Widmokrąg - ebook
Widmokrąg - ebook
Po Gnoju, a przed Pleśnią – planowanym domknięciem dylogii piekła rodzinnego, Wojciech Kuczok wraca do krótkich form, a także do ulubionego tematu: ludzkiej seksualności. Widmokrąg to zmagania miłosne opowiadane i przeżywane na tak różne sposoby, jak różnią się ich bohaterowie: samotna staruszka nad grobem męża, młody biznesmen odkrywający swój homoerotyzm czy chłopiec zakochany w góralce. Realistyczne historie niepostrzeżenie przeobrażają się w opowieści niesamowite; zaświaty biorą pod rękę świat rzeczywisty. Duchy i niedźwiedziołaki są w zbiorze Kuczoka bytami uprawnionymi na równi ze zwykłymi ludźmi. Powiada się, że człowiek pochłonięty kochaniem traci kontakt z rzeczywistością; Widmokrąg pokazuje, co się dzieje, kiedy to rzeczywistość traci kontakt z człowiekiem. Każde delirium amoroso jest tu osobnym studium psychologicznym, ale i językowym. Jak w swoich pierwszych tomach, autor stawia na polifoniczność prozy. Groteska i pastisz przeplatają się z tekstami pełnymi liryzmu i melancholii.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-218-7 |
Rozmiar pliku: | 458 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozumiem: grać na czymś tam, to się już przyjęto, żałośnie rzępolący skrzypkowie, domorośli akordeoniści, w przejściach podziemnych, na rogach ulic, nawet w tramwajach, wchodzą na dwa przystanki i tak kaleczą szlagiery, że robi się z tego niemal konkurs na rozpoznanie pokiereszowanych przebojów, znacie tę piosenkę, nie ta tonacja, nie ta harmonia, ale oczi tak samo cziornyje, aż dla świętego spokoju człek dalby im te dwa złote, gdyby nie to, że się ledwo trzyma lewą ręką za uchwyt, wagon szarpie na zakrętach, a portfel głęboko w torbie, żeby kieszonkowcy nie mieli łatwo, więc zwyczajnie nie chce się grzebać, nigdy się nie chce, tylko dlatego nie daję im na to przetrwanie, przecież nie dlatego, że śmierdzą. Nawet tych studenciaków obdartusów, którzy na bezczelnego siedzą przy kapeluszu z kartonem informującym, że nie są bezdomni, tylko zbierają na piwo, przyjęto się traktować pobłażliwie, za to, że żebrzą lekką ręką, za to, że przynajmniej nie obciążają wyrzutem sumienia każdego, kto ich mija, ich można mijać otwarcie, jawnie, nie unikać wzroku, nawet rzucić mimochodem „butelki byście sprzedali, zamiast robić szopkę”, słysząc w odpowiedzi „pan dziś zasponsoruje browarek, to jutro będą butelki do sprzedania”. Nie to co ci ze skarbonkami, no ileż razy dziennie można pomagać dzieciom z porażeniem mózgowym, a przecież nie będę nadkładał przez nich drogi, żeby chociaż zapamiętywali, „o tak, pan już nam dzisiaj pomógł, panu już dziękujemy”, gdzie tam, wystarczy pięć minut później wracać obok nich i uciec wzrokiem, i już „może by pan wspomógł d z i e c i Z PORAŻENIEM…”, tak tak, zarzucają lasso ze słów, tym wyraźniej i głośniej akcentując słowa, im dalej się zdąży odejść, żeby chociaż jakieś serduszka dawali do przypięcia, jak te Owsiaki…
Tak, już minęło paręnaście lat oswajania się z wszelaką formą żebractwa ulicznego, już mi się to zdążyło opatrzyć, odruch łapania za kieszeń na widok każdej karmiącej piersią po prośbie też już odszedł w zapomnienie, nawet sobie pomyślałem, że lada moment musi nas czekać jakieś przesilenie, żebry trzeba będzie przebrać w inne szatki, ukryć pod innym płaszczykiem; ktoś powinien się bardziej wysilić, żeby na nowo przejąć przechodnia swoją nędzą, albo też musi mieć do sprzedania na poczekaniu coś więcej niż brak słuchu w parze z nadwyżką uporu.
I właśnie wtedy, w zupełnie nietypowym miejscu, nie przed bankiem, nie w głównej arterii miasta, ale w cichym zaułku parku Jordana, właśnie kiedy wybrałem ławkę idealnie oddaloną od jęczenia tramwajów i powrzaskiwania dzieciaków zmierzających na zieloną lekcję, kiedy wreszcie zasiadłem na ławce z gazetą i wczytałem się w nagłówek na ostatniej stronie, kwitujący kalamburem sromotną porażkę polskich futbolistów, właśnie wtedy przysiadł się obok.
Zbyt blisko; zaniepokoiłem się, kątem oka widzę, że to bliskość celowa, że z kartką jakąś siedzi. „O nie, jeszcze jeden”, myślę sobie, bo już widzę, że na kartce coś napisane i że rękę wyciągnął w geście proszalnym, i nawet mi się czytać nie chce, tylko się przesuwam, jak najdalej mogę, żeby tak po prostu nie odejść, bo cóż by to miało oznaczać poza ucieczką, przecież nie będzie mnie gamoń żebrzący z mojej ławki przeganiał, com ją sobie dopiero obczyścił chusteczką. Ale już na tym krańcu ławki całe moje skupienie definitywnie w kąt oka się przeniosło, już omiatam bezmyślnie ten sam akapit, już wiem, że póki się on nie wyniesie, ja spokoju nie zaznam. I widzę, kątem wciąż, bo do uwagi bezpowrotnie mi odebranej przyznawać się nie chcę, więc że niby jej na niego nie zwracam, kątem tedy zauważam, że kartka zmierza w moją stronę, że zbliża się, bezczelnie na mojej gazecie się kładzie, panoszy, przez niego podsunięta mi pod sam nos. Marszczę tedy brwi, lewą na oburzenie typu hola, prawą na zdumienie typu no-coś-pan, ale czytam:
„Wspomóż mnie. Jestem goły i głodny. Nie potrafię kłamać. Nie potrafię kraść”.
No to już nie mogłem uchylić się, przemilczeć, udać, że mnie nie ma, bo tekst ów całkiem był nieżebracki, miał w sobie niespodziewaną dozę, by tak rzec, dostojeństwa, spojrzałem więc na niego, spojrzałem więc i z wolna wiodąc wzrokiem w tę i w tę, szukałem punktu zaczepienia, jakiejś skazy, na której mógłbym zbudować swoje nieprzejednane stanowisko, od której mógłbym się odepchnąć i odejść krokiem stanowczym człowieka pożytecznego, nie poruszyłem się jednak, bo wszystko w nim było takie pierwsze, wszystko w nim było takie czyste, jakby go dopiero co Pan Bóg stworzył, albowiem nagi byt on najprawdziwiej, dusznie i cieleśnie, i aż się musiałem zmusić do wzdrygnięcia, no bo przecież ja nigdy nigdy, gdzieżby, u nas w rodzinie takich myśli nikt, mężczyzna na mężczyznę po kobiecemu patrzeć nigdy nawet we śnie, nawet we śnie nie mógł, więc przemówiłem do siebie basem wewnętrznym, rozsądnym, odwiecznym, tym, co to mutacji nigdy nie przechodził: „Wariat albo ciota jakaś zaczepna, może nawet uwieść mnie próbuje, w każdym razie okropność, brrr, ani minuty dłużej”, i odezwałem się protekcjonalnie, przypominając sobie czasy, w których ojciec za pomocą przedniojęzykowego „ł” stawiał moją młodość do kąta:
– A co potrafisz, młody człowieku?
I już byłbym zwinął gazetę, już miałem na odchodne przygotowaną dobitkę („Zastanów się lepiej, chłopcze, czy coś potrafisz”) i rzuciłbym mu pewnie złotówkę, bo we mnie wezbrała ochota na okazanie wzgardy, ale powstrzymał mnie, złapał za rękę (moja dłoń! jakim prawem! wyszarpnąć!)
– Proszę…
(jaki głos, cóż za głos głębinowy, czyściuteńki, mocny, jednorodny, słuszny, och dość, dość)
– Ale nie dotykaj mnie, co? Możesz mnie, chłopcze, nie dotykać?
(no i zapomniałem pochylić „ł” w chłopcu, a nic gorszego niż taki chłopiec wyprostowany, nieugięty, och, cóż to za uścisk, jak on śmie utrudniać mi uwolnienie, że też jakoś tak trzyma, no przestań mnie trzymać, gnoju, za rękę, nie będę się z tobą szamotał)
– Puszczaj, cholera, no!
Stoję, dałem za wygraną, gówniarz (no, nie taki znowu gówniarz, te okularki tak trochę mylące) jest ode mnie silniejszy, no złapał mnie gamoń za rękę, szarpałem, usiłowałem strzepnąć, zdmuchnąć („takich ludzi się zdmuchuje”, mawiał ojciec, mój wielki ojciec, kiedy jeszcze żył, kiedy jeszcze prowadził firmę, obiecywał, że kiedy będę już ważył siedemdziesiąt kilo, przekaże ją mnie, ale ważyłem wtedy szesnaście, i po kilku latach prawidłowego rozwoju miałbym w zasięgu dwadzieścia pięć kilo, a za osiągnięcie tej wagi miałem zostać zabrany na lot jumbo jetem, „synu, musisz być wielki i silny, bo cię zdmuchną, pamiętaj, słabych ludzi się zdmuchuje, potem chodzą tacy zdmuchnięci po dworcach i żebrzą, pamiętaj, synu”, więc jadłem, rosłem w siłę, a ojciec malał, i kiedy już osiągnąłem stosowną wagę do lotu, okazało się, że nie pamięta obietnicy, „coś sobie wymyśliłeś, nie zawracaj głowy, nie jesteś już dzieckiem”, i tego podstępu darować mu nie mogłem, przestałem jeść, i tak zostało, piętnaście kilo niedowagi i ta przeklęta słabość), gdyby nie ta moja słabość, pewnie bym nie stał teraz obezwładniony, wytrącony, przyłapany za rękę w ten idiotyczny sposób, mocnym, zdecydowanym i nieznoszącym sprzeciwu uściskiem, ale nawet nie nieuprzejmym, po prostu bezczelnym (o tak, to dobre słowo)
– Słuchaj no, młodzieniaszku…
(młodzieniaszek nie wymaga pochylania „ł”, sam jest w sobie słowem-klapsem, na gołą pupę, jeśli je odpowiednio zaakcentować, w sam raz na tego tu… zbudowanego tak… jak kościół… trzeba mi było go pomniejszyć…)
– …jesteś bezczelny, nie będę się szarpał z tobą…
(chyba jednak zbyt łatwo dałem za wygraną, chyba mi pomniejszenie nie wyszło, bo przecież stoję, a on siedzi, trzyma mnie i siedzi, stoję przy nim jak uczniak na egzaminie, muszę usiąść, ale jeśli mnie nie puści, ta bliskość będzie już bliskością nieznośną, teraz przynajmniej widać, że zostałem pojmany, za rękę, pojmany za rękę, bez prośby o pozwolenie, nie prosił mnie o rękę, a już mnie pojął, znaczy: pojmał, ach co ja, co ja, brednie, plącze mi się wszystko, oplótł, znaczy: oplątał mnie młody żebrak, „wstrętny” – bas wewnętrzny mi podpowiadał, a ja podjąłem, o tak, wstrętny żebrak, ohydny, ale zaraz go kontrapunktował jakiś nieznany mi dotąd, nieuświadomiony wewnętrzny falsecik, „ale jaki piękny żebrak”, oj, no czemuż zaraz takie słowa mocne, skąd mi się to piękno wzięło, nie wolno nie wolno, i bas: „swołocz uliczna, mydłek-renegat, rynsztokowiec”, a falset: „meszek na karku, twarde podbrzusze, mięśnie jak kaloryfer, jakie piękne kontrasty, jaka wielość w jedności”, w każdym razie nie wykazałem się w należytym stopniu męskością („mięskością, miękkością, mość miejsce psiej kości”, podpowiadał falsecik), powinienem był raczej jednak już na początku nawet z buta go, przecież za nogę mnie nie złapał, ale skoro chciałem elegancko, że niby strzepuję tę rękę jak pyłek, z d m u c h u j ę , chciałem elegancko, dostojnie, ale nie wyszło, i teraz już nie mogę tak po prostu go kopnąć, odepchnąć, wyszarpnąć, skompromitował mnie tym uściskiem, teraz to on, s i e d z ą c przede mną dostojnie, mnie trzymał, a ja nie miałem pomysłu, ubezwłasnowolnił mnie tym jednym gestem niespodzianym, och stanowczo już za długo mnie trzymał, ale co robić co robić, przecież nie zacznę krzyczeć, czemu akurat nikt tędy nie idzie, to może jednak lepiej go butem, ach nie, może jeszcze raz trochę łagodnie, odbudowując dostojeństwo)
– Chyba nie liczysz na to, że w tej sytuacji cokolwiek ci dam…
(zaatakować go, posądzić, ośmieszyć, z siebie na niego przerzucić podszepty haniebne!)
– No dobrze, jak widzę, ty sobie chcesz tak po prostu p o t r z y m a ć mnie za rękę, jesteś taki romantyczny pedałek, co? Chętnie bym cię z moją ręką zostawił, gdybym miał ich więcej, ale wybacz, ta akurat jest mi potrzebna, tak się składa, że żyję z pracy rąk, nie wyciągam ich po nie swoje pieniądze, chybabym się ze wstydu spalił…
A ten milczy i milczy; ja z każdym słowem wypowiedzianym pogrążam się w niewoli, on moje każde słowo przemilcza, on m n i e przemilcza, i trzyma, ma mnie w ręku. Zacząłem się pocić, bo garnitur, bo nerwy, bo duchota, natychmiast mi się zachciało zdjąć marynarkę, ale jak tu zdjąć, słabłem jeszcze bardziej, słabość moja wrodzona, o której tak długo zapominałem, przez tyle lat uczyłem się zapomnienia, ale wciąż dawała się we znaki, po to nosiłem tarcze wzorowego ucznia na piersi zapadłej, po to licealne świadectwa z paskiem odbierałem ręką wiotką i drżącą z przejęcia (a teraz nawet nie mogła sobie podrżeć, bo ten mi ją trzymał, powstrzymywał w swoim uścisku nieznośnym), po to dyplom z wyróżnieniem na zarządzaniu i od razu stanowisko kierownicze (mój wielki tata, kiedy jeszcze żył), po to, żebym musiał teraz prosić młodego gnojka bezdomnego (choć kto go tam wie z tą bezdomnością, może on bardziej domny ode mnie, w każdym razie na pewno teraz bardziej dumny, dumny ze swojego uścisku; on mnie z dumą przyłapał na słabości), żebym ja jego miał prosić o pozwolenie na zdjęcie marynarki? Absurd, toż to absurd.
– To jakiś absurd!
I usiłuję się uwolnić, niby pod pretekstem tej marynarki, ale sam już straciłem śmiałość i wiarę, a nie chciałem tracić sił, więc te moje podrygi, od których nawet nie zadrżały mu rzęsy, niczego nie zmieniły, widząc więc, czując, że on mnie już nie puści tak po prostu, tą wolną ręką zacząłem zdejmować z siebie marynarkę, tą uwięzioną dając delikatne znaki, że chciałaby pomóc pierwszej, że teraz mam zamiar się nieco rozebrać, psiakrew, ciepło jest, więc chyba mam prawo, i tak nerwowo się wijąc, bo rękaw przyciasny, bo to niełatwe, jakoś zdjąłem, ale on dalej nie puszcza, więc wisi ta moja marynarka pomiędzy nami, na ręce, z której jej zsunąć nie mogę, bo on nie puszcza, bo on nie pozwala, i co widzę, mój Boże, co widzę, wreszcie się poruszył, nie puszczając mnie, och jak on to zrobił, przełożył mnie sobie z ręki do ręki, no jak on mnie traktuje, przekłada mnie sobie jak dziecko, i moją marynarkę włożył na siebie, mojego Armaniego ten chłystek po prostu przejął ode mnie i jakby nawet wykonał coś w rodzaju dziękczynnego skinienia, ledwie dostrzegalnie mrużąc oczy, on pomyślał chyba, że ja mu zamiast pieniędzy marynarkę dać postanowiłem, och, i gdyby miało na tym nieporozumieniu stanąć, pewnie puściłby mnie wreszcie i wtedy, och wtedy już ja bym, och jużjabym jużjabym mu wtedy, o, o, o, wyjaśnił, wytłumaczył, wszystko bym mu, gnojkowi, po policję bym zaraz, już bym postarał się, ale gdzie tam, on tym skinieniem mi niby podziękował, ale jakoś tak wzrok zaraz spuścił, czemuż on spuszcza wzrok, myślę, przecież nie ze wstydu, i podnosi, i spuszcza, i ach, zrozumiałem, że sobie moje spodnie upatrzył, marynarka to za mało, bo przecież garnitur dwuczęściowy, on mi spojrzeniem swoim bezwstydnym dał do zrozumienia, że marynarką się nie wykpię, że nią się nie wykupię, komplecik mu potrzebny, no teraz to już na moim miejscu każdy by dał w mordę, więc dlaczego nie dałem (słabość), na moim miejscu każdy by już wszczął rwetes (ale to idiotyczne, co ja ludziom powiem, że mnie facet za rękę trzyma i nie chce puścić, w dodatku jeśli w zasięgu wzroku ktokolwiek w tym parku cholernym, to same babcie z wózkami albo młode matki, czy mam wezwać na pomoc kobietę?), ale ja stałem już, zgnębiony i przygwożdżony tym przyłapaniem, i zamiast protestować, spojrzałem tylko na niego pokornie, że może jednak przesadza, chyba nie zostawi mnie bez portek (mamo, tato, komu się tu poskarżyć), bez portek to jest nie fair, jakieś zasady nas chyba obowiązują (falsecik: Jakie zasady, przecież czujesz mrowienie, spodnie dla młodzieńca zdjąć to jak okno otworzyć i poczuć chłodny powiew, rozluźnij wszystko, poddaj, oddaj”, bas: „o jak zdejmę pasa”; ach więc jednak zdjąć, to nieuniknione), i tak na niego spojrzałem, mam nogi krzywe, jak ja się ludziom pokażę, wstyd mnie zeżre, no, to może ja te spodnie wyślę pocztą, jak tylko dojdę do domu i się przebiorę, och, gotów mu byłem to właśnie obiecać, przysiąc, podpisać nawet umowę, byle mnie puścił, ale gdzie tam, na moje spojrzenie on mnie tylko mocniej ścisnął, niby nieznacznie, ale sprawiło to na mnie okropne wrażenie, jakby od tej chwili jego uścisk ledwie dostrzegalnie, ale konsekwentnie się nasilał, i przez myśl mi przemknęło, że jeśli się nie pospieszę, on mnie zmiażdży, zgniecie mój nadgarstek jak wydmuszkę, więc pomyślałem, że to jest niebezpieczny szaleniec, właściwie trzyma mnie na muszce, nie mogę go zdenerwować, trzeba ustąpić, żeby ratować życie, co tam dobra doczesne, co tam portki Armaniego, wszystko da się odpracować, a życie ma się jedno, i grzecznie jedną ręką zacząłem rozpinać pasek, guziki od rozporka, i wydało mi się, jakby uścisk zelżał, i poczułem się niemal szczęśliwy, spiesznie i bez protestów ściągnąłem spodnie i wręczyłem mu, a on spojrzał mi prosto w oczy z taką jakby łagodnością, czułem, że pojawia się między nami szansa na porozumienie, że on mnie w gruncie rzeczy nie skrzywdzi, że w gruncie rzeczy nic takiego się nie stało, może nawet moglibyśmy w innych warunkach zostać przyjaciółmi, przyjął ode mnie spodnie i nie przestając mnie trzymać (no, nie żebym na to od razu liczył, domyślałem się, że na wolność będę musiał zasłużyć nieco bardziej spektakularnie, ale och pojawiła się przecież nadzieja na wyzwolenie, pojawiła się nić, po której mogłem się z tej matni wydostać, w jego oku pojawiła się jaskółka nasycenia, a tylko syty mógł mnie zostawić w spokoju, tego byłem pewien), zaczął przeczesywać moje kieszenie; spokojnym, sprawnym ruchem dłoni wyjął mój portfel i sprawdził jego zawartość, widząc zaś zestaw kart kredytowych (nigdy nie noszę przy sobie pieniędzy, ach, to takie plebejskie płacić gotówką, mawiał ojciec), popatrzył na mnie z wyrzutem, karcąco, udzielił mi nagany, lekko głową kręcąc i na powrót wzmacniając uścisk, jakby z gniewem, wyjął telefon komórkowy, wyjął klucze do mieszkania, wyjął paczkę prezerwatyw (tu się zatrzymał na moment, zwolnił, wzrok uniósł nieznacznie, rzęsą zatrzepotał), dokonał (na moich oczach) inwentaryzacji (moich) ruchomości, oszacował grymaśnie, jakby zawiedziony, że go nie zawiodłem, szukał dziury w całej tej kieszeni mojej („dziury, dziury” ochoczo przedrzeźniał mnie falsecik) i jej standardowej przecie, przewidywalnej zawartości, zawartości, że tak powiem, dostosowanej w pełni do jego wymogów, ach, stałem i miałem już tylko nadzieję, że się zadowoli, że ten posag, który wnoszę do naszego związku, wystarczy, by go rozwiązać, byśmy mogli niepisane warunki rozejmu sobie milcząco zatwierdzić, miałem nadzieję, że lada chwila przestanie przyglądać się tym moim drobiazgom i uznaje za godne siebie, a wtedy będę już mógł wreszcie nacieszyć się wolnością, to znaczy wrócić do niej, tak nieopatrznie, niezasłużenie utraconej, wreszcie będę mógł przestać sterczeć w miejscu, będę mógł ruszyć, gdzie mnie duch powieje, gdzie nogi poniosą, ach, teraz dopiero zrozumiałem całą tę okoliczność dotąd przedziwną i uwierającą, teraz dopiero uznałem ją za dar opatrzności, za odpust raczej niźli dopust Boży, bo nigdy nie byłem wolny tak naprawdę, bo wolny mogłem się stać, dopiero kiedy ktoś mnie uwolni, a raczej usankcjonuje moją wolność, uzna ją choćby skinieniem głowy, wolności bez wyzwolenia zasmakować nie sposób, tak jak ciepło swój sens zyskuje tylko wtedy, kiedy się chłód pozna, kiedy się w przemarznięciu do ciepła zatęskni, teraz dopiero poczułem niewymowną wdzięczność dla mojego ciemięzcy, że złapał mnie, że zatrzymał – po to, by mi podarować wolność, oczywiście podarować nie za darmo, oczywiście musiałem dowieść, że do tejże wolności prawdziwej dojrzałem, że sam, na własną rękę sobie taką jej namiastkę urządziłem, i jako tako w jej poczuciu tkwiłem złudnym, ale do przetrwania wystarczającym (cóż tam szmatki fatałaszki pieniądze, tu o wolność chodzi, taką wolność majestatyczną, z taką wolnością będę się teraz mógł obnosić, bo na nią sobie zapracowałem, będę mógł pokazywać wszystkim wokół, jaki jestem wolny, nie tak sobie z urojenia, nie tak samozwańczo, lecz prawnie, oficjalnie, ze świadectwem), ach, pomyślałem, że może kiedy on mnie już puści, nieśmiało poproszę go o certyfikat, jakiś taki zwykły choćby świsteczek, na którym on by moją wolność uznał, podpisał i przypieczętował wzrokiem, także na wypadek, gdyby mnie kto jeszcze kiedy za rękę chciał przyłapać, miałbym glejt żelazny (choć, psiakrew, kto wie, raz się zdarzyło na gapę w tramwaju, och wstyd, och nerwy, motorniczy nie miał biletów, a musiałem zdążyć, musiałem, ludzi pytałem, prosiłem, ale jakoś nie chcieli nie mieli, a tu kontrola, strach taki nagle w całym ciele przechodzący w bolesne pogodzenie, chciałem po cichutku do kieszonki, ale swołocz kontrolerska uwzięła się, zaraz się we trzech zeszli i jęli wgapiać we mnie, a każdy sobie inną część wybrał, oglądali mnie pogardliwie, zwisając od niechcenia na tych poręczach, tak na ręce wyciągniętej, tak bezwstydnie bezrękawowo, żeby było widać, że pach się w tej sferze nie goli, że pachy kontrolerskie zarośnięte być muszą, obowiązkowo również wąs bez brody, co to go można skubać, przyglądając się komuś z wysokości przyłapania bez biletu, w majestacie tej władzy chwilowej, gruby wąs i niegolona pacha to była wizytówka dorosłego kontrolera, tak się złożyło, że obstawiło mnie trzech takich dorosłych, nie żadni terminatorzy-żółtodzioby-gołowąsy, z którymi mógłbym się wykłócać, no taki pech, że trzej duzi, aż jeden mi zaczął wygadywać na głos o łapówkach, że on by mógł mnie w tej chwili na policję, przy świadkach, a tamci aż się palili, żeby na mnie się zemścić za swoje osiemset złotych brutto i oziębłe żony, bo miałem teczkę – bo jeden się w teczkę nienawistnie wgapiał, bo miałem krawat – bo drugi się krawata wzrokiem uczepił, bo ja sobie pachy golę i wąsem się brzydzę – bo ten trzeci tak świdrował, jakbym to miał na czole wypisane, no to zapłaciłem pełną karę, on wypisał niby ten dowód zapłaty, na przystanku przeniosłem się do drugiego wagonu, bo wstyd mój i te zadowolone uśmieszki pasażerów, że mi się oberwało, słyszałem te ich szepciki „i bardzo dobrze, tacy w ogóle do tramwaju wsiadać nie powinni, tylko samolotami niech se latajo, kierowców niech se majo prywatnych, niech se piniendzy nie wiedzo na co wydawać, ale na gape żeby jeszcze, hańba, to jo tu nawet jeden przystanek, wie pani, boje sie przejechać darmo, bo to wstyd tak oszukiwać państwo, a tacy złodzieje na kożdym kroku tylko by nos wyciućkać chcieli na cacy, i do tego na gape”, no to jechałem dalej tam, gdzie mnie jeszcze nie znali, upokorzony, ale bezpieczny, a tu zaraz druga kontrola, jeden z wąsem i dwóch gołowąsów, ale z łysinami aż pod sufit, i w czarnych skórzanych kurtkach przewieszonych przez ramię, zamiast wąsów nosili kurtki i łysiny, i znowu to samo, zwis i wzgarda, i wykład, że mnie jedna kara nie upoważnia do jazdy na gapę, że widać nie zmądrzałem, tak gamoń mi mówił przy wszystkich, mnie, który mógłbym go wykupić z rodziną do prywatnego cyrku, gdybym chciał, mógłbym go wystawić w klatce w deszczu i upale, gdybym chciał, robiłby w moim ogrodzie za małpę na dwie zmiany, gdybym chciał, ale akurat musiałem tramwajem, i taki gnojek, bo niby za dobrze byłem ubrany, za dobrze pachnący, bo niby w ogóle miałem za dobrze, on do mnie „pana stać, to pan zapłaci; od kontrolera trzeba było się domagać biletu, teraz mnie to nic nie obchodzi, że pan masz karę zapłaconą, ja nie jestem kontrolerem kar, tylko biletów, a biletu pan nie masz”, i znów musiałem płacić), tak, różnie to bywa z tymi świstkami, więc może nie warto prosić, może po prostu warto poczuć wreszcie chłód wiatru owiewającego tę odciśniętą i spoconą część nadgarstka, którą on wreszcie puści, ach, kiedy już puści, kiedyż wypuści mnie („wypieści”, obleśnie zaszeleścił wewnątrz mnie głosik)… Gęsia skórka mnie obsiała, poczułem nagle taki przypływ rozkosznej pokory, poczułem, że moja bezwolność jest czymś nieskończenie przyjemnym, że zniosę każde zło mi zadane z cierpliwością męczennika, i przełknąłem ślinkę na samą myśl o tym, że oto jestem u progu świętości, bo cokolwiek mi się przytrafi, będzie ostatecznym naruszeniem mojej nietykalności, a więc prawo jest po mojej stronie, mogę ze stoickim spokojem poddać się choćby łamaniu kołem, a nawet z przyjemnością, bo jestem ofiarą, a on przemoc ucieleśnia, aż napłynęły mi do oczu łzy wzruszenia nad własnym losem, i skórka i ślinka i rozkosz ofiarnej bierności zaczęły się we mnie zlewać w jedno i rozpuszczać mnie w swoim cieple, i nie musiałem już otwierać oczu, nie musiałem już z jego twarzy wyczytywać kolejnych poleceń, bo nagle wszystko stało się ostatecznie jasne, aby być wolnym, muszę się przed nim otworzyć, muszę być zwarty i gotowy („rozwarty”, poprawił mnie introfalset) na przyjęcie gościa, teraz, kiedy byłem o krok od uznania mnie w pełni, poczułem, że spłynął na mnie zaszczyt przyjęcia, to znaczy on przyjmował mnie do wiadomości w zamian za moje przyjęcie go w sobie, za moje bezwarunkowe, słodko pokorne oddanie mu dóbr moich wrodzonych, czułem, że nie ma się czego bać, jego uścisk był tak przekonujący, zdążyłem do niego przywyknąć, zżyć się z nim, wiedziałem, że nie wolno mi się bać, że przecież strach nie uchodzi w tej sytuacji, jak mógłbym bać się wolności, i, i, i, i, ummmmm, zjednoczenie, wstąpienie, połączenie, i kiedy poczułem, że korzystając z mojego zaproszenia, sobą mnie zaludniając, daje mi poczucie przynależności, rozluźnił uścisk, miałem już wolne ręce, wreszcie obie ręce moje były wolne, choć gdzie indziej czułem jego niedelikatną obecność, ale przecież nie o delikatność tu chodziło, lecz o uświęcone męczeństwo, i dreszcze, i dreszcze, w tej oto historycznej chwili, fanfary dreszczy, fajerwerki dreszczy, całodobowa transmisja telewizyjna i radiowa dreszczy, dreszczowe orędzia, dreszcze na flagach, dreszcze w gazetach, dreszcze w bankach, fabrykach i urzędach, confetti dreszczy, deszcze dreszczy, dreszczowe hejnały, dreszcze w supermarketach, multipleksach i aquaparkach, dreszcze na straganach, na poletkach i w stodołach, dreszcze w repertuarze kin i filharmonii, dreszcze na banknotach, monetach, rejestracjach, dreszcze w dowodach tożsamości, dreszcze w krawatach, ściegach i kolorach koszul, dreszcze na językach, dreszcze w języku, dreszcze w kubeczkach smakowych, wreszcie dreszcze od Bałtyku po Gibraltar ………………………………