Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wioska morderców - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wioska morderców - ebook

Pewnego majowego dnia w ogrodzie zoologicznym w Berlinie dochodzi do makabrycznej zbrodni. Kiedy na miejscu zdarzenia zjawia się policjantka Sanela Beara, zastaje chaos i zamieszanie. Kilka dni później prasa opisuje przerażające okoliczności zdarzenia i ujawnia nazwisko kobiety podejrzanej o popełnienie przestępstwa. Charlie Rubin przyznaje się, że to ona dopuściła się tej zbrodni. Sanela jednak ma wątpliwości i rozpoczyna własne dochodzenie w tej sprawie.
Profesor Gabriel Brock i młody psycholog Jeremy Saaler, którzy mają przygotować opinię na temat poczytalności Charlie Rubin, zaczynają podejrzewać, że zabójstwo ma coś wspólnego z dzieciństwem podejrzanej, spędzonym w Wendisch Bruch, niewielkiej wiosce w Brandenburgii, gdzie nie ma już ani jednego mężczyzny… I tylko psy szczekają tak jak przed laty, zwiastując swoim ujadaniem nadchodzące nieszczęście.


Nikt nie potrafi tak dobrze opisać niemieckiego konfliktu Wschód-Zachód jak Elisabeth Herrmann.
„Grazia”

Elisabeth Herrmann jest autorką ekscytujących thrillerów.
„WAZ Westdeutsche Allgemeine”

Bardzo ciekawa historia do końca trzymająca w napięciu!
„Münchner Merkur”


Elisabeth Herrmann urodziła się w Marburgu w 1959 roku. Wiele lat pracowała jako dziennikarka w telewizji RBB. Jej powieści są bardzo popularne i często służą za scenariusze filmowe. Otrzymała nagrodę Radio Bremen Crime oraz niemiecką nagrodę Crime Fiction 2012. Mieszka z córką w Berlinie.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-537-8
Rozmiar pliku: 653 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pomocy.

Pies uniósł łeb i zaczął węszyć, ale wyglądało na to, że oprócz niego nikt inny niczego nie słyszał. W wielkim domu panowała cisza. Mlecznobiały księżyc rozświetlał noc i rzucał dokoła chłodny cień. Znad rzeczki nadciągnęła mgła, która szczelnie zasnuła całą kotlinę. Drzewa przypominały w jej oparach sterczące kikuty. Z ich gołych konarów zwisały jemioły.

Pies położył głowę na przednich łapach, zamknął oczy i zapadł w sen. Śniło mu się, że goni za kolorowymi piłkami i młodymi wiewiórkami. Łapy drgały mu we śnie, zamiatał ogonem po podłodze. Być może przeskakiwał właśnie przez jakiś rów albo przestraszył go wiejski kot. W pewnej chwili zerwał się gwałtownie z ziemi, jak gdyby w trakcie zabawy znalazł się niespodziewanie na skraju przepaści. Otworzył oczy i stanął na wyprostowanych łapach. Wołania, które go obudziło, nikt inny nie słyszał, bo słyszały je tylko jego uszy i uszy innych psów. Ale one spały, ogłuchły albo nie umiały tego wołania z niczym skojarzyć. W jego zachowaniu było coś odwiecznego, pierwotnego, jak w historiach, które ludzie opowiadali o swoich wiernych i dzielnych towarzyszach.

Pomocy!

Pies pobiegł przez pokój, szukając źródła głosu. Był podenerwowany i niespokojny, czegoś szukał. Przecisnął się przez szparę w drzwiach prowadzących do sieni i podbiegł do drzwi wejściowych. Nastawił uszu, a potem zaczął węszyć i drapać w podłogę. Z jego gardła wydobywało się ciche skomlenie, które po chwili przeszło w krótkie warczenie. Na próżno. Wszyscy spali, a on przecież słyszał, że ktoś wypowiada szeptem jego imię. Czuł, że coś się wydarzyło, że ktoś go potrzebuje. I to bardzo.

Pies był jeszcze młody. Mierząc jego wiek ludzką miarą, można by powiedzieć, że był w wieku, w którym świat ciągle jeszcze przypomina książkę z kolorowymi obrazkami, a wszystkie żyjące w nim istoty zasługują na zaufanie. Wiedział, że woła go dziewczyna. W jej cichym błaganiu o pomoc słychać było jeszcze coś, jakby drugi głos – słaby, cichy, bezradny.

Znowu nastawił uszu i chwilę potem, targany niepokojem, podbiegł do drzwi prowadzących do ogrodu. Szybko się nauczył, jak można je łatwo otworzyć. Mimo to pierwsze próby naciśnięcia klamki skończyły się niepowodzeniem. Chociaż w domu przebywało kilkoro ludzi, w żadnym z pomieszczeń nie paliło się światło. Wszyscy spali w swoich łóżkach i głośno chrapali. Dlatego nawet nie starał się zachowywać cicho. Całą swoją uwagę skupił na tamtym przerażonym głosie i żałosnym jęku, które dobiegały jego uszu od strony wąskiej ścieżki prowadzącej przez oszronione chwasty na ulicę.

W końcu wypadł na dwór i ruszył pędem przed siebie. Biegł ze wzrokiem wpatrzonym w cel, szybki jak strzała. Gdyby ktoś go teraz zawołał, nawet by się nie zatrzymał. Opanowało go i gnało przed siebie coś innego niż zwykły instynkt myśliwski. Słabe światło rzucane przez uliczne latarnie do niczego nie było mu potrzebne. I tak wszystko widział, choć nie wszystko zauważał. Na przykład opuszczonych żaluzji albo zaparkowanych na ulicy małych samochodów. Nie zwracał uwagi na żółtawy blask latarni, który sprawiał, że w panujących ciemnościach świat wydawał się jeszcze bardziej ponury, na szare domy ani pozbawione liści krzaki, popękane płyty chodnikowe czy przekrzywione płoty. Sadził susy przez wieś, jak gdyby ścigało go całe stado prychających wiejskich kotów. Kiedy w końcu zostawił za sobą ostatnie domy i znalazł się pod murami gospodarstwa należącego do przesiedleńców, trochę zwolnił. Tak jak jeszcze niedawno słyszał przyzywający go głos, tak teraz usłyszał inny, który dochodził z wnętrza domu. Coś mu podpowiadało, że grozi mu niebezpieczeństwo. Nieznane, przerażające. Skulił się w ulicznym rowie i leżał przyczajony.

Od razu rozpoznał postać, która stanęła w drzwiach i ostrożnie się rozglądała. Trzymała w ręce wiadro i dlatego jedno jej ramię było pochylone bardziej od drugiego. Postać miała twarz owiniętą szalem. Może chciała ukryć przed innymi, kim jest? Ale nie z nim takie sztuczki. Od razu przypomniał sobie zapach tej postaci, jak również to, że często przybiegał do niej, machając ogonem. Teraz jednak zwietrzył coś, co go przed tym powstrzymało. To coś sprawiało, że jego ciekawość osiągnęła błyskawicznie poziom szaleństwa, choć z drugiej strony odczuwał strach. Ten zapach w magiczny sposób go do siebie przyciągał. Czuł go, gdy przechodził obok domu rzeźnika, gdy napotykał rozerwanego na strzępy ptaka albo rozjechane zwłoki lisa leżące na pustej drodze. Ale przecież stojąca przed nim postać nie padła ofiarą rzeźnickiego noża, nie przejechał jej samochód ani nie została zaszczuta na śmierć. Ta postać żyła. Przemykała w ciemnościach, niosąc tajemniczy ładunek, i pachniała tak, jak gdyby skąpała go we krwi.

Strach…

Znowu usłyszał tamten szept. Postać odwróciła się i ruszyła ulicą w stronę wsi. Pies dał susa i pobiegł w stronę niedomkniętej bramy, w której zauważył szeroką szczelinę. Był jeszcze młody i nie wiedział, że w nocnej ciszy wyraźnie słychać szuranie jego pazurów. Nie zauważył też, jak postać nagle się zatrzymała, rozejrzała wokół siebie, a potem się zachwiała i prawie straciła równowagę. Słyszał za to, że woła coś zagniewanym, ale cichym głosem, żeby nikogo nie obudzić. Wiedział jednak, że jeśli ktoś zachowuje się cicho, jest w tym momencie bezsilny. Dlatego nie oglądając się więcej, pobiegł dalej.

Oba psy podwórzowe dobrze go znały i dlatego, warcząc, stanęły mu na drodze. Postanowił posłużyć się sprytem i ruszył w stronę stodół. Stare psiska okazały się w porównaniu z nim zbyt wolne. Przez pewien czas kluczył i w końcu im uciekł. Psy były zbyt zmęczone i zbyt często bite, dlatego ich protest ograniczył się jedynie do złowrogiego warczenia. Drzwi prowadzące do domu stały uchylone. Pies wpadł do środka z taką prędkością, że poślizgnął się na kaflach, którymi była wyłożona podłoga.

Na pierwszym piętrze paliło się światło. Pobiegł schodami na górę, ale kobietę ujrzał zbyt późno. Prawie na niego wpadła. Właśnie wychodziła z pokoju wyłożonego żółtymi kaflami. Miała zły głos. Pachniała płynem, który ludzie piją często z innymi ludźmi, a potem mówią podniesionymi głosami i stają się brutalni. Nienawidził tej cieczy i tego zapachu. Kobieta zawołała coś do niego, ale on już ją minął, a ona zareagowała zbyt późno i nie zdążyła zastawić przed nim drzwi. Ona też pachniała krwią, podobnie jak schody prowadzące na górę. Kobieta trzymała w dłoni szczotkę do szorowania. Zapach, który do niego docierał, sprawiał mu ból i wywoływał w nim strach.

Psy na podwórzu ciągle ujadały. Może też się czegoś bały? Może wyczuwały coś, czego nie rozumiały? Na chwilę ucichły, a potem zaczęły węszyć i szukać tropów. Usłyszał, że wbiegły do budynku. W uszach nadal mu rozbrzmiewał zły głos kobiety.

Pobiegł na górę, w stronę poddasza, i skomląc ze strachu, stanął przed wąskimi drzwiami. Skowyczał, piszczał i skrobał pazurami o drewno. Chciał z siebie wydać nieśmiałe warczenie, ale usłyszał, że na górę wchodzi kobieta z uniesioną groźnie szczotką. Odwrócił się w nadziei, że znajdzie jakąś drogę ucieczki. Wydawał przy tym z siebie żałosne warczenie, chociaż wiedział, że jeśli będzie chciała, to i tak kopnie go w brzuch. Gorączkowo wiercił się przed drzwiami na wszystkie strony, ale kobieta była coraz bliżej.

W końcu drzwi się otworzyły. Kiedy zdyszany pies wślizgnął się do środka, w jego stronę rzuciła się dziewczyna.

– Ciiiii… Uspokój się! – szepnęła.

Kroki na schodach stawały się coraz głośniejsze. W końcu jednak kobieta odwróciła się i zaczęła schodzić. Dziewczyna klęknęła i ukryła twarz w sierści psa.

– Bruno – szepnęła.

Czy takie było jego imię? Pomachał ogonem i polizał jej mokrą od łez twarz. Cały drżał. Psy podwórzowe zawróciły, były niezadowolone i podenerwowane. I nagle stało się coś niezwykłego, czego nigdy wcześniej nie doświadczył: we wsi zaczęły wyć psy. Najpierw te na podwórzu, potem pozostałe. Tutaj prawie w każdym obejściu był pies, a teraz jakby wszystkie obudziły się w tej samej chwili.

Pies wyrwał się z objęć dziewczyny, podbiegł do okna i stanął na wyprostowanych łapach. Przednimi sięgał do parapetu. Nic nie widział, więc nie wiedział, co się stało. Mógł za to słyszeć.

Rozpisane na wiele głosów ujadanie i wycie rosło z każdą chwilą. Obejmowało stopniowo całą wieś jak pożar. Przypominało wiadomość, którą jeden pies przekazuje drugiemu, prastarą pieśń o strachu i trwodze. Musiało się stać coś, co nigdy nie powinno się wydarzyć.

Pies spojrzał na dziewczynę i podkulił ogon. Ona też odczuwała ten nieokreślony rodzaj strachu jak tamte stworzenia, które zbudziły się w obliczu nadciągającego kataklizmu, jaki miał unicestwić całą wieś. Dziewczyna wróciła do wąskiego łóżka stojącego pod skośnym dachem i wsunęła się pod kołdrę. Pies poszedł za nią. Położył się obok niej i poczuł, że cała drży. Nie pachniała krwią, tylko mydłem. Miała długie ciemne włosy i delikatne dłonie, którymi drapała go między uszami. Miało go to uspokoić, chociaż tak naprawdę chciała uspokoić samą siebie.

Wściekłe ujadanie psów w końcu ustało. We wsi zapadła śmiertelna cisza. Dokonało się. Tak jak zawsze.Rozdział 1

To był ciepły majowy dzień, zwiastun lata pachnący dziką różą i niebem jak roztopione lody waniliowe. Po dwóch godzinach patrolowania Frankfurter Allee posterunkowa Sanela Beara marzyła tylko o szklance chłodnego napoju i zmrożonych lodach. Z bocznej kieszeni drzwi radiowozu wyjęła butelkę wody i chciała ją otworzyć, ale nagle zawołała:

– Tam! Przed nami!

Starszy posterunkowy Sven Rösner – zwany Ofermą Tygodnia, o czym Beara bardzo dobrze wiedziała, bo tak nazywali go koledzy, którzy jeździli z nią na patrole – nacisnął na hamulec. Beara poleciała do przodu, pas bezpieczeństwa momentalnie się naprężył, z butelki wylało się trochę wody.

– Co? Gdzie? – spytał Rösner poirytowany, bo przed maską nie zauważył ani człowieka, ani dziury w jezdni.

Beara otarła twarz z wody i popatrzyła na swój mundur. Ciemne plamy od wody robiły się coraz większe. Nigdy nie umiała określić, czy Rösner robi takie rzeczy celowo, czy z głupoty. Nie brakuje przecież policjantów, którzy sami prowokują takie incydenty, żeby potem w jednym zdaniu skojarzyć słowa „Sanela” i „wilgotna”. Ale Sven był inny. W jego przypadku skłaniała się raczej ku tej drugiej tezie.

– Po prawej. Całkowity zakaz postoju.

Częściowo na jezdni, a częściowo na poboczu stała zaparkowana toyota, jakiś lepszy model. Rösner westchnął i włączył kierunkowskaz.

– Kierowca poszedł pewnie po pieczywo – powiedział, wskazując głową w stronę niewielkiego pawilonu, w którym sprzedawano gazety, kawę, bułki i suche jak pieprz strucle. – Zaraz wróci i odjedzie.

– Czy za każdym razem musimy o tym dyskutować?

Rösner zjechał na pobocze. Beara odpięła pas, zakręciła butelkę i wysiadła z wozu. Sprawdziła kaburę z bronią i wzięła z sobą przenośny terminal do wystawiania mandatów.

Powietrze pachniało ciężkimi metalami i wódką, spalinami i kurzem. W pewnej chwili minęła ich z hukiem ciężarówka, która na pewno jechała z większą prędkością niż dopuszczalne pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Zanim Beara doszła do zaparkowanego w niedozwolonym miejscu auta, usłyszała trzaski w krótkofalówce. Miała nadzieję, że zaraz zjawi się jednostka specjalna i w końcu coś zacznie się dziać. Jeśli dalej będzie tylko wlepiała mandaty, nieprędko zasłuży na awans. Wolałaby ratować dzieci z płonącego domu, pacyfikować chuliganów w metrze, odzyskiwać torebki i portfele zrabowane starszym paniom, łagodzić domowe kłótnie, doprowadzać na posterunek mężów bijących swoje żony… Innymi słowy, robić to, dzięki czemu zdoła się przebić do pierwszego szeregu, bo tylko wtedy zasłuży na awans i dalsze szkolenia.

Obserwowała, jak Rösner rozmawia z centrum dowodzenia. Nieźle to wyglądało, zapowiadała się chyba jakaś poważniejsza akcja. Im bardziej poważna, tym lepiej. Przez chwilę ogarnęła ją pokusa, żeby dać sobie spokój z mandatem i wrócić do Svena, ale w tym samym momencie z pawilonu wyszedł właściciel samochodu. W jednej ręce trzymał reklamówkę z bułkami, w drugiej – kluczyki. Typowy elegancik. Na widok policjantów zrobił minę mówiącą: „I tak mi nic nie zrobicie”.

– Przepraszam!

W tym jednym słowie zawarte było oburzenie szanującego prawo, płacącego podatki obywatela, który wpadł w łapy chciwej instytucji państwowej. Beara zrozumiała, że jeśli się teraz odwróci i odejdzie, da swoim zachowaniem fałszywy sygnał. Dokładnie obejrzała niebieską naklejkę propagującą ochronę środowiska i dwie plakietki od TÜV i ASU. Żeby to zrobić, musiała obejść samochód z drugiej strony.

– W sklepie byłem tylko dwie minuty. Dwie! Tu nie ma gdzie zaparkować! – usprawiedliwiał się mężczyzna, idąc za nią.

Beara wpisała numer rejestracyjny do terminalu i czekała, aż wydrukuje się blankiet mandatu.

– Przecież już tu jestem. Na miłość boską, stoję przed panią! Bardzo mi się spieszy. Może tym razem przymknie pani oko?

Typowy kontratak w stylu czarusia. Mężczyzna był od niej starszy zaledwie o parę lat. Pewnie studiował na jakiejś uczelni albo zajmował stanowisko na średnim szczeblu zarządzania. Jego oczy przybrały prostoduszny, naiwny wyraz, który pewnie studiował nocami przed lustrem.

– W tym miejscu obowiązuje całkowity zakaz parkowania. Powinnam kazać odholować pański wóz.

– Oczywiście – mruknął mężczyzna.

Patrzył na nią z góry i nadal próbował ją oczarować spojrzeniem. Beara miała niecałe sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Kiedy starała się o pracę w policji, zabrakło jej zaledwie pół centymetra, ale ponieważ była tak zwaną imigrantką kwotową, lekarz przymknął oko ze względu na jej kwalifikacje, dzięki czemu została przyjęta. Zazwyczaj stosowała oszczędny makijaż, a związane w zwykły koński ogon włosy ukrywała pod policyjną czapką. Ponieważ zaś zawsze dbała o swój wygląd, wiedziała, że w musztardowożółtej koszuli służbowej wydaje się jeszcze bardziej blada niż w rzeczywistości. Zresztą cały policyjny mundur stanowił wyzwanie nie tylko dla kobiet, ale także dla mężczyzn.

– Chyba nie ma pani innego wyboru – zauważył mężczyzna.

– Co pan ma na myśli? – spytała Beara. Wszystkie dowcipy o holowaniu samochodów znała już na pamięć. A może usłyszy jakiś nowy? – W czasie gdy będzie się pan zastanawiał nad odpowiedzią, proszę mi pokazać swój dowód osobisty i dokumenty wozu.

Mówiąc to, oderwała blankiet mandatu. Mężczyzna pokręcił głową, a potem zmiął go i rzucił u jej stóp na chodnik.

– Proszę bardzo – odparł, wyjmując portfel.

Beara zerknęła szybko na Rösnera, który przed chwilą skończył rozmawiać i wysiadł z samochodu.

– Musimy jechać! – krzyknął w jej stronę. – Interwencja w zoo!

– Chwileczkę!

Beara obejrzała dowód osobisty mężczyzny. Bardzo dokładnie sprawdziła jego imię i nazwisko, nazwę urzędu, który wystawił dokument, a potem porównała numer wpisany w dowodzie rejestracyjnym z numerami na tablicach. Dopiero wtedy oddała dokumenty mężczyźnie, który włożył je z powrotem do portfela i ruszył w kierunku samochodu.

– Chwileczkę, ja jeszcze nie skończyłam!

– Co znowu? – spytał niecierpliwym tonem mężczyzna.

Z terminalu wysunął się blankiet kolejnego mandatu.

– Paragraf sześćdziesiąty pierwszy, ustęp drugi – wyjaśniła Beara.

Mężczyzna spojrzał zaskoczonym wzrokiem na drugi mandat.

– Mam zapłacić dodatkowo dwadzieścia pięć euro? – spytał.

Beara wskazała na pierwszy mandat, który leżał zmięty na ziemi.

– Tak, na podstawie paragrafu mówiącego o śmieceniu w miejscu publicznym – wyjaśniła.

Miała rację. Rzeczywiście istniał taki przepis. Trzeba z niego tylko było chcieć skorzystać.Rozdział 2

Samiec pekari to zbita masa mięśni, wąska głowa i małe ciemne oczka. Zwierzę drapało pazurami jakiś przedmiot, toczyło go przed sobą, obwąchiwało, a potem przewróciło na drugą stronę i zaczęło wdeptywać w ziemię. Przedmiot, który tak bardzo absorbował jego uwagę, był jasnego koloru, poplamiony krwią i miał pięć palców.

Kobieta, która zadzwoniła na numer alarmowy, nazywała się Katharina Spengler i pracowała jako wychowawczyni w przedszkolu. Właśnie przed chwilą straciła kontrolę nad grupą dzieci. Beara zauważyła ją, gdy pani Spengler próbowała rozpaczliwie zebrać swoich podopiecznych i odprowadzić ich jak najdalej od tego miejsca.

– Proszę nie blokować przejścia! – zawołała Beara, ale zareagowały tylko dwie osoby, bo reszta jeszcze bardziej napierała na ogrodzenie. Kilka osób wyjęło telefony komórkowe, żeby zrobić zdjęcia. Po co? Dla kogo? Beara wiedziała, że za kilka sekund fotki trafią do internetu.

Podeszła do jednego z gapiów – otyłego chłopaka ze sflaczałą twarzą, który o tej porze dnia powinien być w szkole albo na jakiejś innej uczelni – i wyrwała mu telefon z ręki.

– Co pani robi?! – zawołał.

Ubrany był w typowy dla wschodnioberlińskiego prekariatu strój: bejsbolówkę, sportowe obuwie z brudnymi sznurowadłami i marmurkowe dżinsy. Moonwashed. Na Zachodzie znowu nastała na nie moda.

– Odbierze pan swój telefon na posterunku, ale najpierw go sprawdzimy.

– Uważaj, stara…

– Uważaj, młody – przerwała mu Beara. – Możemy to załatwić inaczej. Poproszę o dokumenty…

Beara nie zdążyła dokończyć zdania, gdy chłopak zniknął w tłumie. Kilka innych osób, które obserwowały całą scenę, natychmiast schowało telefony do kieszeni i odeszło. Zaskoczona Beara została z aparatem chłopaka w ręce. Był to najnowszy model iPhone’a dostępny na rynku dopiero od kilku tygodni. Najprawdopodobniej zabrał go jakiemuś nastolatkowi w metrze.

W pewnej chwili zauważyła w tłumie Svena.

– Proszę się rozejść! – wołał. – Tu nie ma nic do oglądania!

Beara schowała telefon do kieszeni i odwróciła się w stronę pani Spengler, wysokiej, mocno zbudowanej kobiety. Tak ją przynajmniej postrzegała Beara, bo Spengler była od niej wyższa o głowę.

– Proszę iść ze mną. Znajdziemy jakieś miejsce, żeby spokojnie porozmawiać, zanim zjawią się tu moi koledzy – powiedziała.

Szybkie zeznanie, równie szybkie sprawdzenie dowodu osobistego i pani Spengler będzie mogła się zająć swoją niesforną trzódką, odprowadzając ją z powrotem w bezpieczne miejsce.

– Widziałam, widziałam! – usłyszała Beara.

W tej samej chwili przecisnęła się do nich dziewczynka w wieku pięciu, sześciu lat. Wyglądała jak orientalna księżniczka z bajki. Gwałtownie rzuciła się swojej opiekunce w ramiona. Spengler przytuliła ją i pocałowała w głowę.

– Nie, Dilshad, ty nic nie widziałaś. Gdzie jest pani Kramer? Przecież miała tu przyjść z drugą grupą! Pani Kramer pracuje razem ze mną, jesteśmy tu we dwie – rzuciła w stronę Beary. – Czy są z nią Peer i Luise?

– Luise jest jeszcze przy świnkach.

– O mój Boże!

– Niech pani idzie – powiedziała Beara. – Ja zostanę z dziećmi.

Kątem oka zauważyła, że przyjechał drugi radiowóz. Policjanci zaczęli zabezpieczać plac przed wybiegiem dla zwierząt. Pani Spengler biegała dokoła i wywoływała po nazwiskach zagubionych chłopców. Beara trzymała dziewczynkę za spoconą rączkę.

W ten piękny dzień dwie opiekunki wybrały się z grupą siedemnaściorga dzieci na spacer do ogrodu zoologicznego. Pogoda nie mogła być chyba lepsza. Rześki, chłodny poranek zamienił się szybko w na tyle ciepły dzień, że można się było zatrzymać przy budce z lodami. Dziewczynka o imieniu Dilshad nadal miała na wargach ślady czekolady. Beara chciała jej wytrzeć twarz chusteczką, ale przypomniało jej się, że zostawiła ją w domu.

– Co takiego widziałaś? – spytała.

– Świnki pożarły rękę – odparła Dilshad.

Beara stała z dziewczynką na lewo od prowizorycznej blokady policyjnej. Zaraz za nią ciągnął się rów z wodą. Był na tyle głęboki, że zwierzęta nie mogły się przedostać na przeciwny brzeg. Dwa metry dalej, nad kanałem, znajdował się niewielki mostek zasłonięty częściowo krzakami. Ciągle przybywało gapiów i ciekawskich, którzy obserwowali stadko zwierząt. Beara szukała wzrokiem Svena, ale nigdzie go nie widziała. Jego głos ginął w ogólnym zgiełku.

– Kim on był? – spytała dziewczynka.

– Kto?

– Ten pan, którego pożarły.

Beara spojrzała z góry na małą, która nagle obdarzyła ją wielkim zaufaniem i zadała tak dziwne pytanie.

– A skąd ty wiesz, że to był pan?

Dilshad wzruszyła niepewnie chudymi ramionami.

– Nie wiem. Tak myślę. Czy świnki pożerają też małe dzieci?

– Ależ skąd, one nie jedzą ani dzieci, ani żadnych innych ludzi. Musiałaś widzieć coś innego. Może jakąś zabawkę?

Dopiero w tym momencie zapaliła jej się w głowie czerwona lampka. Przecież nie wolno manipulować pamięcią świadków, nawet jeśli są to przedszkolaki. Pochyliła się, żeby mieć twarz dziewczynki na wysokości swojej twarzy.

– Za chwilę przyjdzie tu ktoś, kto cię o to zapyta. Powiesz, co widziałaś, dobrze?

– Rękę, a świnki ją obgryzały. Był też klaun.

– Klaun?

Ludzie napierali coraz bardziej na policyjną taśmę. Beara z trudem chroniła dziewczynkę przed naporem tłumu. Gapiów ciągle przybywało, aż w końcu zebrało się ich już tylu, że nie mogła ich objąć wzrokiem. Grupa przedszkolaków zebrała się po drugiej stronie. Gdzie, do diabła, jest ekipa od zabezpieczenia śladów? Gdzie jest policja?

– Tam dalej! – usłyszała czyjś krzyk i w tym samym momencie wszystkie głowy skierowały się w tamtą stronę.

Beara zmrużyła oczy, żeby lepiej widzieć. Na miłość boską, co oni tam znaleźli? Ludzki tułów? Nogę? Zakrzepłą krew na bladej skórze, kawałek ciała oblepiony trawą i ziemią? Tłum zamarł z przerażenia. Gdyby mogła, oddałaby teraz ostrzegawczy strzał.

– Proszę się cofnąć! – krzyknęła.

– Widziałam! – zawołała Dilshad głosem, który przypominał pocieranie kredą o tablicę. – Wiem, kto to był!

Wszystkie głowy zwróciły się w ich stronę. Tłum znowu zafalował. Beara podjęła rozpaczliwą próbę ochrony dziewczynki. Panie, dopomóż mi, pomyślała. Gdzie jest wychowawczyni, która zostawiła ją samą z rozhisteryzowanym dzieckiem? Co tu robią wszyscy ci ludzie? Dlaczego tak krzyczą? Czy to oznaka paniki?

– Policja! Proszę nas przepuścić! Proszę nie blokować przejścia!

W końcu przyjechali. Wprawdzie jeszcze nie widziała żadnego z policjantów, ale napór wyraźnie zelżał. Dopiero gdy dwóm umundurowanym funkcjonariuszom i opiekunowi zwierząt, którego poznała po zielonych gumowcach i wodoszczelnych spodniach, udało się przedrzeć przez tłum, odetchnęła z ulgą. Opiekun był cały mokry, prawdopodobnie przed chwilą czyścił zbiornik dla pingwinów.

– Chodźmy – powiedziała Beara, odrywając dłoń, którą Dilshad zacisnęła na barierce.

– Ale ja widziałam! – krzyknęła dziewczynka. – Leżała na taczce, a świnka ją strąciła na ziemię i zjadła, a klaun…

Beara dotarła w końcu do szerokiej alejki z ławkami. Zdecydowanymi ruchami rozpychała się w tłumie. Po pewnym czasie ujrzała inne dzieci, które stały bezradnie w miejscu. Dopiero kiedy Dilshad je zawołała, pobiegły szybko w ich kierunku.

– Tam jest Luise! – powiedziała Dilshad, wskazując na jasnowłosą dziewczynkę z drobną twarzą. – Ona też wszystko widziała.

W tym momencie zjawiła się wreszcie pani Spengler. Włosy miała rozwiane, przy bluzce brakowało jej guzika. Prowadziła z sobą dwóch chłopców, którzy mieli taką minę, jak gdyby po tym, co tu się wydarzyło, ich radość z przedpołudniowej wycieczki do ogrodu zoologicznego znacznie wzrosła. Zrozpaczona pani Spengler policzyła dzieci i z westchnieniem ulgi usiadła na ławce. Luise podbiegła do niej, przytuliła swoją jasną główkę i się rozpłakała.

– Czy są z panią wszystkie dzieci? – spytała Beara.

Kobieta skinęła na potwierdzenie głową i pogłaskała dziewczynkę uspokajającym ruchem. Sprawiała wrażenie kompletnie zagubionej.

– Proszę jeszcze zostać. Poprosimy panią o złożenie zeznań w tej sprawie.

– Przecież macie już wszystko, czego potrzeba – odparła Spengler. Wstała z ławki i zaczęła poprawiać swoim podopiecznym ubrania i plecaczki. – Teraz muszę odprowadzić dzieci do przedszkola. To musiał być dla nich szok. Na dodatek wszyscy ci ludzie…

Dilshad usiadła obok swojej koleżanki.

– Wszystko widziałyśmy – powtórzyła kolejny raz. – Tam był klaun.

– Bzdura! – zaprotestowała Spengler. – Jesteście już gotowe? Lukas? Gdzie jest Lukas?

– Z tyłu! – odparły chórem dzieci.

– Czy ty zawsze potrzebujesz specjalnego zaproszenia?

Pani Spengler podbiegła do chłopca, który zmierzał w stronę policyjnej taśmy. Beara podeszła do ławki i usiadła obok obu dziewczynek.

– A dlaczego uważasz, że to był klaun? – spytała.

– Bo pchał taczkę i coś na niej leżało.

– A co to było?

Dziewczynka spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami. Beara z trudem zdusiła przekleństwo. W takim momencie potrzebny jest psycholog i kompetentny śledczy. Tylko oni potrafiliby zaprowadzić porządek w tym chaosie, a przy okazji zebrać niezbędne informacje, zanim dzieci o wszystkim zapomną albo zanim policjanci z patrolu im wmówią, że to była tylko zabawa, bo będą chcieli je uchronić przed koszmarami. Beara wyjęła notes i długopis.

– Co leżało na taczce? – spytała.

– To była…

W tym momencie wróciła pani Spengler. Jej wzrok nie zwiastował niczego dobrego.

– Ona nie będzie się wypowiadać. Jest w stanie szoku. Musimy już iść.

– O jakim szoku pani mówi?

Dziewczynka o imieniu Luise uniosła głowę. Przez chwilę zrobiło się luźniej, dzięki czemu widać było ogrodzenie, a za nim dziwne krwawe grudki.

– Kim pani w ogóle jest? – prychnęła Spengler.

– Nazywam się Sanela Beara i jestem policjantką. Byłam… byliśmy właśnie w okolicy… Zresztą nieważne. Wkrótce zjawią się tutaj moi koledzy z policji.

– Sanella? – spytała Luise. Spojrzenie, którym obrzuciła policjantkę, było mieszaniną ciekawości i rozbawienia. – Tak jak ta margaryna?

– Prawie. Czy chciałabyś stąd ze mną gdzieś pójść? Kupię ci lody, a ty mi o wszystkim opowiesz. Tobie też kupię lody, Dilshad.

– Jakie lody? – spytała Luise.

Dilshad wprost zaniemówiła.

– Lody smerfki.

– Chwileczkę! – zaprotestowała pani Spengler.

Reszta dzieci stała przed nią w dwuszeregu jak ołowiane żołnierzyki. Wszystkie miały taką minę, jak gdyby też miały ochotę na lody.

– To ja ponoszę odpowiedzialność za dzieci i nie chcę, żeby pani z nimi rozmawiała.

Beara zlekceważyła tę całkiem słuszną uwagę.

– Powiedz mi jeszcze raz, ile masz lat – zwróciła się do Luise.

– Pięć lat i jedenaście miesięcy. Po wakacjach pójdę do szkoły.

– No proszę. To znaczy, że jesteś już dużą dziewczynką. Opowiedz mi jeszcze raz, co widziałaś.

– Czy pani wolno to robić? – wtrąciła się pani Spengler. – Zamierzam odprowadzić dzieci do przedszkola. Jeśli pani albo pani koledzy z policji potrzebujecie informacji od nich, zwróćcie się w tej sprawie do ich rodziców.

Jeśli w ogóle dojdzie do takich przesłuchań, zostaną przeprowadzone w utrudnionych okolicznościach. Beara obserwowała, jak Rösner rozmawia z opiekunem zwierząt, a policjanci z drugiego radiowozu wypychają ludzi za taśmę. Ani śladu policji kryminalnej czy ekipy od zabezpieczania śladów.

– Muszę panią poprosić o przygotowanie dokumentów do kontroli. Nikomu nie wolno się stąd oddalić. Wydzielimy specjalne miejsce, w którym pani, dzieci i inni świadkowie będą musieli poczekać.

– To niemożliwe!

Beara nabrała powietrza. Czuła się nieszczególnie w roli osoby sprawującej władzę nad innymi. Przecież takiej władzy nie posiadała.

– Owszem, to jak najbardziej możliwe.

POZOSTAŁE ROZDZIAŁY DOSTĘPNE W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: