Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wieczornice. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wieczornice. Tom 3 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 299 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WIE­CZOR­NI­CE

WIE­CZOR­NI­CE

Po­wiast­ki, Cha­rak­te­ry, Ży­cio­ry­sy

I PO­DRÓ­ŻE

PRZEZ

LU­CY­ANA SIE­MIEŃ­SKIE­GO

WIL­NO.

Na­kła­dem i dru­kiem Jó­ze­fa ZA­WADZ­KIE­GO

1854

TOM TRZE­CI.

Po­zwo­lo­no dru­ko­wać, z obo­wiąz­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry pra­wem ozna­czo­nej licz­by exem­pla­rzy. Wil­no, 7 Paź­dzier­ni­ka 1853 roku

Cen­zor Pa­weł Ku­kol­nik,.

PO­WIEŚĆ NIE­PO­DOB­NA DO PRAW­DY.

I.

Je­cha­łem pew­ne­go razu wo­zem pocz­to­wym do To­ru­nia. Było to na wio­snę; trakt wio­dą­cy przez ży­zne Ku­ja­wy lubo nie­bo­ga­ty w ro­man­tycz­ne wi­do­ki, zaj­mu­ją­cym jest: jak da­le­ko okiem za­się­gniesz, wi­dzisz do­brze upraw­ne i buj­ne łany; dwo­ry przy­ozdo­bio­ne, wie­śnia­cze cha­ty po­rząd­ne, a lud rześ­ki i czer­stwy przy­po­mi­na­ją­cy we­so­łe­go miesz­kań­ca oko­lic Kra­kow­skich. Wresz­cie i wspo­mnie­nia hi­sto­rycz­ne, lubo z za­mierz­chłych wie­ków, na­da­ją urok tym stro­nom. Nie­dar­mo wzrok wy­tę­żam chcąc do­pa­trzeć Go­pła, a przy­najm­niej ster­czą­cej na wi­do­krę­gu my­szej wie­ży;

nie­dar­mo wy­py­tu­jesz, gdzie Zło­to­ry­ja i Szar­lej, sław­ne ry­cer­skie­mi przy­go­dy tego wo­jen­ne­go mni­cha Wła­dy­sła­wa Bia­łe­go; – wresz­cie z cie­ka­wo­ścią wy­glą­dasz Gniew­ko­wa tej nie­gdyś sto­li­cy udziel­ne­go księ­stwa. Lecz mi­nąw­szy Ino­wro­cław, naj­głów­niej­sze mia­sto w Ku­ja­wach – dro­ga sta­je się na za­bój nud­ną: zbo­że ni­kłe, zie­lo­ność rzad­ka–ist­na Sa­ha­ra; gdzie spoj­rzysz, pia­ski i lasy so­sno­we, a ra­czej kar­ło­wa­te krza­ki. Po­cie­sza­łem się na­dzie­ją, że przy­najm­niej Gniew­ków wy­na­gro­dzi mi uprzy­krzo­ną dro­gę; ale otoż i ów gród ksią­żę­cy: li­chych kil­ka­dzie­siąt sza­ter ży­dow­skich, i wszyst­ko!–A gdzież daw­ny za­mek? gdzie ru­iny?– Po­ka­za­no mi jak­by wał ja­kiś wy­so­ki, na któ­re­go wierz­chu stat z po­tęż­ne­mi skrzy­dła­mi wia­trak… Zresz­tą żad­nej le­gen­dy, żad­ne­go po­da­nia, jak­by te miej­sca nig­dy nie­mia­ły dzie­jo­wej prze­szło­ści!

To mię na­ba­wi­ło wca­le kwa­śne­go hu­mo­ru. Sto­jąc na szczy­cie wału, roz­my­śla­łem z bo­le­ścią, że prze­szłość na­sza pa­dła jak ka­mień w wodę; wpraw­dzie zo­stał po niej sła­by ślad w su­chych kro­ni­kach, lecz w ży­wej pa­mię­ci ludu tak mało zo­sta­ło. Je­że­li bo­wiem są ja­kie wspo­mnie­nia, to tak mgli­ste, tak sfał­szo­wa­ne for­mą ob­cej le­gen­dy, że fi­zy­ono­mii praw­dzi­wej do­pa­trzeć nie­zdo­łam.

W tem pocz­ty­lion za­trą­bił do wsia­da­nia. Po­śpie­szy­łem do dy­li­żan­su.

– Szwa­grze! wie­le mil jesz­cze do To­ru­nia? za­ga­dłem cho­dzą­ce­go le­ni­wie oko­ło koni.

– Czte­ry, od­parł.

– A dro­ga jaka?

– Szcze­ry pia­sek.

Czte­ry mile–szcze­ry pia­sek – fleg­ma­tycz­ny pocz­ty­lion – fleg­ma­tycz­ne ko­nie – wo­zi­sko cięż­kie – to­wa­rzy­stwo z lan­dwe­rzy­sty i li­be­ral­ne­go żyda, to śmierć! skoń­czę gdzieś z nu­dów śmier­tel­nych…

Z ta­kiem uspo­so­bie­niem sta­wia­łem nogę na sto­pień dy­li­żan­su; w tem grzecz­ny kon­duk­tor przy­sko­czył, chcąc mi po­módz do wsia­da­nia, i za­raz do­dał: Je­że­li panu go­rą­co, mo­żesz sia­dać ze mną na przo­dzie; ale przez to po­zba­wisz się pan mi­łej kom­pa­nii.

Spoj­rza­łem mu ostro w oczy, my­śląc, że so­bie żar­tu­je.

– Pięk­na mi kom­pa­nia–rze­kłem; je­den du­sił mię śmier­dzą­cym ka­na­strem, dru­gi głu­pią roz­mo­wą! wolę sie­dzieć na przo­dzie.

– Ale tam­tych już nie­ma, po­chwy­cił kon­duk­tor; wsa­dzi­łem ich do baj­wa­ge­nu, tu­taj sami pol­scy pa­no­wie, ja­cyś wo­ja­że­ry…

Po­la­cy, wo­ja­że­ry – wca­le po­nęt­ne to­wa­rzy­stwo do skró­ce­nia nud­nej dro­gi! Wsia­dłem więc bez dłu­gie­go na­my­słu, i po­wi­ta­łem ski­nie­niem gło­wy mo­ich trzech to­wa­rzy­szy, któ­rzy za­pew­ne sły­sząc roz­mo­wę z kon­duk­to­rem, grzecz­nym od­po­wie­dzie­li uśmie­chem.

Usa­do­wiw­szy się jak moż­na naj­wy­god­niej w naj­nie­wy­god­niej­szem pu­dle, ru­szy­li­śmy lek­kim truch­tem po pia­sku.

Ba­daw­czem spoj­rze­niem zmie­rzy­łem mo­ich to­wa­rzy­szy po­dró­ży. Dwaj sie­dzą­cy na przo­dzie do­brej tu­szy, z ogo­rza­łą twa­rzą, pięk­nym wą­sem, wy­glą­da­li na wła­ści­cie­li ziem­skich, gdzieś za­pew­ne z po­wia­tów chle­bo­rod­nych, bo z po­li­to­wa­niem mó­wi­li o nędz­nej gle­bie oko­lic Gniew­ko­wa. Trze­ci, sie­dzą­cy obok mnie, zdał się być ich zna­jo­mym, przy­by­łym z da­le­ka. Do­my­śli­łem się tego z pierw­szych słów i ubio­ru; miał bo­wiem lel­ki kasz­kie­cik an­giel­ski i blu­zę z su­ro­we­go je­dwa­biu; włos dłu­gi spa­da­ją­cy na ra­mio­na, jak ar­ty­sta lub bursz nie­miec­ki; oku­la­ry na no­sie i twarz bla­dą bez żad­nej ko­sma­ci­zny, z wy­ra­zem bar­dziej zmę­czo­nym niż me­lan­cho­licz­nym; po­zna­łem tak­że po ha­wań­skiem cy­ga­rze któ­re pa­lił, po czę­stej mie­sza­ni­nie fran­cuz­czy­zny i gru­bej nie­zna­jo­mo­ści w rze­czach miej­sco­wych, że na­le­żał wię­cej do miej­skie­go świa­ta, a po cy­ta­tach Pa­ry­ża i Lon­dy­nu, że pe­re­gry­nant zna­ją­cy le­piej cu­dze kąty niż swo­je.

Roz­mo­wa z po­cząt­ku z róż­nej becz­ki to­czo­na, jak zwy­kle bywa mię­dzy nie­zna­jo­my­mi, co­raz sta­wa­ła się wię­cej oży­wio­ną, mia­no­wi­cie gdy­śmy w piasz­czy­sty bor wje­cha­li. Zra­zu przed­mio­ty go­spo­dar­skie, land­sza­fto­we, były na sto­le; da­lej cóś się za­rwa­ło z po­li­ty­ki dzien­nej, ale że­śmy się pra­wie na jed­no dziw­nym tra­fem zgo­dzi­li, upa­dła nie­znaj­du­jąc opo­zy­cyj­ne­go gło­su. Że zaś mój są­siad cią­gle od­no­sił się do tego, jak­to tam we Fran­cyi lub An­glii, rzecz się wsz­czę­ła o po­dró­żach. Przed­miot ten, kon­tra­stu­ją­cy z le­ni­wem wle­cze­niem się po pia­sku, i zę smut­nym cie­ni­stym Ja­sem, a naj­bar­dziej po­ru­sza­ją­cy żył­kę na­sze­go wo­ja­że­ra, oży­wił się nie tyle przez wca­le nie­cie­ka­wą po­wieść jed­ne­go szlach­ci­ca o po­dró­ży do Ma­rien­ba­du i Gre­fen­ber­gu, a dru­gie­go o wy­pra­wie ze zbo­żem do Gdań­ska, – ile na­stę­pu­ją­cym ustę­pem, w któ­rym ów bla­dy wo­ja­żer skre­ślił swo­ją przy­go­dę; acz­kol­wiek ta po wie­le razy wy­wo­ła­ła na twa­rzach trzech słu­cha­czy uśmiech nie­do­wie­rza­nia, a na­wet gło­śną pro­te­sta­cyę – mimo tego tak skró­ci­ła nam dro­gę, że kie­dy skoń­czył–otoż i To­ruń! za­wo­ła­li­śmy jed­no­gło­śnie: kto­by się był spo­dzie­wał, że to tak bli­sko!

Wszak­że niech ta uwa­ga nie­uprze­dza czy­tel­ni­ków mo­ich, że opo­wia­da­nie to rów­nie ich za­in­te­re­su­je, jak mnie pod­ów­czas. Pro­szę bo­wiem pa­mię­tać, że komu nudy gro­żą na kil­ka go­dzin, a ma wy­bie­rać mię­dzy nie­wy­god­nem drze­ma­niem, z któ­re­go co chwi­la bu­dzić się musi przez stuk­nię­cie po­wo­zu o ko­rzeń, lub sturch­nię­cie są­sia­da, a mię­dzy opo­wia­da­niem choć­by naj­mniej z praw­dą zgod­nem – wy­bie­rze ostat­nie z pro­stej ra­chu­by: czy tak czy owak nikt mi spać nie za bro­ni; je­śli zaś opo­wia­da­nie cie­ka­we, go­dzi­ny nud­ne jak mgnie­nie ule­cą.

Ależ wróć­my do rze­czy. Wła­śnie moi go­spo­da­rze wpa­dli byli na ma­te­ryą bar­dzo po­spo­li­tą, a ma­ją­cą prak­tycz­ną po­wa­gę mia­no­wi­cie u hrecz­ko­sie­jów, że pie­nią­dze wszyst­ko ro­bią.

By­łem pe­wien, że wo­ja­żer, któ­ry mi na nie­odrod­ne dziec­ko wie­ku wy­glą­dał, uzna war­tość tej ma­xy­my, tem wię­cej, gdy ma­jąc w ży­wej pa­mię­ci wszyst­kie prze­py­chy Pa­ry­ża i Lon­dy­nu, roz­ko­sze i roz­ryw­ki ele­ganc­kich sto­lic świa­ta, wie­dział z do­świad­cze­nia, że he­spe­ryj­ski ten owoc do­stęp­nym jest tyl­ko dla tych, co mają dużo, bar­dzo dużo pie­nię­dzy: bo zresz­tą żą­dza uży­wa­nia we­szła dziś w krew, jak nie­gdyś za in­nych wie­ków żą­dza szu­ka­nia przy­gód ry­cer­skich. Ale jak­że się zdu­mia­łem, gdy on, wy­rzu­ca­jąc ka­wa­łek nie­do­pa­lo­ne­go cy­ga­ra za okno, za­wo­łał:

– Moi pa­no­wie! twier­dzi­cie że pie­niądz jest wszyst­kiem–nie­prze­czę. W dzi­siej­szym świe­cie gdzie nic nie­masz ta­kie­go coby nie było do ku­pie­nia, ma­xy­ma ta ma wiel­ką stro­nę prak­tycz­ną.

A jed­nak­że, gdy­by każ­de­mu z was dano tyle, tyle pie­nię­dzy, że każ­de z naj­sza­leń­szych żą­dań mo­gły­by za­spo­ko­ić–wie­cie, coby się sta­ło?…

Tu dwaj szlach­ci­ce spoj­rze­li na nie­go ta­kim wzro­kiem, jak­by chcie­li po­wie­dzieć: spró­buj tyl­ko i daj, a już po­ra­dzi­my so­bie…

– Oto, mó­wił da­lej–za­bra­kło­by wam w koń­cu żą­dań, siły uży­cia pręd­ko zu­ży­te, wy­ro­dzi­ły­by prze­syt, a z nim śmier­tel­ną nudę i ten nie­po­kój we­wnętrz­ny, któ­ry do­pie­ro wte­dy krzy­czy ogrom­nym gło­sem, gdy nie­ma z czem wal­czyć, ani się o co ubie­gać…

– Uży­wa­li­by­śmy roz­sąd­nie, od­po­wie­dzie­li oba ra­zem.

– Tak się to mówi; ale chęć uży­cia jest jak pra­gnie­nie: im wię­cej je ga­sisz, tem sil­niej pali. Wszyst­ko co mó­wię, mó­wię z do­świad­cze­nia – mia­łem bo­wiem żywy przy­kład na czło­wie­ku, któ­ry miał zło­ta ile za­pra­gnął, a jed­nak bar­dzo był nie­szczę­śli­wym; mia­łem przy­kład i na so­bie, gdy pa­lo­ny żą­dzą po­sia­da­nia skar­bów, omal żem nie­zo­stał naj­więk­szym zbrod­nia­rzem… cały mój po­rzą­dek we­wnętrz­ny prze­wró­cił się i su mie­nie za­głu­chło… ze­sze­dłem do rzę­du naj­po­dlej­szej isto­ty… Samo wspo­mnie­nie już mię na­peł­nia wstrę­tem do sie­bie sa­me­go.

Uciął – a z nas nikt nie­śmiał ode­zwać się, tak prze­ni­ka­ją­cym był jego głos uro­czy­sty, a ra­czej Iak po­żą­da­ną za­po­wie­dzia­na hi­sto­ry­ja–on tym­cza­sem wy­jął świe­że cy­ga­ro, za­pa­lił, i tak po chwi­li za­czął:

– W roku 183–z Hej­del­ber­gi, gdzie z wiel­kiem za­mi­ło­wa­niem słu­cha­łem wy­kła­du Za­cha­rii i Ger­wi­nu­sa, po­je­cha­łem do Ba­den szu­kać roz­ryw­ki i wy­tchnie­nia po mo­zol­nej pra­cy. Roz­ry­wek do­star­czy­ło to uro­cze miej­sce, ale wy­tchnie­nia nie mo­głem zna­leźć. Raz żem się za­cią­gnął pod sztan­dar pew­nej ład­nej roz­wód­ki, któ­ra zwy­cza­jem na­szych mod­nych dam war­szaw­skich, nig­dy nie­po­sie­dzia­ła na miej­scu, tyl­ko co dzień, co go­dzi­na wy­my­śla­ła co­raz nowe wy­ciecz­ki w oko­licz­ne zam­ki, a na­wet, kie­dy­śmy wszyst­ko zwie­dzi­li co było do zwie­dze­nia, ka­za­ła mi jesz­cze po kil­ka go­dzin kłu­so­wać w swo­im or­sza­ku na na­ję­tym bie­gu­nie–po­wtó­re, że ru­le­ta fa­tal­ny mia­ła po­ciąg dla mnie, po­ciąg bę­dą­cy pra­wie na rów­ni z cza­ru­ją­cą siłą jej spoj­rzeń i uśmie­chu. Ten spo­sób ży­cia wpra­wia­ją­cy w grę dwie naj­po­tęż­niej­sze na­mięt­no­ści–mi­łość i żą­dzę zło­ta–utrzy­my­wał mię cią­gle w sta­nic go­rącz­ki pa­lą­cej, tem wię­cej, gdym się prze­ko­nał, że rów­nie oczy tej za­lot­nej i świa­to­wej ko­bie­ty, jak i koło for­tu­ny, w któ­re rzu­ca­łem moje lu­ido­ry–zdra­dza­ły mię naj­oczy­wi­ściej. Al­bo­wiem oso­ba moja słu­ży­ła pięk­nej War­sza­wian­ce za płasz­czyk do rze­czy­wi­ste­go ro­man­su z pew­nym dy­plo­ma­tą, co mię w naj­więk­szą wście­kłość wpra­wi­ło, bora za­wsze wie­rzył, że przy­najm­niej na polu mi­ło­ści try­umf bę­dzie na mo­jej stro­nie. Nie­szczę­śli­wy w ko­cha­niu, po­wi­nie­nem był zna­leźć szczę­ście w grze–tak przy­najm­niej przy­sło­wie uczy, je­śli nie do­świad­cze­nie; ale i tu nie­le­piej się wio­dło…, Spo­ry wo­re­czek zło­ta, przy­sła­ny mi od dzia­du­nia na po­dróż do Szwaj­ca­ryi i Włoch, któ­ra mia­ła po­słu­żyć do osta­tecz­nej mo­jej ogła­dy i kul­tu­ry, nie­zmier­nie ze­szczu­plał. Do wszyst­kich tych przy­czyn do­daw­szy jesz­cze jed­ną, to jest wiel­kie znu­że­nie i nie­smak, mu­siał się z nich wy­ro­dzić krok sku­tecz­ny, czy­li pręd­szy wy­jazd z Ba­de­nu ni­żem się spo­dzie­wał.

Było to wła­śnie na dzień przed moim wy­jaz­dem do Hej­del­ber­gi, gdzie do­brze zna­jo­my w ca­łym mie­ście, mo­głem kil­ka mie­się­cy prze­żyć na kre­dyt, za­nim­by nowy su­kurs od dzia­du­nia nie­nad­szedł. Za­ję­ty skła­da­niem mo­ich rze­czy i dłu­gim ob­ra­chun­kiem z obe­rży­stą, któ­ry pra­wie do resz­ty wy­próż­niał pie­nięż­ne moje za­so­by, wi­dzę wcho­dzą­ce­go ka­pi­ta­na G. jed­ne­go z ro­da­ków mo­ich, słu­żą­ce­go w woj­sku pru­skiem a ba­wią­ce­go w Ba­de­nie tak­że dla ja­kie­goś ro­man­su, i dla ru­le­ty.

– Jak to? ty wy­jeż­dżasz Al­fon­sie?–za­wo­łał zdzi­wio­ny–wy­jeż­dżasz kie­dy się w naj­lep­sze za­czy­na­my ba­wić,– kie­dy co­raz wię­cej osób z po­znań­skie­go przy­by­wa?…!

– Po­ka­zu­je się żem przy­był za­wcze­śnie – od­rze­kłem, nie­prze­sta­jąc pa­ko­wać tłu­mo­ku.

– A twój­że ro­mans z pięk­ną roz­wód­ką?

– Była to tyl­ko rola go­ścin­na; sta­ły kon­trakt otrzy­mał kto inny.

– A ru­le­ta, w któ­rą tak szczę­śli­wie gra­łeś?… –Zdra­dzi­ła mię rów­nie jak ko­chan­ka. –Nie­roz­pa­czaj, kto mło­dy i przy­stoj­ny, w mi­ło­ści i grze od­wet mu słu­ży–zo­stań z nami. –Nie moge…

– Co za upor I a za­ło­żę się żeś jesz­cze wszyst­kich oso­bli­wo­ści Ba­de­nu nie­wi­dział, do­dał żar­to­bli­wym uśmie­chem.

– Wąt­pię–w to­wa­rzy­stwie mo­jej roz­wód­ki do­tar­łem wszę­dzie…

– Je­że­li tak, to mu­sia­łeś po­znać owe­go dzi­wa­ka, al­che­mi­stę?…

– Al­che­mi­stę?… Nie­znam go–ale się do­my­ślam, że ja­kiś pe­dant nie­miec­ki chcąc uobec­nić so­bie śred­nie wie­ki, przy­jął na sie­bie tę głu­pią rolę…

– My­lisz się–to nasz ro­dak. W Ber­li­nie cho­dził na far­ma­cyę, a te­raz tu sie­dzi w zruj­no­wa­nej cha­łup­ce za mia­stem i pra­cu­je za­pew­ne nad od­kry­ciem fdo­zo­ficz­ne­go ka­mie­nia.

Na­zy­wa się Mro­czek…

– Mro­czek?–znam go jak zły sze­ląg, jesz­cze ze szkół w Po­zna­niu–za­wsze cóś sma­żył w ty­giel­kach, i cią­gle ta­jem­ni­czo mó­wił o wiel­kiem od­kry­ciu… Mu­szę od­no­wić zna­jo­mość z tym ory­gi­na­łem.

– Idąc tu spo­tka­łem go–wła­śnie krę­cił się przed do­mem, jak­by kogo szu­kał–a przy­stą­piw­szy do okna–oto masz!–za­wo­łał–wska­zu­jąc pal­cem, pa­trzaj–ten bla­dy, roz­czo­chra­ny i za­ro­sły męż­czy­zna w nie­bie­skiej blu­zie.

– Mu­szę go wi­dzieć!– prze­cież to szkol­ny ko­le­ga.

Za chwi­lę by­li­śmy na uli­cy. Ka­pi­tan po­strze­gł­szy ko­goś ze zna­jo­mych, przy­cze­pił się don, a ja już cie­ka­wo­ścią zdję­ty, już wzru­szo­ny po­wierz­chow­no­ścią tego bie­da­ka, po­spie­szy­łem za nim. Z da­le­ka mo­głem przy­pa­trzyć się jego wy­żół­kłej twa­rzy, oczom za­pa­dłym, któ­re by­najm­niej nie wy­ra­ża­ły obłą­ka­nia, ale pe­wien ro­dzaj dumy i na­tchnie­nia. Blu­za wy­pło­wia­ła i po­ła­ta­na, usta jak­by go­rącz­ką gło­du spa­lo­ne, ka­za­ły się do­my­ślać, że wal­czył z naj­ostat­niej­szą nę­dzą. Ser­ce mi się ści­snę­ło na wi­dok nie­gdyś ko­le­gi szkol­ne­go… Po­sta­no­wi­łem nie­spusz­czać go z oka.

Bie­dak za­trzy­mał się przed prze­kup­ką, u któ – r mmmm)

że mło­dzie­niec ten miał tak po­ry­wa­ją­cą wy­mo­wę, wia­rę tak sil­ną w to co przed­się­wziął do­ko­nać, wy­rze­cze­nie się tak wiel­kie, a na­dzie­je tak roz­le­głe, że acz mi­sie zdał mo­no­ma­nem, nie­mo­głem się oprzeć chwi­lo­we­mu wpły­wo­wi, jaki wy­warł na ra­nie; był­bym ostat­nią ko­szu­lą z nim się po­dzie­lił. Szczę­ściem zo­sta­ło mi cóś wię­cej, bo jaki dzie­sią­tek lu­ido­rów oca­lo­nych z smo­czej pasz­czy ru­le­ty – po­sze­dłem za­tem pierw­szem do­brem uczu­ciem, i od­li­czyw­szy w kie­sze­ni pięć lu­ido­rów wci­sną­łem mu je w rękę.

Roz­pła­kał się jak dziec­ko. Spy­tał o wła­ści­wy mój po­byt i do­dał, że ta mała oiia­ra sto­krot­ny zysk mi przy­nie­sie. Za­pew­ne–po­my­śla­łem w du­chu–sto­su­je sło­wa ewa­nie­lii, że kto daje ubo­gie­mu, ku­pu­je so­bie kró­le­stwo nie­bie­skie. Uści­skaw­szy bie­da­ka, raz jesz­cze na od­chod­nem, i ży­cząc mu po­myśl­ne­go skut­ku jego do­cie­kań, na­za­jutrz sko­ro świt po­je­cha­łem do Hej­del­ber­gi.

II.

Bli­sko rok mi­nął od one­go spo­tka­nia się z Mrocz­kiem. By­łem pew­ny, że bie­dak skoń­czył gdzie w domu sza­lo­nych.– Wresz­cie nie­mia­łem na­wet cza­su my­śleć o nim, bo za­pa­liw­szy się do me­cha­nicz­nych wy­na­laz­ków, po­sta­no­wi­łem kształ­cić się w An­glii, tej sto­li­cy ma­chin. Przy­byw­szy do Lon­dy­nu o bar­dzo szczu­płym fun­du­szu, uda­łem się za­raz do nie­któ­rych na­der za­cnych lor­dów, ci przy­ję­li mię uprzej­mie i zro­bi­li na­dzie­ję, że jeż­li nie za­trud­nie­nie,przy­najm­niej szczu­płą po­moc będę mógł zna­leźć, co mię dość uspo­ko­iło, bo prę­dzej Póź­niej po­czci­wy dzia­du­nio, acz za­pew­ne po­dą­sa­ny na mnie, żem nauk uni­wer­sy­tec­kich od­bie­żał, nie­omiesz­ka za­si­lić mię jaką set­ką du­ka­tów. Po ca­ło­dzien­nych ła­że­niach po róż­nych pro­tek­to­rach, wra­ca­łem pew­ne­go wie­czo­ra do mego ho­te­lu, i gdym klu­cza żą­dał od por­ty­era, wi­dzia­łem jak ga­lo­no­wa­ny lo­kaj od­da­wał mu kar­tę, mó­wiąc: pro­szę ją wrę­czyć panu Al­fon­so­wi Z…. świe­żo przy­by­łem Po­la­ko­wi, któ­ry tu miesz­ka. Po­czem od­szedł, po­trą­ca­jąc mię łok­ciem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: