Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wędrówki literackie, fantastyczne i historyczne. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wędrówki literackie, fantastyczne i historyczne. Tom 3 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 299 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. BO­GA­TY I UBO­GI.

W pa­ła­cu Hra­bie­go ob­cho­dzo­no Imie­ni­ny. Bo­ga­ci szu­ka­ją tyl­ko po­wo­du do balu i za­ba­wy, bo­ga­ci tak się nu­dzą, ze nie raz od­da­li­by pół ma­jąt­ku za to tyl­ko, aby mieć żą­da­nie – a ubo­dzy! ubo­dzy da­li­by pół ży­cia, żeby choć jed­no z tych za­dań, któ­re leżą w ich ser­cach za­po­mnia­ne od losu, żeby choć jed­no speł­nić się mo­gło. – Ale bo­gac­twa i ży­cie nie są to jesz­cze od­po­wied­nie szczę­ściu ofia­ry, kto chce być szczę­śli­wym, nie tu szczę­ścia szu­kać po­wi­nien, ale da­lej, wy­żej, póź­niej.

Otoż Hra­bia da­wał bal na swo­je Imie­ni­ny, było to na S. Jan, w Lip­cu czy w Czerw­cu, nie pa­mię­tam – na tym balu było wie­le osób wie­le twa­rzy, a wszyst­kie we­so­łe, uśmie­cha­ją­ce się, szczę­śli­we. – Każ­dy za­po­mi­nał o ju­trze, dla dnia dzi­siej­sze­go, ład­ne ko­bie­ty uśmie­cha­ły się, wino dro­gie, do­bre, sta­re, pach­ną­ce, lało się wszę­dzie bez ustan­ku, sto­ły za­sta­wio­ne były po­tra­wa­mi, któ­re by umie­ra­ją­ce­go z nie­straw­no­ści wskrze­si­ły.

Nie jed­na bu­tel­ka, nie je­den pół­mi­sek kosz­to­wał tyle, ile rok ży­cia ubo­gie­go nie kosz­tu­je. – Co za róż­ni­ca tych lu­dzi, ubra­nych, we­so­łych, uśmie­cha­ją­cych się, kła­mią­cych i wie­rzą­cych so­bie; od tych któ­rzy o kil­ka kro­ków ztam­tąd na zim­nym bru­ku, w łach­ma­nach, głod­ni, prze­kli­na­jąc sie­bie i bliź­nich, – pro­si­li Boga – o ży­cie!!

Ży­cie?? jest że to rzecz tak dro­ga? tak wie­le war­ta??

Ży­cie?– nie Jest że to cier­pie­nie?

Ży­cie? – nie jest że to sen du­szą­cy i nie­zro­zu­mia­ły?

Ży­cie? nie jest że rzecz, któ­rej nie pa­mię­ta­my po­cząt­ku, nie wie­my koń­ca i nie­zna­my celu?

Ży­cie!! a jed­nak ubo­dzy pro­szą o nie, a nikt prócz fi­lo­zo­fa i sza­leń­ca nie odda go bez żalu, choć go bie­rze nie pro­sząc.

U Hra­bie­go ob­cho­dzo­no Imie­ni­ny –!

Hra­bia był czło­wiek mło­dy, wdo­wiec, przy nim miesz­ka­ły, mat­ka jego i sio­stra, isto­ty bez ru­chu; my­śli i dzia­ła­nia – Hra­bia był w na­dziei oże­nie­nia się raz dru­gi, mło­dy, bo­ga­ty, przy­stoj­ny, chciał się oże­nić, nie dla mi­ło­ści, nie dla ko­bie­ty, nie dla pie­nię­dzy, ale dla tego tyl­ko że wszy­scy byli żo­na­ci, więc trze­ba było na­tu­ral­nie i jemu się oże­nić.

Wszak i cie­lę­ta za­wsze bie­gną w tę stro­nę… któ­rą pierw­sze z nich obie­rze. Nie chcę przez to po­wie­dzieć że Hra­bia był cie­le – nie – by­ła­by to im­per­ty­nen­cja z mo­jej stro­ny, to tyl­ko ma zna­czyć po pro­stu że lu­dzie i cie­lę­ta w wie­lu rze­czach zga­dza­ją się na za­sa­dy.

Na­rze­czo­na P. Hra­bie­go, to jest ta któ­rą był ob­rał, na­zy­wa­ła się Fan­ta­zja, była mło­da, od lat dzie­się­ciu, spo­koj­na i ła­god­na kie­dy spa­ła, żywa i wie­lo­mów­na we dnie, pięk­na bar­dzo wie­czo­rem, lecz cha­rak­te­ru tak nie­po­ję­te­go, ża­dań cza­sem tak dzi­kich, że jej nikt po­jąć i zro­zu­mieć nie po­tra­fił. Czy­ta­ła wie­le i to za­pew­ne było po­wo­dem zmian na­głych w jej cha­rak­te­rze, żą­da­niach i zda­niu. Są bo­wiem oso­by, któ­re po­sia­da­ją skłon­ność zle­wa­nia się z au­to­rem lub jego my­śla­mi, do tak wy­so­kie­go stop­nia, że każ­da książ­ka, ton i ko­lor czą­st­ce ich ży­cia na­da­je.

Pan Hra­bia da­wał bal na swo­je Imie­ni­ny tyl­ko dla tego, ze jego Imie­ni­ny, były Imie­ni­na­mi mat­ki pan­ny Fan­ta­zii. Miał się na tym balu oświad­czyć i koło pół­no­cy po wszyst­kich po­ko­jach szu­kał jej, ale zna­leść nie mógł.

– Gdzież jest cór­ka pani? za­py­tał mat­ki.

– Nie wiem! od­po­wie­dzia­ła sta­rusz­ka, wzię­ła swój szal z mego krze­sła i po­szła –

– W sza­lu? za­py­tał Hra­bia gry­ząc usta,

– W sza­lu, od­po­wie­dzia­ła mat­ka spo­koj­nie.

– W sza­lu! po­wtó­rzył Hra­bia pod no­sem idąc do dal­szych po­koi.

Ale gdzież była na­rze­czo­na? Cho­dzi­ła po ogro­dzie, sama jed­na?… Nie – nie sama. Z nią był mło­dy chło­piec w wy­tar­tej suk­ni, w sta­rym ka­pe­lu­szu, bez rę­ka­wi­czek, z wło­sa­mi roz­rzu­co­ne­mi i twa­rzą bla­dą. Szedł obok niej za­my­ślo­ny.

Ona uwi­nię­ta w szal, mil­czą­ca, z oczy­ma wznie­sio­ne­mi w nie­bo dar­ła rę­ka­wicz­kę.

– Jó­ze­fie, za­wo­ła­ła, wy­szłam z balu, bal mię nu­dzi. Gdy­by na nim ba­wił się cały świat, wszy­scy lu­dzie, o ! wów­czas i ja­bym była we­so­ła, ale kie­dy cząst­ka tyl­ko bawi się, a wię­cej da­le­ko pła­cze, moż­naż ba­lo­wać? –

Za­pew­ne, od­po­wie­dział Jó­zef, z nie­co szy­der­skim uśmie­chem, ale w chwi­lach, kie­dy ty, kie­dy pani się smu­cisz, tylu się we­se­li? – to tyl­ko pra­wo od­we­tu, kto nie może utu­lić cu­dze­go smut­ku, nie po­mo­że swo­ją li­to­ścią.. i za­milkł.

– My­śla­łam o to­bie! ode­zwa­ła się ko­bie­ta.

– O mnie! dzię­ku­ję – bar­dzo dzię­ku­ję, ze śmie­chem od­po­wie­dział męsz­czy­zna. A ja cały wie­czór sta­łem tu pod oknem – wi­dzia­łem was – ten świat we­so­ły, tań­cu­ją­cy – Pa­trzy­łem na wa­sze bo­gac­twa, na­po­je, ja­dła, ja któ­ry za chwi­lę wró­cę do mo­jej cia­snej iz­deb­ki na czwar­tem pię­trze, do mego łóż­ka odar­te­go, do brud­nych ścian, do mo­je­go dzban­ka wody, do mo­ie­go nędz­ne­go ja­dła, ja­kie­go by nie­tknął wasz pies fa­wo­ryt, a któ­re ja z gło­du roz­ry­wam wzdry­ga­jąc się z obrzy­dze­nia. Ale już nie dłu­go będę się mę­czył.

– Chcesz się za­bić? za­py­ta­ła Fan­ta­zja,

– Nie – oże­nię się bo­ga­to, od­po­wie­dział Jó­zef, przedam sie­bie, swo­je cia­ło, swo­je ser­ce, du­szę, swój czas, swo­ję wolę, wszyst­ko… – za ka­wa­łek chle­ba za kil­ka słów przy­ja­znych…!

– Że­nisz się? za­py­ta­ła po­ru­szo­na ko­bie­ta chwy­ta­jąc go za rękę – i ko­chasz ją?

– Nie. I że­nisz się.

Żeby nie umrzeć zgło­du i po­gar­dy. – Mógł­byś pra­co­wać! – Pra­ca nie pła­ci, jest dość wy­rob­ni­ków.

– Tak więc Jó­ze­fie, za­prze­dasz się i ko­muż?

– Bo­ga­tej od­po­wie­dział Jó­zef –

– Jest ze pięk­na, ko­chaż ona cie­bie bę­dzież ze szczę­śli­wy?

– Nie pa­trzę, czy jest pięk­na, bo nie­mam do wy­bo­ru, nie wiem czy będę szczę­śli­wy – ale będę bo­ga­ty!

– Bied­ny! za­wo­ła­ła Fan­ta­zja, i ja je­stem bo­ga­ta.

– Ale nie dla mnie – od­po­wie­dział Jó­zef, two­ja mat­ka szu­ka to­bie kogo in­ne­go, nie ta­kie­go jak ja – jak ja – nę­dza­rza.

Fan­ta­zja roz­śmia­ła się.

– Słu­chaj, za­wo­ła­ła, to za­baw­nie, i ja idę za mąż.

– Za kogo?

– Za Hra­bie­go.

– Win­szu­ję i ty się przeda­jesz.

– Nie ja, mat­ka mnie za ty­tuł przeda­je – Jó­ziu, zo­ba­czym się po ślu­bie! bę­dziem szczę­śli­wi –

– Bę­dziem bo­ga­ci! od­po­wie­dział Jó­zef i od­szedł.

Fan­ta­zja we­szła do sa­lo­nu. Hra­bia od­pro­wa­dził ją do mat­ki.

– Gdzie­żeś była, moja du­szo?

– Po­pra­wia­łam loki w ga­bi­ne­cie od­po­wie­dzia­ła z uśmie­chem.II. MA­CIEK I MA­CIUS.

Jó­zef obej­rzał się na oświe­co­ny pa­łac Hra­bie­go, pod­niosł gło­wę i za­wo­łał w du­szy.

– Ma­ciek bę­dzie bo­ga­ty!

Po­tem od­wró­cił się gwał­tem od wi­do­ku za­chwy­ca­ją­ce­go balu, któ­ry wy­glą­dał przez otwar­te okna, za­tknął uszy, aby nie sły­szeć mu­zy­ki i uciekł do swo­jej iz­deb­ki.

Po ciem­nych wscho­dach wdra­pał się na górę, po ciem­ku wszedł do swo­je­go miesz­ka­nia, i otwo­rzyw­szy okno, żeby ode­tchnąć swież­szem po­wie­trzem, usiadł w nie­mi spój­rzał.

Noc była let­nia, mie­sięcz­na, noc była ro­skosz­na, noc jaką Adam pierw­szą wi­dział w Raju, ubra­ną w kwia­ty, z księ­ży­cem na czo­le, snem na pier­siach, z po­ca­łun­kiem ko­bie­ty na ustach. – O! ta noc taka była pięk­na, a w po­ko­iku, na pod­da­szu u Jó­zia tak było smut­no, odar­to i nędz­nie, a w je – go ser­cu tak było krwi i łez peł­no, tyle ro­spa­czy.

Jó­zio prze­biegł my­ślą całe ży­cie, przy­po­mniał so­bie swo­ję mat­kę, tu­lą­cą go u pier­si i swo­je za­baw­ki i swo­je su­kien­ki – przy­po­mniał so­bie, że w ów­czas na­zy­wa­no go Mać­kiem, po­tem, wi­dział w swo­jej pa­mię­ci pó­zniej­sze lata, kie­dy zło­to za­wi­ta­ło do ich domu, kie­dy na ich pro­gu bo­gac­two roz­ło­ży­ło dy­wa­ny, na sto­łach krysz­ta­ły, po ścia­nach zło­to i sre­bro. – I przy­po­mniał so­bie ze w ów­czas, nie na­zy­wał się już Mać­kiem, ale Jó­ziem. Po­tem, wi­dział jak do­ra­stał bo­ga­ty, jak bo­gac­two top­nia­ło, ni­kło i po nim na­stę­po­wa­ła, po­trze­ba, ubó­stwo, nę­dza. Po­tem na­zy­wał się jak chciał i rzad­ko kie­dy sły­szał swo­je imie, bo był sie­ro­tą.

Po­tem ty­sią­ce mło­dych wspo­mnień ci­snę­ło się ra­zem, przy­ja­cie­le, ko­bie­ty, pra­ca ro­spu­sta, zło­to, głód, ro­spacz i nę­dza – sło­wem cała jego mło­dość.

Po­tem sta­nął u chwi­li, któ­rą dzi­siaj na­zy­wał i zląkł się swo­ie­go ser­ca po­szar­pa­ne­go, swo­ich na­dziei, za­mia­rów i mi­ło­ści.

Bo Ma­ciek – Jó­zio ko­chał bo­ga­tą, a nic nie miał, bo mu­siał dla ży­cia przedać sie­bie tej, któ­rą nie ko­chał.

– Ser­ce moje, my­śli moje, na­dzie­je!

wszyst­ko od­da­ję dla zło­ta, wszyst­ko co od­dać mogę. Nie le­piej­że by­ło­by cier­pieć swo­bod­nym, jak być bo­ga­tym a za­prze­da­nym? – Nie – od­po­wie­dział sam so­bie – nie! – będę bo­ga­ty jak oni, ku­pię so­bie pra­wo wy­bie­ra­nia ro­sko­szy, pra­wo do po­chwał wszyst­kich i wszyst­kich przedaj­nych serc lu­dzi!

Po­tem wstał i roz­grze­bał przy­tlo­ny ogień na ko­mi­nie i po­szedł do okna zno­wu, bo tam go wiódł pięk­ny wi­dok spo­koj­nej, ro­skosz­nej nocy.

– Ta noc, po­my­ślał, ileż to ba­lów po­kry­wa swo­jem ala­ba­stro­wem nie­bem, ile ko­chan­ków, ile sło­wi­ków, ile nę­dzy, mę­czar­ni, ro­spa­czy, pa­skud­ny świat!!… Cier­pieć ani być szczę­śli­wym ra­zem nie moż­na, za­wsze koło cier­pie­nia znaj­dzie się bli­sko prze­śmie­wa­ja­ca go ro­skosz, koło ro­sko­szy tru­ją­ce ją cier­pie­nie.

I Ma­ciek po­szedł zno­wu do ognia, na­chy­lił gło­wę i ze­gnał swo­ję nędz­ną iz­deb­kę, w któ­rej tyle nocy bez­sen­nych prze­tra­wił, że­gnał ja, bo miał być bo­ga­tym.

Że­gnał wszyst­ko – i ko­mi­nek któ­ry tyle dni go ogrze­wał, oświe­cał tyle nocy – i łóż­ko na któ­rem próż­no snu szu­kał, i ścia­ny na któ­rych pi­sał dzie­je swo­je­go ser­ca i okno przez któ­re wi­dział tyl­ko da­chy, ko­mi­ny i nie­bo i sto­lik na któ­rym pra­co­wał bez na­dziei sła­wy i za­pła­ty i wszyst­ko, wszyst­ko i fle­cik któ­ry mu śpie­wał w nocy po­cie­sza­ją­cą pieśń mło­do­ści i wszyst­ko, wszyst­ko i wię­cej jesz­cze.

Kie­dy tak my­ślał, po­sły­szał sze­lest u okna i od­wró­cił się – przez okno wcho­dził je­dy­ny przy­ja­ciel ubo­gie­go Mać­ka kot Ma­ciuś.

Oni się ra­zem wy­cho­wa­li i żyli ra­zem, po przy­ja­ciel­sku jak bra­cia. – Ma­ciuś przy­biegł wsko­czył mu na ko­la­na, wy­cią­gnął się, na­je­żył i przy ogniu po­ło­żył. Szczę­śli­wy! on wra­cał z piel­grzym­ki po da­chach, w któ­rej na­sy­co­ny po­ło­wem, uści­snąw­szy po dro­dze nie jed­ną przy­ja­ciół­kę kot­kę, za­sy­piał spo­koj­nie, nie trosz­cząc się o ju­tro, nie dba­jąc o dziś, nie wie­dząc ze umrzeć wy­pad­nie.

Na­grzał, łap­ki przy ko­mi­nie i za­snął.

Ma­ciek spój­rzał na nie­go i po­my­ślał.

Bądź­my zwie­rzę­ciem – to le­piej!…

I spać się po­ło­żył.

Śni­ło mu sio ze był ko­tem bar­dzo bo­ga­tym cho­dził na tyl­nich łap­kach, krę­cił wąsa i miau­czał.III. MU­CHO­MOR I MU­CHA.

Bo­ga­ta, któ­ra idzie za ubo­gie­go jak mole wy­glą­dać? –

Albo mło­da, za­ko­cha­na, uwie­dzio­na?

Albo sta­ra, brzyd­ka, wzgar­dzo­na od wszyst­kich?

Albo oszu­ka­na ty­tu­łem lub na­dzie­ją ma­jąt­ku?…

Albo tak osła­wio­na, że ją wszy­scy do koła ob­cho­dzą?

Na­rze­czo­na Mać­ka Jó­zia, była dru­gie­go rzę­du na­zy­wa­ła się Lu­kre­cja Hia­cyn­tha Amel­ja Func­kę.

Była niem­ka, cór­ka je­dy­nacz­ka bo­ga­te­go Kup­ca, sie­ro­ta od lat pięt­na­stu, a dwa razy tyle ży­ją­ca już na świe­cie. – Pani sie­bie i swe­go ma­jąt­ku, miesz­ka­ła w pięk­nym domu, wśród zbyt­ku, wy­gód i dla oka ludz­kie­go trzy­ma­ła przy so­bie ciot­kę pa­nią Gry­zel­dę, któ­ra była jej naj­uni­żeń­szą słu­gą i to tyl­ko ro­bi­ła, co jej ka­za­ła sio­strze­ni­ca.

Pan­na Lu­kre­cja mo­gła mieć lat 3o, ja­kem już po­wie­dział, była ni­ska, oty­ła, ospo­wa­ta, tro­chę łysa i bez­zęb­na. Ciot­ka jej mo­gła, mieć lat 5o, była chu­da, su­cha, żywa, ale po­słusz­na jak ba­ra­nek, jak ma­chi­na, jak po­chleb­ca dwo­rak, po­słusz­na aż do po­świę­ce­nia na­dzie­jom za­pi­su te­sta­men­to­we­go, dla swo­jej cór­ki cho­wa­ją­cej się w klasz­to­rze, swo­je­go zda­nia, my­śli, za­sad i wszyst­kie­go, co się tyl­ko wszyst­kiem na­zy­wa. Taka była ciot­ka sio­strze­ni­cy bę­dą­cej na­rze­czo­ną Jó­zia.

Była dwu­na­sta, kie­dy on przy­szedł do niej, bla­dy zgry­zio­ny, roz­tar­gnio­ny, lecz uda­ją­cy we­so­łość, – szczę­ście, spo­koj­ność.

Cio­cia wie­dząc ze go wkrót­ce ku­zyn­kiem na­zy­wać bę­dzie, u drzwi go przy­ję­ła.

– Ach! ko­cha­ny pa­nie Jó­ze­fie! dzień do­bry, za­wo­ła­ła, dzień do­bry, cze­ka­ły­śmy tak nie­cier­pli­wie coż to? czy nie cho­ry? gło­wa boli – nie – może fe­bra? – fe­bry te­raz pa­nu­ją. Lu­kre­cja całą noc nie spa­ła – Tak cię ko­cha! do­da­ła po­ci­chu.

Za­pro­wa­dzę cię do niej! ale jak­żeś bla­dy – co to, jest? co to jost?

– Zęby mnie bolą.

– Ach zęby! cze­kaj, cze­kaj – Mam le­kar­stwo lecę, bie­gnę! Do­sko­na­łe le­kar­stwo – chcesz? to cię na­uczę. – Bie­rze się –

– Póź­niej, póź­niej –

– Bie­rze się na­przód szczyp­ta ko­rze­ni po­krzy­wy – po­tem.

– Gdy­by póź­niej. – Pani bę­dzie ła­ska­wa.

– Bie­rze się, dusz­ko, ko­rze­ni po­krzy­wy szczyp­ta, i ty­leż ruty i ty­leż mię­ty pie­przo­wej, wszak znasz mię­tę pie­przo­wą? – to wszyst­ko –

– Mo­że­by po­tem –

– Za­raz koń­czę, to wszyst­ko go­tu­je się ra­zem w wo­dzie tak, aby się trze­cia część wody wy­go­to­wa­ła, któ­ra to trze­cia część do­le­wa się wód­ką, ro­zu­miesz mnie. –

– Ro­zu­miem, wód­ką – ale –

– Idziesz do Lu­kre­si, spie­szysz się, ro­zu­miem, nie­spo­koj­ny, o ko­cha­nie, ko­cha­nie!

I wpro­wa­dzi­ła go, do po­ko­ju jego na­rze­czo­nej.

Lu­kre­cja Hia­cyn­tha Amel­ja Func­ke sie­dzia­ła nad sto­li­kiem i prze­wra­ca­ła wiel­ki pak z żół­kłych ko­ro­nek. Gdy wszedł ob­ró­ci­ła się ku nie­mu i ze­sznu­ro­wa­ła usta.

– Bon jour! ode­zwa­ła się zim­no.

– Dzień do­bry pani! I nie­bo­rak pocą – ło­wal ją w rękę tłu­stą, czer­wo­ną, spierz­chłą i – mam­że praw­dę po­wie­dzieć –? – bru – dną.

Ciot­ka tem­cza­sem po­wie­dziaw­szy że idzie przy­go­to­wać le­kar­stwo, umknę­ła.

Ko­chan­ko­wie jak dwa woj­ska go­to­we do boju, sta­li na prze­ciw sie­bie. Lu­kre­cja prze­bie­ra­ła ko­ron­ki, Jó­zio Ma­ciek darł kie­szeń u fra­ka –

O bied­ny Jó­zio! z zim­nem ser­cem z obrzy­dze­niem, mu­siał uda­wać mi­łość dla pie­nię­dzy, jak nę­dzarz któ­ry bło­go­sła­wi prze­chod­nia usta­mi a klnie w du­szy, jak ko­bie­ta któ­ra za zło­to –

Bied­ny Jó­zio, pan­na Func­ke była taka brzyd­ka! nie wie­dział co jej po­wie­dzieć, nie wie­dział jak uda­wać mi­łość, żeby się nie po­ka­za­ła żar­tem i szy­der­stwem. Ale ko­bie­ty tak wie­rzą w sie­bie ze naj­brzyd­sza z nich nie zdzi­wi­ła­by się, gdy­by ją ktoś przy­pad­kiem na­zwał We­ne­rą.

Po uca­ło­wa­niu ręki klas­sycz­nem, przy­szło do tech­nicz­nych wy­ra­zów o tę­sk­no­ści, o po­go­dzie, o cho­ro­bie, o mi­ło­ści i ser­cu.

Pan­na Func­ke rzu­ca­ła z roz­tar­gnie­nia ko­ron­ki na zie­mię pa­trząc na ko­chan­ka, on ze zło­ścią w ser­cu, pra­wił jej naj­słod­sze grzecz­no­ści.

– Po­zwól pani, rzekł po chwi­li, abym cię mógł pro­sić o przy­śpie­sze­nie –

– O ! nie­mam jesz­cze ślub­nej suk­ni –

– Lecz cóż to zna­czy.

– Wszyst­ko – ja mu­szę ją ka­zać zro­bić naj­pięk­niej­szą i naj­droż­szą –

– Dla mnie to wszyst­ko jed­no.

– Mu­szę się po­ka­zać, za­wo­ła­ła pan­na Func­ke, na­zy­wa­ją mnie sta­rą –

– Pani!

– Słu­chaj – zo­ba­czysz jak się wy­dam u ślu­bu! – na­zy­wa­ją mnie ską­pą! moja suk­nia bę­dzie kosz­to­wać trzy ty­sią­ce zło­tych – i 5o du­ka­tów, tak! tak! ty po­wi­nie­neś ubrać się tak­że jak naj­bo­ga­ciej! . Niech się dzi­wi War­sza­wa – po­je­dziem w od­kry­tej ka­re­cie! Żeby tyl­ko była po­go­da! ku­pi­łeś ko­nie!

– Jesz­cze.

– Do­tąd? do­tąd? za­wo­ła­ła pan­na Func­ke.

– Za­bra­kło mi –

– Weź u mnie, mój dro­gi –

Jó­zio po­ca­ło­wał ją i pan­na Func­ke po­bie­gła zgu­biw­szy w za­pa­le trze­wik przy­dep­ta­ny, ogrom­ny na środ­ku po­ko­ju, do sto­li­ka, wy­ję­ła wo­re­czek, Jó­zio po­ca­ło­wał ją jesz­cze.

– To za­ma­ło! krzyk­nę­ła i po­bie­gła do­ło­żyć pie­nię­dzy.

Każ­dy po­ca­łu­nek pę­dził jej krew do gło­wy i za każ­dym twarz jej czer­wie­nia­ła, a znacz­ki od ospy za­wsze bia­łe, blad­sze je­scze i jak gwiazd­ki śnie­gu roz­sy­pa­ne wy­da­wa­ły się.

Jó­zio scho­wał pie­nią­dze.

Lecz kie­dy ukrad­kiem spój­rzał w tej chwi­li, na twarz mu­cho­mo­rzą swo­jej na­rze­czo­nej, ręka jego bez­sil­na upu­ści­ła w kie­szeń pie­nią­dze , któ­re go pie­kły jak za­da­tek, za­prze­da­nej dja­błu du­szy.

Lu­kre­cja była brzyd­ka i za­ko­cha­na mia­ła więc dwie wady, któ­re ze­bra­ne ra­zem czy­nią ko­bie­tę tak śmiesz­ną jak ostro­gi u trze­wi­ków ba­lo­wych, wi­dząc to Jó­zio, już pra­wie chciał rzu­cić na stół pie­nią­dze i cof­nąć się, uciec wy­rzec wszyst­kie­go, ale wpręd­ce wstyd go opa­no­wał, wstyd któ­ry każ­dy mło­dy, uczuł by na­wet trzy­ma­jąc pi­sto­let od­wie­dzio­ny w ustach i chcą­cy żyć jesz­cze. Ten wstyd na­zy­wa się punk­tem ho­no­ru, po­cho­dzi wprost z mi­ło­ści wła­snej, któ­ra nie do­zwa­la co­fać się i po­ka­zać cof­nię­ciem, że to co­śmy ro­bi­li było złem i dla tego to po­wie­dzia­no że ludz­ką rze­czą jest omy­lić się, a wyż­szą nad siłę czło­wie­ka po­pra­wić się w błę­dzie.

Lu­kre­cja tak słod­ko, tak okrop­nie pa­trzy­ła na swe­go na­rze­czo­ne­go – jej roz­mo­wa tak była prze­sa­dze­nie mi­ło­sna, tak ek­zal­to­wa­na, ze chy­ba in­te­res­so­wa­ny jak Jó­zio czło­wiek, mógł ją wy­trzy­mać bez śmie­chu bez wy­raź­ne­go obrzy­dze­nia.

Ale in­te­re­sa pie­nię­dzy, któ­ry jest in­te­res­sem szczę­ścia tylu lu­dzi, tak jest moc­ny! Jego ser­ce wzdry­ga­ło się na wi­dok po­czwa­ry cent­ko­wa­nej bia­ło na ró­zo­wem, tłu­stej, nie­fo­rem­nej, ogra­ni­czo­nej, a wy­ma­wia­ją­cej, pro­fa­nu­ją­cej sło­wa ta­jem­ni­cze, raj­skie, mi­ło­ści, uczuć, ofiar, po­świę­ceń, ro­sko­szy! – Cóż­by­ście po­wie­dzie­li o kro­ko­dy­lu pła­czą­cym, o wężu za­ko­cha­nym, o ro­pu­sze któ­ra­by chcia­ła śpie­wać jak sło­wik. Pro­fa­na­cja, krzy­cze­li­by­ście – a jed­nak, pan­na Lu­kre­cja z tak do­brą wia­rą pra­wi­ła o mi­ło­ści, ze za­mknąw­szy oczy moż­na ją było brać za anio­ła pięk­no­ści, za We­nus, za hu­rys­sę raju Ma­ho­me­ta!

I po cóż pro­szę mi­łość i na­mięt­ne żą­dze po­trze­bu­ją­ce po­dzia­łu, miesz­czą się w ta­kich po­czwa­rach?

Czy na wy­śmia­nie uczuć na­szych? –

Na pa­ro­dją? – na za­mro­że­nie naj­moc­niej­szych pło­mie­ni, wi­do­kiem wer­te­ri­zmu ospo­wa­te­go?

Poco te na­dzie­je, ma­rze­nia, chę­ci – tam, gdzie samo przy­ro­dze­nie nie po­zwo­li­ło do­cho­dzić żad­nym przy­ja­znym uczu­ciom, przez ma­skę nie­fo­rem­ną, ka­żą­cą się nie­fo­rem­nej do­my­ślać du­szy?

Na co to? – jest to za­pew­ne jed­na z ta­jem­nic któ­rej i Monl­lo­sier nic od­gad­nie, ta­jem­ni­ca o któ­rej naj­le­piej wie­dzą zwie­rzę­ta, bo u nich nie ma pięk­no­ści i du­szy, tyl­ko cia­ło i cia­ło i za­wsze cia­ło tyl­ko.IV. KSIĘ­ŻYC I KOT.

Księ­ży­cu! świeć nam za­wsze!

W ci­chej nocy ma­jo­wej, kie­dy sło­wik śpie­wa u łoza swo­jej na­rze­czo­nej, sło­wik sza­ry, mały, ubo­gi, sło­wik po­eta, ko­cha­nek, mu­zyk, kie­dy roże otwie­ra­ją się i z rosą roz­no­szą w koło swój za­pach, lak klas­sycz­ny, ero­tycz­ny, ro­skosz­ny, tak Per­sją przy­po­mi­na­ją­cy i jej mi­łost­ki roż i sło­wi­ków – Świeć nam Księ­ży­cu!

Kie­dy nas dwo­je, ich dwo­je, wyj­dzie ukrad­kiem, nocą, wie­czo­rem, w chłod­ne szpa­le­ry, w ciem­ny gaj, prze­pę­dzić jed­ną chwi­lę szczę­ścia dla któ­rej żyli, z któ­rej wspo­mnie­niem umrą, dla któ­rej da­li­by ży­cie i ty­siąc śmier­ci po­nie­śli.

Srebr­ny Księ­ży­czu, ko­chan­ku ko­chan­ków, gwiaz­do po­etów, oj­cze ma­rzeń nie­śmier­tel­nych, świeć nam w ów­czas z za ob­ło­ku, świeć nam w ów­czas i za­wsze.

Swieć nam Księ­ży­cu w smut­ku, świeć nam na łzach na­szych, swieć wszę­dzie i za­wsze.

Niech słoń­ce osle­pia dum­nych, niech ciem­na noc okry­wa by­dlę­ta i spio­chów, ty dla nas swieć za­wsze Księ­ży­cu. O! swieć dla po­etów, dla ko­chan­ków, dla ma­rzą­cych i my­ślą­cych, któ­rych du­szę nie­siesz do nie­ba na swo­jem pro­mie­niu.

I kie­dy śmierć przyj­dzie, niech twój blask po­że­gna za­mknię­te cu­dzą wolą i cu­dzą ręką oczy i kie­dy pia­sek bę­dzie się sy­pał na nas, któ­ry nas i pa­mięć na­szą przy­wa­li, ty świeć nad mo­gi­łą – o Księ­ży­cu, swieć za­wsze!

A je­śli kto przyj­dzie nad grób, ty oswie­caj mu dro­gę i na swo­ich pro­mie­niach za­nieś Bogu jego mo­dli­twy, a du­szy jego wes­tchnie­nia – Księ­ży­cu srebr­ny swieć za­wsze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: