Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wielka gra Serafinowicza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wielka gra Serafinowicza - ebook

Wielkie emocje, wielkie pieniądze, wielka polityka, czyli  za kulisami teleturnieju WIELKA GRA

Dynamiczna, wielowątkowa, pełna anegdot biografia wybitnego dziennikarza telewizyjnego, twórcy najsłynniejszego teleturnieju w historii Telewizji Polskiej. Nazwa „Wielka Gra” odnosi się tu nie tylko do teleturnieju, ale również  do modelu życia oraz do ryzykownej gry z polityką niepokornego człowieka.
Jest to również  portret PRL-u i PRL-owskiej telewizji, której etap „inteligencki” zakończył się po marcu ‘68.
Jest to również skrząca się anegdotami opowieść o kultowym teleturnieju, przez który – w roli zawodników -  przewinęło się wiele bardzo dziś znanych osób, np. Henryk Samsonowicz, Ewa i Janusz Łętowscy,   Waldemar Łysiak czy  Sławomir Pietras. Nadawany na żywo z drugiego piętra Pałacu Kultury i Nauki teleturniej Wielka Gra dawał milionom widzów przed telewizorami przedsmak wielkich pieniędzy, dreszcz hazardu i zupełnie niekomunistyczną jakość medialnych celebrytów.
Wielka Gra to była emocja, przygoda, adrenalina. Połączenie wysiłku psychicznego z typowo sportową rywalizacją. Dreszczyk emocji, smak zwycięstwa, indywidualny sukces. Mistrzem ceremonii w tej grze był elegancki dżentelmen, znów jak z innej, niekomunistycznej rzeczywistości, świetnie ubrany, z doskonałymi manierami, przystojny i pełen uroku erudyta, czyli Ryszard Serafinowicz.


Ryszard Serafinowicz (1924-1972) z rodziny o kresowo-żydowskich korzeniach, uczył się w elitarnej szkole jezuickiej, walczył w Szarych Szeregach, po wojnie uciekł na Zachód, gdzie był tłumaczem UNRY. Wrócił jednak do Polski stalinowskiej, podjął studia, a potem pracę w PAP-ie. Po odwilży dostał się do raczkującej telewizji.  Tu zrobił błyskawiczną karierę jako twórca najpopularniejszych teleturniejów inspirowanych zachodnimi formatami, z flagową Wielką Grą. Wyrzucony z telewizji na fali antysemickich czystek, wyemigrował do Kanady, gdzie pracował jako radiowiec. Niespełna 50-letni umarł na raka.

Maciej Bernatt-Reszczyński (1955) – wrocławianin, dziennikarz, menedżer, autor sztuk teatralnych i scenariuszy. Absolwent PWSFTviT w Łodzi. Całe życie związany z mediami, przede wszystkim z telewizją.
Karierę zawodową rozpoczynał w teatrze, pracując między innymi w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, od 1984 r. pracował  jako reżyser w Irlandii. Z BBC związany od 1989. W latach 1996-2003 współtworzył portale internetowe największych redakcji językowych Serwisu Światowego BBC oraz pracował jako Redaktor Naczelny Europejskich Serwisów Internetowych. Od kwietnia 2003 do marca 2011 roku kierował Redakcją Ukraińską BBC.
Po powrocie  do Polski  został dyrektorem Biura Koordynacji Programowej TVP (2012), a potem głównym specjalistą w tym biurze, był też szefem Panoramy TVP2. Obecnie mieszka w Pradze i pracuje dla międzynarodowej grupy medialnej.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3752-6
Rozmiar pliku: 5,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Dawno, dawno temu w moim rodzinnym domu stał oklejony jasnym fornirem enerdowski telewizor na cienkich nóżkach, z wielkim plastikowym pokrętłem w kolorze kości słoniowej, służącym do zmiany kanałów. Ciężko chodziło, ale i tak było zbyteczne, bo mieliśmy tylko jeden program telewizyjny. W dni powszednie zaczynał nadawanie dopiero około piątej po południu. Jedynie w maju było w telewizji coś wcześniej – popołudniowe transmisje z kolarskiego Wyścigu Pokoju, a w listopadzie o jeszcze wcześniejszej porze za pośrednictwem Interwizji bezpośrednio z Moskwy defilada na placu Czerwonym w rocznicę rewolucji październikowej. O siódmej rano! Taka była ta nasza „telewizja śniadaniowa” lat sześćdziesiątych...

Ale wieczorem zasiadaliśmy przed telewizorem całą rodziną. W poniedziałki był teatr, w czwartki Kobra, a w niedziele, po niekończących się transmisjach sportowych, zawsze około osiemnastej, rozpoczynał się program, który szczególnie utkwił mi w pamięci.

Pamiętam elektroniczną muzyczkę i futurystyczną, dźwiękoszczelną kabinę z perforowanej płyty paździerzowej. Zawodnicy, odizolowani jak w statku kosmicznym, nakładali na uszy ogromne słuchawki. Odpowiadali na coraz trudniejsze pytania za coraz wyższe nagrody pieniężne. A pytania elokwentnie zadawał sympatyczny pan w muszce i smokingu.

Tym panem był Ryszard Serafinowicz, twórca i pierwszy prowadzący Wielkiej Gry, najpopularniejszego teleturnieju w historii polskiej telewizji. Dzięki niej Serafinowicz zdobył ogromną popularność, ale po siedmiu latach, po marcu 1968 roku, zniknął na zawsze z ekranu.

Opuścił potem Polskę, po której długo chodziły słuchy o jego rzekomym szpiegostwie, o „zamachu na Serafinowicza” lub o tym, że zginął w wypadku¹. Uporczywie rozpuszczane pogłoski o jego przedwczesnej śmierci okazały się prorocze. Zmarł wkrótce potem w Kanadzie na białaczkę, ale teleturniej przeżył swojego twórcę o całe dziesięciolecia. Stało się tak dzięki Stanisławie Ryster, która została nową, dla wielu jedyną, jaką znali, twarzą najpopularniejszego polskiego teleturnieju. Prowadziła go nieprzerwanie przez ponad trzydzieści lat, a z roku na rok pamięć o jego początkach i o jego twórcy nieuchronnie bladła.

Wielka Gra Stanisławy Ryster utrzymała się na ekranie aż do 2006 roku. Zdjąć ją z anteny kazał Bronisław Wildstein. Program o czterdziestoczteroletniej historii zlikwidował człowiek, który rządził telewizją całe dziewięć miesięcy. Wildstein nie był zresztą pod tym względem rekordzistą; niektórzy prezesi Telewizji Polskiej pozostawali u jej steru jeszcze krócej. Rekordzistką natomiast była i pozostaje nią do dziś Wielka Gra – najdłużej nadawany teleturniej wiedzowy na świecie. Bo pomimo unowocześnień jego zasadnicze składniki i formuła nigdy się nie zmieniały. Był to zawsze ten sam teleturniej. Ryszard Serafinowicz pozostawił polskiej telewizji w spadku przebój na niemal pół wieku².

Skromne początki Wielkiej Gry już dawno rozpłynęły się w mrokach telewizyjnych dziejów. W archiwach zachowały się dosłownie strzępki materiałów z lat sześćdziesiątych³. Z perspektywy XXI wieku ówczesna telewizja polska to elektroniczne średniowiecze – zapisy kompletnych programów z tamtych czasów są tak rzadkie jak średniowieczne manuskrypty. Pionierzy polskiej telewizji dobrze się nią bawili i wcale nie oczekiwali, że wszystkie ich zabawy będą uwiecznione dla potomności. Zresztą było to bardzo drogie i skomplikowane, a – poza Teatrem Telewizji – często nie widziano powodu do rejestracji takiej błahostki jak program TV.

Jak mówi bliski współpracownik Serafinowicza: „redakcja przygotowywała teleturniej, ktoś wygrywał, ktoś przegrywał i karawana jechała dalej, co tu nagrywać?”⁴.

Dylematów związanych z nagrywaniem i innymi formami inwigilacji nie miały organy bezpieczeństwa. Zawsze niezdrowo interesowały się telewizją i takimi dziennikarzami jak Serafinowicz. Podsłuchiwały i zapisywały, co się dało. Archiwa Instytutu Pamięci Narodowej są więc bogatym – choć trudno się oprzeć wrażeniu, że zatrutym – źródłem informacji (lub dezinformacji) o telewizji.

Na szczęście niezapisane elektronicznie początki Wielkiej Gry utrwaliły się jednak w nośniku znacznie potężniejszym i ważniejszym niż wszystkie archiwa bezpieki razem wzięte – w powszechnej świadomości. Zwroty z teleturnieju, takie jak: „Czy pan mnie słyszy?” albo „Czy gra pani dalej?”, lub też klasyczne wyrażenie niepewnego odpowiedzi zawodnika: „Będę strzelał” – przeszły do języka potocznego. Wielka Gra, jej rytuały i powiedzonka przeniknęły do kultury masowej: filmów, programów kabaretowych, ba – nawet do utworów muzycznych z gatunku hip-hop⁵. W samej zaś telewizji po dziś dzień widzimy teleturnieje wywodzące się w linii prostej od Wielkiej Gry i jej amerykańskich poprzedników.

Nam, współczesnym widzom, zasady, dramaturgia i scenografia z początków Wielkiej Gry wydawać się mogą prymitywne, ale to od niej i jej podobnych programów wywodzi się wiele współczesnych telewizyjnych przebojów. Każde dziecko rozumie dziś bezwiednie mechanizm telewizyjnej zabawy z rosnącymi wraz ze stopniem trudności nagrodami.

Najpopularniejszy taki teleturniej na świecie to Milionerzy (Who wants to be a millionaire?). Z największą widownią i największymi nagrodami w historii, doczekał się nawet nagrodzonej Oscarem wersji filmowej (Slumdog. Milioner z ulicy). A przecież Milionerzy to nic innego, jak uproszczona merytorycznie i wyrafinowana formalnie Wielka Gra.

Ale nawet ten przebój wszech czasów przeszedł już do telewizyjnego lamusa. Internet wbił gwóźdź do trumny klasycznych turniejów wiedzowych. Po co wykuwać na pamięć historyczne fakty i daty albo postacie z mitologii greckiej? Zwycięzcy Wielkiej Gry całymi dniami ślęczeli z ołówkiem w ręku nad zakurzonymi tomami w bibliotece. Dziś, by coś wiedzieć, wystarczy smartfon w kieszeni i natychmiastowy dostęp do Google’a albo do Wikipedii. Niczego nie trzeba pamiętać. Tak się nam przynajmniej wydaje...

Bo jeżeli mówimy o historii i chcemy się dowiedzieć, „jak było naprawdę”, to najbardziej zaawansowany komputer świata nie zastąpi ludzkiej pamięci i tych dwóch magicznych słów naocznego świadka: „pamiętam, jak...”.

O tym, jakim człowiekiem był Serafinowicz, wspomina jego towarzyszka życia Ewa (Ewelina Serafinowicz), która po dwudziestu jeden latach ich małżeństwa od czterdziestu pięciu lat żyje samotnie w Montrealu. Natomiast zawiłe dzieje rodu Serafinowiczów świetnie zna jego przyrodnia siostra Krystyna Dąbrowska.

Tajniki telewizyjnej kuchni i kulisy Wielkiej Gry soczyście relacjonuje z kolei bliski współpracownik Serafinowicza Bogdan Miś. To ostatni żyjący członek tamtego zespołu, który pracował z Serafinowiczem przy wszystkich wielkich grach i był wśród przyjaciół i rodziny odprowadzających go po Marcu na „pociąg do Wiednia”. Dla tej grupy, zebranej jesienią 1969 roku na stacji Warszawa Gdańska, Ryszard Zbigniew Serafinowicz był po prostu Zbyszkiem.

Na trzy miesiące przed jego wyjazdem z Polski na południowym Mokotowie oddano z pompą do użytku nowy kompleks telewizyjny. Zgodnie z peerelowskim obyczajem „plan wykonano” przy okazji w stu jedenastu procentach, a na datę otwarcia wybrano wigilię ówczesnego święta narodowego, 22 lipca⁶. Zaledwie dwa dni później cały świat z zapartym tchem śledził w telewizji pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu. Gdy Neil Armstrong stawiał swój słynny „mały krok dla człowieka, ale wielki krok dla ludzkości”, nasz komentator ku niesmakowi polskich widzów rozwodził się nad osiągnięciami Związku Sowieckiego w dziedzinie podboju kosmosu. Ale to, że do transmisji (jedynej takiej w bloku sowieckim) w ogóle doszło, i tak graniczyło z cudem. W ówczesnej telewizji pod rządami prezesa Włodzimierza Sokorskiego takich „cudów” było więcej.

Nowemu jedenastopiętrowemu biurowcowi na Woronicza daleko było do rakiety Saturn, ale robił on – wraz z całym nowoczesnym kompleksem, z jego siedmioma obszernymi studiami – wielkie wrażenie na współczesnych⁷. Był ukoronowaniem rządów „odwiecznego” – jak ówczesny premier Józef Cyrankiewicz – prezesa Radiokomitetu. To na czasy Włodzimierza Sokorskiego przypadł burzliwy rozwój telewizyjnej kariery Serafinowicza. I w tym czasie, gdy on opuścił Polskę, odszedł z telewizji Sokorski. Nowym prezesem, panem i władcą na Woronicza, został namaszczony przez Edwarda Gierka Maciej Szczepański.

„Telewizja – jak pisze o niej badacz – wcześniej dla partii medium raczej drugorzędne, w czasach Gierka zaczęła odgrywać rolę priorytetową”⁸.

Epoka Telewizji Polskiej lat sześćdziesiątych, z jej jednym jedynym czarno-białym kanałem, epoka, w której na ekranie rej wiodły takie postacie jak Ryszard Serafinowicz, dobiegła końca.

O możliwości zwrotu losów telewizji po koniec lat sześćdziesiątych mogły świadczyć dobiegające znacznie wcześniej pomruki komunistycznej władzy, usiłującej utrzymać w ryzach rozwijający się dynamicznie nowy środek przekazu. Tylko między 1963 i 1967 rokiem liczba abonentów wzrosła czterokrotnie. Pod koniec lat sześćdziesiątych abonament RTV płaciło około trzech milionów gospodarstw domowych – jak na ironię o pół miliona więcej niż w roku 2013⁹.

Im więcej Wielka Gra i inne „gwoździe programu” przyciągały przed telewizory widzów, tym pilniej przyglądała się telewizji komunistyczna władza – pod koniec lat sześćdziesiątych już nie tylko programom informacyjnym, ale wszystkim bez wyjątku. Na początku 1968 roku prezes Sokorski pisze złowieszczo: „ upolityczniły się wszystkie formy literatury i rozrywki”.

Idą trudne czasy. Zderzenie beztroskiego, bezpartyjnego Serafinowicza z betonową ścianą „linii partii” jest nieuchronne.

Przyczyny zaostrzenia kursu przed 1968 rokiem leżały częściowo poza granicami Polski. Po stosunkowo spokojnej pierwszej połowie lat sześćdziesiątych w światowej polityce znów zawrzało.

Moskwa i jej państwa satelickie oczekiwały, że konfrontacja między Izraelem a państwami arabskimi latem 1967 roku zdestabilizuje Bliski Wschód na niekorzyść Ameryki. Stało się jednak inaczej – Izrael, tradycyjny sojusznik Waszyngtonu, w sześć dni wzmocnił swą pozycję w regionie. Polskie echa wojny sześciodniowej były dwojakie. Partia komunistyczna i jej machina propagandowa ględziły o „słusznej walce postępowych narodów arabskich z izraelskim agresorem”, a obywatele śmiali się do rozpuku z porzuconych w popłochu przez Egipcjan na pustyni Synaj żołnierskich butów i ruskich czołgów.

W redakcji Wielkiej Gry też oblano na wesoło bitwę o Synaj. Ze względu na liczebność polskich Żydów w izraelskim sztabie generalnym (i nie tylko) w Warszawie żartowano protekcjonalnie, ale nie bez swoistej dumy, jak to „«nasi» Żydzi spuścili lanie «ich» Arabom”¹⁰.

Po niespełna półtora roku mało komu było do śmiechu. Echa wydarzeń na piaskach Synaju odcisnęły się szczególnym piętnem na losach dziesiątków tysięcy Żydów polskich. Po wojnie sześciodniowej przez blok sowiecki przetacza się fala antyizraelskiej propagandy. W Polsce wiatru w żagle nabiera nacjonalistyczna frakcja generała Mieczysława Moczara. Jej ideologia jest prosta jak konstrukcja cepa. Wszelkie sympatie proizraelskie godzą w peerelowską świętość nad świętościami – „wieczny sojusz ze Związkiem Radzieckim”, a wszelka antyradzieckość pokrewna jest „syjonizmowi”.

Zbliża się polski Marzec.

Poza wszystkim innymi jego dramatycznymi skutkami Marzec 1968 położy kres karierze Serafinowicza. Patrząc szerzej: zamknie się pewien rozdział historii społeczeństwa polskiego, a z nim – historii polskiej telewizji. Spoglądając na tę historię przez soczewkę losów Serafinowicza, możemy ujrzeć ją nie we mgle czarno-białych archiwalnych taśm, ale we wszystkich barwach losu wybitnego twórcy telewizyjnego i niezwykłego człowieka.

Wyłaniająca się z relacji bliskich Serafinowicza jego droga życiowa – od jezuickiej szkoły, przez konspirację, po telewizję i emigrację – to opowieść o losie polskiego inteligenta w XX wieku. A dzięki bezpośrednim relacjom jego kolegów i znajomych widzimy jednocześnie z bliska, jak powstawała polska telewizja. Możemy zajrzeć za kulisy legendarnych programów. Niezwykłych, bo tworzonych przez takich właśnie ludzi jak Ryszard Serafinowicz – pełnych entuzjazmu inteligentów przedwojennego kroju, stopniowo „przemielonych” przez PRL. Przypominali cyrkowych żonglerów. Ich praca – w przypadku Serafinowicza teleturnieje – była jak piłeczki utrzymywane w powietrzu jedną ręką. Drugą rękę mniej lub bardziej entuzjastycznie podawali władzy lub co najmniej do niej machali. Lawirowali tak i kluczyli, próbując trzymać się z dala od polityki, która i tak ich w końcu w ten czy inny sposób dopadała i piłeczki rozsypywały się po arenie cyrku.

Od totalitaryzmu nie ma bowiem wyjątków. Serafinowicz mógł próbować zaszyć się w niszy teleturniejów i robić swoje, ale tuż obok niego ta sama telewizja od samego początku była niezgrabnie wykorzystywana w celach propagandowych. Od początku można było przewidzieć, jak skończy się telewizyjna przygoda komunistycznej władzy. Ale ta ostatnia zaczęła z pełnym wyrachowaniem i cynizmem grać telewizją w celach propagandowych dopiero za Gierka. Przez pierwsze piętnaście lat istnienia, w czasach Serafinowicza, telewizja – przy wszystkich swych licznych słabościach – edukowała, poszerzała horyzonty i – kto dziś tego zwrotu nawet używa? – krzewiła kulturę.

To właśnie owo niepełne zrozumienie potencjału nowego medium przez gomułkowskie władze pozwalało mu stosunkowo spokojnie funkcjonować jako instytucji kultury. Jak na ironię w naszych czasach, w wolnej Polsce, historia się powtarza: Gomułka nie rozumiał telewizji, bo wychował się na prasie, a dziś pokolenie polityków wychowanych na telewizji nie rozumie, że przyszłość politycznej propagandy należy do internetu, i uporczywie nie chce zostawić telewizji publicznej w spokoju. Ale to już zupełnie inna historia...

Maciej Bernatt-Reszczyński, 11 kwietnia 2016 r.Prolog, maj 2015

Telewizyjna sława bywa najkrótsza ze wszystkich. Masowa widownia ledwie pamięta odkrycia ubiegłego sezonu, a co dopiero Ryszarda Serafinowicza i jego Wielką Grę sprzed pół wieku. Ale tę prowadzącą pamiętają prawie wszyscy... Dla większości tych, którym dzisiaj tytuł ten w ogóle coś mówi, Wielka Gra to Stanisława Ryster. Nic w tym dziwnego, był to przecież jej teleturniej przez ponad trzydzieści lat. W telewizji to wieki całe.

Absolwentka prawa, lwowianka Stanisława Ryster pracowała w telewizji czterdzieści lat. Oczywiście pamięta, jak Ryszard Serafinowicz prowadził Wielką Grę, ale już nie potrafi sobie przypomnieć, kiedy to było.

– To już tyle lat... – mówi. – Tyle że ja nawet nieraz słyszę, że to ja Wielką Grę wymyśliłam. A ja byłam w rozpaczy, że mi to kazali robić... Praca w telewizji bardzo mi się podobała, prowadziłam młodzieżowe teleturnieje. Ale Wielką grę? Za nic!¹¹

W 1974 roku telewizją trząsł prezes Maciej Szczepański,

– Powiedział: ma to prowadzić Ryster! I że mam to traktować jako polecenie służbowe.

I prowadziła – przez trzydzieści jeden lat. I to jeszcze jak! Świetnie zorganizowana za kulisami i władcza na planie, Ryster stała się żywą legendą telewizji. Ale telewizja nawet jej nie uprzedziła, kiedy w 2006 roku, po czterdziestu czterech latach istnienia programu, ówczesny prezes Wildstein zdjął Wielką Grę z anteny.

Stanisława Ryster nagrała właśnie trzy kolejne programy.

– Rano obudziły mnie telefony z całej prasy, także spoza Warszawy: Co pani na to, że nie ma Wielkiej Gry? I to było największe świństwo, jakie zrobiła mi i redakcja teleturniejów, i reszta. Powinni mi powiedzieć: Zabieramy Wielką Grę, dlatego że to i to..., no, to chyba mi się nie należało?

Przywrócenia programu domagali się widzowie, stało się to nawet przedmiotem interpelacji w Sejmie. Na próżno. Wtedy Stanisława Ryster powiedziała, że już nigdy więcej nie pokaże się w telewizji. Słowa dotrzymała do dziś – po dziewięciu latach o końcu Wielkiej Gry wciąż mówi z goryczą:

– Wiedza nikogo dziś nie interesuje. Jak zdjęto Wielką Grę, to jedna z dyrektorek telewizji powiedziała: Ja bym nie chciała, żeby moje dziecko uczyło się encyklopedii na pamięć. Ale pytania w Wielkiej Grze nigdy nie miały nic wspólnego z encyklopedią! Na przykład te z życia i twórczości jakiegoś pisarza nie dotyczyły tylko tego, co on napisał, ale całej otoczki: okresu, w którym żył, tego, co o nim mówiono, a nie tylko tego, co on powiedział! Ekspertom musiałam dawać co najmniej dwa tygodnie na ich napisanie. Przy odbiorze pytań były co najmniej dwie godziny zastanawiania się nad każdym z nich. Musiały być jednoznaczne. A taką odpowiedź można uznać czy nie? Czy informacji w tym pytaniu jest za mało lub za dużo? A potem zastanawialiśmy się, za ile to pytanie dać.

Jak usłyszymy od jego bliskich i współpracowników, twórca Wielkiej Gry Ryszard Serafinowicz miał dokładnie takie samo podejście i do pytań, i do ekspertów. Do całego programu. Chociaż nigdy się nie spotkali, on i pani Stanisława pracowali w bardzo podobny sposób.

– Bo to był jeden i ten sam teleturniej – tłumaczy Stanisława Ryster. – Była kontynuacja formalna i merytoryczna. Tytuł też ten sam.

A po chwili, z przesadną skromnością, dodaje:

– Za moich czasów zmienił się tylko sygnał.Rozdział I Runda pierwsza – ród Serafinowiczów

Zawodnika Wielkiej Gry Serafinowicza od wielkiej wygranej dzieli zaledwie trzynaście pytań. Nasza opowieść o Wielkiej Grze też zawiera trzynaście coraz trudniejszych pytań. Każde z nich jest luźno związane z tematem rozdziału, a więc należy do innej kategorii. Ściąganie z internetu jest zabronione, z książek – mile widziane, a prawidłowe odpowiedzi znajdują się w głębi rozdziału lub na końcu książki. Miłej zabawy!

W tym rozdziale będziemy świadkami pierwszych potyczek w odtworzonej w oparciu o relacje jej twórców i uczestników wirtualnej Wielkiej grze Serafinowicza, a także sięgniemy do zamierzchłych dziejów jego rodu. Pytanie pierwsze, za sto złotych, należeć będzie zatem do kategorii: „Historia Polski”.

A oto ono:

– Pod jaką wsią w dzisiejszym województwie warmińsko-mazurskim wojska polsko-litewskie odniosły zwycięstwo w jednej z największych bitew średniowiecza?

A teraz – jak zwykł rozpoczynać program Ryszard Serafinowicz – zapraszamy państwa na wielką grę!

Na półtorej godziny przed tym, jak w kolejnej Wielkiej Grze padnie pierwsze pytanie, w studiu numer 2 w Pałacu Kultury zespół teleturnieju przeprowadza próbę. Sprawdzane są światło, dźwięk, pozycje kamer... i to co najważniejsze: koperty z pytaniami oraz książeczki oszczędnościowe PKO z nagrodami. Na pół godziny przed emisją ekipa jest gotowa.

Sala zapełnia się powoli publicznością. Obecna pewnego razu na widowni ówczesna pracownica telewizji Krystyna Lindenberg opowiada, że każda emisja stanowiła swojego rodzaju wydarzenie. Publiczność nie była bynajmniej przypadkowa.

– Przypuszczam, że na widowni zasiadali znajomi pracowników telewizji, bo to było wielkie wydarzenie – wspomina pani Lindenberg, która też weszła na salę jako znajoma Serafinowicza¹².

Ale widownia nie składa się wyłącznie z samych swoich. Wiele z wydawanych na trzy tygodnie wcześniej zaproszeń trafia do najlepiej zorientowanych w dramaturgii Wielkiej Gry uczestników poprzednich edycji teleturnieju, ale są też wśród zaproszonych nowicjusze. Są goście i rodziny uczestników, w tym wielu spoza Warszawy, często po raz pierwszy w stolicy i w Pałacu Kultury. Zaledwie w kilka lat po otwarciu dar Stalina wciąż zadziwia gości wypolerowanymi posadzkami z piaskowca i kryształowymi żyrandolami. A do tych pałacowych wrażeń dochodzi jeszcze świadomość, że za chwilę będzie się naocznym świadkiem rozgrywki śledzonej przez miliony telewidzów w całym kraju.

Ale zaszczyt obecności na widowni ma też swoją cenę. Wszystko podporządkowane jest transmisji. Reakcje widzów w studiu też. A więc na dwadzieścia minut przed emisją instruktaż dla widowni:

– Tłumaczyliśmy – wspomina wieloletni współpracownik Serafinowicza Bogdan Miś – że mamy takie tabliczki z napisem aplauz i śmiech, za pomocą których kierownik produkcji będzie pokazywał widowni, jak ma reagować.

Redaktor Miś też ma na sobie smoking, na wypadek gdyby z jakiegoś powodu Serafinowicz, gwiazda teleturnieju, nie zdążył. Ale ten jest już na planie. Liczne panie na widowni wzdychają na jego widok. Jest taki fotogeniczny...

Szlakiem wielbłąda spod Grunwaldu

Wczesną jesienią 1945 roku w atelier fotograficznym Aloisa Vaneša, na parterze przedwojennego budynku Adria w Pilźnie, dwaj eleganccy młodzieńcy pozują do wspólnego zdjęcia. Po lewej siedzi młodziutki Ryszard Serafinowicz. Zapuścił sobie wąsik, ale i tak nie wygląda nawet na te swoje dwadzieścia dwa lata. Uśmiecha się od ucha do ucha i ma po temu dobry powód. Niedawno uciekł z wyzwolonej przez Armię Czerwoną Polski do wyzwolonych przez Amerykanów zachodnich Czech, a wkrótce przedostanie do amerykańskiej strefy okupacyjnej w Niemczech...

Jego niemal mu nieznany ojciec służy w armii francuskiej na Bliskim Wschodzie, a matka – z którą jedyny syn nie zawsze znajduje wspólny język – została w Polsce. Znajdujący się na rozdrożu Serafinowicz wybierze w końcu Polskę i powróci do niej w 1947 roku. W 1969 roku, na dwa lata przed śmiercią, opuści kraj na zawsze w związku z żydowskim pochodzeniem matki.

W kontekście jego pomarcowej emigracji ludzie niezbyt zorientowani w temacie często mylnie przypisują mu pochodzenie żydowskie po ojcu, „bo przecież – mówią – Żydem był ich sławny kuzyn Jan Lechoń”. Ale, po pierwsze, w tradycji żydowskiej pochodzenie dziedziczy się po matce, a po drugie – wbrew obiegowym opiniom – Leszek Serafinowicz, czyli Jan Lechoń, nie był Żydem, bo ród Serafinowiczów nie wywodził się od Żydów.

Nie byle jaki znawca przedmiotu Julian Tuwim nie może się przecież mylić, kiedy prezentując przyjacielowi Lechoniowi tomik Puszkina, opatruje go taką oto jednoznaczną i genialną dedykacją:

Polskiemu Puszkinowi, żydowski Lechoń.

Jeszcze innym przyczynkiem do mylnych teorii o żydowskim pochodzeniu Serafinowiczów jest zbieżność nazwisk z rabinem Serafinowiczem, notorycznym przechrztą, słynnym z kalumnii o dodawaniu krwi chrześcijańskich osesków do macy¹³. Tymczasem ze strony ojca twórca Wielkiej Gry wywodzi się od zupełnie innych starożytnych przybyszów na ziemie polskie, czyli Tatarów żmudzkich, których przodkowie pojawili się na ziemiach Rzeczypospolitej ponad pół tysiąca lat temu i nawet walczyli u boku Jagiełły pod Grunwaldem.

Dwie przecznice od dawnego zakładu fotograficznego Vanešów w Pilźnie znajduje się plac Republiki ze strzelistą gotycką katedrą Świętego Bartłomieja i z renesansowym ratuszem. Ratusz zdobi bogaty w symbole herb Pilzna. Czegóż to w nim nie ma! Dwa klucze papieskie, orzeł Bohemii, Wacław II Czeski w bramie miasta, do tego jeszcze chart, a na dokładkę wielbłąd dwugarbny.

O tym wielbłądzie powiadają, że był darem tatarskiego chana Saladyna dla króla Jagiełły. Jak to czasem z niechcianymi prezentami bywa, polski król miał następnie tym egzotycznym podarkiem nagrodzić męstwo czeskich najemników spod Grunwaldu¹⁴. W istocie było to trochę bardziej skomplikowane, ale dla naszej opowieści najistotniejszy jest fakt, że Tatarzy Saladyna walczyli po naszej stronie na polach grunwaldzkich.

Ten fakt uwiecznia też Matejko w Bitwie pod Grunwaldem¹⁵. W prawym dolnym rogu gigantycznego płótna spieniony kary rumak dosiadany przez komtura w pełnym rynsztunku pada powalony na ziemię. Na jego szyi zaciska się bezlitośnie, zarzucony przez półnagiego wojownika, arkan tatarski, a na obliczu Krzyżaka odmalowuje się święte oburzenie.

Cóż to za pogańskie nasienie śmie podnieść rękę na samego Markwarda von Salzbacha?

Nie wiemy, czy komtura Brandenburgii w istocie pokonał tatarski wojownik. Ale jeżeli tak było, mógłby to być z powodzeniem jeden z praprzodków Ryszarda Serafinowicza...

Potomkowie Czyngis-chana zaczynają osiedlać się na obrzeżach Wielkiego Księstwa Litewskiego już w XIV wieku. Są wyśmienitym wojskiem zaciężnym – czy to jako załogi nadgranicznych grodów, czy ramię w ramię z Litwinami w bojach o dominację nad Rusią¹⁶. Po wiktorii grunwaldzkiej przybywa Tatarów w szeregach litewskich. Przez następnych kilka wieków ich oddziały regularnie walczą w służbie królów Polski – od Jagiełły po Augustów. Biorą udział w insurekcji kościuszkowskiej, w kampanii napoleońskiej i w powstaniu listopadowym. W XX wieku w szeregach Wojska Polskiego odznacza się – powołany do życia przez Piłsudskiego – Tatarski Pułk Ułanów im. Pułkownika Mustafy Achmatowicza¹⁷. – Walczy w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku. Przeciwko nawale ze wschodu walczy też prawnuk Tatarów, ułan Stanisław Serafinowicz. To przyszły ojciec Ryszarda. Już nie Tatar żmudzki, lecz rdzenny Polak.

Serafinowicz, potomek Tatarów, o tych korzeniach, o rodzinie i o ułańskich latach ojca wie bardzo mało, a o rodzinie matki też niewiele więcej. Nie jest szczególnie rodzinny. Praca w telewizji nie sprzyja też życiu rodzinnemu, tym bardziej że pracuje często w niedzielę, bo wtedy nadawane są ważniejsze teleturnieje, włącznie z tym najważniejszym – Wielką Grą...

Za chwilę na żywo Wielka Gra

Na widowni sali na drugim piętrze Pałacu Kultury brzęczy jak w ulu. Za chwilę transmisja – jak zawsze na żywo.

Napięcie rośnie też za kulisami.

„Elegancka pani starszy (ale tylko z nazwy) redaktor, Joanna Rostocka, zamienia się na godzinę przed wejściem na wizję w panią domu – pisze w 1967 roku w reportażu zza kulis Wielkiej Gry dziennikarz «Gazety Częstochowskiej» – przybyli z całej Polski uczestnicy rozmawiają i dowcipkują przy kawie. Trwa uspokajanie przestraszonych”¹⁸.

Zawodniczka w dziedzinie „Opera i balet”, przyszły pierwszy rzecznik praw obywatelskich, profesor Ewa Łętowska, startuje w Wielkiej Grze w połowie lat sześćdziesiątych wraz z mężem Januszem.

– Była tam bardzo miła i rzeczowa atmosfera – mówi pani profesor. –Człowiek czuł, że się nim bardzo zaopiekowano. I to wszystko było rzeczowe, nie było takie stechnicyzowane.

Ale pomimo wszelkich wysiłków gospodarzy niektórym i tak puszczają nerwy. Jakaś pani z Lublina na sekundę przed wejściem na plan szepce: „Ja nie potrafię, ja jadę do domu, przyjadę za miesiąc”. Trzeba „ prawie siłą wyprowadzić ją przed publiczność”.

Jeżeli nawet rosnące wraz ze stawką napięcie wśród uczestników udziela się ekipie Wielkiej Gry, to mistrz ceremonii Ryszard Serafinowicz nie daje niczego po sobie poznać.

– Z nim nie było żadnych emocji, był stonowany, radosny, spokojny – wspomina wieloletni ekspert teleturnieju, profesor Henryk Samsonowicz. – Jeśli były jakieś napięcia, to uspokajał, a głównie denerwowała się pani Rostocka¹⁹.

Przeżywająca emocje uczestników Rostocka, opanowany Serafinowicz i cała ekipa teleturnieju mają jednocześnie świadomość, że tam, po drugiej stronie ekranu, czeka na niedzielne igrzyska masowa widownia. Co miesiąc kilka milionów widzów stoi całym sercem za uczestnikami. Nie daj Boże, by coś poszło nie tak.

W celu późniejszego wyjaśniania ewentualnych nieporozumień i wyłapywania pomyłek językowych prawa ręka szefa Bogdan Miś tuż przed emisją włącza magnetofon. Cały program będzie później odsłuchiwany i analizowany, a wszelkie potknięcia wytknięte... Serafinowicz, którego pradziad, Tatar żmudzki, mówił jeszcze po litewsku, bezlitośnie tępi pomyłki językowe...

Siedmioro dzieci starego wiarusa

Pradziadem Serafinowicza „z telewizji” był Józef, syn Serafina z Międzyrzeca. Nie tylko mówił jeszcze po litewsku, ale nawet pamiętał Napoleona²⁰.

Józef Serafinowicz herbu Pobóg trzecią część życia spędza na wojaczce. Najpierw właśnie pod Bonapartem, potem wcielony siłą do armii carskiej, wreszcie w polskim wojsku w kampanii listopadowej. Zanim weźmie się wreszcie do płodzenia potomstwa, ma już cztwerdzieści dwa lata. Pierwsze podejście kończy się niepowodzeniem. Ukochana córka jedynaczka nie dożywa piątego roku życia. Potem, po siedmiu latach, umiera młodo jej matka Marianna. Ale pradziad nie zostałby przecież pradziadem, gdyby dał za wygraną...

Tym razem wybiera dwa razy od siebie młodszą, dwudziestopięcioletnią pannę Paulinę Jabłońską i zabiera się do roboty. W jedenaście lat płodzi aż siedmioro potomstwa, dożywa siedemdziesięciu ośmiu lat i umiera z fasonem, domagając się w ostatnich chwilach wiernego cybucha:

– Prędzej, prędzej, podaj fajkę, bo nie zdążę!

Jak odnotowuje z ulgą w Dzienniku Jan Lechoń: dziadek „zdążył”²¹.

Czwarty syn płodnego wojaka Józefa, Antoni, ma z żoną Władysławą, z domu Paszyńską, syna i córkę. Córka, Krystyna Karwowska, zginie w czasie wojny. Syn Stanisław, urodzony pod sam koniec wieku, będzie ojcem Zbyszka, czyli Ryszarda Serafinowicza.

Cisza na planie!

Serafinowicz, w obowiązkowym smokingu i z muszką, jest już na pozycji wyjściowej przed środkowym mikrofonem, a wszystkie kamery na swoich miejscach. Ze spikerki w siedzibie telewizji na placu Powstańców Eugeniusz Pach albo Edyta Wojtczak zapraszają widzów na Wielką Grę.

Spikerka to klitka za szybą przykrytą kocem, żeby nie było odblasków. Przez dziurę w kocu do środka zagląda kamera – stąd spikerka to w żargonie młodej telewizji „dziupla”.

Po zapowiedzi realizator w pokoju kontrolnym, czyli reżyserce, znajdującej się dwa piętra wyżej od studia i w zupełnie innym pionie Pałacu, daje znak. Rozlega się charakterystyczna sygnaturka i prowadzący zbliża się do mikrofonu...

Zaczynamy!

Dokładnie miesiąc upływa od poprzedniego wydania. Przez cztery tygodnie niezmordowana Barbara Walusiak, kierownik produkcji, koordynuje plany transmisji, w tym udział ekspertów i „rozkład jazdy” uczestników spoza Warszawy, a Serafinowicz z Juliuszem Owidzkim i Bogdanem Misiem układają pytania.

Te za wyższe stawki piszą już eksperci. Ale i tak trzeba je poprawiać, bo – jak mówi bez ogródek Bogdan Miś – profesorowie mają skłonności do ględzenia.

Na początku „profesorom” doradza mistrz elokwencji i elegancji, popularny aktor Kazimierz Rudzki. Samsonowicza na przykład poucza, żeby nie formułować pytań, które są zbyt podchwytliwe i zbyt trudne.

Koordynacja, eliminacje, układanie pytań, konsultacje z ekspertami i odpowiadanie na reklamacje to nie wszystko. Choć najważniejsza, to Wielka Gra jest tylko jednym z wielu teleturniejów przygotowywanych przez redakcję. Na początku lat sześćdziesiątych kontynuowane są Kółko i krzyżyk, 20 pytań, później 21... Do tego dochodzą co tydzień nowe teleturnieje okazjonalne. Ale Wielka Gra to bezwzględnie okręt flagowy i takim pozostanie na całe dziesięciolecia.

Bliski nieznany krewny – Jan Lechoń

Tylko wąskie grono wtajemniczonych wie, że znany prowadzący Serafinowicz jest krewnym znanego poety, wielkiego Jana Lechonia. Najpierw – w czasach stalinizmu – lepiej o tym nie wspominać, bo Lechoń jest w Nowym Jorku, pisze w emigracyjnej prasie i twardo mówi w „Głosie Ameryki”, co myśli o Stalinie, Bierucie i o całej bandzie...

Wypełniając w czasach stalinowskich wyczerpującą ankietę personalną, przy pytaniu o rodzinę za granicą Serafinowicz musi się więc nieźle napocić. Przyznaje się do „krewnego matki w New Jorku”, który „nie wiem, czym się zajmuje”, a o Leszku Serafinowiczu, pisze zaś: „brat stryjeczny ojca, nieznany mi osobiście, przebywa zdaje się w New Jorku”...

Lechoń, rzecz jasna, nie „zdaje się”, tylko na pewno przebywa w Nowym Jorku. Ale Serafinowicz nie jest taki głupi, by się przyznawać w 1953 roku, że wie, co słychać u stryjaszka, antystalinowca. Dobrze wie, że pisany w regularnych odstępach życiorys odręczny i obowiązkowo wypełniana tasiemcowa ankieta personalna są drobiazgowo analizowane i porównywane z poprzednimi wersjami. Wszelkie zmiany, przemilczenia lub nieścisłości przypłacić można pracą albo gorzej. Zbytnia szczerość też nie popłaca. Co tu robić?

Jak wielu jemu współczesnych Serafinowicz świadomie mija się z prawdą. Skrzętnie tuszuje nie tylko pokrewieństwo z Lechoniem. Ukrywa wszelkie potencjalnie podejrzane fakty, a gdzie nie może inaczej – zmyśla. Na przykład na wyraźne pytanie o wykształcenie – „podać dokładnie, jaki zakład naukowy ukończył” – przyznaje się do ukończenia gimnazjum, ale rozsądnie pomija milczeniem fakt, że był to słynny Zakład Ojców Jezuitów w Chyrowie.

Pomija na próżno, bo Urząd Bezpieczeństwa i tak ma go na liście chyrowiaków, których bezpodstawnie podejrzewa od 1949 roku o antypaństwowy spisek.

Poza tym Serafinowicz „nigdzie nie należy i nie należał”, za wyjątkiem Związku Młodzieży Polskiej, z którego wystąpił, jak podkreśla: „tylko ze względu na wiek” – bo miał już trzydziestkę na karku.

Za granicą, przyznaje, „przebywał” – „wywieziony do Niemiec, po powstaniu warszawskim w 1944 r.”. Zawsze tak pisze, aż do emigracji z Polski. Dopiero wtedy przyzna się, że zmyślał...

W epoce przed coca-colą dla orzeźwienia ludzie pili wodę sodową z ulicznych saturatorów, z musztardówek, które po każdym kliencie raczej spryskiwano, niż myto.

Woda mogła być z sokiem – zazwyczaj malinowym – lub bez soku, z czym wiązał się nieco abstrakcyjny kawał:

– Poproszę wodę bez soku.

– A bez jakiego soku?

– A może być bez malinowego.

W tym głupim żarcie jest jednak coś z ducha epoki. Pytania ankiety personalnej za Stalina sformułowane były właśnie w ten sam sposób:

– Do partii należał?

– Nie należał.

– A do jakiej konkretnie partii nie należał?

A więc nasz delikwent wpisuje mozolnie, rubryka po rubryce, że „nie należał do: KPP, KZMP, Życia”. Ani też do „PSL, SL, OM TUR, ZNMS, Wici, BBWR, OZON-u, Endecji, Chadecji, ani też do Sjonistów”.

I jeszcze jedna rubryka. I znowu nie: „nie należał do ONR, OWP, Strzelca, Legionu Młodych” ani do żadnych „innych partii i związków zawodowych”.

„Nie należał do PPR w czasie okupacji” ani też do: „RPPS, WRN, PS, PPS-Lewicy” ani do żadnych innych „organizacji politycznych, społecznych i wojskowych”.

Nie jest „członkiem” ani „kandydatem PZPR”, ani nie podpisał też „volkslisty”. Dużo tego, ale na tym wciąż nie koniec. Ankieta personalna w 1953 roku to istny maraton, a o każdą rubrykę można się niebezpiecznie potknąć.

Bo jeżeli sam ankietowany nigdy nigdzie nie należał, to może na przykład... ktoś z rodziny? Może ktoś z krewnych służył do1939 roku lub później: „w policji, żandarmerii, straży więziennej, Korpusie Ochrony Pogranicza” albo „należał do ZWZ, AK, WiN itp.”?

– Nie, nie, nie i nie – powtarza Serafinowicz konsekwentnie aż do znudzenia.

I jedynie na jedno z ostatnich pytań: czy korzystał z pseudonimów, odpowiada, że tak. Jest przecież człowiekiem pióra: dziennikarzem i satyrykiem. I podaje... swoje pseudonimy literackie.

Prezes Cichosz, czyli rytuały Wielkiej Gry

W tygodniu poprzedzającym niedzielną emisję napisane lub zredagowane przez Serafinowicza i Owidzkiego pytania są już gotowe. Ostatnim aktem całego miesiąca przygotowań jest włożenie ich do kopert. Serafinowicz osobiście je lakuje i zawozi do notariusza. Ten pakuje pytania do sejfu wraz z książeczkami oszczędnościowymi PKO, z lokatami stanowiącymi nagrody. W niedzielę osobiście przywozi je do studia.

Prawnik, profesor Łętowska, uważa obecność notariusza w programie za dodatkowy walor:

– To był autentyczny, prawdziwy, poważny notariusz z tymi pytaniami. Była ta jego ceremonialność, więc to wszystko wyglądało bardzo sensownie.

Bogdan Miś mówi, że wybór do programu właśnie tego, a nie innego notariusza, czyli prezesa Stanisława Cichosza, to szczęśliwy zbieg okoliczności.

– Był przypadkowo wybrany przez Zbyszka. Niesamowicie wizyjny...

Stanisław Cichosz, który do notariatu trafił, kiedy Serafinowicz uczył się jeszcze chodzić, urzędował na co dzień w Państwowym Biurze Notarialnym przy Trasie W-Z. Dzięki Wielkiej Grze stał się najbardziej znanym notariuszem w Polsce²².

– Ta jego łysinka, ta okrągła buźka... – wspomina z rozrzewnieniem Bogdan Miś. – To wszystko tworzyło pewien rytuał, których zresztą było więcej...

Kiedy w końcu Serafinowicz staje przed nimi we własnej osobie, widownię w sali przechodzi dreszczyk emocji. Zaczyna się pewien rytuał...

Notabene widownia znajduje się tam, gdzie dziś zasiadają warszawscy radni. A tam, gdzie stała dźwiękoszczelna kabina, jest dziś Prezydium Rady Miasta Stołecznego Warszawy. I tylko krzesła w Sali Warszawskiej Pałacu Kultury nawiązują jeszcze do tradycyjnej, tej samej co w Sali Kongresowej, biało-czerwonej kolorystyki z lat sześćdziesiątych, kiedy Sala Koncertowa była telewizyjnym studiem numer 2, a Ryszard Serafinowicz anonsował:

– Dobry wieczór, państwu! Miło mi jest państwa zaprosić na kolejną emisję Wielkiej Gry!

Sławniejszy od Lechonia

Po samobójczej śmierci Lechonia i po odwilży 1956 roku Serafinowicz przyznaje się tu i ówdzie do pokrewieństwa z poetą, ale nie leży w jego naturze, by się tym chwalić. Ironią losu, a także miarą potęgi telewizji jest to, że w czasach Wielkiej Gry prezenter Serafinowicz jest – przynajmniej na krótko – sławniejszy od poety Lechonia. Jego twarz i nazwisko zna bowiem wówczas dobrych kilka milionów Polaków – znacznie więcej niż kiedykolwiek słyszało o jego stryjecznym stryju...

Ich pokrewieństwo polega na tym, że ojciec Ryszarda, Stanisław Serafinowicz, jest kuzynem poety Lechonia. Kuzynem i zarazem rówieśnikiem, urodzili się bowiem obaj w 1899 roku, czyli ściśle mówiąc, jeszcze w XIX wieku.

Ich ojcowie – czwarty i siódmy z rodzeństwa – bardzo się od siebie różnią. Ojciec Lechonia, Dionizy, jest społecznikiem, a jego rodzina żyje dość skromnie. Z kolei ojciec Stanisława, Antoni, jest wysokiej rangi zawiadowcą stacji, ma dochód z kupionej na początku XX wieku kamienicy w Milanówku i powodzi mu się najlepiej ze wszystkich braci²³.

Podczas pierwszej wojny światowej wycofujący się z Warszawy Rosjanie przymusowo ewakuują Antoniego wraz z rodziną do Moskwy, gdzie nadal nieźle im się wiedzie. Młody Stanisław Serafinowicz wstępuje tam do polskiej formacji wojskowej, a już w wolnej Polsce otrzymuje nominację na oficera ułanów²⁴.

Zdemobilizowany po wojnie z bolszewikami, eksułan pozostaje na utrzymaniu rodziców. Stara się ponoć o nowy przydział...

Stara się tak i stara... a majętny, ale skąpy ojciec traci powoli cierpliwość:

„Mój Stach bezustannie obełguje, że lada dzień otrzymuje nominacje na oficera Straży Kresowej – uskarża się w liście do rodziny. – Oj! Oj! Co za męczarnie dla mnie”²⁵.

To ojcowskie „oj, oj” brzmi dosyć komicznie, ale kłopoty Stanisława Serafinowicza z odnalezieniem się w wolnej Polsce są całkiem poważne i dość typowe dla jego pokolenia. Harcerz i wybitny wychowawca młodzieży Aleksander Kamiński w wydanym w 1942 roku podręczniku konspiracji pisze o stylu życia tej generacji, „wyzwolonym – jak to ujmuje – przez złe duchy wojny”:

„Miasta polskie znów pełne są «złotej» młodzieży, namnożonej przez inflację, spekulację, łatwe, choć ciemne sposoby zgarniania wielkich zysków – pisze. – Nareszcie skończyła się rzeź, nareszcie przepadły okopy i błoto i wszy – więc żyjmy, więc pijmy, szalejmy, używajmy wszystkich rozkoszy, na jakie nas stać”²⁶.

Ojciec Serafinowicza jest typowym przedstawicielem opisywanego przez Kamińskiego pokolenia, a jego podejście do życia negatywnie odbije się na synu.

Na marginesie, okupacyjny podręcznik konspiracji Kamińskiego nosi tytuł... Wielka gra. Czy to zbieg okoliczności? Nad tym zastanowimy się trochę dalej.

Gwiazda programu

Wielka Gra, która rozpoczyna się właśnie w pałacowym studiu 2, kręci się wokół Serafinowicza, który dysponuje wszechstronną wiedzą, dobrze pisze, ma zdolności organizacyjne i jest urodzonym talentem telewizyjnym. Ma wrodzoną swobodę przed kamerą, a jednocześnie umie w sposób taktowny utrzymać program w ryzach. Poza pytaniami niczego nie czyta z kartki. Na luzie zagaduje uczestników o to, czym się zajmują. Wszystko mówi z głowy.

– Dzisiaj to są takie szczegółowe opisy w formatach , że prowadzący ma mówić to czy tamto albo chodzić w lewo czy w prawo. A my po prostu zachowywaliśmy się i mówiliśmy tak, jak zachowywaliśmy się na co dzień – tłumaczy Bogdan Miś.

Jednocześnie wszystko w teleturnieju jest podporządkowane tytułowej idei wielkiej gry.

Każde kolejne, najprostsze nawet pytanie jest właściwie pytaniem za dwadzieścia pięć tysiecy złotych, bo niewłaściwa odpowiedź wyklucza zawodnika z dalszej rozgrywki. Serafinowicz więc każde pytanie zadaje tak, jakby już chodziło o najwyższą stawkę.

Ten zabieg przemawia do wyobraźni widzów.

– Na przykład pierwsza stawka to było sto złotych – opowiada Miś. – I ta zapowiedź pytania za sto złotych wdarła się do języka potocznego. „Mam tu pytanie za sto złotych” oznaczało kompletny idiotyzm, typu na przykład: jak się nazywa rzeka, nad którą leży Warszawa? Dla ułatwienia dodam, że zaczyna się na „Wi”...

Podobnie rzecz się ma z formułkami wygłaszanymi przez wspomnianego już notariusza, pana mecenasa, a później prezesa Cichosza. Ponieważ prezes nie miał talentu do improwizacji, to wygłaszane przez niego rytualne: „Książeczka oszczędnościowa PKO, z wkładem dwudziestu pięciu tysięcy złotych dla pana Jana Kowalskiego...” lub sakramentalne: „Dziedzina – Najnowsza historia Polski, nagroda dwanaście tysięcy osiemset złotych, dwa zestawy pytań dla pana Jana Nowaka”, pisał mu wcześniej zespół teleturnieju. Przyznać trzeba, że nieodżałowany, dyżurny notariusz Wielkiej Gry wypowiadał je z wielkim przekonaniem.

Mamy więc profesjonalny, zgrany zespół obkutych uczestników i uczonych ekspertów. Wszystko zapięte na ostatni guzik. Co może pójść nie tak?

Za czasów Serafinowicza, czyli od 1962 do 1969 roku, zawodnicy stają do Wielkiej Gry siedemdziesiąt pięć razy. Bywają wpadki, pomyłki i reklamacje, ale nigdy, ani razu nie zawalono transmisji. To duże osiągniecie, które nie jest bynajmniej dziełem przypadku.

Na jedynym zachowanym nagraniu filmowym z Wielkiej Gry Serafinowicz wita widzów. Robi to w dosyć szczególny sposób. Jak zawsze wita ich ciepło i z uśmiechem, ale wsłuchując się uważnie w jego słowa, wyczujemy napięcie. Na archiwalnym nagraniu kamera pokazuje go z lewego profilu. Stoi przed mikrofonem, jak zawsze elegancki w smokingu i z muszką, z rękoma luźno zwisającymi wzdłuż ciała.

Aż trudno uwierzyć, że z dziesięciu lat telewizyjnej kariery twórcy najdłużej nadawanego teleturnieju świata zachowało się jedynie te dziesięć sekund filmu i takie oto słowa Serafinowicza:

– ...zapewne od samego początku chcieliby państwo wiedzieć, czy czekają państwa dzisiaj wielkie emocje.

Tu następuje króciutka, ledwie wyczuwalna pauza, po której – jakby zdradzając ciężar spoczywającej na nim odpowiedzialności i ulgę, że wreszcie program się rozpoczyna – Serafinowicz mówi z westchnieniem:

– No cóż... w każdym razie gra się odbędzie!

Czyli, że nie jest dobrze... W przekładzie z pełnego niedopowiedzeń i aluzji „oficjalnego” języka Serafinowicza na jego język zza kulis to grzeczne zdanie oznacza tyle co:

– Wszystko nam się tu wali i będzie cudem, jeżeli ten program nie skończy się katastrofą.

W tym tłumaczeniu brakuje jeszcze pewnie słowa na „k”, bo w gronie kolegów kierownik redakcji teleturniejów klnie jak szewc. Ale widzowie Wielkiej Gry nigdy by się tego nie domyślili... Wszyscy uczestnicy teleturnieju, do których uda mi się po latach dotrzeć, podkreślają zgodnie spokój i porządek na planie i za kulisami. Mówią o niebywałym profesjonalizmie ekipy. Ale ten specyficzny wstęp wygłoszony przez Serafinowicza uświadamia nam, że sprawne działanie teleturniejowej machiny nie przychodzi bez wysiłku.

Ten wysiłek jest produktywny, bo przebiega w miłym gronie i miłej atmosferze. Ówczesna telewizja jest jedną wielką rodziną – w dobrym znaczeniu tego słowa. Atmosfera jest tak pozytywna, że wieloletni operator kamery w Wielkiej Grze pan Hubert Waliszewski przyznaje się do czegoś, co dzisiaj – nie tylko zatrudnionym w telewizji – wydać się może niepojęte:

– Czasami wracałem do pracy... przed zakończeniem urlopu. Ciągnęło mnie tam, bo życie codzienne nie było wtedy łatwe, a w pracy, w telewizji, panowała szalenie przyjazna atmosfera²⁷.

Wieloletni pracownik redakcji dziecięcej Krystyna Lindenberg tak wyjaśnia tę dobrą atmosferę:

– Po prostu wartościowi ludzie trafili do tej telewizji, która nie była jeszcze postrzegana przez rząd jako narzędzie, tylko jako hobby jakichś tam wariatów, którym pozwalano na wiele rzeczy. Gromadzili się tam po prostu ludzie, którzy cieszyli się tym nowym medium i starali się coś zrobić: nowe formy i nowe dziedziny.

Przyszli małżonkowie przychodzą na świat

Niemal pół wieku po przedwczesnej śmierci męża Ewa Serafinowicz mieszka nadal, już sama, w Montrealu. Bardzo się cieszy, że ktoś wreszcie się zainteresował jego postacią. Pani Ewie wciąż dopisuje pamięć i dobry humor. Ma dar opowiadania i słuchając jej, możemy bez trudu ujrzeć przed sobą Serafinowicza jak żywego. I to nielukrowanego, tylko z krwi i kości, bo pani Ewa nie owija niczego w bawełnę. Bardzo by też chciała książkę o mężu przeczytać, zanim umrze.

Sprawa – jak mówi bez ogródek – jest o tyle pilna, że będąc o rok starsza od męża, ma już dziewięćdziesiąt trzy lata.

I przeczyta tę książkę, choć tylko w maszynopisie...

Ewa Pogorzelska urodziła się w 1922 roku w Łodzi przy ulicy Głównej w zamożnej i statecznej rodzinie prokurenta Łódzkich Elektrycznych i Wąskotorowych Kolei Dojazdowych. Imię Ewelina losuje sobie sama, bo jak opowiada: „wyciągnęłam taki rulonik”. Ale podobnie jak Ryszarda rodzina i przyjaciele zwać będą Zbyszkiem, tak Ewelina zawsze będzie Ewą.

W przeciwieństwie do jego jej dzieciństwo będzie bardzo stabilne i dostatnie. Ewa jest tak zwaną panienką z dobrego domu. Jej rodzina ma, tak jak ród Serafinowiczów, litewskie koneksje – ale znacznie bardziej od Serafinowiczów współczesne. Jej matka Aniela, z domu Kalwaitis, jest córką prokuratora generalnego Litwy i członka litewskiej Rady Państwa. Pani Ewa z rozrzewnieniem wspomina wakacyjną litewską sielankę w majątku dziadka „ograniczonym” po reformie rolnej do stu pięćdziesięciu hektarów:

– Był ślicznie położony, czternaście kilometrów od Kowna, nad Niewiażą, piękną, czystą rzeką, w cudownej dolinie pociętej wąwozami, z pięknymi łąkami i lasami pełnymi poziomek i grzybów...

Daleko od tej dosłownie i w przenośni sielanki na Niewiażą, trzysta wiorst z okładem na wschód, leży nadgraniczne wówczas miasteczko Dokszyce, w którym na świat przychodzi wkrótce po swej przyszłej żonie Ryszard Serafinowicz.

Przed pierwszą wojną światową Dokszyce liczą niewiele ponad cztery tysiące dusz, a na każdego Polaka, Białorusina i Tatara przypada trzech Żydów. Za cara to cichy, zaspany – poza targowymi wtorkami – sztetl. W czasie Wielkiej Wojny Dokszyce palą się aż siedem razy. Za wojny polsko-bolszewickiej kilkakrotnie przechodzą z rąk do rąk, a na koniec przypadają Polsce27. Dokszyckim Żydom nie podobają się ani wysokie polskie podatki, ani polskie wojsko, bo biorąc miasto w 1920 roku, żołnierze polscy gwałtem obcinają chasydom brody i pejsy²⁸.

Porucznik Stanisław Serafinowicz z ciężarną żoną Zofią przybywa tu na placówkę w 1923 roku. Otrzymał więc tę upragnioną nominację na oficera Straży Granicznej. Ale jego kariera w jej szeregach i tak nie potrwa długo. Straż Graniczna będzie wkrótce zlikwidowana. Perspektywy są kiepskie. Możemy się jedynie domyślać, co o ich położeniu sądzi Zofia Serafinowicz, jeszcze przed rokiem Golda Elenberg, a teraz ciężarna żona polskiego oficera w żydowskim miasteczku, gdzie diabeł mówi dobranoc.

Nadgraniczne Dokszyce mają co prawda browar, szkołę powszechną i żydowski szpitalik, ale do kolei jest dziesięć kilometrów, a miasteczko nie ma ani brukowanych ulic, ani światła. Jeżeli więc nasz bohater – przyszła wielka sława małego ekranu – nie urodzi się za dnia, to przyjdzie na świat przy migoczącym świetle lampy naftowej.

Nie wiemy, jak to się dokładnie odbywa. W każdym razie Ryszard Zbigniew Serafinowicz przychodzi na świat 6 kwietnia 1923 roku w Dokszycach, w powiecie duniłowiczowskim, w województwie wileńskim.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: