Wiersze zebrane - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Wiersze zebrane - ebook
Ambicją całej twórczości Barańczaka będzie doskonałość tego, co starożytni Rzymianie rozumieli pod określeniem ars, sztuka rzemiosła. Dzięki temu także te wiersze, które przez krytyków niechętnych nowofalowej poetyce bywały pogardliwie określane jako „poezja publicystyczna”, zdumiewająco przetrwały próbę czasu i dziś nadal poruszają. Choćby właśnie przez drastyczny kontrast między bylejakością życia w Peerelu a wyrafinowaną formą, w jaką poeta tę bylejakość ubrał. To był też jeden ze sposobów niepoddania się klątwie otaczającej rzeczywistości.
TADEUSZ NYCZEK „Przekrój”
Kiedy się czyta dzisiaj Tryptyk z betonu, zmęczenia i śniegu (1980 r.), w nim zaś wiersze kolejkowe, relacje z życia w gierkowskich blokowiskach, sprawozdania z „rzeczywistochy”, jakby powiedział Miron Białoszewski, to ta jego podwójna przynależność, do królestwa poezji i sfery codziennej egzystencji, rysuje się we wzruszającym świetle. Pomysłowość utworów, ich poetycka samoświadomość, kompozycyjny rygoryzm i konsekwencja nie zmieniają się bowiem ani w oschły perfekcjonizm, ani w histeryczny niesmak, ani w skargę, ani w publicystykę.
PIOTR ŚLIWIŃSKI „Dziennik”
Poezja ma być odpowiedzią na skończoność życia, budowaniem sensu, by spłatać figla czającej się na nas nicości. Taką też odpowiedź stara się dać autor „Widokówki...”, wsłuchany w dochodzący doń głos Boga. Głos to przecież niewyraźny, zanikający, jedynie przeczuty, a może wręcz domyślany...
ANDRZEJ FRANASZEK „Tygodnik Powszechny”
TADEUSZ NYCZEK „Przekrój”
Kiedy się czyta dzisiaj Tryptyk z betonu, zmęczenia i śniegu (1980 r.), w nim zaś wiersze kolejkowe, relacje z życia w gierkowskich blokowiskach, sprawozdania z „rzeczywistochy”, jakby powiedział Miron Białoszewski, to ta jego podwójna przynależność, do królestwa poezji i sfery codziennej egzystencji, rysuje się we wzruszającym świetle. Pomysłowość utworów, ich poetycka samoświadomość, kompozycyjny rygoryzm i konsekwencja nie zmieniają się bowiem ani w oschły perfekcjonizm, ani w histeryczny niesmak, ani w skargę, ani w publicystykę.
PIOTR ŚLIWIŃSKI „Dziennik”
Poezja ma być odpowiedzią na skończoność życia, budowaniem sensu, by spłatać figla czającej się na nas nicości. Taką też odpowiedź stara się dać autor „Widokówki...”, wsłuchany w dochodzący doń głos Boga. Głos to przecież niewyraźny, zanikający, jedynie przeczuty, a może wręcz domyślany...
ANDRZEJ FRANASZEK „Tygodnik Powszechny”
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61298-62-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wzruszenia
Wmawiane od tak dawna, siłą rozżaloną
ściągane wewnątrz: by tam okryć grzbiet
cierpkiego wciąż-to-samo, wystające
żebra, co drą aksamit. Miękkość nie chce
być różnoraka na tyle, na ile
tego się żąda w pośpiechu. Zapewne,
rzecz, która tylko twym nie jest udziałem,
skwapliwie śmieszy, ale później ciebie
w tym śmiechu wykasłuje. Wciąż to samo,
złożone na krzyż z płaszczących się części,
ubogo przewidzianych. Lecz czy one
nie chcą nas oszukiwać w s z y s t k i c h ; czy
wybierają; czy ci są wybrańcami
(bo tak nieliczni), których nie wybrano
i zostawiono z płaszczem na ramionach.
Lecz były, będą w którejś z pozostałych
dłoni: wzruszenia wreszcie nie wmówione.Skłócone, pierzchające
Edwardowi Balcerzanowi
Jak to uładzić w sobie, uporządkować
wzajemnie odpychane, przekreślane w locie
migotliwym, targane zewsząd
zderzeniami. Zadanie: stanąć obok, zostawić
samopas: niech trwa samo. Niewykonalne, bowiem
nierównymi krokami odmierzony dystans.
Chwycić w locie! rozprostować i ułożyć cienie
obok siebie, bezkształtne smugi, linie rozwidlone,
nie zgasły jeszcze! Ale zanim
przekręcić wzrok w tę drugą stronę, nikną bladym
pogłosem, resztką lampy zgaszonej. A przecież –
– w skłóceniu – trwają. Choć drga echo kroków
w posępnych korytarzach, kryjących twarz w ciemnośćBez konturów
Unieść ciężar zamglenia twej postaci, kiedy
stajesz się we mnie, w wąskiej kresce między
pamięcią a wyobraźnią: zapomniana i jeszcze
niewymyślona, dym z płonących liści.
Kiedy byłaś i jaka, czy będziesz i kiedy
ściągnę w kontur twój zarys. W zmęczonym pośpiechu
zacierana (czy nie po to, abyś
znowu wstawała z martwych), powracasz, w nieuchronnym
powrocie znajdując broń. Upadek pod ciężarem
dźwiga mnie: że zawsze zostaje przed tobą
wąski pas cienia nieprzebyty ręką,
że nie ogarnie wiejącego tobą
wiatru – otwarta dłoń.Bez poprawek
Gdyby raz jeszcze, gdyby było dane
to, co się wzniosło razem z ciepłem skóry,
z rudym oparem igieł – w błękitnawy oddech
wieńczący wokół drzewa. Gdyby wciągnąć w siebie
tę lotną mgłę,
raz jeszcze. Twoja głowa dźwiga dzisiaj gęsty
warkocz, gdzie igły i drzewa wplątane
mieszają się w chaosie migotliwym, lecą
kometą we mnie. Gdyby ściąć go dłońmi,
na których śpisz,
raz jeszcze! Gdyby od nowa płonęło
pierwsze igliwie, pierwsze drzewa – przecież
nawet i wtedy nie poprawię błędów
i nic nie skreślę, odtwarzając z ognia
ciebie, mój tekst.Jak w jedno słowo
Jak się da wtopić, jak się zamknąć
da? Jak, zrośnięte, wyjąć z owych
kilku minut, przenieść w to słowo,
nie rozsypać? Gdy tak się zwarły,
ciaśniejsze niż związane ręce:
ówczesny deszcz u szczytu wielkich
okien, ówczesny chłód, ówczesny
półmrok nad literami, miękkość
ówczesna, myśl o tobie. Które
minęły. Kilka minut, i tak
oczyszczonych z siebie! i w nich osaczyć
deszcz, półmrok, miękkość, chłód – osobne
i tak jedne? I jak by brzmiało
takie zamknięte słowo!Wziął za dobrą monetę
Wziął za dobrą monetę; położył
za sobą pewnym progiem przeświadczenie,
że bilon, który dlań teraz wyciera
i unieczytelnia obca ręka, jest
dobrą monetą. Nawet nie rozdwojony
przez nieczytelność, która by innego
rozdwoiła, skazując na alternatywę:
odrzucić – przyjąć (bo zrozumieć
nie można było, nawet ujrzeć palców
zacierających skwapliwie groszaki,
nim przemknęły przed twarzą miedzianym
pędem). Więc wziął za
dobrą monetę swój przydział
żetonów. Nie wiedział, że to nie nagroda,
ale że po to je dostał, aby grać; że gra
dopiero się zaczyna.Pusty
Kiedyś ja sama w ciebie wejdę, niczym ręka
w rękawiczkę. Jak ona, zaplanuję twoje
kształty i poruszenia. I przez twoją skórę
ledwie wyczuję żwir i popękany granit.
Ty, tak opustoszały pomieszczeniem dla mnie,
po stokroć przypuszczonej; ja, tak nieobecna
w twoich półmrocznych przejściach, zakamarkach tajnych,
w ich pustych odebrzmieniach, gdy uderzyć głucho.
W mroku rozszerzyć siebie, rozmnożyć na wszystkie
strony w tobie. Dopiero kiedyś. Jeszcze wierzysz,
żeś jest i instrumentem wewnątrz futerału.
To ja dopiero będę twoimi słowami.Szept
Teraz są tylko słowa w ciepłej gwieździe
włosów; szeptane tak bardzo,
jakby nie chciały nawet dźwiękiem przybrać
swojej jasnej nagości. W gęstwinie promieni
błądzą, niech nie znajdą drogi
w gęstwinie ciepłej, wolne od moich warg,
spętane swoją prawdą. Lecz niech pewniej
błądzą od myśli, niech każde jak aktor
w obcisłym stroju, gładki – niech ten szept
wchodzi na scenę i gra moje słowa
po raz tak już tysiączny, że wierzy sam sobie
i że stopami grzęźnie w scenie…Twarze jezior, twarze drzew
Jeśli za nami twarze jezior, jeśli drzewa
zeszły się w naszych ciałach: jakie twoje imię
i język jaki? Gdy już tylko drewno
i trawa więzi nas i gdy przyciąga ziemia
nasze ciała przez siebie: jakie imię, z jakich
głosek? Jak cię zatrzymać, jeśli
przecinasz ciałem moje dłonie w późnym
uchwycie? Jezioro nas zamyka
i twarze drzew nad nami, a jak wyjmę
nazwę i pamięć ciebie z przerw między źdźbłami trawy?
Wtedy, gdy twoje ciało ostrugane z moich
rąk, jakie imię, jaka pamięć wtedy.Wieki średnie
Czas dla nich: zbyt obszerny puklerz
uderzany z zewnątrz wiatrem ciemnych
dzwonów. I zbyt obszerne
wszystko, zbyt długo czekać. Biczowani
sznurem zeschniętym w suplaste godziny,
wzrok podnosili. Nadzy w zbroi, w czasie.
Bo wydani na łup. Bo zamknięci zarazem
dłonią: zbyt wielką. Nie dochodził do nich
ciężar dybów na rękach sięgających w górę,
aby głębiej wbić w czoło ciernie. W zwartym mroku
chroniącej dłoni szli, tracąc kierunek.
Fałdy czasu, zbyt luźne i sute: jak znaleźć
rozstrzygnięcie? czy szukać? I jeszcze w tym mroku.
Chcieli szybciej i więcej. Przebijali ciało
natychmiastowym ostrzem, rozpalali
równoczesne żelaza. Białe czoła dziewcząt
na brunatnych portretach rosły dalej, szerzej,
rozwiecznione w horyzont.Zwierzęta
Umieją być najszybsze. To tylko chwilowy
stan, to ich przypłaszczenie. Wiedzą,
jak zwęzić się pionowo w prędki wyrzut i
skoczyć. Ich przyziemność gotowa,
by zwinąć się w sprężynę, słuchającą tylko
świstu powietrza za uszami. Oczy,
tak łagodnie brązowe teraz, są otwarte
na przyjęcie skaczących do gardła obrazów.
Nie dają nam się bać, są płaskie tak,
że tym łatwiej je przybić do ziemi
spojrzeniem, nigdy równoległym. Wiele
nam wybaczyły; lecz trwa przyszły pęd
w ciałach wciąż skłonnych do stania się ostrzem.Myślenie dzwonem
Zagrzebać w sercu dzwonu cienki zarys własnej
czaszki: niechaj się zwęzi bujność kół drzemiących
w powierzchni wód. Osadzić okrężne myślenie
na krótkim łuku pędu, dopiero się zbiegnie
w bieguny tylko dwa: w odmowę – zgodę,
bijące w metal jak w żebra od spodu.
Uprościć dzwonem opończe rozmysłu,
obroże wątpliwości, rozwiązać dwojako
nagość odmowy, nagość zgody, strącać
ich osobność ze szczytu dzwonnic – aż ziemia, aż skała
niech się rozstąpi w bujnych kołach, coraz
szerszychKorzyść z namacalności
Nie próbowałem jeszcze dotyku. W tym może szansa:
odrzucić w tył zawodne instrumenty, zostać tylko
opartym na końcach palców; może choć na odległość
rąk wyciągniętych utrzymać przybierające. Może
opóźnić choć na moment, jakiego trzeba mi będzie,
by o metr się przemknęło zrozumienie, co przede mną
rozprowadzają w jasność dłonie.
Bo nie próbowałem
dotyku jeszcze: czyż nie to jest jedynym narzędziem,
którym tkankę od tkanki odróżnię, zrozumiem ciało
do kości i więcej dodam, niż w nim jest – przekonany,
że to, co grzeję w dłoniach, ściślej się wiąże, jak ptasie
pióra i skrzydła ptaka.
Lecz nie próbowałem jeszcze
dotyku: tak dopiero w r e s z c i e rozcina się węzeł,
z oczyma zamkniętymi, gdy reszta zawiodła. Wtedy
jednak trwa przecież lęk, że splot pokonano zbyt wcześnie,
zbyt nieufnie i pewnie. Zorać palcami pokłady,
namacalnie przyjmować w dłonie ciężkie grudki; a cóż,
jeśli skupione palce okażą się cięższe od nich?Tutejszy
Jerzemu Kaczmarkowi
Tak chcę się w nim osadzać jak śruba
wkręcająca się w drewno, żywiona
naporem słojów –
co to za kraj, którego
powtarzam imię: nie wiem, dokąd w nim płowieją
drogi, wiem tylko ich początki, ścięte
małym nade mną kloszem; wiem, jak z zewnątrz
krew ich gałęzi poprzez mnie pulsuje.
Nimi to imię miałkie oplatam jak pięścią,
a wciąż mi się jego różne ciało
wymyka obojętnie.
Aby było w nim miejsce na moją konieczność,
w tym niejasnym obszarze; abym, jak narzędzie,
nie musiał jej tłumaczyć…
Do jego liści przylgnąłem stopami,
wchłonąłem skórą jego deszcz, mówiłem
słowami, co do niego należą. Liście
zatrzasnęły się na moich stopach,
deszcz rozkrzyżował ramiona, język nie chcąc
idzie torem tutejszych. Więc znak on mi daje
już tym: sidłami, których wybór przypadkowy
i zbyt mało bolesny?
Przecież chcę jeszcze głębiej zostać zatrzymany
przez jego glebę, wrosnąć po kolana. Czy
przepłynie z niej to imię, jakim jest naprawdę;
czy będzie takie, jakim chcę je wiedzieć.
Ilu się na nie ludzi zrośnie w jedno, czemu
jestem z nich. Usprawiedliwić moją
tutejszość: formować się w niej jak woda
w naczyniu. Takie szczelne jest to wybieranie.
Kiedyś zamknę się wokół ciała tego kraju
i ono może mnie uchwyci jak rękojeść.W celi tej, gdzie dążenie celem
W celi tej, gdzie dążenie celem
jest, odpoczynek znajdują dwie strzały
zderzone w lot grotami, co się starły
wszczepiając w siebie na ruchliwy cement
swe pędy; tam, gdzie wciąż trwa stały
ruch i rozbiegłe zespolenie, cieniem
drwiąco odwrotnym wyznacza się cenę
na wód stojących skrzepłe stany
posiadania. Za moją kratą każda głoska
dźwięczy łańcuchem innych i na gramy
waży się głos, by pękła jego gładka
tafla w sprzecznym uskoku, by grały
przeciwko sobie karty; zamiast kraty głaskać,
widzę, jak szary mur rozpierzcha się bez granic.Na tej czereśni czerwień, na jej krwawe włókna
Na tej czereśni czerwień, na jej krwawe włókna
kładą się oto w oczach mięśnie ćwiartowanym
pasmem, smugi bandaży rozwinięte, na nich
wyschnięte sieci ran, już gęstniejące w płótna
gobelinów utkanych grubym zmartwychwstaniem
purpury w nadpalonych policzkami kłótniach,
ostrzach, pogoniach, ciętych nitkach tego sukna,
gdzie strumyk krwi jak w żyłach rdzawych liści zanikł
i splątał się; w czerwieni, w tych włóknach mięsistych
za cichą kartką skóry wrą wyrwane trawy
w płonącej plątaninie, rosną w oczach iskry
ruchu i słychać szkarłat ścieranych bezprawi
w tych gałkach żyłkowanych, kiedy patrzą, bliskie,
na tej czereśni czerwień, na jej włókna krwawe.Znaleźć dla niej nową mowę
Znaleźć dla niej nową mowę; tyle
lekkich, wielkich słów dniało! a dla niej
językami wyślizgany kamień,
ciągle jeden: byle jaśniej, byle
jawniej brzmiała mi swoim nazwaniem
jeszcze nowym. Wtedy było milej
mieć „co” niż „jak”. Lecz nazajutrz chwile
nazywane niepewnie: wciąż taniej
o następne jedno słowo, ciemniej
o sylabę, głoskę. Słowo „miłość”
już nie miało w sobie ławek, cieni,
objęć, ciepła, mijania. Już było
jeszcze jednym nijakim kamieniem
z tych, co język – kalecząc – goiły.Wchodząc, tracimy na przeczuciach tyle
Wchodząc, tracimy na przeczuciach tyle,
ileśmy z siebie wyparli zaprzeczeń.
Wkoło nas gruba pewność. I walczą o lepsze
szyba wielkiej witryny z zaporowym dymem,
co, jak kurtyna, jest tylko powietrzem
gęstym na moment. A w kieszeni bilet
wsunięty chyłkiem. A odjazd za chwilę,
a podparcia cofnięto i nikt nas nie przestrzegł,
i nikt nie zmacał pustki wyciągniętą dłonią.
Ależ tak, bliżej teraz, kiedy rozerwano
styk horyzontu, kiedy otworzono
naszą muszlę (szukając pereł?), kiedy bramom
wolno stać się zbędnymi. Lecz wchodzący stoją
chwiejnie: ściskają jeszcze laskę, już zabraną.Nagryzmolony, tak, i ręką niezbyt pewną
I am a scribbled form, drawn with a pen
Upon a parchment; and against this fire
Do I shrink up.
William Shakespeare, King John V , 7
Nagryzmolony, tak, i ręką niezbyt pewną,
może przypadkiem. Nieznaczący znaczek,
miejsce poza szeregiem równych liter naszedł,
jakby na marginesie. To jedno,
a drugie, że niekształtny. Niezamierzony raczej,
zastygły linią kurczową, beztrosko niepotrzebną,
gdy naokół huczały konstelacje: drewno
płonące coraz bliżej. Nie słuchać, nie patrzeć
łatwo było, gdy tamte stały zlęknionym szeregiem,
ukrywając przed bacznym spojrzeniem pożaru,
że kurczą się, rudzieją. On jeden
– zdawało się – za chłodnym przeminionym nie czuł żalu.
Zrównany teraz, wyzwolony. Iść przed siebie
środkiem spopielałych obszarów.Zbudzony w jeszcze głębszy sen
Zbudzony w jeszcze głębszy sen, bo w jawę
udzielną wszystkim i rozrzutną
na wszystkich, kruszę jeszcze w palcach próchno
przyśnione, kruszę światło niebieskawe,
co prześwietlało moje kości. Jutro,
ten promień widnokręgu, krótki i jaskrawy,
wrysuje w okrąg pulsującą krawędź
każdego cienia. Tak się więc tka płótno
dnia, przepalając jedną nitkę drugą.
W ogniu pytań krzyżowych, w tym piekącym siewie
ziarn piasku pod powieki, budzić będę długo
mój sen do jawy głębszej; a nasienie
nocy, w głąb oczu wbite ziemną grudą,
wzrośnie światłem; z nim w siebie wejść i wyjść ze siebie.Drugi
Wojciechowi Jamroziakowi
Zdrapać uśmiech, zwlec skórę, odjąć ruchy, nawet cień odrąbać od siebie niezamierzonego, zamotanego w fałszywe powijaki. Różowe tynki kruszyć dłutem, nie bacząc na zacieki potu, aż do ciemniejszych malowideł, dalej, aż do kruchych cegieł, jeszcze, do cienkich w powietrzu kresek najbardziej pierwszego szkicu. I, nawet ich niechając: skończyć na lekkiej kuli uwolnionego początku, ugniatać w dłoniach przejrzystą grudę na obraz i podobieństwo od nowa swoje, tylko swoje.Śmierć
Zabijanie chudło i ogromniało od tamtych czasów, które w wybujałych girlandach kropel potu kroczyły pod bramami otwierającymi się w każdej szczerbie ostrza. Czas to był zabójstw rozlewnych różową krwią naocznie objawioną w koronie spojrzeń, śmierć była ciasno i odręcznie więziona w uchwycie oszczepu; niesiona w strzale, wlokła za sobą barwne pierze, powielane radośnie przez odbicia w wypucowanych puklerzach. Wiele jeszcze wąskich zwierciadeł podniesiono nad twarzami, zanim tęgie mięso śmierci rozdęło się w ten zbyt obszerny całun, sucho i czarno klekocący kurczowym dymem mimowolnego konania.Ciemność
Tu trzeba siły mroku, aby jaśniej wiedzieć miejsce, gdzie na unoszącą się w pył drogę opada sadza z podpalonej kurtyny nieba: tam wczepiają się w siebie palcami białe szosy i ubyłe słońca. Mroku, mroku huczącego od nabrzmiałych granic; gdy przez rozwierane naporem granatowych grud źrenice przepchają się już szarzejący uciekinierzy wzroku, wtedy do bieli, do czerni ściąga się wszystko to, co jest po obu stronach tych okrągłych drzwi. I jaśniej jest ujrzeć mrokiem krew wiążącą łąkę z wodą, kartkę papieru ze ściętym drzewem. I ciemniej wrócić w światło, w ogólnik zieleni i wymijający błękit.Ryba
Ryszardowi Krynickiemu
Dla kształtu ostrza szlifowanego ziarnistym pilnikiem wody, dla nierdzewnych błysków błękitnej łuski, dla wytrwałości w pracowitym cięciu morza na wylot – wyniesiono rybę nad fale i obezwładniając mimochodem trzepot, który zanadto mógł przypominać przyspieszone ruchy wahadła, zamrożono ją w znak, bielejący sucho na ścianach katakumb. Spośród stworzeń łatwych do obrysowania kredą jedynie ryba mogła się wznieść siłą wzniosłej dwuznaczności nad zwiniętego w powróz węża, pełną miskę – żółwia, czy motyla złożonego do oklasku. W swojej ostrości i błękicie miała znaczyć nóż odcinający dobro od zła, miała trafiać w samą ich granicę, wtedy jeszcze cienką jak kredowa kreska.
Dzisiaj trzepot wyrwanej z fal ryby kojarzy się zarazem z agonią i ze skwierczącym tłuszczem; wiadomo zresztą, że cienka kredowa granica rozrosła się tymczasem w krwiste widmo tęczowe posiekane na dwa tysiące kawałków.Zwycięstwo
I sing what was lost…
William Butler Yeats
Ciężkim zwycięstwem czy skończyliśmy cokolwiek? Ta bitwa wszczynana powiekami jest pełna zwietrzałych wież, które zdobędziemy bluszczem tak bez zapału i nieuchronnie, jakby to tylko hydrostan żyłek plenił się po starczych policzkach. Zakorzenione w dłoń ziarna naszej broni wybuchną powojem, wiążącym w pęki rdzawe klingi obrońców. Prędko zniknie niedbały uśmiech tej walki, przegranej, bo zwycięski jest tylko ciężar zwyciężania; przegranej, bo jedyny ciężar krzepł w toporach powiek, nawisłych nad tym przydługim odcinkiem, tą bitwą.Pismo
Chciej wszystkiego: wbij się w te ciasne obroże z kolcami, przeszyj na ich wylot spojone w blok karty, godząc w to, co najciemniej zakryte w tunelach liter, ale sznurując na zawsze stronice cienką i łączliwą siecią; więc spętany jej okami, swoimi oczami, ale wolny, w głąb i na zewnątrz jaśniejący jak gwiazda z zakleszczonymi w czarnych dybach promieniami przegubów i karku. Tędy, przez rządki nierównych pierścieni, mknie strzała ciebie, smuga jeszcze tobie niejasna, póki nie zboczy, wytrącona z toru.
Wtedy tobą ku tobie wybuchnie, zwrócona twarzą w twarz.
I w świetle tej ostrości dostrzeżesz zakola rzek schnących na papierze, i pojmiesz: tak szybko krzepnie w bieli tego śniegu czarna i żywa krew.Alfabetyczny spis tytułów
(A jednak, gdy zawieja...)
(A może myśmy wcale...)
A tak niewiele brakowało
Alba lodówkowa
Altana
(Anteny między kominami...)
Aria: awaria
Artykulacja
Atlantyda
Autentyk
Bez konturów
Bez poprawek
Bez powrotu
(Białą krechą skreśla coś...)
Bist Du bei mir
Blues przy odgarnianiu śniegu ze ścieżki przed domem
Bo tylko ten świat bólu
Braki, odrzuty, produkty zastępcze
But why?
* * * Bywa światła pochylenie... (Emily Dickinson)
Cape Cod
Całe życie na walizkach
Całe życie przed tobą
Całym sercem po stronie
Chciałbym się raz dowiedzieć, co właściwie
Chęci
Chirurgiczna precyzja
Choćby najgrubszy rygiel
Ci, którzy jedzą grzanki, będą jeść suchary
Ci mężczyźni, tak potężni
Ciemność
(Cmentarze samochodów...)
Co będzie świadectwem
Co dziś rzucili
Co jest grane
Co mam powiedzieć
Coraz trudniej się utrzymać na powierzchni
Cóż dzisiaj
Czas skończyć z takimi
Czas tak cierpliwie znosi
Czerwiec 1962
Czoło
Czterdzieści osiem
(Czy jakiś Wielki Fałszerz...)
Czyste ręce
Daję ci słowo, że nie ma mowy
Debiutant w procederze
Dialog Duszy i Ciała
Długowieczność oprawców
Dockery i syn (Philip Larkin)
Drobnomieszczańskie cnoty
Drogi kąciku porad
Druga natura
Drugi
Dykto, sklejko, tekturo, płyto paździerzowa
Dyletanci
Elegia czwarta, przedwiosenna
Elegia druga, urodzinowa
Elegia pierwsza, przedzimowa
Elegia trzecia, noworoczna
Eroica
Fotografia pisarza
Garden party
(Gdy grunt się pali pod nogami...)
(Gdy świeci nam neonów blask...)
Gdyby nie ludzie
Gdzie drwa rąbią (I)
Gdzie drwa rąbią (II)
Gdzie się zbudziłem
Grażynie
Grudzień 1976
Grunt to zachować porządek
Hemofilia
Hi-Fi
Historia
Humanistyczne warunki
Hymn poranny
Hymn wieczorny
I nikt mnie nie uprzedził
I tak
Implozja
Ja wiem, że to niesłuszne
Jak w jedno słowo
Jakieś Ty
Jednym tchem
Jej włosy, skrzydło bramy i ciężki pęk kluczy
Jeżeli porcelana, to wyłącznie taka
Już wkrótce
Kasety
Każdy może stać
Każdy z nas ma schronienie
Kiedyś, po latach
Kolęda
Kontrapunkt
Korzyść z namacalności
Kołysanka
Kwestia rytmu
Kwiat cięty
(Leciałem nad miastem, gdzie spały miliony...)
Leningrad (Osip Mandelsztam)
Lipiec 1952
Lot do Seattle
Łono przyrody
Łzy w kinie
Madrygał probabilistyczny
Mieszkać
Między rudą a rdzą
Może jednak
(Mój zegarku, niepotrzebnie drwisz...)
Mównica
Msza za Polskę w St. Paul’s Church, grudzień 1984
(Myślałem, gdy świt różowiał...)
Myślenie dzwonem
Na jedną kartę
Na pustym parkingu za miastem, zaciągając ręczny hamulec
Na śmierć przyjaciela
Na tej czereśni czerwień, na jej krwawe włókna
(Na ten gest ciskania w nas...)
Nagryzmolony, tak, i ręką niezbyt pewną
Napiszcie do nas, co o tym sądzicie
Naród, któremu się lepiej powiodło
Nazajutrz
Nie
Nie używać słowa „wygnanie”
Niech Pan zajmie mi miejsce
Niech szorstkie włosy, niech gałęzie szorstkie
Nigdy bym nie przypuścił
Nigdy naprawdę
N.N. boleje nad niemożliwością tragedii
N.N. budzi się
N.N. dochodzi do wniosku, że trudno mu się dziwić
N.N., który jest w końcu tylko człowiekiem, załatwia potrzebę fizjologiczną
N.N. porządkuje papiery osobiste
N.N. próbuje przypomnieć sobie słowa modlitwy
N.N. przegląda czasopisma ilustrowane
N.N. przekręca gałkę radia
N.N. przyznaje się do wszystkiego
N.N. rozmyśla o dalszych perspektywach
N.N. rozważa treść słowa „pomiędzy”
N.N. rzuca w przestrzeń naiwne pytania
N.N. spożywa zaimprowizowany obiad
N.N. staje przed oknem
N.N. uprawia gimnastykę poranną
N.N. wysłuchuje pogadanki radiowej
N.N. zaczyna zadawać sobie pytania
N.N. zamierza popełnić głupstwo
N.N. zapisuje coś na odwrocie pudełka z papierosami
N.N. zastanawia się, kto jest szarym człowiekiem
Nowe zarazy
Nowy Świat
O dalszy pomyślny
O, uczyń mi maskę (Dylan Thomas)
O wpół do piątej rano
Obserwatorzy ptaków
Och, wszystkie słowa pisane
Od Knasta
Ogień
Okno
Określona epoka
Pajęczyna
* * * Pamiętasz ten stos rzeczy na metalowym krzesełku… (Josif Brodski)
Pan Elliot Tischler
Pan tu nie stał
Papier i popiół, dwa sprzeczne zeznania
(Pęsetką wiecznych lodów...)
Pierwsza piątka
Pięć pocztówek od i do Emily Dickinson
Piosenka spod podłogi
Piosenka z megafonu
Piosenka znad sufitu
Piosenka zza lewej ściany
Piosenka zza prawej ściany
Pismo
Plakat
Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził
Płynąc na Sutton Island
Po przejściu huraganu „Gloria”
Poczta
Podnosząc z progu niedzielną gazetę
Południe
Poranki w operze (James Merrill)
(Poranne odśnieżanie...)
Poręcz
Posuwać się do przodu
Powiedz, że wkrótce
Problem nadawcy
„Prosty człowiek mógłby, do licha, zdecydować się wreszcie, kim jest”
Protokół
Przechowywać w chłodnym miejscu
Przeglądając czasopismo „Home & Garden”
Przejściowe ograniczenia
Przepraszam, kto jest ostatni
Przerosty
Prześwietlenie
Przysłowiowa bawełna
Przywracanie porządku
Psalm (Paul Celan)
Pusty
Razem z kurzem
Résumé
Rozmowa 1990
Ryba
Rzeźba Ziemi
Sam sobie winien
Serenada, szeptana do ucha przy wtórze szmeru klimatyzatora
Sierpień 1988
Skoro już musisz krzyczeć, rób to cicho
Skłócone, pierzchające
Small talk
(Spod okładu arktycznego...)
Spójrzmy prawdzie w oczy
(Stając na czerwonym świetle...)
Stan skupienia
(Stojąc przed witryną, w jej lustrzanym tle...)
Strofa z Roberta Frosta
Strzał strącił mnie na ziemię
Szept
Szyba
Śmierć
Śnieg I
Śnieg II
Śnieg III
Śnieg IV
Śnieg V
Śnieg VI
Śpiący
Święto Dziękczynienia (Tomas Venclova)
Święto Zmarłych
Ta dłoń może być garścią i może być pięścią
(Tablico moja hojnie rozdzielcza...)
Te słowa
Tekst do wygrawerowania na nierdzewnej bransoletce, noszonej stale na przegubie na wypadek nagłego zaniku pamięci
Tenorzy
* * * Tęsknota za ojczyzną! Brednia… (Maryna Cwietajewa)
Tłum, który tłumi i tłumaczy
To mnie nie dotyczy
To nie jest rozmowa na telefon
To się nie mieści w głowie
To, co jest wierszem nie do pomyślenia
Trzej Królowie
Trzy spojrzenia przez ramię
Tutejszy
Twarzą w trawę
Twarze jezior, twarze drzew
U końca wojny dwudziestodwuletniej
(U wrót, gdzie chłodna studnia...)
Ugryź się w język
Ułożone po ciemku
Ustawienie głosu
W atmosferze
W celi tej, gdzie dążenie celem
W zasadzie niemożliwe
Waza kreteńska (Gottfried Benn)
Wchodząc, tracimy na przeczuciach tyle
Widokówka z tego świata
Wieczór autorski
Wieki średnie
(Wiosny, lata i jesienie...)
Wnętrze róży (Rainer Maria Rilke)
(„Wpadacie jak po ogień”...)
Wrzesień
Wrzesień 1967
Wyciągnęliśmy właściwe wnioski z wydarzeń
(Wyłączany telewizor...)
Wynosząc przed dom kubły ze śmieciami
Wypełnić czytelnym pismem
Wziął za dobrą monetę
Wziąłem sobie do serca
Wzruszenia
Yard sale
Z ciebie
Z innych ważnych względów społecznych
Z nami nie zginiesz
Z okna na którymś piętrze ta aria Mozarta
Z rzadkiego błota, z gliny
Za czym państwo stoją
Za szkłem
(Zastyga na poboczu dodge...)
Zawrót głowy od sukcesów
Zbiorowy entuzjazm
Zbudzony w jeszcze głębszy sen
Zdjęcie
Ze wstępu do rozmówek
Ziemia usuwała się spod nóg
Zmarli w Europie (Robert Lowell)
Znaleźć dla niej nową mowę
Zwierzęta
Zwycięstwo
Złożyli wieńce i wiązanki kwiatów
Źrenica, w której byłem
Żeby ci czasem nie zaszkodziło
Żeby w kwestii tej nocy była pełna jasność
(Że „szron siwizny” w jedną noc...)
Wmawiane od tak dawna, siłą rozżaloną
ściągane wewnątrz: by tam okryć grzbiet
cierpkiego wciąż-to-samo, wystające
żebra, co drą aksamit. Miękkość nie chce
być różnoraka na tyle, na ile
tego się żąda w pośpiechu. Zapewne,
rzecz, która tylko twym nie jest udziałem,
skwapliwie śmieszy, ale później ciebie
w tym śmiechu wykasłuje. Wciąż to samo,
złożone na krzyż z płaszczących się części,
ubogo przewidzianych. Lecz czy one
nie chcą nas oszukiwać w s z y s t k i c h ; czy
wybierają; czy ci są wybrańcami
(bo tak nieliczni), których nie wybrano
i zostawiono z płaszczem na ramionach.
Lecz były, będą w którejś z pozostałych
dłoni: wzruszenia wreszcie nie wmówione.Skłócone, pierzchające
Edwardowi Balcerzanowi
Jak to uładzić w sobie, uporządkować
wzajemnie odpychane, przekreślane w locie
migotliwym, targane zewsząd
zderzeniami. Zadanie: stanąć obok, zostawić
samopas: niech trwa samo. Niewykonalne, bowiem
nierównymi krokami odmierzony dystans.
Chwycić w locie! rozprostować i ułożyć cienie
obok siebie, bezkształtne smugi, linie rozwidlone,
nie zgasły jeszcze! Ale zanim
przekręcić wzrok w tę drugą stronę, nikną bladym
pogłosem, resztką lampy zgaszonej. A przecież –
– w skłóceniu – trwają. Choć drga echo kroków
w posępnych korytarzach, kryjących twarz w ciemnośćBez konturów
Unieść ciężar zamglenia twej postaci, kiedy
stajesz się we mnie, w wąskiej kresce między
pamięcią a wyobraźnią: zapomniana i jeszcze
niewymyślona, dym z płonących liści.
Kiedy byłaś i jaka, czy będziesz i kiedy
ściągnę w kontur twój zarys. W zmęczonym pośpiechu
zacierana (czy nie po to, abyś
znowu wstawała z martwych), powracasz, w nieuchronnym
powrocie znajdując broń. Upadek pod ciężarem
dźwiga mnie: że zawsze zostaje przed tobą
wąski pas cienia nieprzebyty ręką,
że nie ogarnie wiejącego tobą
wiatru – otwarta dłoń.Bez poprawek
Gdyby raz jeszcze, gdyby było dane
to, co się wzniosło razem z ciepłem skóry,
z rudym oparem igieł – w błękitnawy oddech
wieńczący wokół drzewa. Gdyby wciągnąć w siebie
tę lotną mgłę,
raz jeszcze. Twoja głowa dźwiga dzisiaj gęsty
warkocz, gdzie igły i drzewa wplątane
mieszają się w chaosie migotliwym, lecą
kometą we mnie. Gdyby ściąć go dłońmi,
na których śpisz,
raz jeszcze! Gdyby od nowa płonęło
pierwsze igliwie, pierwsze drzewa – przecież
nawet i wtedy nie poprawię błędów
i nic nie skreślę, odtwarzając z ognia
ciebie, mój tekst.Jak w jedno słowo
Jak się da wtopić, jak się zamknąć
da? Jak, zrośnięte, wyjąć z owych
kilku minut, przenieść w to słowo,
nie rozsypać? Gdy tak się zwarły,
ciaśniejsze niż związane ręce:
ówczesny deszcz u szczytu wielkich
okien, ówczesny chłód, ówczesny
półmrok nad literami, miękkość
ówczesna, myśl o tobie. Które
minęły. Kilka minut, i tak
oczyszczonych z siebie! i w nich osaczyć
deszcz, półmrok, miękkość, chłód – osobne
i tak jedne? I jak by brzmiało
takie zamknięte słowo!Wziął za dobrą monetę
Wziął za dobrą monetę; położył
za sobą pewnym progiem przeświadczenie,
że bilon, który dlań teraz wyciera
i unieczytelnia obca ręka, jest
dobrą monetą. Nawet nie rozdwojony
przez nieczytelność, która by innego
rozdwoiła, skazując na alternatywę:
odrzucić – przyjąć (bo zrozumieć
nie można było, nawet ujrzeć palców
zacierających skwapliwie groszaki,
nim przemknęły przed twarzą miedzianym
pędem). Więc wziął za
dobrą monetę swój przydział
żetonów. Nie wiedział, że to nie nagroda,
ale że po to je dostał, aby grać; że gra
dopiero się zaczyna.Pusty
Kiedyś ja sama w ciebie wejdę, niczym ręka
w rękawiczkę. Jak ona, zaplanuję twoje
kształty i poruszenia. I przez twoją skórę
ledwie wyczuję żwir i popękany granit.
Ty, tak opustoszały pomieszczeniem dla mnie,
po stokroć przypuszczonej; ja, tak nieobecna
w twoich półmrocznych przejściach, zakamarkach tajnych,
w ich pustych odebrzmieniach, gdy uderzyć głucho.
W mroku rozszerzyć siebie, rozmnożyć na wszystkie
strony w tobie. Dopiero kiedyś. Jeszcze wierzysz,
żeś jest i instrumentem wewnątrz futerału.
To ja dopiero będę twoimi słowami.Szept
Teraz są tylko słowa w ciepłej gwieździe
włosów; szeptane tak bardzo,
jakby nie chciały nawet dźwiękiem przybrać
swojej jasnej nagości. W gęstwinie promieni
błądzą, niech nie znajdą drogi
w gęstwinie ciepłej, wolne od moich warg,
spętane swoją prawdą. Lecz niech pewniej
błądzą od myśli, niech każde jak aktor
w obcisłym stroju, gładki – niech ten szept
wchodzi na scenę i gra moje słowa
po raz tak już tysiączny, że wierzy sam sobie
i że stopami grzęźnie w scenie…Twarze jezior, twarze drzew
Jeśli za nami twarze jezior, jeśli drzewa
zeszły się w naszych ciałach: jakie twoje imię
i język jaki? Gdy już tylko drewno
i trawa więzi nas i gdy przyciąga ziemia
nasze ciała przez siebie: jakie imię, z jakich
głosek? Jak cię zatrzymać, jeśli
przecinasz ciałem moje dłonie w późnym
uchwycie? Jezioro nas zamyka
i twarze drzew nad nami, a jak wyjmę
nazwę i pamięć ciebie z przerw między źdźbłami trawy?
Wtedy, gdy twoje ciało ostrugane z moich
rąk, jakie imię, jaka pamięć wtedy.Wieki średnie
Czas dla nich: zbyt obszerny puklerz
uderzany z zewnątrz wiatrem ciemnych
dzwonów. I zbyt obszerne
wszystko, zbyt długo czekać. Biczowani
sznurem zeschniętym w suplaste godziny,
wzrok podnosili. Nadzy w zbroi, w czasie.
Bo wydani na łup. Bo zamknięci zarazem
dłonią: zbyt wielką. Nie dochodził do nich
ciężar dybów na rękach sięgających w górę,
aby głębiej wbić w czoło ciernie. W zwartym mroku
chroniącej dłoni szli, tracąc kierunek.
Fałdy czasu, zbyt luźne i sute: jak znaleźć
rozstrzygnięcie? czy szukać? I jeszcze w tym mroku.
Chcieli szybciej i więcej. Przebijali ciało
natychmiastowym ostrzem, rozpalali
równoczesne żelaza. Białe czoła dziewcząt
na brunatnych portretach rosły dalej, szerzej,
rozwiecznione w horyzont.Zwierzęta
Umieją być najszybsze. To tylko chwilowy
stan, to ich przypłaszczenie. Wiedzą,
jak zwęzić się pionowo w prędki wyrzut i
skoczyć. Ich przyziemność gotowa,
by zwinąć się w sprężynę, słuchającą tylko
świstu powietrza za uszami. Oczy,
tak łagodnie brązowe teraz, są otwarte
na przyjęcie skaczących do gardła obrazów.
Nie dają nam się bać, są płaskie tak,
że tym łatwiej je przybić do ziemi
spojrzeniem, nigdy równoległym. Wiele
nam wybaczyły; lecz trwa przyszły pęd
w ciałach wciąż skłonnych do stania się ostrzem.Myślenie dzwonem
Zagrzebać w sercu dzwonu cienki zarys własnej
czaszki: niechaj się zwęzi bujność kół drzemiących
w powierzchni wód. Osadzić okrężne myślenie
na krótkim łuku pędu, dopiero się zbiegnie
w bieguny tylko dwa: w odmowę – zgodę,
bijące w metal jak w żebra od spodu.
Uprościć dzwonem opończe rozmysłu,
obroże wątpliwości, rozwiązać dwojako
nagość odmowy, nagość zgody, strącać
ich osobność ze szczytu dzwonnic – aż ziemia, aż skała
niech się rozstąpi w bujnych kołach, coraz
szerszychKorzyść z namacalności
Nie próbowałem jeszcze dotyku. W tym może szansa:
odrzucić w tył zawodne instrumenty, zostać tylko
opartym na końcach palców; może choć na odległość
rąk wyciągniętych utrzymać przybierające. Może
opóźnić choć na moment, jakiego trzeba mi będzie,
by o metr się przemknęło zrozumienie, co przede mną
rozprowadzają w jasność dłonie.
Bo nie próbowałem
dotyku jeszcze: czyż nie to jest jedynym narzędziem,
którym tkankę od tkanki odróżnię, zrozumiem ciało
do kości i więcej dodam, niż w nim jest – przekonany,
że to, co grzeję w dłoniach, ściślej się wiąże, jak ptasie
pióra i skrzydła ptaka.
Lecz nie próbowałem jeszcze
dotyku: tak dopiero w r e s z c i e rozcina się węzeł,
z oczyma zamkniętymi, gdy reszta zawiodła. Wtedy
jednak trwa przecież lęk, że splot pokonano zbyt wcześnie,
zbyt nieufnie i pewnie. Zorać palcami pokłady,
namacalnie przyjmować w dłonie ciężkie grudki; a cóż,
jeśli skupione palce okażą się cięższe od nich?Tutejszy
Jerzemu Kaczmarkowi
Tak chcę się w nim osadzać jak śruba
wkręcająca się w drewno, żywiona
naporem słojów –
co to za kraj, którego
powtarzam imię: nie wiem, dokąd w nim płowieją
drogi, wiem tylko ich początki, ścięte
małym nade mną kloszem; wiem, jak z zewnątrz
krew ich gałęzi poprzez mnie pulsuje.
Nimi to imię miałkie oplatam jak pięścią,
a wciąż mi się jego różne ciało
wymyka obojętnie.
Aby było w nim miejsce na moją konieczność,
w tym niejasnym obszarze; abym, jak narzędzie,
nie musiał jej tłumaczyć…
Do jego liści przylgnąłem stopami,
wchłonąłem skórą jego deszcz, mówiłem
słowami, co do niego należą. Liście
zatrzasnęły się na moich stopach,
deszcz rozkrzyżował ramiona, język nie chcąc
idzie torem tutejszych. Więc znak on mi daje
już tym: sidłami, których wybór przypadkowy
i zbyt mało bolesny?
Przecież chcę jeszcze głębiej zostać zatrzymany
przez jego glebę, wrosnąć po kolana. Czy
przepłynie z niej to imię, jakim jest naprawdę;
czy będzie takie, jakim chcę je wiedzieć.
Ilu się na nie ludzi zrośnie w jedno, czemu
jestem z nich. Usprawiedliwić moją
tutejszość: formować się w niej jak woda
w naczyniu. Takie szczelne jest to wybieranie.
Kiedyś zamknę się wokół ciała tego kraju
i ono może mnie uchwyci jak rękojeść.W celi tej, gdzie dążenie celem
W celi tej, gdzie dążenie celem
jest, odpoczynek znajdują dwie strzały
zderzone w lot grotami, co się starły
wszczepiając w siebie na ruchliwy cement
swe pędy; tam, gdzie wciąż trwa stały
ruch i rozbiegłe zespolenie, cieniem
drwiąco odwrotnym wyznacza się cenę
na wód stojących skrzepłe stany
posiadania. Za moją kratą każda głoska
dźwięczy łańcuchem innych i na gramy
waży się głos, by pękła jego gładka
tafla w sprzecznym uskoku, by grały
przeciwko sobie karty; zamiast kraty głaskać,
widzę, jak szary mur rozpierzcha się bez granic.Na tej czereśni czerwień, na jej krwawe włókna
Na tej czereśni czerwień, na jej krwawe włókna
kładą się oto w oczach mięśnie ćwiartowanym
pasmem, smugi bandaży rozwinięte, na nich
wyschnięte sieci ran, już gęstniejące w płótna
gobelinów utkanych grubym zmartwychwstaniem
purpury w nadpalonych policzkami kłótniach,
ostrzach, pogoniach, ciętych nitkach tego sukna,
gdzie strumyk krwi jak w żyłach rdzawych liści zanikł
i splątał się; w czerwieni, w tych włóknach mięsistych
za cichą kartką skóry wrą wyrwane trawy
w płonącej plątaninie, rosną w oczach iskry
ruchu i słychać szkarłat ścieranych bezprawi
w tych gałkach żyłkowanych, kiedy patrzą, bliskie,
na tej czereśni czerwień, na jej włókna krwawe.Znaleźć dla niej nową mowę
Znaleźć dla niej nową mowę; tyle
lekkich, wielkich słów dniało! a dla niej
językami wyślizgany kamień,
ciągle jeden: byle jaśniej, byle
jawniej brzmiała mi swoim nazwaniem
jeszcze nowym. Wtedy było milej
mieć „co” niż „jak”. Lecz nazajutrz chwile
nazywane niepewnie: wciąż taniej
o następne jedno słowo, ciemniej
o sylabę, głoskę. Słowo „miłość”
już nie miało w sobie ławek, cieni,
objęć, ciepła, mijania. Już było
jeszcze jednym nijakim kamieniem
z tych, co język – kalecząc – goiły.Wchodząc, tracimy na przeczuciach tyle
Wchodząc, tracimy na przeczuciach tyle,
ileśmy z siebie wyparli zaprzeczeń.
Wkoło nas gruba pewność. I walczą o lepsze
szyba wielkiej witryny z zaporowym dymem,
co, jak kurtyna, jest tylko powietrzem
gęstym na moment. A w kieszeni bilet
wsunięty chyłkiem. A odjazd za chwilę,
a podparcia cofnięto i nikt nas nie przestrzegł,
i nikt nie zmacał pustki wyciągniętą dłonią.
Ależ tak, bliżej teraz, kiedy rozerwano
styk horyzontu, kiedy otworzono
naszą muszlę (szukając pereł?), kiedy bramom
wolno stać się zbędnymi. Lecz wchodzący stoją
chwiejnie: ściskają jeszcze laskę, już zabraną.Nagryzmolony, tak, i ręką niezbyt pewną
I am a scribbled form, drawn with a pen
Upon a parchment; and against this fire
Do I shrink up.
William Shakespeare, King John V , 7
Nagryzmolony, tak, i ręką niezbyt pewną,
może przypadkiem. Nieznaczący znaczek,
miejsce poza szeregiem równych liter naszedł,
jakby na marginesie. To jedno,
a drugie, że niekształtny. Niezamierzony raczej,
zastygły linią kurczową, beztrosko niepotrzebną,
gdy naokół huczały konstelacje: drewno
płonące coraz bliżej. Nie słuchać, nie patrzeć
łatwo było, gdy tamte stały zlęknionym szeregiem,
ukrywając przed bacznym spojrzeniem pożaru,
że kurczą się, rudzieją. On jeden
– zdawało się – za chłodnym przeminionym nie czuł żalu.
Zrównany teraz, wyzwolony. Iść przed siebie
środkiem spopielałych obszarów.Zbudzony w jeszcze głębszy sen
Zbudzony w jeszcze głębszy sen, bo w jawę
udzielną wszystkim i rozrzutną
na wszystkich, kruszę jeszcze w palcach próchno
przyśnione, kruszę światło niebieskawe,
co prześwietlało moje kości. Jutro,
ten promień widnokręgu, krótki i jaskrawy,
wrysuje w okrąg pulsującą krawędź
każdego cienia. Tak się więc tka płótno
dnia, przepalając jedną nitkę drugą.
W ogniu pytań krzyżowych, w tym piekącym siewie
ziarn piasku pod powieki, budzić będę długo
mój sen do jawy głębszej; a nasienie
nocy, w głąb oczu wbite ziemną grudą,
wzrośnie światłem; z nim w siebie wejść i wyjść ze siebie.Drugi
Wojciechowi Jamroziakowi
Zdrapać uśmiech, zwlec skórę, odjąć ruchy, nawet cień odrąbać od siebie niezamierzonego, zamotanego w fałszywe powijaki. Różowe tynki kruszyć dłutem, nie bacząc na zacieki potu, aż do ciemniejszych malowideł, dalej, aż do kruchych cegieł, jeszcze, do cienkich w powietrzu kresek najbardziej pierwszego szkicu. I, nawet ich niechając: skończyć na lekkiej kuli uwolnionego początku, ugniatać w dłoniach przejrzystą grudę na obraz i podobieństwo od nowa swoje, tylko swoje.Śmierć
Zabijanie chudło i ogromniało od tamtych czasów, które w wybujałych girlandach kropel potu kroczyły pod bramami otwierającymi się w każdej szczerbie ostrza. Czas to był zabójstw rozlewnych różową krwią naocznie objawioną w koronie spojrzeń, śmierć była ciasno i odręcznie więziona w uchwycie oszczepu; niesiona w strzale, wlokła za sobą barwne pierze, powielane radośnie przez odbicia w wypucowanych puklerzach. Wiele jeszcze wąskich zwierciadeł podniesiono nad twarzami, zanim tęgie mięso śmierci rozdęło się w ten zbyt obszerny całun, sucho i czarno klekocący kurczowym dymem mimowolnego konania.Ciemność
Tu trzeba siły mroku, aby jaśniej wiedzieć miejsce, gdzie na unoszącą się w pył drogę opada sadza z podpalonej kurtyny nieba: tam wczepiają się w siebie palcami białe szosy i ubyłe słońca. Mroku, mroku huczącego od nabrzmiałych granic; gdy przez rozwierane naporem granatowych grud źrenice przepchają się już szarzejący uciekinierzy wzroku, wtedy do bieli, do czerni ściąga się wszystko to, co jest po obu stronach tych okrągłych drzwi. I jaśniej jest ujrzeć mrokiem krew wiążącą łąkę z wodą, kartkę papieru ze ściętym drzewem. I ciemniej wrócić w światło, w ogólnik zieleni i wymijający błękit.Ryba
Ryszardowi Krynickiemu
Dla kształtu ostrza szlifowanego ziarnistym pilnikiem wody, dla nierdzewnych błysków błękitnej łuski, dla wytrwałości w pracowitym cięciu morza na wylot – wyniesiono rybę nad fale i obezwładniając mimochodem trzepot, który zanadto mógł przypominać przyspieszone ruchy wahadła, zamrożono ją w znak, bielejący sucho na ścianach katakumb. Spośród stworzeń łatwych do obrysowania kredą jedynie ryba mogła się wznieść siłą wzniosłej dwuznaczności nad zwiniętego w powróz węża, pełną miskę – żółwia, czy motyla złożonego do oklasku. W swojej ostrości i błękicie miała znaczyć nóż odcinający dobro od zła, miała trafiać w samą ich granicę, wtedy jeszcze cienką jak kredowa kreska.
Dzisiaj trzepot wyrwanej z fal ryby kojarzy się zarazem z agonią i ze skwierczącym tłuszczem; wiadomo zresztą, że cienka kredowa granica rozrosła się tymczasem w krwiste widmo tęczowe posiekane na dwa tysiące kawałków.Zwycięstwo
I sing what was lost…
William Butler Yeats
Ciężkim zwycięstwem czy skończyliśmy cokolwiek? Ta bitwa wszczynana powiekami jest pełna zwietrzałych wież, które zdobędziemy bluszczem tak bez zapału i nieuchronnie, jakby to tylko hydrostan żyłek plenił się po starczych policzkach. Zakorzenione w dłoń ziarna naszej broni wybuchną powojem, wiążącym w pęki rdzawe klingi obrońców. Prędko zniknie niedbały uśmiech tej walki, przegranej, bo zwycięski jest tylko ciężar zwyciężania; przegranej, bo jedyny ciężar krzepł w toporach powiek, nawisłych nad tym przydługim odcinkiem, tą bitwą.Pismo
Chciej wszystkiego: wbij się w te ciasne obroże z kolcami, przeszyj na ich wylot spojone w blok karty, godząc w to, co najciemniej zakryte w tunelach liter, ale sznurując na zawsze stronice cienką i łączliwą siecią; więc spętany jej okami, swoimi oczami, ale wolny, w głąb i na zewnątrz jaśniejący jak gwiazda z zakleszczonymi w czarnych dybach promieniami przegubów i karku. Tędy, przez rządki nierównych pierścieni, mknie strzała ciebie, smuga jeszcze tobie niejasna, póki nie zboczy, wytrącona z toru.
Wtedy tobą ku tobie wybuchnie, zwrócona twarzą w twarz.
I w świetle tej ostrości dostrzeżesz zakola rzek schnących na papierze, i pojmiesz: tak szybko krzepnie w bieli tego śniegu czarna i żywa krew.Alfabetyczny spis tytułów
(A jednak, gdy zawieja...)
(A może myśmy wcale...)
A tak niewiele brakowało
Alba lodówkowa
Altana
(Anteny między kominami...)
Aria: awaria
Artykulacja
Atlantyda
Autentyk
Bez konturów
Bez poprawek
Bez powrotu
(Białą krechą skreśla coś...)
Bist Du bei mir
Blues przy odgarnianiu śniegu ze ścieżki przed domem
Bo tylko ten świat bólu
Braki, odrzuty, produkty zastępcze
But why?
* * * Bywa światła pochylenie... (Emily Dickinson)
Cape Cod
Całe życie na walizkach
Całe życie przed tobą
Całym sercem po stronie
Chciałbym się raz dowiedzieć, co właściwie
Chęci
Chirurgiczna precyzja
Choćby najgrubszy rygiel
Ci, którzy jedzą grzanki, będą jeść suchary
Ci mężczyźni, tak potężni
Ciemność
(Cmentarze samochodów...)
Co będzie świadectwem
Co dziś rzucili
Co jest grane
Co mam powiedzieć
Coraz trudniej się utrzymać na powierzchni
Cóż dzisiaj
Czas skończyć z takimi
Czas tak cierpliwie znosi
Czerwiec 1962
Czoło
Czterdzieści osiem
(Czy jakiś Wielki Fałszerz...)
Czyste ręce
Daję ci słowo, że nie ma mowy
Debiutant w procederze
Dialog Duszy i Ciała
Długowieczność oprawców
Dockery i syn (Philip Larkin)
Drobnomieszczańskie cnoty
Drogi kąciku porad
Druga natura
Drugi
Dykto, sklejko, tekturo, płyto paździerzowa
Dyletanci
Elegia czwarta, przedwiosenna
Elegia druga, urodzinowa
Elegia pierwsza, przedzimowa
Elegia trzecia, noworoczna
Eroica
Fotografia pisarza
Garden party
(Gdy grunt się pali pod nogami...)
(Gdy świeci nam neonów blask...)
Gdyby nie ludzie
Gdzie drwa rąbią (I)
Gdzie drwa rąbią (II)
Gdzie się zbudziłem
Grażynie
Grudzień 1976
Grunt to zachować porządek
Hemofilia
Hi-Fi
Historia
Humanistyczne warunki
Hymn poranny
Hymn wieczorny
I nikt mnie nie uprzedził
I tak
Implozja
Ja wiem, że to niesłuszne
Jak w jedno słowo
Jakieś Ty
Jednym tchem
Jej włosy, skrzydło bramy i ciężki pęk kluczy
Jeżeli porcelana, to wyłącznie taka
Już wkrótce
Kasety
Każdy może stać
Każdy z nas ma schronienie
Kiedyś, po latach
Kolęda
Kontrapunkt
Korzyść z namacalności
Kołysanka
Kwestia rytmu
Kwiat cięty
(Leciałem nad miastem, gdzie spały miliony...)
Leningrad (Osip Mandelsztam)
Lipiec 1952
Lot do Seattle
Łono przyrody
Łzy w kinie
Madrygał probabilistyczny
Mieszkać
Między rudą a rdzą
Może jednak
(Mój zegarku, niepotrzebnie drwisz...)
Mównica
Msza za Polskę w St. Paul’s Church, grudzień 1984
(Myślałem, gdy świt różowiał...)
Myślenie dzwonem
Na jedną kartę
Na pustym parkingu za miastem, zaciągając ręczny hamulec
Na śmierć przyjaciela
Na tej czereśni czerwień, na jej krwawe włókna
(Na ten gest ciskania w nas...)
Nagryzmolony, tak, i ręką niezbyt pewną
Napiszcie do nas, co o tym sądzicie
Naród, któremu się lepiej powiodło
Nazajutrz
Nie
Nie używać słowa „wygnanie”
Niech Pan zajmie mi miejsce
Niech szorstkie włosy, niech gałęzie szorstkie
Nigdy bym nie przypuścił
Nigdy naprawdę
N.N. boleje nad niemożliwością tragedii
N.N. budzi się
N.N. dochodzi do wniosku, że trudno mu się dziwić
N.N., który jest w końcu tylko człowiekiem, załatwia potrzebę fizjologiczną
N.N. porządkuje papiery osobiste
N.N. próbuje przypomnieć sobie słowa modlitwy
N.N. przegląda czasopisma ilustrowane
N.N. przekręca gałkę radia
N.N. przyznaje się do wszystkiego
N.N. rozmyśla o dalszych perspektywach
N.N. rozważa treść słowa „pomiędzy”
N.N. rzuca w przestrzeń naiwne pytania
N.N. spożywa zaimprowizowany obiad
N.N. staje przed oknem
N.N. uprawia gimnastykę poranną
N.N. wysłuchuje pogadanki radiowej
N.N. zaczyna zadawać sobie pytania
N.N. zamierza popełnić głupstwo
N.N. zapisuje coś na odwrocie pudełka z papierosami
N.N. zastanawia się, kto jest szarym człowiekiem
Nowe zarazy
Nowy Świat
O dalszy pomyślny
O, uczyń mi maskę (Dylan Thomas)
O wpół do piątej rano
Obserwatorzy ptaków
Och, wszystkie słowa pisane
Od Knasta
Ogień
Okno
Określona epoka
Pajęczyna
* * * Pamiętasz ten stos rzeczy na metalowym krzesełku… (Josif Brodski)
Pan Elliot Tischler
Pan tu nie stał
Papier i popiół, dwa sprzeczne zeznania
(Pęsetką wiecznych lodów...)
Pierwsza piątka
Pięć pocztówek od i do Emily Dickinson
Piosenka spod podłogi
Piosenka z megafonu
Piosenka znad sufitu
Piosenka zza lewej ściany
Piosenka zza prawej ściany
Pismo
Plakat
Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził
Płynąc na Sutton Island
Po przejściu huraganu „Gloria”
Poczta
Podnosząc z progu niedzielną gazetę
Południe
Poranki w operze (James Merrill)
(Poranne odśnieżanie...)
Poręcz
Posuwać się do przodu
Powiedz, że wkrótce
Problem nadawcy
„Prosty człowiek mógłby, do licha, zdecydować się wreszcie, kim jest”
Protokół
Przechowywać w chłodnym miejscu
Przeglądając czasopismo „Home & Garden”
Przejściowe ograniczenia
Przepraszam, kto jest ostatni
Przerosty
Prześwietlenie
Przysłowiowa bawełna
Przywracanie porządku
Psalm (Paul Celan)
Pusty
Razem z kurzem
Résumé
Rozmowa 1990
Ryba
Rzeźba Ziemi
Sam sobie winien
Serenada, szeptana do ucha przy wtórze szmeru klimatyzatora
Sierpień 1988
Skoro już musisz krzyczeć, rób to cicho
Skłócone, pierzchające
Small talk
(Spod okładu arktycznego...)
Spójrzmy prawdzie w oczy
(Stając na czerwonym świetle...)
Stan skupienia
(Stojąc przed witryną, w jej lustrzanym tle...)
Strofa z Roberta Frosta
Strzał strącił mnie na ziemię
Szept
Szyba
Śmierć
Śnieg I
Śnieg II
Śnieg III
Śnieg IV
Śnieg V
Śnieg VI
Śpiący
Święto Dziękczynienia (Tomas Venclova)
Święto Zmarłych
Ta dłoń może być garścią i może być pięścią
(Tablico moja hojnie rozdzielcza...)
Te słowa
Tekst do wygrawerowania na nierdzewnej bransoletce, noszonej stale na przegubie na wypadek nagłego zaniku pamięci
Tenorzy
* * * Tęsknota za ojczyzną! Brednia… (Maryna Cwietajewa)
Tłum, który tłumi i tłumaczy
To mnie nie dotyczy
To nie jest rozmowa na telefon
To się nie mieści w głowie
To, co jest wierszem nie do pomyślenia
Trzej Królowie
Trzy spojrzenia przez ramię
Tutejszy
Twarzą w trawę
Twarze jezior, twarze drzew
U końca wojny dwudziestodwuletniej
(U wrót, gdzie chłodna studnia...)
Ugryź się w język
Ułożone po ciemku
Ustawienie głosu
W atmosferze
W celi tej, gdzie dążenie celem
W zasadzie niemożliwe
Waza kreteńska (Gottfried Benn)
Wchodząc, tracimy na przeczuciach tyle
Widokówka z tego świata
Wieczór autorski
Wieki średnie
(Wiosny, lata i jesienie...)
Wnętrze róży (Rainer Maria Rilke)
(„Wpadacie jak po ogień”...)
Wrzesień
Wrzesień 1967
Wyciągnęliśmy właściwe wnioski z wydarzeń
(Wyłączany telewizor...)
Wynosząc przed dom kubły ze śmieciami
Wypełnić czytelnym pismem
Wziął za dobrą monetę
Wziąłem sobie do serca
Wzruszenia
Yard sale
Z ciebie
Z innych ważnych względów społecznych
Z nami nie zginiesz
Z okna na którymś piętrze ta aria Mozarta
Z rzadkiego błota, z gliny
Za czym państwo stoją
Za szkłem
(Zastyga na poboczu dodge...)
Zawrót głowy od sukcesów
Zbiorowy entuzjazm
Zbudzony w jeszcze głębszy sen
Zdjęcie
Ze wstępu do rozmówek
Ziemia usuwała się spod nóg
Zmarli w Europie (Robert Lowell)
Znaleźć dla niej nową mowę
Zwierzęta
Zwycięstwo
Złożyli wieńce i wiązanki kwiatów
Źrenica, w której byłem
Żeby ci czasem nie zaszkodziło
Żeby w kwestii tej nocy była pełna jasność
(Że „szron siwizny” w jedną noc...)
więcej..