Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wiedziałam, że tak będzie! - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 listopada 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wiedziałam, że tak będzie! - ebook

Co byś zrobiła, gdybyś została milionerką?Jeszcze tego samego dnia rzuciłabyś pracę? Pojechałabyś w podróż dookoła świata? Wykupiłabyś całą zimową kolekcję Armaniego? Wykupiłabyś letnią kolekcję Armaniego? Pochwaliłabyś się najbliższym, czy wielomilionowa wygrana byłaby twoją najskrzętniej skrywaną tajemnicą? 

Weronika, najbliższa przyjaciółka Laury, właśnie została milionerką. Podczas ostatniego pobytu we Włoszech na chybił-trafił wygrała w loterii Superenalotto kilkanaście milionów euro. W tej sytuacji nie robią już na niej wielkiego wrażenia ostatnie wyczyny jej męża, który niedawno ją zdradził i mówiąc wprost, puścił z torbami. Kwotą wygranej postanawia podzielić się z Laurą. Kobiety  razem wyruszają do Mediolanu, by odebrać pieniądze i znaleźć odpowiedź na pytanie, czego tak naprawdę chcą od życia, teraz gdy mogą mieć niemal wszystko.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0225-7
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I ALE NUMER!

Wyją syreny. Śni mi się, że wyją syreny. Jezusie Maryjo, niech ktoś coś z tym zrobi. Otwieram jedno oko. Nie śnię chyba, skoro jedno oko mam otwarte. Syrena wyje jak oszalała. Biorę komórkę – padła bateria. Drzwi! Domofon. Domofon mi wyje! Rzucam okiem na budzik: druga czterdzieści osiem. Może jest pożar i strażacy mnie budzą? Ale domofonem?! Ziewając, człapię do drzwi.

– Halo?

– Otwórz, to ja – słyszę.

– Wera?

– No Wera, otwieraj.

Zanim Weronika wjechała na szóste piętro, wszystkie neurony, które posiadam, zostały postawione w stan gotowości. Co się stało? Coś musiało się przecież stać. Coś poważnego. Weronika przechodzi ciężkie chwile. Przyłapała tego dziada, swojego eksmęża, na zdradzie. Boli tym bardziej, że nową wybranką jego serca i prześcieradła jest dawna uczennica Weroniki. Właściwie nie tak bardzo dawna, bo dziecię maturę zdało zaledwie dwa lata temu.

Wstyd, obciach i żenada. Całe miasto o tym trąbi. Kobietom jest jej żal, faceci mu zazdroszczą. Taki podział na Wenus i Marsa zapanował.

Weronika weszła blada i superpoważna. W drodze do dużego pokoju rzuciła zdawkowe „musimy poważnie porozmawiać” i osunęła się na kanapę.

– Co się dzieje? – zapytałam, chyba bojąc się odpowiedzi.

– Przepraszam, że w środku nocy cię nachodzę… próbowałam dzwonić…

– Bateria – mruknęłam.

– Moje życie…

– Kochana, będzie dobrze. Po burzy w końcu wychodzi słońce. Zawsze możesz na mnie liczyć. Nawet w środku nocy!

Przytuliłam ją.

– Wiem.

Weronika oprócz dalekiej ciotki i jej córki nie ma nikogo. Jest jedynaczką, a rodzice zginęli w wypadku samochodowym tydzień po tym, gdy dostała się na studia. Mimo że w jej domu bywałam prawie codziennie, tatę Weroniki widywałam rzadko. Wykładał historię na uniwersytecie i gdy nie pracował, to albo buszował w jakichś archiwach, albo zaszywał się w domu z książką, wymagając od domowników, by byli cicho. Żadnej głośnej muzyki, żadnego biegania. Wyjątkiem były imprezy urodzinowe, kiedy mogłyśmy się wyszaleć i wyskakać. Żeby uniknąć problemów z sąsiadami, tata osobiście uprzedzał ich, że nastąpi nastolatkowe szaleństwo. Życiem rodzinnym za bardzo się nie interesował, od tego była mama, a w wychowanie Werki zaingerował tylko raz – gdy mając szesnaście lat, bardzo chciała pojechać z koleżankami na festiwal do Jarocina. Zgodził się, pod warunkiem że przed wyjazdem upodobni się do większości bawiącej tam młodzieży: ogoli śliczne kasztanowe włosy i postawi sobie na cukier irokeza. Nie pojechała. Czasem wydawało mi się, że Werka wyszła za mąż nie z miłości do Rudego, lecz że pragnęła założyć rodzinę. Chciała mieć się o kogo troszczyć. Życie to niestety zweryfikowało – rodzina męża była rodziną męża, nie jej. Nie miała dzieci i całe życie poświęciła młodzieży w liceum, w którym uczyła geografii. I spodziewała się wszystkiego, poza jednym, że uczennica odbije jej męża.

Panią Lucynę, mamę Weroniki, pamiętam tak dobrze, jakbym widziała ją wczoraj. Miała długie ciemne włosy, które zawsze upinała w kok, nosiła lekko rozkloszowane spódnice za kolano i piekła najlepsze na świecie ciasto drożdżowe ze śliwkami. Nie pracowała, bo chciała zajmować się Weroniką, ciągle jednak miała coś do roboty. Działała w komitecie rodzicielskim, jeździła z nami na wycieczki, dbała o zieleń przed blokiem, a w dużym pokoju hodowała ogromne paprotki. Co jakiś czas brałam od niej dla mojej mamy zaszczepkę, która, do dziś nie wiem dlaczego, u nas przeżywała nie dłużej niż kilka miesięcy.

– Pamiętasz, jak poleciałam do Rzymu szukać dowodów zdrady? – spytała Weronika.

– Jasne.

Jak mogłabym zapomnieć? To była podróż jej życia! Przez piętnaście lat małżeństwa Rudy zabrał Weronikę tylko na działkę na wieś, bo miał pomalować babci płot, oraz do Ustronia, bo zapragnął odwiedzić swoją szanowną matkę w sanatorium. Dziecię – tak nazwałyśmy jego kochankę – w ciągu kilkumiesięcznej znajomości zabrał za to na kilka dni do Rzymu, na weekend do Berlina, Paryża i do Eurodisneylandu (sic!).

– Zrobiłam wtedy coś, czego w całym moim życiu nie zrobiłam. I już nigdy więcej nie zrobię.

– Spędziłaś upojną noc w ramionach jakiegoś Giuseppego czy Carla?

– Nie. Zagrałam w Enalotto.

– „Ena” co?

– Enalotto. To włoski totolotek.

– I?

– Siedemnaście milionów czterysta osiemdziesiąt trzy tysiące dwieście dwadzieścia cztery – powiedziała grobowym tonem.

– Co?! – Moje właśnie obudzone neurony odmówiły współpracy.

– Euro – sprecyzowała.

– Że co?!

– Wygrałam siedemnaście milionów osiemdziesiąt trzy tysiące dwieście dwadzieścia cztery euro.

Z wrażenia usiadłam na podłodze obok kanapy i zapaliłam lampkę stojącą na stercie książek.

Nie wiem, czy milczałyśmy, patrząc sobie w oczy sekundę, minutę czy godzinę. Wreszcie zapytałam głosem tak grobowym, jakby wygranie niewyobrażalnej fortuny było największą katastrofą, jaka może przydarzyć się w życiu:

– I co teraz?

– Teraz potrzebuję twojej pomocy.

Rudy próbował zabrać Weronice wszystko, co się da, także godność. Zresztą wiele razy, na przykład gdy kiedyś popił w sylwestra, nazwał ją przy wszystkich wydmuszką, bo nie mogła zajść w ciążę. Oskubał ją do granic możliwości i ciągle mu było mało. Na widok pieniędzy zawsze tracił rozum. Wciąż prowadził jakieś szemrane interesy, coś zamykał, coś otwierał, ile z tego naprawdę było, wiedział tylko on i jego siostra księgowa. W barze stawiał obcym kolejkę i chwalił się, jaki to ma debet na karcie kredytowej. Z drugiej strony na dom nie dawał prawie wcale. Werka opowiadała mi, że kiedy przez kilka dni prosiła go, by dał jej pieniądze na zakupy, rzucił łaskawie sto złotych i był przekonany, że ona z tego zapełni lodówkę i przyniesie co najmniej połowę reszty.

Plan jest prosty. Ponieważ formalnie nadal są małżeństwem, ja i Wera zaraz po Wszystkich Świętych jedziemy do Włoch, do Mediolanu, ja odbieram pieniądze, przelewamy je na moje konto, ale Weronika zostanie upoważniona i będzie mogła z niego korzystać. Gdy dostanie rozwód, dopełnimy wszelkich formalności i podzielimy się tym, co zostanie.

– Zdajesz sobie sprawę, że nic już nie będzie takie samo? – spytałam ponuro.

– To przerażające. – Weronika westchnęła boleśnie.

*

Za kilka tygodni obie kończymy czterdziestkę. To taki wiek, gdy lubisz mieć już wszystko poukładane. I było poukładane, do czasu rozwodowej rozpierduchy. Raz w miesiącu jeździłyśmy do kina na babski wieczór, raz na kwartał do warszawskiego teatru na coś teoretycznie śmiesznego. Zawsze w pierwszą sobotę po wypłacie Weronika chodziła „zamalować odrosty i siwiznę”, oczywiście od lat do tego samego zakładu fryzjerskiego. W czasie wakacji co rok w lipcu wyjeżdżała jako opiekunka na kolonie, żeby trochę dorobić, a w sierpniu urządzała generalne porządki i robiła przetwory. Wszystko miało ustalony bieg i porządek.

Oczywiście zdarzało nam się przy lampce białego schłodzonego rzucać wszystko w cholerę: Weronika szkołę, ja redakcję, życie w małym mieście na Mazowszu, gdzie wszyscy znają cię lepiej niż ty sama… Jednak żadna z nas nie znalazła w sobie odwagi ani ochoty, by zrobić coś takiego, mimo że nic nas nie trzymało. Nie miałyśmy dzieci – ja chciałam, lecz na drodze mojego pokręconego życia nie stanął mężczyzna, z którym mogłabym założyć rodzinę. Weronika na początku małżeństwa zaszła w ciążę dwa razy, jednak niestety poroniła. Czasem żartowałyśmy, że starość spędzimy razem: my dwie i stado kotów. Zupełnie jakbyśmy przeczuwały, że Weronika nie zestarzeje się ze swym ślubnym.

– Siedemnaście milionów czterysta osiemdziesiąt trzy tysiące dwieście dwadzieścia cztery – powtórzyła szeptem Weronika. – A właściwie to ile to będzie na złotówki?

– Od czorta – sapnęłam.

– Nie chcę, by ktokolwiek wiedział. Musimy to jakoś ukryć, jakiś plan obmyślić. Nie zamierzam dzielić się z Rudym, tylko z tobą. Na pół. Na ciebie zawsze mogłam liczyć.

Patrząc z perspektywy czasu, wyjątkowym chamstwem z Rudego i jego mamuśki francy strony było namówienie Weroniki, by sprzedała mieszkanie odziedziczone po rodzicach. Pięćdziesiąt metrów kwadratowych szczęśliwego dzieciństwa, dorastania, wspomnień… Pieniądze poszły na budowę domu. Teraz kubeł zimnej wody: działka jest rodziny Rudego i podobno to, co na niej stoi, również. Nawet o pamiątki po swoich rodzicach musiała walczyć, bo szwagierka bardzo chciała się przytulić do dwóch wartościowych obrazów. Obłęd w ciapki.

– No ale jak można ukryć kilkanaście milionów euro!? – zastanawiała się Weronika.

– Założymy jakąś działalność. Kupimy fabrykę czegoś, hotel czy coś…

– Ale gdzie?

– No w górach… albo nad morzem. – Chcesz kawę? – spytałam i dźwignęłam się z podłogi.

Przeszłyśmy do kuchni. Mistrzem w obmyślaniu nieprawdopodobnych planów zawsze byłam ja. Gdy dowiedziałam się, że Rudy zdradzał Weronikę, wysłałam jej pocieszeniowy SMS:

Chcesz się zemścić? Weź go na weekend w góry, schlej w trzy dooopy, pokłóć się z nim i powiedz, że zmieniasz hotel. Poczekaj, aż pójdzie do pokoju, rozbierz do naga, zostaw kartkę na poduszce: Byłeś wspaniały, tę noc zapamiętam na zawsze, całuję gorąco, Jurek.

Niestety, plan pozostał tylko planem.

– Ty na pewno coś wymyślisz – powiedziała Weronika.

Tak. Ja na pewno coś wymyślę… Tylko co można wymyślić, gdy ma się możliwość wydania stu dwudziestu czterech tysięcy złotych dziennie przez kolejne pięćdziesiąt lat?!

Nie ogarniam.

*

Plan – ze względu na to, że gdyby wieść o tak ogromnej wygranej się rozeszła, kolejka po grosz byłaby dłuższa niż Wielki Mur Chiński – musiał być mądry i dobrze przemyślany. Trzeba coś robić, czymś się zająć, bo przecież inaczej człowiek zwariuje. Chyba.

To uczucie, gdy wiesz, że możesz wszystko, jest niesamowite. To trochę tak jak wtedy, gdy chodzisz przed wypłatą po sklepach i wszystko ci się podoba, wszystko byś chciała, a gdy wracasz z pieniędzmi, uznajesz, że niczego ciekawego nie ma. Nie ten odcień, nie ten fason, to odstaje, tu się ciągnie… Tylko teraz nie chodzi o torebkę czy kozaki. Chodzi o życie.

Na razie postanawiamy załatwić zastępstwa w pracy, wziąć dziesięć dni wolnego, wsiąść w mojego saaba i pojechać załatwić wszystkie formalności. Jeśli nas oświeci, co chcemy i jak chcemy robić, to rzucimy robotę.

Och! Nareszcie będę mogła odkurzyć mój włoski!

Na początku mojej dziennikarskiej kariery pismo modowe, w którym od lat zdecydowanie się marnuję, zatrudniło mnie ze względu na doskonałą znajomość tegoż języka. Tłumaczyłam wywiady i pisałam teksty o wielkich świata mody. Maurizio Gucci, rodzina Prada, Gianni Versace, Cavalli, Dolce i Gabbana… Teraz raz na kwartał wysyłają mnie do Warszawy na pseudoprestiżową imprezę, gdzie pseudogwiazdy, ubrane przez pseudostylistów w pajęczynę z jajkiem czy korek od wina z pestką brzoskwini, opowiadają mi o modzie, przekonani, że coś o niej wiedzą. Aha, był też taki pan stajlista, który przyszedł na imprezę z robakami utopionymi w moczu. Jak bluzgałam nad tym tekstem! Naprawdę trudno pisać o tym poważnie, a trzeba. Usłyszałam wtedy, że nie rozumiem awangardy i jestem za stara.

Jak się okazuje, dziś awangardą w tym kraju jest noszenie majtek, nieświecenie cyckami i nierozkładanie nóg przed każdym.

Gdzieś pomiędzy zakładaniem bliżej nieokreślonej fundacji a otwarciem hodowli orchidei rzuciłyśmy się sobie w ramiona. Popłynęły łzy strachu zmieszanego z ulgą, satysfakcją i niepewnością.

– Jesteś milionerką – łkałam.

– Jesteśmy milionerkami – poprawiła mnie Weronika.

– O mój Boże…

– Mam nadzieję, że się na mnie nie gniewasz.

– O co?

– Wpadam do ciebie w środku nocy, informuję, że właśnie podjęłam decyzję, że masz mi pomóc w wykiwaniu mojego męża, proszę, żebyś wymyśliła, co z tym fantem zrobić, bo ja bez twojej rady to tylko do ołtarza poszłam i obie wiemy, jak to się skończyło… Rewolucjonuję twoje życie.

– Rewolucjonizuję, to raz. A dwa: zapytaj mnie za rok. Nie teraz.

Skąd mogę wiedzieć, czy lepiej spłacać kredyt za dziuplę z sąsiadką, która notorycznie mnie zalewa, czy kupić sobie za gotówkę bezludną wyspę albo statek kosmiczny!

– A jeśli pieniądze szczęścia nie dają? – spytała filozoficznie Weronika.

– Hm… pieniądze może nie, ale podróże z pewnością tak! – odparłam.

– O, wiem! Pojadę do Tajlandii i będę przewodniczką wycieczek. Zawsze marzyłam o Tajlandii. A ty? A ty założysz prawdziwe modowe pismo. Takie eleganckie, ze smakiem. Albo nie! Ruszysz te koce z kaszmiru, co chciałaś!

– Jasne. Jakby ludzie szmirę od kaszmiru odróżniali – prychnęłam i zastygłam. Kiedy szlag jasny trafił mój optymizm? Od kiedy to jestem taka zgryźliwa? I dlaczego?! Pisanie pod groźbą zwolnienia z pracy o celebcipkach aż tak mnie rozwaliło!? Błeeee, nie lubię siebie takiej!

– Werka, weź się puknij. Przewodniczka milionerka? Musimy się przestawić na myślenie wielkoświatowe!

*

Kolejne dni przeżyłyśmy w totalnym amoku. Co chwilę dostawałyśmy głupawki. Znalazłyśmy idealne miejsce na trzymanie kuponu: w moim biustonoszu, a dokładniej w kieszonce na poduszeczkę push up. Bo niestety taki fason biustonosza bardzo poprawia mi i nastrój, i wygląd. I jak tu się nie śmiać, że teraz mam najdroższe cycki świata? Niestety, nieużywane, dlatego kupon tam umiejscowiony był (stety i niestety) jak najbardziej bezpieczny.

W redakcji panował tradycyjny przednumerowy kocioł. Ostatnim krzykiem mody jest zatrudnianie blogerek, w związku z czym sprzedajemy mniej gazet, ale mamy za to więcej wejść na stronę i korektorkę, która wpada w depresję za każdym razem, gdy widzi „opcasy” czy „spudnica”. Cóż, postęp…

– Lauraaaaaaa! – rozdarł się nasz naczelny Wincent, jedyny gej szczerze nienawidzący kobiet. – Gdzie jest, kurwa, tekst o nieuciskających rajstopach?!

Miałam ochotę schować się pod biurkiem. No gdzie jest? W głowie mojej jest, bo zupełnie o nim zapomniałam, pochłonięta milionowymi planami.

– Już kończę – bąknęłam, mając nadzieję, że mi uwierzy. I wtedy… och… ten pierwszy błysk: a nawet jeśli mnie zwolni, to co? To nic! Może mi naskoczyć. Uśmiechnęłam się do siebie. To mój ostatni tekst o rajstopach. Rany!

Aleksandra, siedząca po drugiej stronie wspólnego biurka niegdyś dobra koleżanka, przyglądała mi się z zainteresowaniem. Kiedyś wyskakiwałyśmy razem na drinka czy pizzę, dziś łączy nas tylko praca, bo jakieś dwa lata temu Ola doszła do wniosku, że więcej ugra, jeśli dopasuje się do nowych trendów. Przefarbowała włosy na superblond, schudła sto kilogramów, demonizując alkohol i odstawiając znienawidzone z dnia na dzień węglowodany, oraz bardzo zaprzyjaźniła się z poleconym jej przez Wincentego chirurgiem plastycznym. Figurę ma świetną, muszę to obiektywnie przyznać, jednak wraz z kilogramami straciła cały urok. W pogoni za nową sobą zupełnie zapomniała o tym, w co obie wierzyłyśmy: że pisząc w magazynie o modzie i stylu, można przemycić coś ciekawego, ważnego, że moda to nie tylko frywolność i fatałaszki. Zrobiła się zgryźliwa, pewnie z powodu braku cukru w organizmie, a zamiast uśmiechu na jej twarzy pojawia się grymas – jak podejrzewam, za sprawą kwasów, botoksu czy tego, co tam sobie wstrzykiwała.

Zyskała za to niewątpliwie bardziej przydatną sympatię Wincentego – oczywiście w sensie jak najbardziej platonicznym – gdy przekonała narzeczoną topowego kopacza piłki, by pisała dla nas o nowościach z wielkiego świata. No i porobiło się tak, że ja nadal piszę teksty, za które dostaję średnio trzysta, trzysta pięćdziesiąt złotych, wrzucane to tu, to tam, na zasadzie zapchajdziury, a jej nowa redakcyjna psiapsiółka Samanta ma swoją rubrykę zatytułowaną Samanta poleca, zawsze w tym samym miejscu, czyli na stronie numer siedem.

Nie zazdroszczę Samancie szybkiej kariery, chociaż mam żal o to, że ktoś, kto nie widział na oczy słownika, a w ręku miał najwyżej książkę telefoniczną (kucharska za ambitna), o wykształceniu nawet nie wspomnę, ma za nic to, o co ja w pocie czoła bezskutecznie przez całe lata walczyłam. Gdy zostałyśmy sobie przedstawione, powiedziała:

– Ojej, Laura! Ale ładne imię. Jak listek laurowy. Co się nim w raju ludzie intymnie zakrywali.

Za jakie grzechy!

Gdy skończyłam pisać o odcieniach rajstop, w drzwiach stanęła Iwonka. Chrząknęła, by zwrócić moją uwagę, i skinęła głową, pokazując, że czeka na mnie w kuchni.

– Dostałam propozycję pracy – szepnęła.

– Gratuluję! Gdzie? Konkurencja?

– Na szczęście nie. Nowy portal dla mam.

– Dla mam? Och. Dla mam… Dla mam?! – wykrzyknęłam. – Gratuluję. Podwójnie gratuluję!

– Dzięki, kochana. Będę opisywała ciążę pod kątem medycznym, polecała ćwiczenia, dietę… o zachciankach.

– Bardzo, bardzo, bardzo się cieszę. W którym jesteś miesiącu?

– To dopiero początek trzeciego. Odchodzę z pracy od pierwszego. Chciałam ci powiedzieć, zanim wyjedziesz na urlop. Do Włoch, tak?

Iwonka to taka spokojna poczciwa dusza. Pasuje tu jak kaktus do odkurzacza. Zawsze można na nią liczyć. Dla wszystkich miła, choć nie wszyscy na to zasługują. Gdy Róża, która była założycielem i filarem naszego pisma, odeszła na emeryturę, naczelnym został Wincenty i zrobił sobie z Iwonki worek treningowy. Przynieś, wynieś, pozamiataj. Gdy ktoś ma ochotę na kogoś nawrzeszczeć, to najczęściej na nią, bo pyskowanie zdecydowanie nie jest w jej stylu. No tak, ja odejdę, ona odejdzie, a redakcję opanują niedouczone smarkule. Ale to już nie będzie moja sprawa, pomyślałam z satysfakcją.

Wracając do biurka, rozglądałam się po redakcji i zastanawiałam, czy choć jedna pracująca tu osoba jest zadowolona z tego, co robi, jak robi i z kim robi. Spędzamy tu większość życia, do domu wpadamy tylko po to, żeby się przespać. I w imię czego? Po co? Kiedyś ta praca dawała mi satysfakcję, a teraz każdego dnia cieszę się, że nikogo nie zamordowałam. Ciekawe, czy inni też się tak czują, czy jednak mają jakieś plany i marzenia? Co oni by zrobili, gdyby nagle stali się milionerami? Wiedzieliby, czego chcą, czy tak jak ja i Weronika nie mieliby zielonego pojęcia?

Październikowe słońce grzało przyjemnie. Gdyby nie to, że taka pogoda w Polsce jest bardzo zdradliwa i łatwo coś złapać, chciałoby się założyć sandały i udawać, że nadal jest lato. Nigdy się nie zastanawiałam, czy nasz klimat mi odpowiada, bo wpływu na temperaturę przecież nie mam. O przeprowadzce za granicę owszem, kiedyś myślałam (nie ze względów klimatycznych zresztą), lecz na myśleniu się kończyło. Jednak, rety… jak przyjemnie musi być gdzieś, gdzie śnieg jest tylko na święta Bożego Narodzenia, bo przecież święta bez śniegu to nie święta. Ale u nas w ubiegłym roku zalegał od października do marca non stop.

Klimat idealny: tak z miesiąc puchu, bez szaleństwa, i możliwość kąpania się w morzu przez sześć miesięcy, a nie sześć tygodni. Nie żebym narzekała, ale idzie zima i na samą myśl o tym robi mi się zimno. Odśnieżanie co rano podjazdu przed garażem, żeby wyjechać, odkopywanie samochodu po pracy, uprzątanie podjazdu przed garażem wieczorem, żeby wjechać… brrr.

Przez wszystkie te miesiące zazdrościłam tym, którzy pracują z domu, tym, którzy mają garaż w piwnicy, i wszystkim mężatkom, których mężowie codziennie toczą heroiczną walkę ze śniegiem.

*

Podjechałam do moich ulubionych mechaników, żeby zrobili przegląd samochodu. Mamy przejechać parę tysięcy kilometrów, wolałabym więc uniknąć katastrofy w postaci zatarcia silnika na przykład. Trzeba sprawdzić olej, filtry wszystkie, opony na zimowe wymienić, bo co z tego, że dziś jest ciepło… Jak będzie jutro, wiedzą tylko górale.

Kolejne dni upłynęły nam na organizowaniu wyprawy. Ja kilka wolnych dni dostałam bez problemu, pod warunkiem że przed wyjazdem napiszę na zapas tekst o legginsach i o tym, kto może sobie pozwolić na noszenie do nich koszulki do pępka (bez fotoszopa raczej nikt). Weronika wzięła bezpłatny urlop – dogadała się z koleżanką, która ją zastąpi, i przygotowała „na za tydzień” sprawdzian dla drugiej klasy ze sposobów określania wieku skał oraz z procesów plutonicznych, które z psem Pluto nie mają nic wspólnego, dotyczą bowiem batolitów, lakolitów i czegoś tam jeszcze. Wydrukowałam dla niej pytania i odpowiedzi w redakcji i podrzuciłam jej do domu wraz z nowym tonerem.

Postanowiłam odwiedzić też myjnię i kupić nowy fiołkowy odświeżacz do samochodu. Niech nam się miło jedzie, a co!

*

Do salonu mojego operatora telefonicznego wpadłam pięć minut przed zamknięciem. Chciałam się upewnić, że mam działający roaming – już raz pojechałam za granicę bez niego i przekonałam się, że gdy nie ma z tobą żadnego kontaktu, to nie jest to (wbrew temu, co piszą internetowi spece od urlopowego ładowania baterii) ani wypoczynek, ani luksus. Może dla kogoś, do kogo dzwoni pierdyliard osób dziennie, jest to jakaś ulga, ale nie dla mnie, szczególnie dwa lata temu, gdy wyczekiwałam jak zbawienia informacji od ubezpieczyciela, że przyznano mi, bądź nie, odszkodowanie za złamanie nogi na mokrej podłodze w hipermarkecie. Ciągnęło się to wszystko niemiłosiernie, zdążyłam zdjąć gips i zapomnieć o tym, jak upierdliwe jest drapanie się długopisem, zorganizować weekend w Czechach i nawet tam pojechać. Między Ostrawą a Brnem chciałam zadzwonić i zapytać, czy mam to odszkodowanie, czy nie, bo stwierdziłam, że ta informacja jest mi niezbędna, by się naprawdę zrelaksować, no i się zaczęło – bo nie tylko odkryłam, że nie mogę ani dzwonić, ani odbierać połączeń. Nawet kupienie za tysiąc koron czeskiej karty nie rozwiązało sytuacji, bo ze zdumieniem odkryłam, że mój telefon ma założony simlock. Bałam się, że jeśli coś mi się stanie – bo przecież w życiu dzieje się zawsze wtedy, kiedy nie powinno – to ja nie będę mogła się z nikim skontaktować. Zawróciłam więc do Polski i w środku nocy znalazłam pokój w Ustroniu i spędziłam tam dwa dni.

Wymieniłam złotówki na euro. Mam też oczywiście kartę, ale nie daj Boże jakiś problem techniczny… Kiedy ja się taka przewidująca zrobiłam? – zastanawiałam się. Gdzie jest mój spontan i szaleństwo, ja się pytam? Gdzie „damy radę, jakoś będzie”?! Czy już się starzeję?

***

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: