Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Widmokrąg - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
Wrzesień 2004
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Widmokrąg - ebook

Po Gnoju, a przed Pleśnią – planowanym domknięciem dylogii piekła rodzinnego, Wojciech Kuczok wraca do krótkich form, a także do ulubionego tematu: ludzkiej seksualności. Widmokrąg to zmagania miłosne opowiadane i przeżywane na tak różne sposoby, jak różnią się ich bohaterowie: samotna staruszka nad grobem męża, młody biznesmen odkrywający swój homoerotyzm czy chłopiec zakochany w góralce. Realistyczne historie niepostrzeżenie przeobrażają się w opowieści niesamowite; zaświaty biorą pod rękę świat rzeczywisty. Duchy i niedźwiedziołaki są w zbiorze Kuczoka bytami uprawnionymi na równi ze zwykłymi ludźmi. Powiada się, że człowiek pochłonięty kochaniem traci kontakt z rzeczywistością; Widmokrąg pokazuje, co się dzieje, kiedy to rzeczywistość traci kontakt z człowiekiem. Każde delirium amoroso jest tu osobnym studium psychologicznym, ale i językowym. Jak w swoich pierwszych tomach, autor stawia na polifoniczność prozy. Groteska i pastisz przeplatają się z tekstami pełnymi liryzmu i melancholii.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-218-7
Rozmiar pliku: 458 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Żebry Adama (apokryf)

Ro­zu­miem: grać na czymś tam, to się już przy­ję­to, ża­ło­śnie rzę­po­lą­cy skrzyp­ko­wie, do­mo­ro­śli akor­de­oni­ści, w przej­ściach pod­ziem­nych, na ro­gach ulic, na­wet w tram­wa­jach, wcho­dzą na dwa przy­stan­ki i tak ka­le­czą szla­gie­ry, że robi się z tego nie­mal kon­kurs na roz­po­zna­nie po­kie­re­szo­wa­nych prze­bo­jów, zna­cie tę pio­sen­kę, nie ta to­na­cja, nie ta har­mo­nia, ale oczi tak samo czior­ny­je, aż dla świę­te­go spo­ko­ju człek dal­by im te dwa zło­te, gdy­by nie to, że się le­d­wo trzy­ma lewą ręką za uchwyt, wa­gon szar­pie na za­krę­tach, a port­fel głę­bo­ko w tor­bie, żeby kie­szon­kow­cy nie mie­li ła­two, więc zwy­czaj­nie nie chce się grze­bać, nig­dy się nie chce, tyl­ko dla­te­go nie daję im na to prze­trwa­nie, prze­cież nie dla­te­go, że śmier­dzą. Na­wet tych stu­den­cia­ków ob­dar­tu­sów, któ­rzy na bez­czel­ne­go sie­dzą przy ka­pe­lu­szu z kar­to­nem in­for­mu­ją­cym, że nie są bez­dom­ni, tyl­ko zbie­ra­ją na piwo, przy­ję­to się trak­to­wać po­błaż­li­wie, za to, że że­brzą lek­ką ręką, za to, że przy­najm­niej nie ob­cią­ża­ją wy­rzu­tem su­mie­nia każ­de­go, kto ich mija, ich moż­na mi­jać otwar­cie, jaw­nie, nie uni­kać wzro­ku, na­wet rzu­cić mi­mo­cho­dem „bu­tel­ki by­ście sprze­da­li, za­miast ro­bić szop­kę”, sły­sząc w od­po­wie­dzi „pan dziś za­spon­so­ru­je bro­wa­rek, to ju­tro będą bu­tel­ki do sprze­da­nia”. Nie to co ci ze skar­bon­ka­mi, no ileż razy dzien­nie moż­na po­ma­gać dzie­ciom z po­ra­że­niem mó­zgo­wym, a prze­cież nie będę nad­kła­dał przez nich dro­gi, żeby cho­ciaż za­pa­mię­ty­wa­li, „o tak, pan już nam dzi­siaj po­mógł, panu już dzię­ku­je­my”, gdzie tam, wy­star­czy pięć mi­nut póź­niej wra­cać obok nich i uciec wzro­kiem, i już „może by pan wspo­mógł d z i e c i Z PO­RA­ŻE­NIEM…”, tak tak, za­rzu­ca­ją las­so ze słów, tym wy­raź­niej i gło­śniej ak­cen­tu­jąc sło­wa, im da­lej się zdą­ży odejść, żeby cho­ciaż ja­kieś ser­dusz­ka da­wa­li do przy­pię­cia, jak te Owsia­ki…

Tak, już mi­nę­ło pa­rę­na­ście lat oswa­ja­nia się z wsze­la­ką for­mą że­brac­twa ulicz­ne­go, już mi się to zdą­ży­ło opa­trzyć, od­ruch ła­pa­nia za kie­szeń na wi­dok każ­dej kar­mią­cej pier­sią po proś­bie też już od­szedł w za­po­mnie­nie, na­wet so­bie po­my­śla­łem, że lada mo­ment musi nas cze­kać ja­kieś prze­si­le­nie, że­bry trze­ba bę­dzie prze­brać w inne szat­ki, ukryć pod in­nym płasz­czy­kiem; ktoś po­wi­nien się bar­dziej wy­si­lić, żeby na nowo prze­jąć prze­chod­nia swo­ją nę­dzą, albo też musi mieć do sprze­da­nia na po­cze­ka­niu coś wię­cej niż brak słu­chu w pa­rze z nad­wyż­ką upo­ru.

I wła­śnie wte­dy, w zu­peł­nie nie­ty­po­wym miej­scu, nie przed ban­kiem, nie w głów­nej ar­te­rii mia­sta, ale w ci­chym za­uł­ku par­ku Jor­da­na, wła­śnie kie­dy wy­bra­łem ław­kę ide­al­nie od­da­lo­ną od ję­cze­nia tram­wa­jów i po­wrza­ski­wa­nia dzie­cia­ków zmie­rza­ją­cych na zie­lo­ną lek­cję, kie­dy wresz­cie za­sia­dłem na ław­ce z ga­ze­tą i wczy­ta­łem się w na­głó­wek na ostat­niej stro­nie, kwi­tu­ją­cy ka­lam­bu­rem sro­mot­ną po­raż­kę pol­skich fut­bo­li­stów, wła­śnie wte­dy przy­siadł się obok.

Zbyt bli­sko; za­nie­po­ko­iłem się, ką­tem oka wi­dzę, że to bli­skość ce­lo­wa, że z kart­ką ja­kąś sie­dzi. „O nie, jesz­cze je­den”, my­ślę so­bie, bo już wi­dzę, że na kart­ce coś na­pi­sa­ne i że rękę wy­cią­gnął w ge­ście pro­szal­nym, i na­wet mi się czy­tać nie chce, tyl­ko się prze­su­wam, jak naj­da­lej mogę, żeby tak po pro­stu nie odejść, bo cóż by to mia­ło ozna­czać poza uciecz­ką, prze­cież nie bę­dzie mnie ga­moń że­brzą­cy z mo­jej ław­ki prze­ga­niał, com ją so­bie do­pie­ro ob­czy­ścił chu­s­tecz­ką. Ale już na tym krań­cu ław­ki całe moje sku­pie­nie de­fi­ni­tyw­nie w kąt oka się prze­nio­sło, już omia­tam bez­myśl­nie ten sam aka­pit, już wiem, że póki się on nie wy­nie­sie, ja spo­ko­ju nie za­znam. I wi­dzę, ką­tem wciąż, bo do uwa­gi bez­pow­rot­nie mi ode­bra­nej przy­zna­wać się nie chcę, więc że niby jej na nie­go nie zwra­cam, ką­tem tedy za­uwa­żam, że kart­ka zmie­rza w moją stro­nę, że zbli­ża się, bez­czel­nie na mo­jej ga­ze­cie się kła­dzie, pa­no­szy, przez nie­go pod­su­nię­ta mi pod sam nos. Marsz­czę tedy brwi, lewą na obu­rze­nie typu hola, pra­wą na zdu­mie­nie typu no-coś-pan, ale czy­tam:

„Wspo­móż mnie. Je­stem goły i głod­ny. Nie po­tra­fię kła­mać. Nie po­tra­fię kraść”.

No to już nie mo­głem uchy­lić się, prze­mil­czeć, udać, że mnie nie ma, bo tekst ów cał­kiem był nie­że­brac­ki, miał w so­bie nie­spo­dzie­wa­ną dozę, by tak rzec, do­sto­jeń­stwa, spoj­rza­łem więc na nie­go, spoj­rza­łem więc i z wol­na wio­dąc wzro­kiem w tę i w tę, szu­ka­łem punk­tu za­cze­pie­nia, ja­kiejś ska­zy, na któ­rej mógł­bym zbu­do­wać swo­je nie­prze­jed­na­ne sta­no­wi­sko, od któ­rej mógł­bym się ode­pchnąć i odejść kro­kiem sta­now­czym czło­wie­ka po­ży­tecz­ne­go, nie po­ru­szy­łem się jed­nak, bo wszyst­ko w nim było ta­kie pierw­sze, wszyst­ko w nim było ta­kie czy­ste, jak­by go do­pie­ro co Pan Bóg stwo­rzył, al­bo­wiem nagi byt on naj­praw­dzi­wiej, dusz­nie i cie­le­śnie, i aż się mu­sia­łem zmu­sić do wzdry­gnię­cia, no bo prze­cież ja nig­dy nig­dy, gdzież­by, u nas w ro­dzi­nie ta­kich my­śli nikt, męż­czy­zna na męż­czy­znę po ko­bie­ce­mu pa­trzeć nig­dy na­wet we śnie, na­wet we śnie nie mógł, więc prze­mó­wi­łem do sie­bie ba­sem we­wnętrz­nym, roz­sąd­nym, od­wiecz­nym, tym, co to mu­ta­cji nig­dy nie prze­cho­dził: „Wa­riat albo cio­ta ja­kaś za­czep­na, może na­wet uwieść mnie pró­bu­je, w każ­dym ra­zie okrop­ność, brrr, ani mi­nu­ty dłu­żej”, i ode­zwa­łem się pro­tek­cjo­nal­nie, przy­po­mi­na­jąc so­bie cza­sy, w któ­rych oj­ciec za po­mo­cą przed­nio­ję­zy­ko­we­go „ł” sta­wiał moją mło­dość do kąta:

– A co po­tra­fisz, mło­dy czło­wie­ku?

I już był­bym zwi­nął ga­ze­tę, już mia­łem na od­chod­ne przy­go­to­wa­ną do­bit­kę („Za­sta­nów się le­piej, chłop­cze, czy coś po­tra­fisz”) i rzu­cił­bym mu pew­nie zło­tów­kę, bo we mnie wez­bra­ła ocho­ta na oka­za­nie wzgar­dy, ale po­wstrzy­mał mnie, zła­pał za rękę (moja dłoń! ja­kim pra­wem! wy­szarp­nąć!)

– Pro­szę…

(jaki głos, cóż za głos głę­bi­no­wy, czy­ściu­teń­ki, moc­ny, jed­no­rod­ny, słusz­ny, och dość, dość)

– Ale nie do­ty­kaj mnie, co? Mo­żesz mnie, chłop­cze, nie do­ty­kać?

(no i za­po­mnia­łem po­chy­lić „ł” w chłop­cu, a nic gor­sze­go niż taki chło­piec wy­pro­sto­wa­ny, nie­ugię­ty, och, cóż to za uścisk, jak on śmie utrud­niać mi uwol­nie­nie, że też ja­koś tak trzy­ma, no prze­stań mnie trzy­mać, gno­ju, za rękę, nie będę się z tobą sza­mo­tał)

– Pusz­czaj, cho­le­ra, no!

Sto­ję, da­łem za wy­gra­ną, gów­niarz (no, nie taki zno­wu gów­niarz, te oku­lar­ki tak tro­chę my­lą­ce) jest ode mnie sil­niej­szy, no zła­pał mnie ga­moń za rękę, szar­pa­łem, usi­ło­wa­łem strzep­nąć, zdmuch­nąć („ta­kich lu­dzi się zdmu­chu­je”, ma­wiał oj­ciec, mój wiel­ki oj­ciec, kie­dy jesz­cze żył, kie­dy jesz­cze pro­wa­dził fir­mę, obie­cy­wał, że kie­dy będę już wa­żył sie­dem­dzie­siąt kilo, prze­ka­że ją mnie, ale wa­ży­łem wte­dy szes­na­ście, i po kil­ku la­tach pra­wi­dło­we­go roz­wo­ju miał­bym w za­się­gu dwa­dzie­ścia pięć kilo, a za osią­gnię­cie tej wagi mia­łem zo­stać za­bra­ny na lot jum­bo je­tem, „synu, mu­sisz być wiel­ki i sil­ny, bo cię zdmuch­ną, pa­mię­taj, sła­bych lu­dzi się zdmu­chu­je, po­tem cho­dzą tacy zdmuch­nię­ci po dwor­cach i że­brzą, pa­mię­taj, synu”, więc ja­dłem, ro­słem w siłę, a oj­ciec ma­lał, i kie­dy już osią­gną­łem sto­sow­ną wagę do lotu, oka­za­ło się, że nie pa­mię­ta obiet­ni­cy, „coś so­bie wy­my­śli­łeś, nie za­wra­caj gło­wy, nie je­steś już dziec­kiem”, i tego pod­stę­pu da­ro­wać mu nie mo­głem, prze­sta­łem jeść, i tak zo­sta­ło, pięt­na­ście kilo nie­do­wa­gi i ta prze­klę­ta sła­bość), gdy­by nie ta moja sła­bość, pew­nie bym nie stał te­raz obez­wład­nio­ny, wy­trą­co­ny, przy­ła­pa­ny za rękę w ten idio­tycz­ny spo­sób, moc­nym, zde­cy­do­wa­nym i nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu uści­skiem, ale na­wet nie nie­uprzej­mym, po pro­stu bez­czel­nym (o tak, to do­bre sło­wo)

– Słu­chaj no, mło­dzie­niasz­ku…

(mło­dzie­nia­szek nie wy­ma­ga po­chy­la­nia „ł”, sam jest w so­bie sło­wem-klap­sem, na gołą pupę, je­śli je od­po­wied­nio za­ak­cen­to­wać, w sam raz na tego tu… zbu­do­wa­ne­go tak… jak ko­ściół… trze­ba mi było go po­mniej­szyć…)

– …je­steś bez­czel­ny, nie będę się szar­pał z tobą…

(chy­ba jed­nak zbyt ła­two da­łem za wy­gra­ną, chy­ba mi po­mniej­sze­nie nie wy­szło, bo prze­cież sto­ję, a on sie­dzi, trzy­ma mnie i sie­dzi, sto­ję przy nim jak uczniak na eg­za­mi­nie, mu­szę usiąść, ale je­śli mnie nie pu­ści, ta bli­skość bę­dzie już bli­sko­ścią nie­zno­śną, te­raz przy­najm­niej wi­dać, że zo­sta­łem poj­ma­ny, za rękę, poj­ma­ny za rękę, bez proś­by o po­zwo­le­nie, nie pro­sił mnie o rękę, a już mnie po­jął, zna­czy: poj­mał, ach co ja, co ja, bred­nie, plą­cze mi się wszyst­ko, oplótł, zna­czy: oplą­tał mnie mło­dy że­brak, „wstręt­ny” – bas we­wnętrz­ny mi pod­po­wia­dał, a ja pod­ją­łem, o tak, wstręt­ny że­brak, ohyd­ny, ale za­raz go kon­tra­punk­to­wał ja­kiś nie­zna­ny mi do­tąd, nie­uświa­do­mio­ny we­wnętrz­ny fal­se­cik, „ale jaki pięk­ny że­brak”, oj, no cze­muż za­raz ta­kie sło­wa moc­ne, skąd mi się to pięk­no wzię­ło, nie wol­no nie wol­no, i bas: „swo­łocz ulicz­na, my­dłek-re­ne­gat, rynsz­to­ko­wiec”, a fal­set: „me­szek na kar­ku, twar­de pod­brzu­sze, mię­śnie jak ka­lo­ry­fer, ja­kie pięk­ne kon­tra­sty, jaka wie­lość w jed­no­ści”, w każ­dym ra­zie nie wy­ka­za­łem się w na­le­ży­tym stop­niu mę­sko­ścią („mię­sko­ścią, mięk­ko­ścią, mość miej­sce psiej ko­ści”, pod­po­wia­dał fal­se­cik), po­wi­nie­nem był ra­czej jed­nak już na po­cząt­ku na­wet z buta go, prze­cież za nogę mnie nie zła­pał, ale sko­ro chcia­łem ele­ganc­ko, że niby strze­pu­ję tę rękę jak py­łek, z d m u c h u j ę , chcia­łem ele­ganc­ko, do­stoj­nie, ale nie wy­szło, i te­raz już nie mogę tak po pro­stu go kop­nąć, ode­pchnąć, wy­szarp­nąć, skom­pro­mi­to­wał mnie tym uści­skiem, te­raz to on, s i e d z ą c przede mną do­stoj­nie, mnie trzy­mał, a ja nie mia­łem po­my­słu, ubez­wła­sno­wol­nił mnie tym jed­nym ge­stem nie­spo­dzia­nym, och sta­now­czo już za dłu­go mnie trzy­mał, ale co ro­bić co ro­bić, prze­cież nie za­cznę krzy­czeć, cze­mu aku­rat nikt tędy nie idzie, to może jed­nak le­piej go bu­tem, ach nie, może jesz­cze raz tro­chę ła­god­nie, od­bu­do­wu­jąc do­sto­jeń­stwo)

– Chy­ba nie li­czysz na to, że w tej sy­tu­acji co­kol­wiek ci dam…

(za­ata­ko­wać go, po­są­dzić, ośmie­szyć, z sie­bie na nie­go prze­rzu­cić pod­szep­ty ha­nieb­ne!)

– No do­brze, jak wi­dzę, ty so­bie chcesz tak po pro­stu p o t r z y m a ć mnie za rękę, je­steś taki ro­man­tycz­ny pe­da­łek, co? Chęt­nie bym cię z moją ręką zo­sta­wił, gdy­bym miał ich wię­cej, ale wy­bacz, ta aku­rat jest mi po­trzeb­na, tak się skła­da, że żyję z pra­cy rąk, nie wy­cią­gam ich po nie swo­je pie­nią­dze, chy­ba­bym się ze wsty­du spa­lił…

A ten mil­czy i mil­czy; ja z każ­dym sło­wem wy­po­wie­dzia­nym po­grą­żam się w nie­wo­li, on moje każ­de sło­wo prze­mil­cza, on m n i e prze­mil­cza, i trzy­ma, ma mnie w ręku. Za­czą­łem się po­cić, bo gar­ni­tur, bo ner­wy, bo du­cho­ta, na­tych­miast mi się za­chcia­ło zdjąć ma­ry­nar­kę, ale jak tu zdjąć, sła­błem jesz­cze bar­dziej, sła­bość moja wro­dzo­na, o któ­rej tak dłu­go za­po­mi­na­łem, przez tyle lat uczy­łem się za­po­mnie­nia, ale wciąż da­wa­ła się we zna­ki, po to no­si­łem tar­cze wzo­ro­we­go ucznia na pier­si za­pa­dłej, po to li­ce­al­ne świa­dec­twa z pa­skiem od­bie­ra­łem ręką wiot­ką i drżą­cą z prze­ję­cia (a te­raz na­wet nie mo­gła so­bie pod­rżeć, bo ten mi ją trzy­mał, po­wstrzy­my­wał w swo­im uści­sku nie­zno­śnym), po to dy­plom z wy­róż­nie­niem na za­rzą­dza­niu i od razu sta­no­wi­sko kie­row­ni­cze (mój wiel­ki tata, kie­dy jesz­cze żył), po to, że­bym mu­siał te­raz pro­sić mło­de­go gnoj­ka bez­dom­ne­go (choć kto go tam wie z tą bez­dom­no­ścią, może on bar­dziej do­mny ode mnie, w każ­dym ra­zie na pew­no te­raz bar­dziej dum­ny, dum­ny ze swo­je­go uści­sku; on mnie z dumą przy­ła­pał na sła­bo­ści), że­bym ja jego miał pro­sić o po­zwo­le­nie na zdję­cie ma­ry­nar­ki? Ab­surd, toż to ab­surd.

– To ja­kiś ab­surd!

I usi­łu­ję się uwol­nić, niby pod pre­tek­stem tej ma­ry­nar­ki, ale sam już stra­ci­łem śmia­łość i wia­rę, a nie chcia­łem tra­cić sił, więc te moje po­dry­gi, od któ­rych na­wet nie za­drża­ły mu rzę­sy, ni­cze­go nie zmie­ni­ły, wi­dząc więc, czu­jąc, że on mnie już nie pu­ści tak po pro­stu, tą wol­ną ręką za­czą­łem zdej­mo­wać z sie­bie ma­ry­nar­kę, tą uwię­zio­ną da­jąc de­li­kat­ne zna­ki, że chcia­ła­by po­móc pierw­szej, że te­raz mam za­miar się nie­co ro­ze­brać, psia­krew, cie­pło jest, więc chy­ba mam pra­wo, i tak ner­wo­wo się wi­jąc, bo rę­kaw przy­cia­sny, bo to nie­ła­twe, ja­koś zdją­łem, ale on da­lej nie pusz­cza, więc wisi ta moja ma­ry­nar­ka po­mię­dzy nami, na ręce, z któ­rej jej zsu­nąć nie mogę, bo on nie pusz­cza, bo on nie po­zwa­la, i co wi­dzę, mój Boże, co wi­dzę, wresz­cie się po­ru­szył, nie pusz­cza­jąc mnie, och jak on to zro­bił, prze­ło­żył mnie so­bie z ręki do ręki, no jak on mnie trak­tu­je, prze­kła­da mnie so­bie jak dziec­ko, i moją ma­ry­nar­kę wło­żył na sie­bie, mo­je­go Ar­ma­nie­go ten chły­stek po pro­stu prze­jął ode mnie i jak­by na­wet wy­ko­nał coś w ro­dza­ju dzięk­czyn­ne­go ski­nie­nia, le­d­wie do­strze­gal­nie mru­żąc oczy, on po­my­ślał chy­ba, że ja mu za­miast pie­nię­dzy ma­ry­nar­kę dać po­sta­no­wi­łem, och, i gdy­by mia­ło na tym nie­po­ro­zu­mie­niu sta­nąć, pew­nie pu­ścił­by mnie wresz­cie i wte­dy, och wte­dy już ja bym, och już­ja­bym już­ja­bym mu wte­dy, o, o, o, wy­ja­śnił, wy­tłu­ma­czył, wszyst­ko bym mu, gnoj­ko­wi, po po­li­cję bym za­raz, już bym po­sta­rał się, ale gdzie tam, on tym ski­nie­niem mi niby po­dzię­ko­wał, ale ja­koś tak wzrok za­raz spu­ścił, cze­muż on spusz­cza wzrok, my­ślę, prze­cież nie ze wsty­du, i pod­no­si, i spusz­cza, i ach, zro­zu­mia­łem, że so­bie moje spodnie upa­trzył, ma­ry­nar­ka to za mało, bo prze­cież gar­ni­tur dwu­czę­ścio­wy, on mi spoj­rze­niem swo­im bez­wstyd­nym dał do zro­zu­mie­nia, że ma­ry­nar­ką się nie wy­kpię, że nią się nie wy­ku­pię, kom­ple­cik mu po­trzeb­ny, no te­raz to już na moim miej­scu każ­dy by dał w mor­dę, więc dla­cze­go nie da­łem (sła­bość), na moim miej­scu każ­dy by już wsz­czął rwe­tes (ale to idio­tycz­ne, co ja lu­dziom po­wiem, że mnie fa­cet za rękę trzy­ma i nie chce pu­ścić, w do­dat­ku je­śli w za­się­gu wzro­ku kto­kol­wiek w tym par­ku cho­ler­nym, to same bab­cie z wóz­ka­mi albo mło­de mat­ki, czy mam we­zwać na po­moc ko­bie­tę?), ale ja sta­łem już, zgnę­bio­ny i przy­gwoż­dżo­ny tym przy­ła­pa­niem, i za­miast pro­te­sto­wać, spoj­rza­łem tyl­ko na nie­go po­kor­nie, że może jed­nak prze­sa­dza, chy­ba nie zo­sta­wi mnie bez por­tek (mamo, tato, komu się tu po­skar­żyć), bez por­tek to jest nie fair, ja­kieś za­sa­dy nas chy­ba obo­wią­zu­ją (fal­se­cik: Ja­kie za­sa­dy, prze­cież czu­jesz mro­wie­nie, spodnie dla mło­dzień­ca zdjąć to jak okno otwo­rzyć i po­czuć chłod­ny po­wiew, roz­luź­nij wszyst­ko, pod­daj, od­daj”, bas: „o jak zdej­mę pasa”; ach więc jed­nak zdjąć, to nie­unik­nio­ne), i tak na nie­go spoj­rza­łem, mam nogi krzy­we, jak ja się lu­dziom po­ka­żę, wstyd mnie ze­żre, no, to może ja te spodnie wy­ślę pocz­tą, jak tyl­ko doj­dę do domu i się prze­bio­rę, och, go­tów mu by­łem to wła­śnie obie­cać, przy­siąc, pod­pi­sać na­wet umo­wę, byle mnie pu­ścił, ale gdzie tam, na moje spoj­rze­nie on mnie tyl­ko moc­niej ści­snął, niby nie­znacz­nie, ale spra­wi­ło to na mnie okrop­ne wra­że­nie, jak­by od tej chwi­li jego uścisk le­d­wie do­strze­gal­nie, ale kon­se­kwent­nie się na­si­lał, i przez myśl mi prze­mknę­ło, że je­śli się nie po­spie­szę, on mnie zmiaż­dży, zgnie­cie mój nad­gar­stek jak wy­dmusz­kę, więc po­my­śla­łem, że to jest nie­bez­piecz­ny sza­le­niec, wła­ści­wie trzy­ma mnie na musz­ce, nie mogę go zde­ner­wo­wać, trze­ba ustą­pić, żeby ra­to­wać ży­cie, co tam do­bra do­cze­sne, co tam por­t­ki Ar­ma­nie­go, wszyst­ko da się od­pra­co­wać, a ży­cie ma się jed­no, i grzecz­nie jed­ną ręką za­czą­łem roz­pi­nać pa­sek, gu­zi­ki od roz­por­ka, i wy­da­ło mi się, jak­by uścisk ze­lżał, i po­czu­łem się nie­mal szczę­śli­wy, spiesz­nie i bez pro­te­stów ścią­gną­łem spodnie i wrę­czy­łem mu, a on spoj­rzał mi pro­sto w oczy z taką jak­by ła­god­no­ścią, czu­łem, że po­ja­wia się mię­dzy nami szan­sa na po­ro­zu­mie­nie, że on mnie w grun­cie rze­czy nie skrzyw­dzi, że w grun­cie rze­czy nic ta­kie­go się nie sta­ło, może na­wet mo­gli­by­śmy w in­nych wa­run­kach zo­stać przy­ja­ciół­mi, przy­jął ode mnie spodnie i nie prze­sta­jąc mnie trzy­mać (no, nie że­bym na to od razu li­czył, do­my­śla­łem się, że na wol­ność będę mu­siał za­słu­żyć nie­co bar­dziej spek­ta­ku­lar­nie, ale och po­ja­wi­ła się prze­cież na­dzie­ja na wy­zwo­le­nie, po­ja­wi­ła się nić, po któ­rej mo­głem się z tej mat­ni wy­do­stać, w jego oku po­ja­wi­ła się ja­skół­ka na­sy­ce­nia, a tyl­ko syty mógł mnie zo­sta­wić w spo­ko­ju, tego by­łem pe­wien), za­czął prze­cze­sy­wać moje kie­sze­nie; spo­koj­nym, spraw­nym ru­chem dło­ni wy­jął mój port­fel i spraw­dził jego za­war­tość, wi­dząc zaś ze­staw kart kre­dy­to­wych (nig­dy nie no­szę przy so­bie pie­nię­dzy, ach, to ta­kie ple­bej­skie pła­cić go­tów­ką, ma­wiał oj­ciec), po­pa­trzył na mnie z wy­rzu­tem, kar­cą­co, udzie­lił mi na­ga­ny, lek­ko gło­wą krę­cąc i na po­wrót wzmac­nia­jąc uścisk, jak­by z gnie­wem, wy­jął te­le­fon ko­mór­ko­wy, wy­jął klu­cze do miesz­ka­nia, wy­jął pacz­kę pre­zer­wa­tyw (tu się za­trzy­mał na mo­ment, zwol­nił, wzrok uniósł nie­znacz­nie, rzę­są za­trze­po­tał), do­ko­nał (na mo­ich oczach) in­wen­ta­ry­za­cji (mo­ich) ru­cho­mo­ści, osza­co­wał gry­ma­śnie, jak­by za­wie­dzio­ny, że go nie za­wio­dłem, szu­kał dziu­ry w ca­łej tej kie­sze­ni mo­jej („dziu­ry, dziu­ry” ocho­czo prze­drzeź­niał mnie fal­se­cik) i jej stan­dar­do­wej prze­cie, prze­wi­dy­wal­nej za­war­to­ści, za­war­to­ści, że tak po­wiem, do­sto­so­wa­nej w peł­ni do jego wy­mo­gów, ach, sta­łem i mia­łem już tyl­ko na­dzie­ję, że się za­do­wo­li, że ten po­sag, któ­ry wno­szę do na­sze­go związ­ku, wy­star­czy, by go roz­wią­zać, by­śmy mo­gli nie­pi­sa­ne wa­run­ki ro­zej­mu so­bie mil­czą­co za­twier­dzić, mia­łem na­dzie­ję, że lada chwi­la prze­sta­nie przy­glą­dać się tym moim dro­bia­zgom i uzna­je za god­ne sie­bie, a wte­dy będę już mógł wresz­cie na­cie­szyć się wol­no­ścią, to zna­czy wró­cić do niej, tak nie­opatrz­nie, nie­za­słu­że­nie utra­co­nej, wresz­cie będę mógł prze­stać ster­czeć w miej­scu, będę mógł ru­szyć, gdzie mnie duch po­wie­je, gdzie nogi po­nio­są, ach, te­raz do­pie­ro zro­zu­mia­łem całą tę oko­licz­ność do­tąd prze­dziw­ną i uwie­ra­ją­cą, te­raz do­pie­ro uzna­łem ją za dar opatrz­no­ści, za od­pust ra­czej niź­li do­pust Boży, bo nig­dy nie by­łem wol­ny tak na­praw­dę, bo wol­ny mo­głem się stać, do­pie­ro kie­dy ktoś mnie uwol­ni, a ra­czej usank­cjo­nu­je moją wol­ność, uzna ją choć­by ski­nie­niem gło­wy, wol­no­ści bez wy­zwo­le­nia za­sma­ko­wać nie spo­sób, tak jak cie­pło swój sens zy­sku­je tyl­ko wte­dy, kie­dy się chłód po­zna, kie­dy się w prze­mar­z­nię­ciu do cie­pła za­tę­sk­ni, te­raz do­pie­ro po­czu­łem nie­wy­mow­ną wdzięcz­ność dla mo­je­go cie­mięz­cy, że zła­pał mnie, że za­trzy­mał – po to, by mi po­da­ro­wać wol­ność, oczy­wi­ście po­da­ro­wać nie za dar­mo, oczy­wi­ście mu­sia­łem do­wieść, że do tej­że wol­no­ści praw­dzi­wej doj­rza­łem, że sam, na wła­sną rękę so­bie taką jej na­miast­kę urzą­dzi­łem, i jako tako w jej po­czu­ciu tkwi­łem złud­nym, ale do prze­trwa­nia wy­star­cza­ją­cym (cóż tam szmat­ki fa­ta­łasz­ki pie­nią­dze, tu o wol­ność cho­dzi, taką wol­ność ma­je­sta­tycz­ną, z taką wol­no­ścią będę się te­raz mógł ob­no­sić, bo na nią so­bie za­pra­co­wa­łem, będę mógł po­ka­zy­wać wszyst­kim wo­kół, jaki je­stem wol­ny, nie tak so­bie z uro­je­nia, nie tak sa­mo­zwań­czo, lecz praw­nie, ofi­cjal­nie, ze świa­dec­twem), ach, po­my­śla­łem, że może kie­dy on mnie już pu­ści, nie­śmia­ło po­pro­szę go o cer­ty­fi­kat, ja­kiś taki zwy­kły choć­by świ­ste­czek, na któ­rym on by moją wol­ność uznał, pod­pi­sał i przy­pie­czę­to­wał wzro­kiem, tak­że na wy­pa­dek, gdy­by mnie kto jesz­cze kie­dy za rękę chciał przy­ła­pać, miał­bym glejt że­la­zny (choć, psia­krew, kto wie, raz się zda­rzy­ło na gapę w tram­wa­ju, och wstyd, och ner­wy, mo­tor­ni­czy nie miał bi­le­tów, a mu­sia­łem zdą­żyć, mu­sia­łem, lu­dzi py­ta­łem, pro­si­łem, ale ja­koś nie chcie­li nie mie­li, a tu kon­tro­la, strach taki na­gle w ca­łym cie­le prze­cho­dzą­cy w bo­le­sne po­go­dze­nie, chcia­łem po ci­chut­ku do kie­szon­ki, ale swo­łocz kon­tro­ler­ska uwzię­ła się, za­raz się we trzech ze­szli i jęli wga­piać we mnie, a każ­dy so­bie inną część wy­brał, oglą­da­li mnie po­gar­dli­wie, zwi­sa­jąc od nie­chce­nia na tych po­rę­czach, tak na ręce wy­cią­gnię­tej, tak bez­wstyd­nie bez­rę­ka­wo­wo, żeby było wi­dać, że pach się w tej sfe­rze nie goli, że pa­chy kon­tro­ler­skie za­ro­śnię­te być mu­szą, obo­wiąz­ko­wo rów­nież wąs bez bro­dy, co to go moż­na sku­bać, przy­glą­da­jąc się ko­muś z wy­so­ko­ści przy­ła­pa­nia bez bi­le­tu, w ma­je­sta­cie tej wła­dzy chwi­lo­wej, gru­by wąs i nie­go­lo­na pa­cha to była wi­zy­tów­ka do­ro­słe­go kon­tro­le­ra, tak się zło­ży­ło, że ob­sta­wi­ło mnie trzech ta­kich do­ro­słych, nie żad­ni ter­mi­na­to­rzy-żół­to­dzio­by-go­ło­wą­sy, z któ­ry­mi mógł­bym się wy­kłó­cać, no taki pech, że trzej duzi, aż je­den mi za­czął wy­ga­dy­wać na głos o ła­pów­kach, że on by mógł mnie w tej chwi­li na po­li­cję, przy świad­kach, a tam­ci aż się pa­li­li, żeby na mnie się ze­mścić za swo­je osiem­set zło­tych brut­to i ozię­błe żony, bo mia­łem tecz­kę – bo je­den się w tecz­kę nie­na­wist­nie wga­piał, bo mia­łem kra­wat – bo dru­gi się kra­wa­ta wzro­kiem ucze­pił, bo ja so­bie pa­chy golę i wą­sem się brzy­dzę – bo ten trze­ci tak świ­dro­wał, jak­bym to miał na czo­le wy­pi­sa­ne, no to za­pła­ci­łem peł­ną karę, on wy­pi­sał niby ten do­wód za­pła­ty, na przy­stan­ku prze­nio­słem się do dru­gie­go wa­go­nu, bo wstyd mój i te za­do­wo­lo­ne uśmiesz­ki pa­sa­że­rów, że mi się obe­rwa­ło, sły­sza­łem te ich szep­ci­ki „i bar­dzo do­brze, tacy w ogó­le do tram­wa­ju wsia­dać nie po­win­ni, tyl­ko sa­mo­lo­ta­mi niech se la­ta­jo, kie­row­ców niech se majo pry­wat­nych, niech se pi­nien­dzy nie wie­dzo na co wy­da­wać, ale na gape żeby jesz­cze, hań­ba, to jo tu na­wet je­den przy­sta­nek, wie pani, boje sie prze­je­chać dar­mo, bo to wstyd tak oszu­ki­wać pań­stwo, a tacy zło­dzie­je na koż­dym kro­ku tyl­ko by nos wy­ciuć­kać chcie­li na cacy, i do tego na gape”, no to je­cha­łem da­lej tam, gdzie mnie jesz­cze nie zna­li, upo­ko­rzo­ny, ale bez­piecz­ny, a tu za­raz dru­ga kon­tro­la, je­den z wą­sem i dwóch go­ło­wą­sów, ale z ły­si­na­mi aż pod su­fit, i w czar­nych skó­rza­nych kurt­kach prze­wie­szo­nych przez ra­mię, za­miast wą­sów no­si­li kurt­ki i ły­si­ny, i zno­wu to samo, zwis i wzgar­da, i wy­kład, że mnie jed­na kara nie upo­waż­nia do jaz­dy na gapę, że wi­dać nie zmą­drza­łem, tak ga­moń mi mó­wił przy wszyst­kich, mnie, któ­ry mógł­bym go wy­ku­pić z ro­dzi­ną do pry­wat­ne­go cyr­ku, gdy­bym chciał, mógł­bym go wy­sta­wić w klat­ce w desz­czu i upa­le, gdy­bym chciał, ro­bił­by w moim ogro­dzie za mał­pę na dwie zmia­ny, gdy­bym chciał, ale aku­rat mu­sia­łem tram­wa­jem, i taki gno­jek, bo niby za do­brze by­łem ubra­ny, za do­brze pach­ną­cy, bo niby w ogó­le mia­łem za do­brze, on do mnie „pana stać, to pan za­pła­ci; od kon­tro­le­ra trze­ba było się do­ma­gać bi­le­tu, te­raz mnie to nic nie ob­cho­dzi, że pan masz karę za­pła­co­ną, ja nie je­stem kon­tro­le­rem kar, tyl­ko bi­le­tów, a bi­le­tu pan nie masz”, i znów mu­sia­łem pła­cić), tak, róż­nie to bywa z tymi świst­ka­mi, więc może nie war­to pro­sić, może po pro­stu war­to po­czuć wresz­cie chłód wia­tru owie­wa­ją­ce­go tę od­ci­śnię­tą i spo­co­ną część nad­garst­ka, któ­rą on wresz­cie pu­ści, ach, kie­dy już pu­ści, kie­dyż wy­pu­ści mnie („wy­pie­ści”, ob­le­śnie za­sze­le­ścił we­wnątrz mnie gło­sik)… Gę­sia skór­ka mnie ob­sia­ła, po­czu­łem na­gle taki przy­pływ roz­kosz­nej po­ko­ry, po­czu­łem, że moja bez­wol­ność jest czymś nie­skoń­cze­nie przy­jem­nym, że znio­sę każ­de zło mi za­da­ne z cier­pli­wo­ścią mę­czen­ni­ka, i prze­łkną­łem ślin­kę na samą myśl o tym, że oto je­stem u pro­gu świę­to­ści, bo co­kol­wiek mi się przy­tra­fi, bę­dzie osta­tecz­nym na­ru­sze­niem mo­jej nie­ty­kal­no­ści, a więc pra­wo jest po mo­jej stro­nie, mogę ze sto­ic­kim spo­ko­jem pod­dać się choć­by ła­ma­niu ko­łem, a na­wet z przy­jem­no­ścią, bo je­stem ofia­rą, a on prze­moc ucie­le­śnia, aż na­pły­nę­ły mi do oczu łzy wzru­sze­nia nad wła­snym lo­sem, i skór­ka i ślin­ka i roz­kosz ofiar­nej bier­no­ści za­czę­ły się we mnie zle­wać w jed­no i roz­pusz­czać mnie w swo­im cie­ple, i nie mu­sia­łem już otwie­rać oczu, nie mu­sia­łem już z jego twa­rzy wy­czy­ty­wać ko­lej­nych po­le­ceń, bo na­gle wszyst­ko sta­ło się osta­tecz­nie ja­sne, aby być wol­nym, mu­szę się przed nim otwo­rzyć, mu­szę być zwar­ty i go­to­wy („roz­war­ty”, po­pra­wił mnie in­tro­fal­set) na przy­ję­cie go­ścia, te­raz, kie­dy by­łem o krok od uzna­nia mnie w peł­ni, po­czu­łem, że spły­nął na mnie za­szczyt przy­ję­cia, to zna­czy on przyj­mo­wał mnie do wia­do­mo­ści w za­mian za moje przy­ję­cie go w so­bie, za moje bez­wa­run­ko­we, słod­ko po­kor­ne od­da­nie mu dóbr mo­ich wro­dzo­nych, czu­łem, że nie ma się cze­go bać, jego uścisk był tak prze­ko­nu­ją­cy, zdą­ży­łem do nie­go przy­wyk­nąć, zżyć się z nim, wie­dzia­łem, że nie wol­no mi się bać, że prze­cież strach nie ucho­dzi w tej sy­tu­acji, jak mógł­bym bać się wol­no­ści, i, i, i, i, ummmmm, zjed­no­cze­nie, wstą­pie­nie, po­łą­cze­nie, i kie­dy po­czu­łem, że ko­rzy­sta­jąc z mo­je­go za­pro­sze­nia, sobą mnie za­lud­nia­jąc, daje mi po­czu­cie przy­na­leż­no­ści, roz­luź­nił uścisk, mia­łem już wol­ne ręce, wresz­cie obie ręce moje były wol­ne, choć gdzie in­dziej czu­łem jego nie­de­li­kat­ną obec­ność, ale prze­cież nie o de­li­kat­ność tu cho­dzi­ło, lecz o uświę­co­ne mę­czeń­stwo, i dresz­cze, i dresz­cze, w tej oto hi­sto­rycz­nej chwi­li, fan­fa­ry dresz­czy, fa­jer­wer­ki dresz­czy, ca­ło­do­bo­wa trans­mi­sja te­le­wi­zyj­na i ra­dio­wa dresz­czy, dresz­czo­we orę­dzia, dresz­cze na fla­gach, dresz­cze w ga­ze­tach, dresz­cze w ban­kach, fa­bry­kach i urzę­dach, con­fet­ti dresz­czy, desz­cze dresz­czy, dresz­czo­we hej­na­ły, dresz­cze w su­per­mar­ke­tach, mul­ti­plek­sach i aqu­apar­kach, dresz­cze na stra­ga­nach, na po­let­kach i w sto­do­łach, dresz­cze w re­per­tu­arze kin i fil­har­mo­nii, dresz­cze na bank­no­tach, mo­ne­tach, re­je­stra­cjach, dresz­cze w do­wo­dach toż­sa­mo­ści, dresz­cze w kra­wa­tach, ście­gach i ko­lo­rach ko­szul, dresz­cze na ję­zy­kach, dresz­cze w ję­zy­ku, dresz­cze w ku­becz­kach sma­ko­wych, wresz­cie dresz­cze od Bał­ty­ku po Gi­bral­tar ………………………………
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: