu szczerbatym i burczącym neonem, fioletowo-cynobrowym. Na rogu 10 Lutego i Władysława IV w Gdyni stały parterowe pawiloniki handlowe, wzniesione tam „na chwilę” zaraz po wojnie. A w nich prywaciarze handlowali komisowym towarem przywiezionym przez marynarzy z morza i plastikowymi koralami. „Chwila” trwała cztery dekady.
Książka telefoniczna wychodziła raz na pięć lat, życie w Trójmieście toczyło się powoli. Czerwone trolejbusy pojękiwały leniwie na gdyńskich zakrętach. Za oknami dziadków Krzyżanowskich na Dziesiątego Lutego Trzydzieści rozpędzały się żółto-niebieskie wagoniki przedwojennego S-Bahnu z Berlina, które właśnie ruszyły ze stacji Gdynia Główna Osobowa do Gdańska.
Mały Grześ stał na parapecie okna w mieszkaniu dziadków, przytrzymywany przez babcię Jadzię, i patrzył na kolejkę huczącą po wiadukcie tuż za oknami; bawełniane rajstopki zwijały mu się na nóżkach w niezliczone obwarzanki, a on mówił, pukając tłustym paluszkiem w ogromne szyby wielkich okien:
– Kejka dansia…
Znaczyło to: kolejka pojechała do Gdańska.
Przedwojenne, niemieckie bądź co bądź wagoniki zastąpiono nowymi dopiero w 1976 roku; i z tym nikt się nie spieszył.
W mieście stały dwa kina, w których ekran był szczególnie narażony na grawitacyjne przygody. Po ekranie galopował ogorzały Gojko Mitić, przebrany za Winnetou, już-już dosięgały go kule zdradliwych białych twarzy, ale na szczęście za szczytową ścianą kina Delfin długim łukiem z pętli w Oliwie nadjeżdżał, jak wybawienie, czerwony tramwaj. Tory jęczały tuż za ścianą z ekranem, parterowy przedwojenny budyneczek dygotał, na drżącej ścianie ekran wybrzuszał się, a blade twarze wykrzywiały w sfalowanych i kołyszących się dramatycznie krzakach. Z okienka operatora dochodziły ciche ni to przekleństwa, ni to chichot. Gojko Mitić był uratowany. To samo działo się w kinie Tramwajarz w alei Wojska Polskiego we Wrzeszczu. Kino Tramwajarz stało w środku zajezdni tramwajowej. Tyle że tu okres drgań był krótszy niż w Delfinie, bo płócienny ekran – bardziej napięty.
W uszach brzmiał jazgot o rozwoju naszej socjalistycznej ojczyzny, do którego w latach siedemdziesiątych Gierek dorzucił jeszcze przymiotnik „dynamiczny”. Buczała w kinach Polska Kronika Filmowa, schowany za prześcieradłem Andrzej Łapicki przemawiał do nas słodko, ekran burchlił się, łopotał i podskakiwał.
Wszyscy wiedzieli, że Andrzej Łapicki tak musi mówić, że oni w ogóle muszą. „Oni tak mają”, powiadano o Onych.
– Tato, po co czytasz te gazety? – pytałam pod koniec lat siedemdziesiątych. Tata przychodził z pracy, jedliśmy obiad przy kuchennym stole, po czym on zasiadał w fotelu i przeglądał płachty „Dziennika Bałtyckiego”.
– Jak to po co? – odpowiadał, szeleszcząc gazetą. – Trzeba wiedzieć, gdzie żyjemy i co oni nam szykują…
Oni zatem coś tam mówili i pisali w swoich gazetach, a my czekaliśmy mniej lub bardziej niecierpliwie. Wiedzieliśmy, że jak skończą, i tak na drgający ekran wjedzie Gojko Mitić. Jest, jak jest, wiadomo, że nie może być inaczej, widać to, co widać, i słychać to, co słychać. Inaczej nie będzie. Trzeba żyć, chociaż nic się nie dzieje. Trzeba patrzeć, może gdzieś rzucą piwo? Tomek, najdowcipniejszy z całej licealnej klasy, tłumaczył:
– Zanim gdzieś pojedziesz, weź pod uwagę, jaka tam jest izobrowara. Znaczy, w zasięgu jakiego browaru jesteś. Żuławy, izobrowara elbląska. Żagle na Jezioraku, izobrowara olsztyńska. Siki. A tu u nas. izobrowara gdańska. Nie do picia, w dodatku browar za torami okropnie śmierdzi słodem. Ale co robić.
Najszybciej budowały się kościoły i rosły drzewa. Tak było, kiedy byliśmy młodzi.
A ciągle przecież nam się wydaje, że nie jesteśmy starzy.
I dlatego – chociaż dzisiaj życie toczy się coraz szybciej, na znanych ulicach powstają nowe budynki, centra handlowe rosną jak grzyby po deszczu, gazety tętnią newsami i nie wiadomo, do czego wychowywać dzieci urodzone jeszcze za komunizmu, które słuchają nas z ironią w tych rzadkich chwilach, kiedy wyłączą empetrójkę – pamiętamy i przypominamy sobie powoli, jakby wszystko było jeszcze w zasięgu ręki, tamten świat: przedwojenni dziadkowie Krzyżanowscy, smakowite zupy gotowane przez Marysię Fusztej, pomoc domową ze Stanisławowa, ulice Gdyni wyłożone granitową kostką, a pod koniec lat sześćdziesiątych pokrywane asfaltem jedna po drugiej…
Na skwerze Kościuszki w Gdyni stał pomnik czegoś nieokreślonego, co dopiero po bliższych oględzinach i wiele lat później okazało się – niestety – Pomnikiem Wdzięczności Armii Radzieckiej. Może za to, że nie spaliła Gdyni doszczętnie? A mogła. Jak spaliła niedaleki Danzig, aż do spodu.
Pomnik: tęga niewiasta, niczym Matka Ziemia postawiona na wysokiej kolumnie, podnosiła sztandar, tuliła dziecko, gdzieś boczkiem wisiał jej kałasz, prężyła obfitą pierś ku promiennemu jutru, słowem – miała pełne ręce roboty. Rzecz cała, może z wyjątkiem tego nazbyt już mlecznego cyca, nosiła piękne proporcje, powagę i godność, wspaniale zamykała perspektywę 10 Lutego i zapowiadała znaną bliskość morza tuż za swoimi masywnymi plecami. Na głowie siadały jej mewy.
Nie byłam gdynianką. Wychowywałam się we Wrzeszczu. Oglądałam Cycatkę, kiedy odwiedzałam dziadków Krzyżanowskich. Jeździłam do Gdyni często i chętnie, podrzucana babci Krzyżanowskiej przy różnych okazjach przez moich rozrywkowo-turystycznych rodziców, mamę Olgę, też z Krzyżanowskich, ale innych, i tatę Jerzego, współautora tej książki. Mieszkał tam wtedy Grześ, mój kuzyn. Opiekowała się nim, jak należy, dziewczyna. Owe dziewczyny, najpierw Hela, a później Wisia, zabierały nas na spacery pod Kamienną Górę, na skwery pod muszlą koncertową, na budujący się bulwar nadmorski. Zaintrygowani gapiliśmy się na cycatą panią na potężnej kolumnie. W porcie buczała syrena.
Hela była Kaszubką i przyprawiła raz Grzesia o poważny niepokój. Dostał od rodziców piękny helikopter. Nauczony, że to lata, o, patrz, śmigło się kręci, i nazywa się helikopter, zaprotestował z rykiem:
– To nie Heli koptej! To Grzesia koptej!
Grześ był aseptycznie chowany za sprawą babci Jadzi, która patrzyła na ręce jego matce, dwudziestoparoletniej Honoracie. Już sama instytucja spaceru z nianią dziwiła mnie niepomiernie, bo u rodziców i u drugiej babci we Wrzeszczu nie chodziło się na spacery. We Wrzeszczu było jedynie podwórko z wrzeszczącą dzieciarnią, a do spacerów nikt nie miał głowy. Wychodziłam na to podwórko, a z podwórka leciało się bawić, najchętniej na cmentarz. O tym, że cmentarz był poniemiecki, jeszcze nie wiedziałam. Cmentarz fascynował mnie: zarastał obficie bluszczem, a granitowe płyty dostojnych grobowców doskonale nadawały się do zabawy w dom. Na największej płycie obowiązkowo organizowaliśmy stół, na mniejszych układaliśmy lalki do snu. W słońcu na płytach ostro odcinały się dziwaczne, niewidziane nigdzie indziej litery. Później okazało się, że to szwabacha.
Zabawami na cmentarzu nie chwaliłam się zanadto, czując przez dziecinną skórę, że to nie spotkałoby się z aprobatą. Może dlatego, że na Dziesiątego Lutego Trzydzieści dużo mówiło się o bakteriach i zwalczało je konsekwentnie. Przed obiadem myło się ręce z całym ceremoniałem w łazience w czarno-żółte kafelki. Zwyczaj mycia rąk wydawał mi się interesującą nowością, ale nie bardzo mi się podobało, że jest taki rygorystyczny. Bakterie w Gdyni musiały być bardziej zjadliwe niż we Wrzeszczu. We Wrzeszczu bowiem do mycia rąk nikt nie zmuszał.
Kiedyś Grześ został podrzucony do Wrzeszcza; wdrapał się tam na drzewko naprzeciwko domu, a kiedy się po nim wspinał, zatrzymała go niepokojąca myśl. Przywołał do okna moją drugą babcię, Jasię, grubym głosem pięciolatka:
– Babciu, babciu! Patrz, gdzie ja wlazłem!
– Świetnie, Grzesiu! Dzielny z ciebie chłopiec!
– Babciu, a czy tu na drzewie są bakterie?
Babcia Jasia, chirurg i stomatolog, opuściła bezradnie ręce. Wiadomo, bakterie były w gabinecie dentystycznym, ale czy na drzewie? I czy szkodziły dziecku? Tego nie wiedziała. I nie zamierzała się dowiadywać.
Po upadku komunizmu szybko zlikwidowano i kolumnę na skwerze Kościuszki, i Cycatkę, i wdzięczność, rzecz jasna; wzrok biegnący ku morzu spod bramy kamienicy dziadków na Dziesiątego Lutego Trzydzieści napotyka dopiero pękaty i przysadzisty pomnik Korzeniowskiego na końcu gdyńskiego molo. I komu to przeszkadzało, że zacytuję klasyka? Może Cycatka, i to w złym guście, na pewno niesłuszna, ale po co od razu krzesła łamać? Nawet i w słusznej sprawie, że nie będzie Ruski pluł nam w twarz i zaśmiecał miasta swoimi fizylierkami?
Po Cycatce nie ma zatem śladu. Tylko mewy dalej skrzeczą nad skwerem Kościuszki. Żółte dźwigi uwijają się przy Sea Towers. A te mają być najwyższe w całej Polsce. Przedwojennej Gdyni także jest coraz mniej.
Po dziadkach Krzyżanowskich zostały listy. Cud, że przy pospiesznym likwidowaniu mieszkania, najpierw po śmierci dziadka, a potem babci, nie rozproszyliśmy ich bezpowrotnie…
Dziadek Jurek był pełen radości życia i energii, ale też systematyczny i zdyscyplinowany. Przyjmował pacjentki przy staroświeckim, przepaścistym biurku z ciemnego drewna, z głębokimi szufladami. Leżały w nich kartonowe teczki z dokumentami, dyplomami, rachunkami. Tyle pozostało z przedwojennego i powojennego lwowskiego i gdyńskiego życia.
Dziadek umarł, gdy miałam piętnaście lat. Był kochany, łatwy i ciepły.
– Tylko mi jej nie bijcie – mówił ze śmiechem moim rodzicom, oddawał im noworodka, któremu niedoświadczeni młodzi mogli przecież zrobić krzywdę. Pachniał wodą Cologne 4711 albo przemysławką. Całował mnie w buzię, uśmiechał się, przytulał i mówił:
– Ziabije i źjem…
Chorował przez ostatnie pięć lat życia. Miał raka krtani. Ostatecznie nie powiodły się wysiłki, aby oszczędzić struny głosowe, a naświetlania bombą kobaltową nie przyniosły pożądanego wyniku. Radykalna operacja zaatakowanych strun pozbawiła go głosu. Chodził cierpliwie i wytrwale do logopedki, która uczyła go mówić bez użycia strun, i chyba nieźle się nauczył. Ja jednak nie bardzo go rozumiałam, więc unikałam kontaktu z nim. Nie złościł się, że go nie rozumiem, ale raz jeden się zniecierpliwił – i odtąd bałam się być z nim sam na sam.
Dzielnie znosił swoją chorobę, nie użalał się nad sobą i pozostał aktywny. Chodził na dalekie spacery po gdyńskich wzgórzach, z mapami setkami. Przedwojenne mapy setki były niezwykle egzotycznym i wyjątkowym towarem, nabytym przez dziadka tuż po wojnie w gdyńskiej hali targowej – zanim znikły bezpowrotnie. W trosce o obronność kraju wydawnictwom kartograficznym surowo bowiem zakazano sprzedaży map w dużej skali, a to na wypadek wybuchu trzeciej wojny światowej. Wróg miał wynurzyć się z wody albo nadejść z zachodu. Moi koledzy, szkoleni w ramach śmiertelnie nudnych zajęć „z wojska” dla studentów, opowiadali, pękając ze śmiechu, jak na wszystkich wojskowych ćwiczeniach, symulowanych natarciach i grach wojennych, wróg zawsze zjawiał się z zachodu. Innego wroga nie było i być nie mogło.
Wszelkie mapy o dużej skali bardzo by ułatwiły wrogowi jego zdradzieckie zadanie. Żeby było wiadomo, skąd on wyszedł, bronowało się plaże.
Zajęcia „z wojska” były źródłem nieustannych dowcipów opowiadanych przez udręczoną studencką publiczność. Na przykład jeden z wykładowców, proszony przez studentki o przełożenie kolokwium, wyznał, rozkładając ręce:
– Proszę pań, co ja mogę? Ja przecież niewładny…
Pokładałyśmy się ze śmiechu. Pan patrzył na nas zdumiony.
Nie szkodzi, że wróg zaraz wejdzie do lasu i jego wraży ślad zginie wśród nadmorskich karłowatych sosenek. Czujność musi być.
Sfatygowane setki z tajemniczymi niemieckimi i polskimi nazwami, kupione przez dziadka Jurka w hali, studiowałam godzinami. Kazano mi obchodzić się z nimi ostrożnie, bo każdy wiedział, że zniszczona setka to setka stracona bezpowrotnie, nie kupisz takiej już nigdy i nigdzie.
Oto Langfuhr, czyli Wrzeszcz. Dlaczego tak dziwnie się nazywa? Bo niemiecki on był? Przed wojną? Naprawdę?
Na Langfuhrze duża plama tuszu. Wylał go tacie na mapę kolega w czasie studiów na pierwszym roku Wydziału Mechanicznego Politechniki Gdańskiej. Oto Zoppot. Oto Orłowo, przedwojenny polski kurort z eleganckim molo. Może krótszym niż w Zoppot, ale ono nasze, polskie. Tutaj dziadkowie Krzyżanowscy przyjeżdżali na plażę z przedwojennej Gdyni. Tędy, ulicą Przebendowskich, chodził nad morze kilkuletni tata z Zichą – swoją opiekunką Zofią Orleńską – i skarżył się, że bolą go nogi. A tu folwark Kolibki. A to czarne to granica Polski i Gdańska, o tu, na tej rzeczce. A to Kartuzy. No i Brda, i Wda, pomorskie rzeki sprzyjające kajakowym wyprawom, przemierzone z mamą i tatą składanym paksem, luksusowym enerdowskim kajakiem skonstruowanym według słynnego niemieckiego modelu marki Klepper z lat trzydziestych. Paksa rodzice kupili zaraz po ślubie; jego szafirowy pokład z biegiem lat spłowiał do niebieskiej szarości, spalony słońcem swojskich a tajemniczych szlaków: Wel, Drwęca, Drawa, Gwda, Obra, Zbrzyca i Kłoniecznica. Pętla Jezior Raduńskich.
Brda, Wda i Gwda – mamrotałam pod nosem, zafascynowana dudniącymi zbiegami spółgłosek.
Dziadek Jurek brał te cenne mapy i laskę, na łysiejącą głowę kładł płócienną czapeczkę z daszkiem i ruszał na swoje wędrówki. Wracał do Gdyni kolejką elektryczną. Kolejka Wejherowo-Tczew rozpędzała się do pełnej szybkości za stacją Gdynia Główna Osobowa, tuż za oknami dziadków – szyby wtedy drżały – i zaraz potem zwalniała, żeby zatrzymać się na stacji Gdynia Wzgórze Nowotki, przed wojną Wzgórze Focha, obecnie Wzgórze Błogosławionego Maksymiliana Kolbego. Nie miała ta stacja szczęścia do nazw, oj nie miała. Rozumiem, że Maksymilian Kolbe umarł śmiercią bohatera, ale toponimicy są zgodni: mówią, że nazwa własna używana w mieście nie powinna składać się z więcej niż dwu części. Ale w Gdyni to nikomu nie przeszkadza: bo jest tam jeszcze ulica 2. Morskiego Pułku Strzelców.
Do Wrzeszcza jechało się dwadzieścia pięć minut. Na stację Gdańsk Politechnika. Tam mieszkali rodzice, babcia Jasia i ja.
Dziadek dużo czytał i słuchał muzyki. Oboje dziadkowie przepadali za Kabaretem Starszych Panów i zaśmiewali się, słuchając piosenek Wasowskiego i Przybory. Dziadek nucił sobie:
– U ha, tralala, kapturek sześćdziesiąt dwa!
Albo chichotał:
– Czapeczkę nosił z szykiem, czerwoną z kutasikiem…
Wdzięki zaś Kaliny Jędrusik i jej omdlewający głos gromadziły przed telewizorem całe zachwycone domostwo.
Babcia Jadzia chętnie czytywała „Przekrój”. Kupowało się gazetę z programem telewizji na tydzień, babcia przeglądała go dokładnie i podkreślała ołóweczkiem wybrane programy.
Za oknami szemrał sobie komunizm, dudniła kolejka, fasady eleganckich kamienic gdyńskich, nietynkowane od dziesięcioleci, pokrywały się brudem, ale u dziadków Krzyżanowskich nadal panował tryb życia przedwojennego inteligenckiego domu. Na stole w stołowym niezmiennie leżał biały adamaszkowy obrus. Mieszkanie zrobiło się mniejsze niż dawniej. Nie było już wprawdzie lokatora z kwaterunku, który pewnego dnia w latach pięćdziesiątych po prostu przyszedł ze stosownym papierem w ręku i oznajmił, że teraz będzie tu mieszkał, ale kwaterunek jako taki czuwał. W latach sześćdziesiątych mieszkanie dziadków okrojono o dwa pokoje, a za ścianą zamieszkali Maciejewscy – nie mówiło się o nich inaczej niż z przekąsem. Nawet połowa dębowych drzwi wejściowych teraz była Maciejewskich i zawisła na nich wizytówka z mosiężnymi literami, na którą patrzyłam z niechęcią.
Były też sławne imieniny. Jerzego przypadało 23 kwietnia, a Jadwigi 15 października. Zestawiało się razem wszystkie domowe stoły wzdłuż dwóch pokojów, połączonych wielkimi rozsuwanymi drzwiami. Babcia Jadzia wyciągała z szuflad obrusy, przy talerzach kładło się srebrne sztućce. Przychodzili wszyscy Krzyżanowscy: obaj bracia dziadka Jurka z żonami: Kalikst i Janusz z Busią i Józią. Obu siostrom: Busi i Józi, przyglądałam się zafascynowana, bo Busia była ładną panią, o gładkiej buzi i siwych lila włosach, a Józia wydawała mi się okropnie brzydka. Przychodziła córka stryja Kaliksta i Busi, Krysia Lipińska, słynna w rodzinie z olśniewającej figury, i jej mąż Henryk. Henryk pokazywał Grzesiowi i mnie sztuczkę z odpadającym kciukiem, patrzyliśmy na niego z otwartymi buziami. Czasem przychodziła śliczna Kasia, córka Krysi i Henryka. Młody Kalikst, zwany Małym Lunkiem, syn Kaliksta, nie pojawiał się, bo mieszkał w Zakopanem.
Ale przychodziła zawsze Grażyna, córka Janusza i Józi, która wydawała mi się bardzo ładną i elegancką panią. Paliła papierosa za papierosem – wyciągała je ze srebrnej papierośnicy. Stanowiła zagadkę, gdyż nie miała męża. Poza nią bowiem męża miały wszystkie dorosłe panie. Pozostała na zawsze w rodzinnej anegdocie, ponieważ kiedy pracowała jako sekretarka w jakiejś gdyńskiej szkole średniej, odpowiedziała dumnie interesantowi, który ją prosił o przepisanie czegoś na maszynie:
– Ja tam piszpanną nie jestem!
Opowiadała o tym przy imieninowym stole z ogniem w oczach, stukając papierośnicą w blat.
A starszy syn Janusza, też Janusz, podobno zginął w czasie wojny, rozstrzelany przez gestapo. Ale o tym nigdy się przy rodzinnym stole nie wspominało, a jak długo byłam dzieckiem, tak długo nie wiedziałam nawet, że Januszowie mieli kiedyś syna.
Przychodzili też przyjaciele Jadzi, państwo Tundakowie. Pani Sława miała klasyczną przedwojenną urodę Jadwigi Smosarskiej, kruczoczarne włosy zebrane w węzeł na karku i uczesane z nieskazitelnym przedziałkiem. Jej wiek pozostawał dla mnie tajemnicą: przyjaciółka babci, ale miała syna zaledwie dwa lata starszego ode mnie? Była prokuratorem i kontrast jej eleganckiej, pańskiej urody z groźną prokuratorską funkcją nieustannie mnie zadziwiał.
Przy stole zasłanym adamaszkowym obrusem zasiadała cała głośna i wzajemnie się przekrzykująca rodzina.
Kiedy moja mama, Olga, poznała mojego tatę i małżeństwo wisiało w powietrzu, ostrzegała go:
– Tylko nie przejmuj się za bardzo, kiedy poznasz moją mamę i jej dwie siostry. One strasznie głośno mówią, wszystkie naraz, kłócą się bez przerwy i nie dopuszczają nikogo do głosu.
– Nie szkodzi, jestem do tego przyzwyczajony. Kiedy poznasz mojego ojca, jego dwóch braci i ich żony, zobaczysz, że oni także strasznie głośno mówią, wszyscy naraz, i też nikt nikogo nie słucha…
Przy tym hałaśliwym i smacznie zastawionym stole zdarzyło mi się usłyszeć – wiele, wiele lat później, a były to już ostatnie lata rodziny Krzyżanowskich w pokoleniu moich dziadków – uwagę z gatunku inicjacyjnych, choć dalibóg o to nie zabiegałam. Miałam może czternaście czy piętnaście lat, w każdym razie oboje dziadkowie jeszcze żyli. Przy ogólnym stole toczyła się rozmowa o Krynicy Górskiej: Patria, Kiepura, sanatoria, wody lecznicze, cudowne ozdrowienia mężatek leczących się w Krynicy z bezpłodności… Rozochocony i zawsze rumiany, pucołowaty Janusz, zwany Nućkiem, przechylił się przeze mnie do mojego taty i westchnął zawadiacko:
– Ach, Krynica… Tam to się przed wojną pier.
Nie pomogły przerażone miny taty i wymowne znaki brwiami w stronę nieletniej panienki.
Nućku zresztą nie ograniczał się do krynickich przewag. Szeptano w rodzinie, że po wojnie romansował z panią Konstancją. Józia do pewnego czasu znosiła to cierpliwie, aż któregoś dnia cichutko, ale zdecydowanie wystawiła spakowane walizki Nućka do korytarza. Podobno pomogło i romans się skończył. Chociaż nie dałabym sobie ręki za to uciąć… Nućku był muzykalny i rozrywkowy; pięknie śpiewał, akompaniując sobie na fortepianie. Na przykład taką piosenkę:
Mówił wiele, długo, zawzięcie, a chociażby i godzin sześć, bo był posłem aż w parlamencie, jaka chwała i co za cześć!
Tylko żona zawodzi trele i tak mówi do jednej z dam:
„Dlaczego krowa, co ryczy tak wiele,
Tak mało mleka daje nam?”.
Na wszystkie ważniejsze okazje nosił Nućku muszkę, żadną tam na gumce, ale porządną, wiązaną, i za sprawą Krynicy i pani Konstancji miał w rodzinie opinię bon viveura.
Kiedy tata czasami zastanawiał się, czy na jakąś dużą imprezę nie włożyć muszki, mama krzywiła się i mówiła:
– Nie wkładaj muszki, będziesz wyglądał jak Nućku… Muszki noszą starsi panowie, przynajmniej koło sześćdziesiątki!
Dzisiaj ja sama mam ponad pięćdziesiąt lat.
Rodzinne anegdoty, aluzje, melodyjki nucone przy goleniu, żartobliwe imiona, odległe pozostałości lwowskiej gwary, smaczne plotki, złośliwości, z których nie wyparowała jeszcze rodzinna uszczypliwość przemieszana z serdecznością, zdają się drżeć w powietrzu, wystarczy po nie sięgnąć. Ale nie szkodzi zapisać.
Bo też i drżą coraz ciszej.
Papiery z biurka po dziadku Jurku, kartony z dokumentami po babci Jadzi okazały się bezcenne. Zawierały drzewa genealogiczne rodziny, zapisane równym pismem dziadka na wielokrotnie sklejanych arkuszach papieru zwanego jeszcze nie tak dawno kancelaryjnym. Nazwiska polskie, rusińskie zapewne, być może słowackie, na pewno austriackie; cała wieloetniczna mieszanina z Galicji Wschodniej. Miejsca narodzin: Brzeżany, Podhajce, Żółkiew. Lwów, Lwów, Lwów. W tekturowych teczkach leżały nieczytane od lat listy dziadka do babci i babci do dziadka. Metryka ślubu dziadków zawartego w kościele Świętego Antoniego we Lwowie. Dyplomy i świadectwa maturalne. Kartki z obozu jenieckiego. Listy krążące między Lwowem a Warszawą, kiedy oba miasta znalazły się w Generalnej Guberni. Księga meldunkowa domu dziadków Krugów, rodziców babci Jadzi – wywieziona ze Lwowa w 1944 przez Wimmerów – z adresem: Łyczakowska 83, właściciel: Józefa i Emil Krugowie, wyznania rzymskokatolickiego… I lokatorzy rozmaitych wyznań. Cudem uratowana ze Lwowa, który w 1944 roku zatonął w otchłani, razem z domem i ogrodem na Łyczakowskiej. Księga meldunkowa kamienicy w Gdyni…
Listy z czasów narzeczeństwa dziadków, z wczesnego okresu po ślubie, z pionierskiej podróży dziadka do Gdyni w 1929 roku, kiedy to rozglądał się, czy młodzi małżonkowie mogliby osiedlić się w tym nowym mieście, i listy z lat trzydziestych – przetrwały, jak się wydaje, w piwnicy domu na Dziesiątego Lutego Trzydzieści. Wrzucił je tam, razem z albumami rodzinnych fotografii dziadków, doktor Dörner, ów berlińczyk lub Bałt, który zajął ich mieszkanie wraz z całym dobytkiem wkrótce po wkroczeniu Niemców do Gdyni jesienią 1939 roku. Być może też przechowała je w nieznanej skrytce Berta Szymankiewicz, pomoc domowa dziadków, a później dozorczyni domu z okresu okupacji i po niej.
Listy, które dziadek słał z oflagu Altengrabow, w którym siedział do marca 1940 roku, pełne niepokoju listy od dziadka Kruga, ojca babci Jadzi, słane z głodnego i niebezpiecznego Lwowa do głodnej i niebezpiecznej Warszawy w latach 1941-1943, listy jej siostry, Stasi Wimmerowej, informującej o aresztowaniu przez Niemców i o cudownym zwolnieniu męża Mariana – przetrwały Powstanie Warszawskie, przysypane hałdą węgla w piwnicy spalonego domu na Królewskiej. Tam je znaleźli z prawdziwym wzruszeniem dziadek i mój tata, kiedy 19 stycznia 1945 przyszli z Piaseczna do spalonej Warszawy zobaczyć, czy coś uratowało się z warszawskiego mieszkania. I w ogóle coś w mieście.
O tych czasach świadczą nie tylko papiery i dokumenty powiązane sznureczkami delikatną, niebiesko pożyłkowaną ręką babci Jadzi. Są jeszcze ci, którzy pamiętają. My wszyscy. Każdy coś pamięta. I każdy ma coś ciekawego do powiedzenia. Wystarczy puścić w ruch dyktafon. I słuchać.
Nasza seniorka, Krysia Krzyżanowska-Lipińska, snuje wspomnienia i odpowiada na pytania swoim soczystym językiem z lekkim lwowskim zaśpiewem, którego byłych lwowiaków przedzierzgniętych w gdynian zwykle pozbawił czas. Rozmawiali z nami: Bogdan, brat mojego taty, architekt, bimbomowiec, prawdziwy gdynianin, bo urodzony już w Gdyni, Hanka Krzyżanowska, kuzynka taty, z „linii Marianów” wywodzącej się od brata pradziadka Kaliksta; jedna z niewielu osób, które jeszcze żyją i pamiętają przedwojenne lwowskie czasy. Siostry Wimmerówny, kuzynki taty: Ania Wimmerówna-Sokołowska, obdarzona niezwykłym darem gawędy i obserwacji, wysublimowanym językiem i subtelnym poczuciem humoru. I jej siostra, Krysia Wimmerówna-Dębowska-Pawlikowa, obdarzona tymi samymi przymiotami. Syn Krysi, Piotr Dębowski, ichtiolog i podróżnik, który godnie zachował zalety swojej zmarłej niedawno mamy.
Andrzej Geber, dziennikarz z Krakowa osiadły od lat w Strasburgu, kuzyn Ani i Krysi, i sama Ania udostępnili nam spisane w 1990 ręką mamy i cioci, Jadzi Geberowej, jej wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości.
Oprócz hucznych imienin na 10 Lutego obchodzono także dwu-nastówki. Bracia i ich żony spotykali się w niedziele o dwunastej, po mszy w kościele, na którą poszli albo i nie; częściej nie. Jedli obiad, popijali, rozmawiali, zaśmiewali się.
Za mojej dziecinnej pamięci w domu dziadków Krzyżanowskich kultu Lwowa ani Kresów nie było. Zapewne dlatego, że ich dorosłe życie upłynęło w Gdyni: dziadkowie przyjechali tam w 1929 roku. Oderwanie Lwowa od Rzeczypospolitej nie było dla nich osobistym bolesnym doświadczeniem – nie pakowali się, nie wyjeżdżali w towarowych wagonach na zrolowanych dywanach; nie pozostawili za sobą mieszkania i przyjaciół w mieście, które niby było, ale jakby zapadło się bez wieści.
Owszem, czasem przelotnie wspominało się Lwów w rozmowie, i tyle. Żadne lwowskie wspomnienie dziadków nie przetrwało w mojej pamięci, żadne lwowskie adresy, żadne anegdoty. Pamiętam tylko tyle: George to był najlepszy lwowski hotel, ze świetną kuchnią, gdzie się chętnie chodziło. Nad łóżkiem babci Jadzi wisiał szkic ołówkiem, narysowany przez jej siostrę Stasię; przedstawiał cerkiew Świętego Jura. Dziadkowie mówili bez lwowskiego akcentu i nie manifestowali lwowskich sentymentów.
Albo może tylko ja ich o to nie pytałam?
Albo nie byłam ciekawa?
O Lwowie mówiło się rzadko. Albo nie z wnukami.
Albo ja nie słuchałam.
Chyba raczej to ostatnie. Kiedyś, pamiętam, była mowa o tym, gdzie urodził się mój tata. Coś tam mi się pętało po dziesięcioletniej głowie, że jakieś Wilno, jakiś Lwów, coś tam daleko na Wschodzie było i już nie ma… Tata miał w dowodzie nazwę tego miasta, opatrzoną na użytek opornych dobitnym napisem w nawiasach: ZSRR, ale właśnie wyleciało mi to z głowy. Prostodusznie powiedziałam, że urodził się w Wilnie.
Tego było babci Jadzi za dużo. Poczerwieniała i rozzłościła się, a nigdy się na mnie nie złościła:
– We Lwowie! We Lwowie się urodził! Lwów z Wilnem pomylić, coś podobnego, w głowie się to nie mieści! Mogłabyś to raz na zawsze zapamiętać! My z dziadkiem z Galicji jesteśmy, nie z Wileńszczyzny!
Magda Krzyżanowska-Mierzewska