Władcy czasu - ebook
Władcy czasu - ebook
Kontynuacja "Poza czasem" - zapierająca dech w piersiach opowieść o miłości, która nie zna granic czasu i przestrzeni.
Kiedy Philip Walker staje w progu szkoły, do której chodzi Michelle Windsor, dziewczyna nie posiada się ze szczęścia. Chłopak jest jej wielką miłością, o której myślała, że utraciła ją raz na zawsze - w czasie ostatniej podróży w miniony wiek. Okazuje się jednak, że radość Michelle była przedwczesna. Philip w ogóle jej nie pamięta. Więcej - nie pamięta niczego, co wydarzyło się kiedyś i wydaje się nie mieć pojęcia o samym sobie z 1910 roku.
Zrozpaczona Michelle natrafia na dziennik swego ojca, a w nim na opowieści o jego podróżach w czasie, tajnej organizacji i kontaktach z mściwym członkiem rodziny Windsorów...
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7686-259-0 |
Rozmiar pliku: | 813 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
My, Władcy Czasu, możemy poruszać się wśród prehistorycznych ludzi i z taką samą swobodą przenosić się w odległą przyszłość. Klucz Nilu, który wszyscy posiadamy, wyróżnia nas spośród reszty populacji. Te potężne klucze pochodzą ze starożytnego Egiptu i mają kształt hieroglificznego znaku życia wiecznego. I rzeczywiście, możliwość przenoszenia się w przeszłość i w przyszłość umożliwia nam egzystencję znacznie przekraczającą normalny okres życia ludzkiego.
Jest sprawą kluczową, abyś, zanim posuniesz się dalej, poznał i zrozumiał swój dar – dar, który w zależności od tego, w jaki sposób będzie używany, może doprowadzić zarówno do wielkiej pomyślności, jak i do olbrzymiej tragedii.
PODRĘCZNIK STOWARZYSZENIA CZASU1
DZIEŃ PIERWSZY
Walter i Dorothy Windsorowie siedzieli przy popołudniowej herbacie w błogiej nieświadomości, że ta, której najbardziej się obawiali, przekroczyła już bramę posiadłości i wchodziła właśnie po białych, kamiennych schodach ich domu. Walter przeglądał „New York Timesa”, a Dorothy cichutko nuciła melodię, płynącą ze stojącego w pobliżu radia, gdy dziewczyna w czerni przekręciła gałkę we frontowych drzwiach, niewidzialna dla personelu zatrudnionego w Windsor Mansion. Gdy echo jej kroków rozległo się w Wielkim Holu, Walter serdecznym gestem dotknął policzka żony. Już od tak dawna nie byli szczęśliwi, ale teraz, kiedy wreszcie w ich życie wkroczyła wnuczka, być może otrzymali drugą szansę.
Drzwi biblioteki zostały otwarte i nagle w pokoju zniknęło całe światło. Dorothy wydała zdławiony okrzyk i kurczowo chwyciła rękę męża. Strumień gorącej herbaty z przewróconej filiżanki boleśnie sparzył nogi Waltera. Przez dłuższą chwilę jedynym dźwiękiem było płynące z radia szaleńcze crescendo fortepianu i smyczków, w końcu jednak Walter odzyskał głos.
– Rebecca – szepnął bez tchu.
Drzwi zatrzasnęły się i Rebecca Windsor ruszyła ku nim z przebiegłym, bezlitosnym uśmiechem na ustach. Dorothy skuliła się w ramionach męża, ale nie mogła oderwać wzroku od Rebecki; zachodziła w głowę, jak to możliwe, że kobieta, która umarła dawno temu, stała przed nimi jako całkowicie realna siedemnastoletnia dziewczyna. Wyglądała zupełnie jak na znajdującym się w rodzinnym albumie przejmującym portrecie z 1888 roku – blada, kanciasta twarz, twarde, ciemne oczy i czarne włosy upięte wysoko w kunsztowną fryzurę, która podkreślała jeszcze ostre, odpychające rysy. Fałdy jej wiktoriańskiej sukni w kolorze burgunda układały się sztywno jak rycerska zbroja. Wydawała się przerażająco żywa, choć była w niej jakaś przejrzystość, nadająca jej niemal nieludzki charakter.
– Po co przyszłaś? – wybuchnęła Dorothy ze łzami w głosie. – Zrobiliśmy wszystko, o co prosiłaś, bo mówiłaś, że to zapewni jej bezpieczeństwo, ale kłamałaś! Nasza córka nie żyje, przez ciebie! – Całe jej ciało dygotało z bólu na wspomnienie ostatniego spotkania z Rebeccą i horroru, który potem nastąpił.
– Zawiedliście – odparła zimno Rebecca. – Nie udało się wam trzymać Marion z dala od Irvinga. Dlatego ona teraz nie żyje i dlatego mamy problem z Michele. Mieliście zapobiec przyjściu na świat tej dziewczyny, a tymczasem sprowadziliście ją tutaj, mieszka w moim domu! – Podniosła głos w dzikiej furii.
– To już od ponad stu lat nie jest twój dom, Rebecco – rzucił Walter. – Obecnie to nasz dom, a my jesteśmy jedyną rodziną Michele. I będzie mieszkała z nami tak długo, jak zechce.
– Jedyną rodziną? Zapomnieliście chyba o jej ojcu – syknęła Rebecca. – Teraz, kiedy sprowadziliście ją do Nowego Jorku, to tylko kwestia czasu, kiedy go odnajdzie. Dziewczyna odziedziczyła po Irvingu talent. – Niemal wypluła ostatnie słowo.
Walter i Dorothy spojrzeli na siebie w osłupieniu.
– Tak, to prawda. Przeniosła się w przeszłość i już zdążyła narobić zamieszania. Jest taka sama jak jej ojciec, który zniszczył moje życie i odebrał wam córkę. Michele również pozostawia po sobie ruiny i zgliszcza. Czy nie mówiłam wam, co się dzieje z dziećmi z mieszanych epok? – Głos Rebecki zniżył się do złowieszczo jedwabistego szeptu. – Jedynym wyjściem jest zmiana przeszłości. Michele nie może istnieć. Czas, byśmy znowu podjęli wspólne działania.
Dorothy zakryła ręką usta, jakby zrobiło się jej niedobrze.
– Nie skrzywdzimy naszej wnuczki – warknął Walter.
– To wcale nie musi być bolesne. Jeżeli zastosujecie się do moich instrukcji, Michele po prostu zniknie, jak gdyby nigdy nie istniała. A co więcej, odzyskacie córkę. – Rebecca najwyraźniej podsuwała im pod nos marchewkę, jej głos nabrał przy tym śpiewnych tonów. – Przecież gdyby nie Irving i Michele to Marion żyłaby dzisiaj. Prawda?
– Przestań! – załkała Dorothy. – Przestań nas dręczyć. Już raz ci zaufaliśmy i to był potworny błąd. Dlaczego to robisz?
– Ten mężczyzna odebrał mi wszystko! – wrzasnęła Rebecca, a jej twarz wykrzywiła się w maskę wściekłości. – Nie przestanę, dopóki nic po nim nie pozostanie.
Nagle w pokoju rozległ się jakiś trzask. Rebecca podniosła ręce do twarzy, ale było już za późno. Młode ciało odpadało z niej płatami i znikało w zetknięciu z podłogą, odsłaniając kościotrupa obciągniętego ospowatą, pomarszczoną skórą. Rebecca wyschła i skurczyła się, wysoka nastolatka na oczach Windsorów zmieniła się w groteskową, stojącą nad grobem staruchę. Wstrząśnięta tym widokiem Dorothy ukryła twarz na ramieniu Waltera, ale równocześnie odczuła ulgę, bo kiedy młoda fasada zaczęła znikać, Rebecca musiała wrócić tam, skąd przybyła. Ale tym razem nie zdradzała chęci odwrotu.
– Siedem dni – powiedziała i rozciągnęła usta w mrożącym krew w żyłach uśmiechu. – Tyle muszę wytrzymać bez swego fizycznego ciała, tyle czasu muszę funkcjonować jako duch. To przykre, ale krótkotrwałe. – Pochyliła się do przodu z nienawistnym błyskiem w oczach. – Wystarczy, że pozostanę w waszych czasach przez siedem dni, a odzyskam pełną ludzką postać i całkowitą Widzialność w tym stuleciu. Wiecie, co to oznacza? – Jej starczy głos ociekał nienawiścią. – To oznacza, że wszyscy ludzie, nie tylko wy dwoje, głupcy, będą mogli mnie widzieć, a zobaczą mnie w ciele siedemnastolatki. To oznacza również, że odzyskam pełnię sił młodej dziewczyny, zachowując moc Władczyni Czasu. Za siedem dni będę mogła zabić Michele. Po prostu. – Zmrużyła oczy. – Wybór należy do was. Czy chcecie, żeby wasza wnuczka została zamordowana, czy wolicie, aby zniknęła, jak gdyby nigdy nie istniała? Wiecie, co należy zrobić, ale musicie szybko podjąć decyzję. Jak powiedziałam… siedem dni to tyle co nic. Wtedy odwiedzę was znowu.
Postać Rebecki zakołysała się i na ich oczach rozwiała się w powietrznym wirze. Walter i Dorothy przylgnęli do siebie, wstrząśnięci.
– Co zrobimy? – wyszeptała Dorothy.
Walter nie odpowiedział.
Michele Windsor śnił się ogromny, antyczny fortepian w lśniącej od złota sali muzycznej. Początkowo w pokoju był tylko fortepian, ale wkrótce pojawił się Philip, zasiadł przy instrumencie i z lubością położył palce na klawiszach. Światło odbijało się w sygnecie na jego dłoni, gdy zaczął bluesowy ragtime, a grał z taką pasją, że obudziłby dreszcz emocji nawet w najbardziej nieczułym na muzykę słuchaczu. W jego grze było pytanie i nadzieja na znalezienie odpowiedzi.
Michele wyszła z cienia w rogu pokoju i pochwyciła wzrok Philipa. Jego twarz rozjaśnił powolny, tak dobrze jej znany uśmiech. Zmieniła się również muzyka, spod jego palców popłynęła Serenada Schuberta, którą zawsze dla niej grał. Michele usiadła przy Philipie. Po zakończeniu utworu podniósł jej dłoń do ust.
– Czy nie mówiłem, że znów cię znajdę? – wyszeptał.
Michele z przechyliła się i z drżeniem czekała na pocałunek. W tym momencie nie istniało dla niej nic poza Philipem.
Philip.
Michele ocknęła się, ale ciągle czuła dotyk jego ust, który szybko zmienił się w niezbyt przyjemne doznanie kontaktu skóry z zimnym linoleum; zrozumiała z konsternacją, że wylądowała na podłodze.
– Ocknęła się! – usłyszała pełen ulgi, znajomy głos. Chwilę potrwało, zanim Michele rozpoznała głos swej najlepszej przyjaciółki z Nowego Jorku, Caissie Hart. Silne ręce zacisnęły się na jej ramionach i podciągnęły ją wyżej. Podniosła oczy na Bena Archera, sportową gwiazdę młodszej klasy.
– Słyszysz nas, Michele? – pytał Ben natarczywie.
– Co…s…stało? – wychrypiała z trudem, bo jej wyschnięte gardło przypominało papier ścierny.
– Zemdlałaś – rozległ się niski głos pana Lewisa, nauczyciela historii. Stał nad nią z zatroskaną miną. Zamglonym wzrokiem Michele powiodła po stłoczonej za jego plecami klasie, gapiącej się na nią z zaciekawieniem. Zaczerwieniła się z zakłopotania. Nie dość, że była nową uczennicą o sławnym nazwisku, to jeszcze na domiar złego zyskała sobie opinię „dziewczyny, która bez powodu mdleje w środku lekcji”. Przeczuwała, że teraz na każdym kroku będzie ją ścigało jeszcze więcej spojrzeń i szeptów niż do tej pory.
– To się zdarzyło zaraz po wejściu tego nowego chłopaka – szepnęła jej do ucha Caissie z rozbawionym spojrzeniem.
Z nagłym wstrząsem Michele przypomniała sobie, kto wszedł przed chwilą do sali. Wierna kopia Philipa Walkera, nosząca jego nazwisko i jego sygnet. To nie może być on, myślała kompletnie rozbita. Musiałam sobie wyobrazić, że ten nowy chłopak to Philip. A jednak jej serce biło szybciej, gdy wśród kolegów z klasy szukała wzrokiem Philipa Walkera.
Natychmiast dostrzegła samotną postać, stojącą na uboczu. Gwałtownie wciągnęła powietrze i zakryła twarz rękami. Zerknęła przez palce, nadal tam był. Philip. Czas na chwilę stanął w miejscu. Umysł Michele rejestrował z niedowierzaniem każdy szczegół – piękne, intensywnie niebieskie oczy; ciemne włosy, które przeczesywała palcami; wysoką, silną sylwetkę, do której się tuliła; i wargi, których dotyk sprawiał, że po jej kręgosłupie przebiegał dreszcz. Niczego sobie nie wyobraziła – to był on! Ale w jaki sposób znalazł się tutaj, w czasach Michele?
Michele próbowała wstać, ale była tak osłabiona po omdleniu, że zdołała jedynie podnieść się z podłogi do pozycji siedzącej. Odnosiła wrażenie, jakby jej ciało było zmrożone, choć równocześnie przepływał przez nie gorący prąd.
– Philip – wymamrotała i wyciągnęła do niego rękę. Kilkoro uczniów zachichotało, a Ben zwrócił na nią zdumione spojrzenie; Michele ledwo to zauważyła. Wpatrywała się w zmartwychwstałego Philipa Walkera, który z niewyjaśnionych powodów zignorował jej wyciągniętą rękę i nie podszedł do niej. Ale obserwował ją badawczym wzrokiem.
– Zaprowadzę Michele do szkolnej pielęgniarki – powiedziała Caissie i podniosła ją z podłogi. – Myślę, że przy omdleniu mogła uderzyć się w głowę.
– Pomogę ci – zaofiarował się Ben.
– Nie! – zawołała Caissie nieco zbyt pośpiesznie. – Damy sobie radę.
Michele słuchała tej wymiany zdań półprzytomnie, nie odrywając wzroku od Philipa. Bolało ją, że nie mogła go dotknąć, choć był tak blisko. Stał tam, ale nie próbował zbliżyć się do niej. Po raz pierwszy w jej sercu zrodził się cień wątpliwości. A jeśli wmówiła sobie tylko, że to Philip? Może czystym zbiegiem okoliczności w jej szkole pojawił się chłopak, który wyglądał tak samo jak Philip i nosił to samo nazwisko? Ale w tym momencie przypomniała sobie sygnet na jego palcu i nabrała pewności, że Philip Walker znalazł sposób, by do niej wrócić. Tak jak obiecał.
Michele próbowała protestować, gdy Caissie wyprowadzała ją z sali, ale pan Lewis był nieprzejednany.
– Nie wrócisz na lekcje bez zaświadczenia od pielęgniarki, że nic ci nie jest. Na piśmie.
Michele przez dłuższą chwilę nie mogła znaleźć siły, by odejść od Philipa w chwilę po tym, jak niespodziewanie pojawił się w jej Czasie. Niechętnie podążyła jednak za wyraźnie wytrąconą z równowagi Caissie, która wciągnęła ją do najbliższej łazienki, jak tylko znalazły się poza zasięgiem wzroku ciekawskich.
– Co się stało? Myślałam, że masz atak epileptyczny czy coś w tym rodzaju! Nowy chłopak wchodzi do klasy, a w dwie minuty później oczy uciekają ci w tył głowy i… mdlejesz. – Zniżyła głos. – Czy to z powodu jego nazwiska?
Przed udzieleniem odpowiedzi Michele otworzyła drzwi wszystkich kabin i zajrzała do środka, żeby sprawdzić, czy na pewno były same. Caissie przyglądała się temu tak, jakby zastanawiała się, czy Michele przypadkiem nie zwariowała.
– Nie chodzi tylko o jego nazwisko, to jest on. Philip wrócił – szepnęła bez tchu.
Caissie westchnęła.
– Obawiałam się, że tak właśnie myślisz. Przyznaję… to naprawdę niesamowity zbieg okoliczności, że ten chłopak nazywa się tak samo jak twój Philip, ale to musi być… właśnie zbieg okoliczności. Uwierz mi.
Michele pokręciła głową.
– To na pewno on, Caissie. Wygląda zupełnie jak Philip, a na dodatek ma na palcu sygnet, który Philip Walker dał mi w latach 20-tych dwudziestego wieku. Ten, który widziałaś na moim palcu w zeszłym miesiącu, a który gdzieś zgubiłam!
– Ale, Michele, przecież tylko ty mogłaś podróżować w czasie. Philip nigdy tego nie potrafił – przypomniała jej łagodnie Caissie. – I jeśli ten nowy chłopak to naprawdę twój Philip, to dlaczego stał w sali jak kołek? Wyglądało na to, że w ogóle cię nie zna.
Michele z trudem przełknęła ślinę. Powrót Philipa był cudem, nie mogła znieść myśli, że to nieprawda.
– Może nie chciał, by inni zorientowali się, że już się znamy? Muszę z nim pogadać. Chodźmy! – W przypływie adrenaliny złapała Caissie za rękę i wyciągnęła ją z łazienki.
– Czekaj – zatrzymała ją Caissie. – Nie słyszałaś, co powiedział pan Lewis? Naprawdę muszę zaprowadzić cię do pielęgniarki.
Michele zawahała się, przyjaciółka otoczyła ja ramieniem.
– On nadal tam będzie, jak wrócisz – stwierdziła z lekkim uśmiechem.
Dopiero gdy dotarły do gabinetu pielęgniarki, Michele przypomniała sobie, co zobaczyła tuż przed omdleniem: ciemną, zamaskowaną postać przesuwającą się za oknem sali lekcyjnej w parę sekund po pojawieniu się tego nowego Philipa. Ten widok napełnił ją niezrozumiałą grozą.
Pielęgniarka zdiagnozowała „wyczerpanie” i uparła się, żeby Michele odpoczywała w gabinecie do przerwy. Wszyscy inni uczniowie z zachwytem przyjęliby zwolnienie z lekcji historii, ale Michele nie mogła usiedzieć spokojnie, mając świadomość, że ona i Philip jakimś sposobem znaleźli się razem w dwudziestym pierwszym wieku. Ale pod czujnym okiem pielęgniarki nie miała innego wyjścia, jak tylko położyć się na kozetce w sterylnie czystej infirmerii szkoły średniej Berkshire i czekać, aż lekcja dobiegnie końca. Zamknęła oczy, pod jej powiekami zaczęły przesuwać się obrazy z ostatnich dwóch miesięcy, tak żywe, jakby przeżywała tamte dni po raz wtóry. Poczuła przypływ znajomej tęsknoty za mamą. Tyle jej chciała powiedzieć… gdyby tylko udało jej się znaleźć sposób, by cofnąć czas i ją ocalić.
Michele nadal nie mieściło się w głowie, że całe życie może ulec tak całkowitej i nieodwołalnej zmianie w ciągu zaledwie dwudziestu sekund. Tyle zajęło kierowcy drugiego samochodu zabicie jej matki. W ciągu tych samych dwudziestu sekund umarła również dawna Michele, beztroska nastolatka z Kalifornii. Marion Windsor była dla niej kimś więcej niż mamą – była jej najlepszą przyjaciółką. Michele chciała umrzeć wraz z nią, chciała, by śmierć zabrała ją do mamy, okazało się jednak, że jej przeznaczeniem była dalsza podróż.
Następnym porażającym ciosem był początkowo testament Marion. Zamiast pozwolić Michele zamieszkać u jednej z przyjaciółek i skończyć szkołę średnią w rodzinnym mieście, matka wyznaczyła na opiekunów prawnych córki swych mieszkających w Nowym Jorku rodziców, których Michele w ogóle nie znała. W niespełna miesiąc po stracie matki Michele została przeniesiona na drugi koniec kraju, zapisana do snobistycznej szkoły dla potomków elity społecznej Manhattanu i uznana za spadkobierczynię rodu Windsorów. A wydawało jej się, że nigdy nie będzie musiała wystąpić w tej roli.
Marion ukrywała swój związek z rodem Windsorów – równie legendarnych w Nowym Jorku jak Astorowie, Van-derbiltowie czy Carnegie – od kiedy Michele przyszła na świat. Michele również utrzymywała to w tajemnicy, aż do tamtego jesiennego popołudnia, gdy stanęła w progu gigantycznego Windsor Mansion przy Piątej Alei, by zamieszkać z nieznanymi sobie dziadkami i gromadą służby. Zachodziła w głowę, co naszło jej matkę, że wysłała ją do ludzi, od których sama uciekła.
Michele wiedziała, że powodem całkowitego zerwania kontaktów matki z rodzicami był jej ojciec. Dorothy i Walter Windsorowie wpadli we wściekłość, gdy ich córka i jedyna spadkobierczyni zakochała się w nikomu nieznanym chłopcu z Bronxu i zabronili jej wyjść za mąż za pochodzącego z niższych sfer Henry’ego Irvinga. Ale Marion nie wyobrażała sobie życia bez niego, więc w przededniu ukończenia szkoły średniej uciekła z Henrym do Los Angeles. Windsorowie w odwecie zaoferowali Henry’emu milion dolarów w zamian za opuszczenie ich córki i choć zapewniali potem, że odrzucił ich propozycję, Marion nigdy im nie uwierzyła – ponieważ ukochany zniknął. A wkrótce potem Marion odkryła, że spodziewa się dziecka. Przez szesnaście lat Michele żyła w przekonaniu, że na tym kończy się historia jej nieznanego i niezbyt pozytywnego ojca, dopiero w Nowym Jorku poznała prawdę. Odkryła potężną moc jego klucza oraz jego prawdziwą tożsamość – Irvinga Henry’ego z… dziewiętnastego wieku.
Gdy po raz pierwszy wzięła do ręki jego klucz, ten zareagował, zmienił się z martwego przedmiotu w poruszający się, pulsujący talizman, jak gdyby rozpoznał jej dotyk. Z niedowierzaniem stwierdziła, że klucz cofnął ją w czasie o sto lat – i tam spotkała nieznajomego, który od niepamiętnych czasów nawiedzał ją w snach. Philipa Walkera. Okazało się, że chłopak, którego uważała zawsze za wyidealizowany twór swej wybujałej wyobraźni, przyszedł na świat w 1892 roku, ponad wiek przed narodzinami Michele.
Odkąd spotkała go na halloweenowym balu u Windsorów w 1910 roku, opanował wszystkie jej myśli i uczucia. Każde z nich tkwiło we własnej epoce, ale gdy byli razem, powstawało wspólne dla nich obojga, wymykające się określeniom miejsce. Dzielące ich stulecie okazało się jednak przeszkodą nie do przezwyciężenia. Ich rozdzierające serce rozstanie nadal było boleśnie żywe w pamięci Michele i teraz, gdy leżała sama, z dala od niego w szkolnej infirmerii, nagle wydało jej się niemożliwe, by znalazł sposób przeniesienia się w przyszłość.
Po przeprowadzce do Nowego Jorku Michele szukała wszędzie śladów matki. Po wyprawie w przeszłość zaczęła we współczesności szukać miejsca dla nich trojga: dla swego ojca, matki – i Philipa. Czyżby w swej rozpaczliwej tęsknocie ściągnęła jedno z nich do swojego stulecia?
Zaraz po dzwonku Michele zeskoczyła z kozetki, pośpiesznie zapewniła pielęgniarkę, że czuje się świetnie i popędziła pod drzwi klasy pana Lewisa, żeby złapać Philipa. Musiała go dotknąć, żeby przekonać się, że to żyjący, oddychający Philip Walker, którego kochała, a nie żaden sobowtór.
Michele stanęła jak wryta, gdy dostrzegła go wreszcie za załomem sali lekcyjnej. Wzięła głęboki oddech, obserwując Philipa, który zatrzymał się na chwilę zwrócony do niej plecami, żeby sprawdzić swój rozkład zajęć. Przesunął ręką po włosach w tak dobrze jej znanym, nerwowym geście.
– Philip – wyszeptała jego imię jak modlitwę. Stała o kilka stóp od niego, a jednak usłyszał. Wstrzymała oddech. Odwrócił się powoli i szerzej otworzył oczy, gdy ją spostrzegł. Milczał, rumieniec wypłynął na jego policzki. Jej mózg pracował gorączkowo. Coś było nie tak. Nie tak wyobrażała sobie powtórne spotkanie. Dlaczego nie wziął jej w ramiona, nie przytulił, relacjonując gorączkowo, w jaki sposób zdołał przenieść się w przyszłość, żeby być z nią? I dlaczego czuła się przy nim taka onieśmielona i zdenerwowana?
– Jesteś tutaj – szepnęła. Jej głos zabrzmiał dziwnie, jakby należał do kogoś innego. – Jak to możliwe?
Philip uśmiechnął się niepewnie.
– Przepraszam – odezwał się doskonale jej znanym, niskim, ciepłym głosem. – Czy my… się znamy?
Michele patrzyła na niego z niedowierzaniem. Czy to żart? Spojrzała mu w oczy z nadzieją, że znajdzie w nich jakieś wyjaśnienie, ale uderzyło ją to, czego w nich nie dostrzegła. Nie poznał jej.
– O, Boże. – Pod wpływem szoku cofnęła się i oparła się plecami o ścianę. – Nie pamiętasz mnie?
Philip powoli pokręcił głową.
– Musiałaś mnie z kimś pomylić. – Przyjrzał się jej uważnie. – Jak się nazywasz?
Michele poczuła się tak, jakby nagle zabrakło jej powietrza. Philip wyciągnął rękę i zdążył ją podtrzymać, zanim straciła równowagę. Kiedy jego palce objęły jej przedramię, przeskoczyła między nimi iskra elektryczna. Chłopak gwałtownie wciągnął oddech.
– Ty też to czujesz – powiedziała cicho, podnosząc na niego wzrok. – Jesteś tym samym Philipem, wiem o tym.
Philip cofnął rękę, wyraźnie czuł się niezręcznie.
– Nie wiem, o czym mówisz… ja… przepraszam – wyjąkał i oddalił się pospiesznie. Odwrócił się jeszcze i obrzucił ją pytającym spojrzeniem. Michele została sama, zabrakło jej słów.
Byłam mieszkającą w Virginii małą dziewczynką, gdy po raz pierwszy zobaczyłam to, co nazwałam Zjawami. Zjawy wyglądały jak normalne istoty ludzkie, ale nie było w nich nic normalnego. Ich twarze, ubrania i fryzury były staroświeckie albo wyjątkowo awangardowe. Już na pierwszy rzut oka stało się jasne, że nie pochodzili, jak ja, z początku XIX wieku i, jakby tego było mało, nikt poza mną ich nie widział. Nauczyłam się nie mówić o Zjawach, bo rodzina zaczęła nazywać mnie „wariatką”, kiedy próbowałam jej pokazać jedną z nich. Jedyną osobą, która mi wierzyła, była babcia.
A potem zaczęło się dziać coś niewyobrażalnego. Po siedmiu dniach Zjawy zmieniały się w normalnych ludzi, kobiety i mężczyzn, których wszyscy widzieli. Przyjmowały modę oraz sposób zachowania naszych czasów, ale z ich przybyciem zawsze wiązała się seria szokujących wydarzeń. Domy nagle bez żadnego powodu stawały w płomieniach, sąsiedzi znikali, przerywano ceremonie małżeńskie i zawsze pojawiało się dojmujące poczucie, że życie zostało wytrącone z normalnych kolein. Dopiero w wieku dwudziestu lat, po śmierci babci, dowiedziałam się, czym były te Zjawy. Babcia zostawiła mi swój drogocenny klucz, który zawsze nosiła na szyi oraz list, zdradzający jej tajemnicę.
Potrafiła podróżować w czasie. A teraz ja, mając jej klucz, także mogłam to robić.
Babcia wyjawiła mi w liście, że była taka sama jak Zjawy – że każdy podróżnik w czasie, który opuszcza swoją epokę, najpierw jest jak duch, widzialny jedynie dla innych podróżników w czasie oraz nielicznych ludzi posiadających Dar Widzenia, chyba że spędzi w innej epoce siedem dni. Kłopot w tym, że Władcy Czasu nie powinni przebywać w innej epoce na tyle długo, by wywrzeć na nią wpływ. Choćby najdrobniejsze działanie człowieka w innych czasach może spowodować poważne konsekwencje. Nawet działając w najlepszej wierze, starając się nie dopuścić do śmierci ukochanej osoby lub odwrócić od niej zły los, Władca Czasu może wywołać zupełnie upiorne zdarzenia. Dla mojej babci i dla mnie również było oczywiste, że rolą Władcy Czasu jest obserwować, uczyć się i chronić normalny bieg wydarzeń. Wiedziałam, że nasza moc musi być trzymana w ryzach i zorganizowana. Dlatego powstało Stowarzyszenie Czasu.
W chwili założenia w 1830 roku liczyło na terenie Stanów Zjednoczonych dwudziestu członków. W kilkadziesiąt lat później, a piszę te słowa w 1880 roku, do naszego Stowarzyszenia należy już dwieście osób. Istnieją podobne, starsze od naszego zrzeszenia w Europie i na Środkowym Wschodzie; przeważnie współistniejemy jako sprzymierzeńcy.
Celem Stowarzyszeń Czasu było zawsze odnajdywanie innych osób, posiadających Klucz i Gen Podróżowania w Czasie, abyśmy mogli wspólnie wykorzystywać nasz dar i zwiększać indywidualną moc w celu strzeżenia przeszłości i chronienia przyszłości Ameryki.
MILLICENT AUGUST,
PRZEWODNICZĄCA I ZAŁOŻYCIELKA
STOWARZYSZENIA CZASU2
Michele stanęła w progu pachnącej kawą, przestronnej jadalni szkoły średniej Berkshire, w której ustawiono białe, okrągłe stoliki i wiklinowe krzesełka. Przez środek pomieszczenia biegła długa lada z potrawami, z której uczniowie wybierali, na co mieli ochotę. Michele przebiegła wzrokiem wzdłuż bufetu, ale nie dostrzegła Philipa Walkera.
Przez całe przedpołudnie była otumaniona i niewiele docierało do niej z lekcji. Nie widziała Philipa, odkąd zostawił ją pod drzwiami pracowni historycznej, ale czuła w pobliżu jego obecność. Na angielskim nauczyciel analizował ukryte przesłanie „Burzy” Szekspira, ale Michele była obecna jedynie ciałem, bo jej duch krążył wokół krótkiego spotkania z Philipem. Na matematyce, gdy nauczyciel pisał równania różniczkowe, Michele próbowała rozwiązać znacznie bardziej skomplikowany problem: jeśli Philip z dwudziestego pierwszego wieku był tym samym chłopakiem, którego znała z przeszłości, to jak mógł jej nie poznać? A jeśli nie był tym samym Philipem, to jakim cudem miał identyczną twarz, ciało, głos i sygnet?!
Czekając w kolejce po lunch zobaczyła go wreszcie – siedział przy stoliku z piękną Kayą Morgan i jej trzema ładniutkimi koleżankami. Nie mogła oderwać od nich oczu. Kaya i jej trio chichotały i gadały jedna przez drugą, dosłownie wyłaziły ze skóry, żeby zwrócić na siebie uwagę najgorętszego chłopaka na Manhattanie.
Pomimo niezbyt długiego pobytu w Berkshire Michele zdążyła już się zorientować, że chodząca do starszej klasy Kaya była powszechnie uważana za pierwszą uwodzicielkę w szkole. Nietrudno zrozumieć dlaczego. Egzotyczna uroda Kayi, w połowie Japonki a w połowie Amerykanki, usuwała w cień bardziej pospolite szkolne ślicznotki. A jakby tego było mało, ze swą figurą mogła zostać modelką Victoria’s Secret, była kapitanem żeńskiej drużyny biegaczek, córką uznanej japońskiej artystki sztuki nowoczesnej oraz potomka samego legendarnego J. Pierponta Morgana, dzięki czemu przyjmowano ją z otwartymi ramionami zarówno w kręgach starej nowojorskiej arystokracji, jak i w kręgach artystycznych. Michele zamieniła z nią zaledwie kilka słów, ale od razu polubiła Kayę. Poza niezaprzeczalną urodą i sławnym nazwiskiem dziewczyna odznaczała się także życzliwością i bystrą inteligencją. Dlatego Michele załamała się na widok zachwytu, z jakim Philip się w nią wpatrywał. Jeśli miała współzawodniczyć z Kayą… wolała nawet o tym nie myśleć.
Spokój, napominała się Michele, jego obecność tutaj to cud. Nawet jeśli na razie mnie nie pamięta, to przecież wiem, że przyszedł po mnie.
W pewnym momencie Philip spojrzał na Michele z drugiego końca sali, a jej żołądek podskoczył natychmiast. Ale Philip szybko odwrócił wzrok, jakby była nikim. Ze ściśniętym sercem ruszyła powoli w stronę swojego stolika.
– Cześć – powitała ją Caissie. – Jak się czujesz?
Michele postawiła swoją tacę i uśmiechnęła się z przymusem do Caissie i Matta, trzeciego członka ich trio, najlepszego przyjaciela/sekretnego ukochanego Caissie.
– Świetnie. A co u was?
– Niewiele, zastanawiamy się nad tym nowym – odparła Caissie, rzucając Michele znaczące spojrzenie. – Matt, jako nasz szkolny geniusz chodzi na zaawansowaną matmę ze starszą klasą, więc miał okazję pogadać chwilę z Philipem. – Zerknęła na Matta. – Powiedz Michele, czego się dowiedziałeś.
– Okay, ale jeśli lecicie na niego, to muszę was uprzedzić, że jest już chyba zajęty.
Michele pobiegła wzrokiem za spojrzeniem Matta i zobaczyła Kayę szepczącą Philipowi coś do ucha. Szybko zwróciła oczy na Caissie i Matta, żeby tamta scena nie wryła się jej w pamięć.
– Czego się o nim dowiedziałeś? – zapytała w odrętwieniu.
– Niewiele, tylko że chodzi do starszej klasy i właśnie wprowadził się do tego samego apartamentowca, w którym mieszka Kaya. No, wiecie, do tego snobistycznego Osborne’a naprzeciw Carnegie Hall. Po rozwodzie rodziców przeniósł się tu z mamą z Hyde Parku.
Michele wzięła głęboki oddech, analizując fakty. Chodzi do starszej klasy. To wyjaśniało, dlaczego nie spotkali się na żadnej lekcji poza historią Stanów Zjednoczonych, która była w Berkshire jednym z niewielu przedmiotów wspólnych dla uczniów młodszych i starszych klas.
Jego rodzice właśnie się rozwiedli. Poczuła przypływ współczucia dla Philipa, który musiał zostawić ojca i rodzinne miasto i zacząć wszystko od nowa – tak samo jak ona po śmierci mamy.
Mieszka w Osborne, tam gdzie Kaya. To dlatego ci dwoje robią wrażenie zakumplowanych, choć to jego pierwszy dzień w Berkshire. Michele z zazdrością pomyślała o ich codziennych wspólnych powrotach ze szkoły. I ta nazwa Osborne… brzmiała dziwnie znajomo.
– Skąd ja znam tę nazwę? – zastanowiła się Michele.
– To jeden z punktów orientacyjnych miasta – wyjaśniła Caissie przemądrzałym tonem. Michele pomyślała nagle, że jeśli ktoś z tu obecnych był szkolnym geniuszem, to była to Caissie, a nie Matt. – Został oddany do użytku w 1885 roku z myślą o najbogatszych nowojorskich rodzinach, które wolały „hotel mieszkalny” od utrzymywania wielkich rezydencji podobnych do tej, w której teraz mieszkasz. Później jednak, w XX wieku, stał się ulubioną siedzibą artystów i muzyków.
Michele wyprostowała się na krześle.
– Naprawdę? Kogo na przykład?
– Cóż, Leonard Bernstein właśnie tam napisał „West Side Story” – odparła Caissie. – Legenda głosi, że okna jego pracowni wychodziły na schody pożarowe i stąd pomysł, by właśnie tam umieścić scenę balkonową Marii i Tony’ego.
– Przerabiajcie sobie we dwie tę lekcję historii, ja idę po dokładkę frytek – oświadczył Matt.
Jak tylko się oddalił, Caissie zniżyła głos.
– No i co, jesteś wreszcie przekonana? Ten nowy to nie twój Philip z 1910 roku, tylko normalny chłopak z przedmieść Nowego Jorku.
Sam mi powiedział, że nie jest tą samą osobą, przyznała w duchu Michele. A jednak w to nie wierzyła, nie mogła w to uwierzyć.
Michele wsunęła się na tylne siedzenie czarnego SUV-a Windsorów, w którym czekał na nią pod szkołą Fritz, szofer rodziny, by odwieźć ją po lekcjach do domu. Nie zdążyła jeszcze przywyknąć do całego zastępu służby, a codzienny powrót do przypominającego pałac Windsor Mansion nieodmienne wydawał jej się czymś surrealistycznym. Wychowała się w domu, w którym zawsze brakowało pieniędzy, więc teraz, żyjąc w luksusie, była rozdarta między przyjemnością a zażenowaniem. Miała poczucie, że na to wszystko nie zasługuje, że nikt nie powinien żyć na tak niebotycznie wysokim poziomie. I raz po raz przypominano jej o tym, że jej matka wyrzekła się tego wszystkiego. Michele szczególnie polubiła Fritza i gospodynię, Annaleigh. Oboje okazywali jej wiele serca i starali się, by Michele była szczęśliwa w nowym życiu.
Fritz ruszył spod szkoły położonej na Upper East Side na południe, mijając sławne muzea na Manhattanie, dystyngowane apartamentowce i luksusowe hotele, wreszcie zatrzymał się przed białym, marmurowym Windsor Mansion rozpartym dumnie przy Piątej Alei, naprzeciw bujnej zieleni Central Parku. Michele wciąż jeszcze szeroko otwierała oczy, gdy samochód wjeżdżał w bramę z kutego żelaza i otwierał się przed nią widok na dom w całej swej okazałości, z korynckimi kolumnami i pałacowym wystrojem. W 1887 roku, kiedy Windsor Mansion został wybudowany, okrzyknięto go jednym z największych osiągnięć architektury amerykańskiej. Ponad sto dwadzieścia lat później budził nie mniejszy podziw Michele.
Wysiadła za Fritzem z samochodu i nagle stanęła jak wryta. Z okna frontowego salonu obserwowała ją bacznie postać w czerni, otoczona jakby mgiełką. Dłonie Michele zwilgotniały, gdy z rosnącą paniką uświadomiła sobie, że to ta sama postać, którą spostrzegła zaraz po pojawieniu się w klasie Philipa – tuż przed omdleniem.
– Kto… kto…to? – wyjąkała, zerkając nerwowo na Fritza.
Szofer popatrzył na nią zmieszany.
– O czym mówisz, panienko?
Michele wskazała przed siebie.
– O tej… tej osobie czy rzeczy w oknie. Nie widzisz jej?
Fritz spojrzał w okno i odwrócił się do niej z troską.
– Nic nie widzę.
Spojrzała ostro na Fritza. Jak mógł nie widzieć tak dziwnej istoty? I nagle wpadło jej do głowy coś niesamowitego, przypomniała sobie, że sama bywała niewidzialna. Może to ktoś podróżujący w czasie.
– Wow, to niesamowite. – Michele parsknęła nerwowym śmiechem. – Ja… to musiał być jakiś cień czy coś w tym rodzaju.
Fritz zmarszczył czoło i przyjrzał się jej badawczo.
– Na pewno nic ci nie jest?
– Na pewno, słowo honoru. – Nadała głosowi swobodny, nieco niedbały ton. – Jeśli już, to przydałaby mi się recepta na nowe szkła kontaktowe.
Z drżeniem serca weszła za Fritzem do domu. Mgiełka spowijająca postać zniknęła i sylwetka przy oknie stała się bardzo wyraźna. To była osoba realna – dziewczyna w wieku Michele. Stała zwrócona do nich plecami i wyglądała przez okno, więc Michele widziała jedynie wysoko upięte czarne loki, które robiły wrażenie dziwnie… śliskich i wysoką sylwetkę w dziewiętnastowiecznej sukni w kolorze burgunda.
A więc istnieją również inne osoby, które mogą podróżować w czasie, nie tylko ja… i mój ojciec. To stwierdzenie sprawiło, że mocniej zabiło jej serce. Pobiegła myślami do Philipa. Jeżeli ta nieznajoma przybyła do Windsor Mansion z innej epoki… to Philip również mógł to zrobić. Ale to nie wyjaśniało, dlaczego jej nie rozpoznał. Michele pamiętała wszystko, co ją spotykało w innych czasach.
– Przepraszam – odezwała się cicho Michele, gdy Fritz znalazł się poza zasięgiem jej głosu. – Kim…
Nie dokończyła, bo postać dziewczyny zamazała się i rozpłynęła się w powietrzu. Michele poczuła nagle falę lodowatego strachu. Dziewczyna wyraźnie nie chciała, by Michele dowiedziała się, kim była.
Co to było? Co się tu, na litość boską, dzieje?, myślała gorączkowo Michele. Czy instynkt jej nie mylił i ta dziewczyna rzeczywiście podróżowała w czasie? A może pojawienie się w szkole Philipa Walkera zrobiło z niej kompletną wariatkę i miała halucynacje?
– Cześć, Michele!
Z paniki wyrwało ją wejście kobiety w średnim wieku, gospodyni Windsor Mansion, Annaleigh.
– Cześć, Annaleigh.
Jasnoniebieskie oczy gospodyni spojrzały na nią badawczo.
– Nic ci nie jest? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
Może zobaczyłam.
– Nie, wszystko dobrze. – Michele uświadomiła sobie nagle, że przez cały ten dzień wciąż zapewniała rozmaitych ludzi, że czuje się świetnie. Co się z nią działo? Wzięła głęboki oddech. Była zdenerwowana jak nigdy, ale postanowiła przynajmniej udawać, że wszystko było normalnie, dopóki naprawdę nie będzie normalnie. – A co u was?