Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wodzirej. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wodzirej. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 361 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Дозволено Цензурою. Варшава, 28 Декабря 1396 года.

War­sza­wa, Druk S. Le­wen­tal Nowy-Świat Nr. 41.

I.

– A więc de­ci­de­ment idziesz pan do domu?

– De­ci­de­ment.

– Szko­da! szko­da!…. Po­szli­by­śmy tro­che na Szkar­py, po­tem na Rury, po­tem… jak­że to się na­zy­wa?

– Na Po­hu­lan­kę…

– Aha! aha! na Po­hu­lan­kę… Na­pi­li­by­śmy się mle­ka pro­sto od kro­wy… Pan wiesz… une va­che… cie­płe mle­ko… de­li­cye… po­tem wró­ci­li­by­śmy do mia­sta i wpa­dli­by­śmy na chwi­lę, gdy szwacz­ki idą do pra­cow­ni… i pen­sy­onar­ki do kon­wik­tów. Il y en a!…. A ład­ne to, a mło­de… a… des an­ges!…, de­ci­de­ment!…. des an­ges!….

Mó­wiąc te sło­wa, Me­łu­nio Or­lic­ki krzy­wił się, marsz­cząc swą twarz, twarz po­dob­ną do prze­gni­łej grusz­ki, pod­cią­gnął w górę brwi na­kre­ślo­ne gru­bo czar­ną ma­zią na skó­rze bez śla­du za­ro­stu i oczy swe czer­wo­ne, ob­wie­szo­ne do­ko­ła wor­ka­mi ze skó­ry, a za­cią­gnię­te biel­mem sta­ro­ści, ku nie­bu cią­gle pod­no­sił.

Odzia­ny był w wiel­ki płaszcz czar­ny z pe­le­ry­ną, któ­ry wlókł mu się po zie­mi i plą­tał pod sto­pa­mi; na gło­wie, co­kol­wiek na ba­kier, z pew­ną fan­ta­zyą, sza­po­klak wspa­nia­ły, przy­kle­jo­ny do pła­sko uło­żo­nych i wy­czer­nio­nych sil­nie wło­sów.

Ma­jo­wy ra­nek był zim­ny; sta­ry Me­lu­nio trząsł się z wio­sen­ne­go chło­du, lecz ju­nac­ko pierś sta­re­go vi­veur'a na­przód wy­sta­wiał. Lśnią­cy gors ko­szu­li ba­lo­wej, w drob­niuch­ne za­kła­decz­ki cały, co­kol­wiek zwię­dły w at­mos­fe­rze nocy ba­lo­wej, bie­lił się po­mię­dzy fał­da­mi płasz­cza. Nos Me­lu­nia był siny, cera tru­pia; war­gi ob­wi­sły, nit­ka śli­ny są­czy­ła się po­wo­li, spa­da­jąc na wy­fik­sa­tu­ro­wa­ną hisz­pan­kę.

Lecz Me­lu­nio wra­cać do domu nie chciał. Obrzmia­łe­mi oczy­ma po prze­strze­ni uli­cy Je­zu­ic­kiej wo­dził, po­wta­rza­jąc:

– Des an­ges!…, des an­ges!….

– Sto­ją­cy na­prze­ciw nie­go Wie­loh­radz­ki za­le­d­wie mogł uta­ić swo­je znie­cier­pli­wie­nie.

– Na po­dob­ne wy­ciecz­ki trze­ba mieć siły hra­bie­go! – wy­rzekł wresz­cie, za­pi­na­jąc szczel­nie pod szy­ję swo­je pal­to – Il fait dia­ble­ment fro­id, a ko­ty­lion trwał dłu­żej niż zwy­kle…

– Oui! oui! – od­parł z roz­tar­gnie­niem Me­lu­nio. – Trze­ba mieć mes for­ces i moją siłę ży­cio­wą.

Uśmiech­nął się, po­ka­zu­jąc na­gle cały rząd sztucz­nych zę­bów.

Zło­to ha­czy­ków, ciem­na cho­ro­bli­wa mas­sa kau­czu­ku za­gra­ły w bla­skach wscho­dzą­ce­go słoń­ca.

– J' irai seul!….–do­dał z ko­micz­ną re­zy­gna­cyą.

– Ze­gnam hra­bie­go!….

– Ze­gnam! że­gnam!….

Me­lu­nio rącz­kę, po­dob­ną do ręki ko­ścio­tru­pa, lecz sta­ran­nie opię­tą w ja­sną rę­ka­wicz­kę, z fałd pe­le­ry­ny wy­su­nął,

Wie­loh­radz­ki, wi­dząc ten giest, swą pra­wą dłoń już wy­cią­gnął.

Lecz Me­lu­nio kil­ka razy tyl­ko swą ręką w po­wie­trzu po­trząsł, nie po­da­jąc jej by­najm­niej Wie­loh­radz­kie­mu.

– Że­gnam!….

Za­wró­cił się i sztyw­no, pro­sto, skrzy­piąc la­kier­ka­mi, iść za­czął.

Za nim wlókł się tren płasz­cza, zgar­nia­jąc kurz ulicz­ny i świe­że ka­łu­że wody, ocie­kłe z ko­ne­wek i dzban­ków sług, któ­re co chwi­la prze­bie­ga­ły wzdłuż chod­ni­ków prze­chy­lo­ne, za­spa­ne, z roz­tar­ga­ne­mi wło­sa­mi, peł­ne­mi pie­rza i za­rdze­wia­łych szpi­lek.

Wie­loh­radz­ki szyb­ko iść za­czął pod górę uli­cy, mruk­nąw­szy przez za­ci­śnię­te zęby:

– Sta­ra mu­mia!….

Myśl, iż „sta­ra mu­mia” nie po­da­ła mu ręki, wpro­wa­dza­ła go w zły hu­mor. Gryzł ład­ne ró­żo­we usta, pal­ca­mi miął kie­sze­nie pal­ta. Błę­kit­ne oczy, duże, wy­pu­kłe, lecz mimo to dość spryt­ne, bie­ga­ły te­raz ze zło­ścią po pu­stej uli­cy. Noz­drza nosa, du­że­go, lecz nie­zmier­nie kształt­nie wy­kro­jo­ne­go, po­ru­szy­ły się ner­wo­wo.

I znów z poza za­ci­śnię­tych, drob­nych, jak u my­szy, zę­bów wy­padł syk: – Sta­ry idy­ota!….

Tym­cza­sem wsta­wał try­um­fal­nie ra­nek wio­sen­ny, bia­ły ró­żo­wy, li­lio­wy, pe­łen de­li­kat­nych, pa­ste­lo­wych to­nów.

Wszyst­kie te świa­tła, te smu­gi, biel ja­sna i czy­sta po­wo­li roz­świe­tla­ją­ce­go się po­nad do­ma­mi nie­ba zda­wa­ła się ist­nieć po za ja­kąś ta­flą szkla­ną, któ­ra ła­ma­ła świa­tło i prze­pusz­cza­ła je na­po­zór zła­go­dzo­ne, lecz błysz­czą­ce zim­niej­szym bla­skiem.

Okna ka­mie­nic, za­mknię­te, za­kry­te fi­ran­ka­mi, tu i owdzie krwa­wi­ły się pur­pu­ro­we­mi za­sło­na­mi, zło­ci­ły się żół­tą gi­piu­rą lub zie­le­nia­ły od szma­rag­do­wych je­dwab­nych stor, bu­fo­wa­nych, jak suk­nie pra­ba­bek.

Dziel­ni­ca to była ary­sto­kra­tycz­na, uśpio­na, ci­cha.

Wie­loh­radz­ki szedł wciąż, kur­cząc ra­mio­na, stra­wio­ny we­wnętrz­ną go­rącz­ką.

Szam­pan, któ­ry po­da­wa­no u Bo­tec­kich, był złej mar­ki i cie­pły, ka­wa­łek pasz­te­tu, któ­ry zjadł w bu­fe­cie dla do­trzy­ma­nia to­wa­rzy­stwa hra­bi­nie Gwoz­dec­kiej – nie­świe­ży, w ma­zu­rze my­lo­no się cią­gle w cha­ine i fi­gu­ra z za­przę­giem chy­bi­ła efek­tu wsku­tek nie­zdar­no­ści ko­biet, upusz­cza­ją­cych cią­gle koń­ce chu – stek, któ­re mia­ły re­pre­zen­to­wać lej­ce; w do­dat­ku ten idy­ota Me­lu­nio nie po­dał mu ręki…

Sta­now­czo: dzi­siej­sza noc była… pe­cho­wą!

Spoj­rzał przed sie­bie i prze­ra­ził się tą dużą prze­strze­nią, któ­rą miał jesz­cze do prze­by­cia.

– Nie do­le­zę! – po­my­ślał, ci­ska­jąc się co­raz wię­cej w ata­ku ner­wo­wym.

Na­gle na skrę­cie uli­cy po­ja­wi­ła się ja­kaś po­stać w dłu­giej, ciem­nej suk­ni.

Wie­loh­radz­ki, jak każ­dy ma­ją­ce wy­pu­kłe źre­ni­ce, był krót­ko­wi­dzem.

Do­strzegł jed­nak fał­dy spód­ni­cy, któ­re wiatr roz­wie­wał, i duży oskrzy­dlo­ny ka­pe­lusz,

Szyb­ko roz­piął swe pal­to i roz­rzu­cił kla­py pod­bi­te je­dwa­biem.

Za­bły­snął gors ko­szu­li, zmię­ty i zwię­dły, kra­wat jak po­stro­nek, koł­nie­rzyk wy­kła­da­ny, z ro­ga­mi za­wi­nię­te­mi ku gó­rze.

Lecz na kla­pach fra­ka za­ja­śnia­ły sre­brem, zło­tem, bar­wa­mi tur­ku­sów, ru­bi­nów, szma­rag­dów ol­brzy­mie or­de­ry ko­ty­lio­no­we.

Przez pierś krzy­żo­wa­ły się sze­ro­kie wstę­gi, ob­wi­ja­jąc tors Wie­loh­radz­kie­go jak­by po­wi­ja­kiem ja­skra­wych barw, ja­kichś fan­ta­stycz­nych le­gij, or­de­rów, zna­ków za­szczyt­nych, zdo­by­tych na po­le­głych set­kach tru­pów nie­przy­ja­ciel­skich.

Or­de­ry błysz­cza­ły, mie­ni­ły się, gra­ły ko­lo­ra­mi tę­czy. Nie­któ­re, ga­zo­we, ustro­jo­ne sztucz­ne­mi roża mi, fi­joł­ka­mi, nie­za­po­mi­naj­ka­mi, mia­ły w so­bie lek­kość mo­ty­li; nie­któ­re, ob­wie­szo­ne brzę­ka­dła­nii, dzwo­ni­ły wy­zy­wa­ją­co. Na sa­mym środ­ku, na tle sza­fi­ro­wej mo­ro­wej wstę­gi roz­kła­da­ło się ol­brzy­mie słoń­ce, a w niem kot czy­ścił but, z któ­re­go wy­ra­sta­ły li­lie. Lecz już owo słoń­ce wspa­nia­łe nik­nę­ło co chwi­la, kry­te przez ko­ścia­ną grze­chot­kę ze srebr­ne­mi gre­lot­ka­mi, za­wie­szo­ną na szyi za po­mo­cą ró­żo­wej wstąż­ki. Świ­staw­ka, trąb­ka i fle­cik do­peł­nia­ły ko­lek­cyi. Na brzu­chu tań­czy­ła duża, praw­dzi­wa rze­pa w siat­ce pur­pu­ro­wej, przy­cze­pio­na do pasa na­bi­ja­ne­go gwiaz­da­mi, z błę­kit­nej, ja­snej gazy.

Wie­loh­radz­ki oczy zmru­żył i szedł tak dum­ny i zwy­cię­ski z roz­pię­tem pal­tem, dzwo­niąc brzę­ka­dła­mi, gre­lot­ka­mi, błysz­cząc mo­ty­la­mi or­de­rów, jak­by pan­ce­rzem, utka­nym z ca­cek kosz­tow­nych i ze srebr­nych i zło­tych nici.

Po­stać czar­na zbli­ża­ła się po­wo­li ku nie­mu, a on przy­brał te­raz minę znu­dzo­ne­go dan­dy­sa. Usta wy­giął w pod­ko­wę i szedł jak lal­ka w tem słoń­cu wio­sen­nem, zgrab­nie sta­wia­jąc dość duże, lecz wąz­kie sto­py, obu­te w nowe, błysz­czą­ce la­kier­ki.

Na­gle na twa­rzy wo­dzi­re­ja od­bi­ło się znów nie­za­do­wo­le­nie.

Sta­now­czo nie miał dziś szczę­ścia! Są­dził, że to jed­na z „dam”,–ktoś z to­wa­rzy­stwa, śpie­szą­cy na mszę ran­ną lub na wody do Je­zu­ic­kie­go ogro­du.

Tym­cza­sem, był to sta­ry ksiądz, w dłu­giej, fał­dzi­stej su­tan­nie i wiel­kim ka­pe­lu­szu o kre­sach pod­nie­sio­nych.

Ksiądz po­szedł po­wo­li, po­cie­ra­jąc ręką o swój si­na­wy pod­bró­dek.

Wie­loh­radz­ki, zły, na­gle po­pa­dły w śmiesz­ność, za­pi­nał szyb­ko swe pal­to, czu­jąc te­raz chłód, któ­ry się przez szcze­li­nę gor­su ko­szu­li wkra­dał.

Lecz te­raz, po­wo­li, uli­ca za­pew­ni­ła się ludź­mi śpie­szą­cy­mi do swych za­jęć, do biur, do skle­pów, po po­ży­wie­nie.

Jak­kol­wiek dziel­ni­ca była ary­sto­kra­tycz­na, toć jesz­cze była tu fa­lan­ga gę­sta i licz­na tych, co ob­słu­gę peł­ni­li i drob­ne lo­ka­le na ty­łach ka­mie­nic zaj­mo­wa­li – nie­śmia­ło kur­cząc się, prze­my­ka­jąc ci­cho wśród owe­go spo­ko­ju uśpio­nych „pań­stwa” po za fi­ran­ka­mi z czer­wo­ne­go lub żół­te­go je­dwa­biu.

Te­raz, o po­ran­nej po­rze, wy­su­wa­li się z bram cięż­kich, przy któ­rych po­ły­ski­wa­ły me­ta­lo­we gu­zi­ki dzwon­ków. Byli to lu­dzie ubra­ni czy­sto, ciem­no, z wi­docz­ną sta­ran­no­ścią i chę­cią nie­obra­że­nia es­te­tycz­nych po­jęć osób za­miesz­ku­ją­cych fron­ty ka­mie­nic. Ko­bie­ty zwłasz­cza szły z ja­kąś god­no­ścią, przy­bie­ra­jąc mi­mo­wo­li ton i ma­nie­ry hra­bin i dam spo­ty­ka­nych czę­sto na przej­ściu bra­my lub na as­fal­cie chod­ni­ka.

I ko­bie­ty te prze­wa­ża­ły, su­nąc ku mia­stu, ukry­wa­jąc sta­ran­nie pod fał­da­mi dłu­gich ro­tund ko­szy­ki z ja­rzy­na­mi i odro­bi­ną mię­sa, a nio­sąc z osten­ta­cyą książ­ki duże, o wy­zło­co­nych grzbie­tach, z klam­ra­mi, je­dy­ny luks i zby­tek na­by­ty oszczęd­no­ścią wśród mi­zer­nych kło­po­tów szczu­płe­go bu­dże­tu.

Wszyst­kie te ko­bie­ty mia­ły wy­gląd de­wo­tek, tych czar­no ubra­nych mo­ty­li trze­po­cą­cych skrzy­dła­mi wiel­kie­go ka­pe­lu­sza do­ko­ła ogni­ska, roz­nie­co­ne­go dla nich bia­łe­mi rę­ka­mi dam z ary­sto­kra­cyi.

Tu­li­ły się do tej dziel­ni­cy skur­czo­ne, po­marsz­czo­ne, po­kor­ne na po­zór-le­gion czar­ny i dziw­ny, wiecz­nie do sie­bie po­dob­ny, o ma­sce peł­nej pre­ten­syi, pa­trzą­cy z góry na nę­dza­rzy przy­god­nych – two­rząc ary­sto­kra­cyę nę­dzy i no­sząc z duma hi­dal­ga roz­wia­ny we­lon swe­go wiecz­ne­go wdo­wień­stwa, nos czer­wo­ny spi­cza­sty, i ową czar­ną tor­bę, któ­ra była ro­dza­jem bro­ni, tor­ni­stra i ca­łe­go ła­dun­ku tej spe­cy­al­nej po­mię­dzy ko­bie­ta­mi ar­mii.

I było ich set­ki, ty­sią­ce, le­gio­ny, nie­tyl­ko we Lwo­wie, nie­tyl­ko w Au­stryi, ale wszę­dzie, gdzie tyl­ko „ary­sto­kra­cya” za­mu­ro­wu­je się w pew­nej dziel­ni­cy mia­sta.

Wie­loh­radz­ki, zi­ry­to­wa­ny za­wo­dem, jaki go spo­tkał, szedł te­raz z pal­tem za­mknię­tem i je­dy­nie pod szy­ją roz­chy­lił nie­co koł­nierz, aby po­ka­zać wspa­nia­ły or­der „Kró­la ko­ty­lio­ny”, za­wie­szo­ny tuż pod kra­wa­tem na bla­do­zie­lo­nej wstąż­ce.

Nie­któ­re z czar­no ubra­nych ko­biet wi­ta­ły go ski­nie­niem gło­wy. On od­da­wał im ukłon z tą samą miną, z jaką Me­lu­nio Or­lic­ki po­że­gnał go przed chwi­lą.

– A!…, a!…, pan Ta­de­usz!…, zką­dże to? od kogo?….

– Od Bo­tec­kich! – od­rzu­cił nie­dba­le Wie­loh­radz­ki.

Czar­no ubra­na ko­bie­ta wznio­sła w górę oczy.

– A! god­ny dom!…, wiel­cy pań­stwo!….

– Ze­gnam pa­nią!…, – rzu­cił jej przez ple­cy mło­dy czło­wiek.

Ręką na­wet po­wa­chlo­wał kil­ka razy w po­wie­trzu.

– A ma­mu­nia, zdro­wa?…… – py­ta­ła czar­no ubra­na dama.

Lecz nie było od­po­wie­dzi,

Wie­loh­radz­ki przy­śpie­szał kro­ku, czu­jąc się co­raz wię­cej zmę­czo­nym.

Te­raz tu i owdzie przed bra­mę wy­cho­dzi­li lo­ka­je, stan­gre­ci, świe­żo ubra­ni i ogo­le­ni, w ka­mi­zel­kach i far­tu­chach, nie­któ­rzy w pan­to­flach fil­co­wych na pła­skich, or­dy­nar­nych no­gach.

Stró­że oczysz­cza­li chod­ni­ki; do­po­ma­ga­ły im żony, odzia­ne w ja­sne ka­fta­ni­ki.

Na bal­ko­nie jed­nej z ka­mie­nic po­ja­wi­ła się po­ko­jów­ka i za­czę­ła wy­no­sić z głę­bi sa­lo­nu do­nicz­ki z pal­ma­mi. Ja­sna jej gło­wa to­nę­ła w mas­sie li­ści, któ­re roz­wie­wa­ły się wy­so­ko, two­rząc nad jej wło­sa­mi las zie­lo­nych wa­chla­rzy.

Kil­ka kro­pli wody spa­dło z wa­zo­nu na uli­cę.

Stróż, mło­dy chło­pak o ciem­nych oczach i zdro­wych zę­bach, pod­niósł gło­wę i po­gro­ził dziew­czy­nie mio­tłą.

Po­ko­jów­ka po­ka­za­ła mu ję­zyk i za­czę­ła śmiać się, za­ty­ka­jąc usta ku­ła­kiem.

Stróż śmiał się tak­że, a lo­kaj, za­ło­żyw­szy ręce na brzu­chu pod far­tu­chem, do­ga­dy­wał ochry­płym gło­sem dow­ci­py, od któ­rych dziew­czy­na kry­ła się aż za gąszcz palm i po za wy­zło­co­ną ba­lu­stra­dę bal­ko­nu.

Wie­loh­radz­ki mi­nął tę gru­pę, za­kry­wa­jąc ręką swój zło­ci­sty or­der.

Wie­dział bo­wiem, iż na tych lu­dzi wspa­nia­łość jego tro­fe­ów ko­ty­lio­no­wych nie dzia­ła: prze­ciw­nie, do iro­nii i żar­tów po­bu­dza.

Lo­kaj po­wiódł za nim wzro­kiem i, wi­dząc poły fra­ka wy­su­wa­ją­ce się z pod krót­kie­go pa­let­ka, za­py­tał z iro­nią w gło­sie:

– A nie po­trza tam u pan­ny fro­te­ra? Dziew­czy­na prze­chy­li­ła się przez bal­kon.

– Bez co się mnie pan o to pyta?

Lo­kaj ręką wska­zał na od­da­la­ją­cą się syl­wet­kę Wie­loh­radz­kie­go.

– A bo!…… – wy­rzekł – no!…, tam… Dziew­czy­na aż kuc­nę­ła ze śmie­chu po­mię­dzy pal­ma­mi.

Tym­cza­sem Wie­loh­radz­ki do­cho­dził już do bra­my ka­mie­ni­cy, któ­rą wraz z mat­ką za­miesz­ki­wał. Zły hu­mor jego wzra­stał.

Za­piął na­wet te­raz szczel­nie koł­nierz od pal­ta i na­su­nął sza­po­klak głę­bo­ko na oczy.

Słoń­ce bo­wiem wio­sen­ne, ja­sne i przej­rzy­ste, za­czę­ło prze­bi­jać chmu­ry i słać zło­te strza­ły (uśmiech­nię­te goń­ce) w błę­kit­ne źre­ni­ce mło­de­go czło­wie­ka.

Lecz źre­ni­ce te, od pyłu po­sa­dzek ba­lo­wych i mi­go­tli­we­go bla­sku sztucz­ne­go oświe­tle­nia zmę­czo­ne, biły po­wie­ka­mi, jak ja­skół­ki skrzy­dła­mi.

Ta­de­usz słoń­ca, ja­sno­ści i czy­ste­go po­wie­trza nie lu­bił.

Z bra­my ka­mie­ni­cy wy­szła po­wo­li mło­da dziew­czy­na, pro­wa­dzą­ca za rękę ma­łe­go chłop­czy­ka w sza­rym, zbyt krót­kim pal­to­ci­ku.

Dziew­czy­na była bla­da, pra­wie żół­ta, i tyl­ko oczy jej wiel­kie, czar­ne świe­ci­ły wśród bla­dej ma­ski twa­rzy i czer­nia­ły zda­le­ka.

Odzia­na była dzi­wacz­nie, nie­zgrab­nie, z pew­ną ubo­gą a smut­ną pre­ten­syą.

Więc – jer­sey ciem­no­czer­wo­ny, jer­sey złe­go ga­tun­ku, gdyż pod try­ko­to­wą tka­ni­ną ster­cza­ły bru­tal­nie fisz­bi­ny gor­se­tu. Na wierz­chu od szyi ku sta­no­wi ka­wa­łek zmarsz­czo­nej sa­ty­ny, w kre­mo­we i czer­wo­ne krat­ki, sta­no­wił klas­sycz­ną ka­mi­zel­kę. Spód­ni­ca sza­ra, zbyt krót­ka z przo­du, z tyłu wlo­kła się po zie­mi. Na kształt­nej i ład­nie ucze­sa­nej gło­wie ka­pe­lusz ka­sto­ro­wy z roz­fry­zo­wa­nem pió­rem.

Po­mi­mo tej pstro­ka­ci­zny, dziew­czy­na po­tra­fi­ła jed­nak za­cho­wać pe­wien kształt, wdzięk, urok mło­dzień­czy.

Drob­na była, szczu­pła, z gor­sem za­pa­dłym.

Wy­glą­da­ła, nie na mło­dą dziew­czy­nę, lecz na dziew­czyn­kę do­ra­sta­ją­cą.

Au­re­ola wło­sów sło­necz­nych ra­to­wa­ła jej uro­dę: słoń­ce wło­sów i prze­pa­ści­sta czerń oczów.

Chłop­czyk, któ­re­go pro­wa­dzi­ła, był po­dob­ny do niej, jak cień: mały i skur­czo­ny.

Miał głów­kę ostrzy­żo­ną przy skó­rze, czer­wo­ne poń­czosz­ki, bu­ci­ki z roz­luź­nio­ną gumą, ta­blicz­kę z szy­frem pod pa­chą i kie­sze­nie wy­pcha­ne mas­są nie­okre­ślo­nych przed­mio­tów.

Idąc, pisz­czał:

– Żeby tak Te­cia ku­pi­ła chle­ba świę­to­jań­skie­go.

– Nie! – od­par­ła mło­da dziew­czy­na – ku­pię ci pa­pa­tacz, to zdrow­sze!….

Ma­lec pod­cią­gnął no­sem.

– Nie lu­bię pa­pa­ta­cza – pisz­czał – chcę chle­ba świę­to­jań­skie­go…

– Aha! że­byś znów pest­ki po­po­ły­kał… Ju­tro rano!

Na­gle urwa­ła i sta­nę­ła w pon­sach. Spo­strze­gła Wie­loh­radz­kie­go. Mi­mo­wol­nym, a każ­dej ko­bie­cie wła­ści­wym ru­chem się­gnę­ła ręką ku grzyw­ce.

Przy­po­mnia­ła so­bie, iż dzi­siaj nie za­pie­kła że­laz­kiem wło­sów, śpie­sząc się od­pro­wa­dzić Fel­ka do fre­blow­skiej szko­ły.

Lecz Wie­loh­radz­ki, na­je­żo­ny, na­pu­szo­ny, z bro­dą uto­pio­ną w koł­nie­rzu pal­ta, prze­mknął szyb­ko, do­ty­ka­jąc ręką kre­sów sza­po­kla­ka.

Dziew­czy­na nie­zgrab­nie od­da­ła ukłon i po­cią­gnę­ła Fel­ka za rękę.

– Chodź prę­dzej… spóź­nisz się!….

– A kupi Te­cia chle­ba świę­to­jań­skie­go?

Lecz Teci na­gle no­sek po­czer­wie­niał i po­wie­ki szyb­ko mru­gać za­czę­ły.

– Chodź!…… – za­wo­ła­ła, za­ci­ska­jąc zęby-ku­pię! tyl­ko nie skrzecz mi nad gło­wą.

Tym­cza­sem Wie­loh­radz­ki prze­szedł­szy wspa­nia­łą bra­mę i as­fal­tem wy­ło­żo­ny dzie­dzi­niec, za­czął wspi­nać się po scho­dach ofi­cy­ny, w któ­rej na dole mie­ści­ły się staj­nie i wo­zow­nie lo­ka­to­rów fron­to­wej czę­ści domu. Scho­dy te, prze­zna­czo­ne dla służ­by, ciem­ne były i nie­wy­god­ne.

Lecz Wie­loh­radz­ki, do­byw­szy osta­tek sił, sa­dził po trzy i czte­ry stop­nie, aż za­trzy­mał się na czwar­tem pię­trze przede drzwia­mi swe­go miesz­ka­nia.

Się­gnął do kie­sze­ni pal­ta, chcąc wy­jąc klucz, lecz drzwi otwo­rzy­ły się na oścież i uka­za­ła się czar­na jama zu­peł­nie ciem­ne­go przed­po­ko­ju.

Wie­loh­radz­ki wszedł i, prze­stę­pu­jąc próg, wy­rzekł szyb­ko znu­dzo­nym gło­sem:

– Dzień do­bry, ma­mecz­ce! Pro­szę bar­dzo ma­mecz­ki nie ro­bić mi wy­mó­wek za moje opóź­nie­nie. Ko­la­cyę po­da­no bar­dzo póź­no… Ko­ty­lion trwał dwie go­dzi­ny, a póź­niej jesz­cze tań­czy­li­śmy bia­łe­go ma­zu­ra… Umie­ram ze znu­że­nia…

W ką­cie przed­po­ko­ju za­sze­le­ścia­ła suk­nia ko­bie­ca.

– Wi­dzisz, Ta­decz­ku… Na­miest­nic­two…

Wie­loh­radz­ki ręką klam­ki szu­kał w ciem­no­ści i na­resz­cie, otwo­rzyw­szy drzwi, rzu­cił nie­dba­le:

– To i coż?…. Na­miest­nic­two nie uciek­nie… wszy­scy z mego kąta byli u Bo­tec­kich… Char­łup­ko, Woj­sa, Do­bro­jow­ski… wszy­scy przyj­dą póź­niej.. po­szli do łaź­ni… A zresz­tą!…. De­ci­de­ment…

Mach­nął ręką i ostroż­nie sza­po­klak z gło­wy zdej­mo­wać za­czął.

– Niech mi ma­mecz­ka da jaką tacę! – za­wo­łał. Za chwi­lę wsu­nę­ła się do po­ko­ju „ma­mecz­ka”, nio­sąc dużą bla­sza­ną tacę.

– Pro­szę cię, mój Ta­dziu – wy­rze­kła, po­da­jąc tacę, na któ­rą Wie­loh­radz­ki za­czął wy­sy­py­wać z sza­po­kla­ka całe mas­sy ma­lut­kich bu­kie­ci­ków, owi­nię­tych w ko­ron­ki i blon­dy­ny.

– Bu­kie­ci­ki? – zdzi­wi­ła się mat­ka.

– Tak!…, dla ka­pry­su Musz­ki Do­bro­jow­skiej zmie­ni­łem zwy­kły po­rzą­dek. Och! tyl­ko na je­den tour. Pa­nie do­sta­wa­ły or­de­ry, my zaś bu­kie­ci­ki…

Lecz de­ci­de­ment nie jest to po­rzą­dek kla­sycz­ny. Tak!…, dla roz­ryw­ki… dla ka­pry­su…

Bu­kie­ci­ki le­ża­ły te­raz na tacy, zwię­dłe, zmię­te, znisz­czo­ne…

– Za­bra­łem tę tro­chę… resz­tę mu­sia­łem zo­sta­wić… mia­łem dwa­dzie­ścia sie­dem…

– O! o! – zdzi­wi­ła się mat­ka.

Była to ko­bie­ta wy­so­ka, sil­nej bu­do­wy, odzia­na skrom­nie, lecz nie­zmier­nie czy­sto, we fla­ne­lo­wy ciem­ny szla­frok i fil­co­we pan­to­fle.

Dwa pa­sma si­wie­ją­cych wło­sów za­kry­wa­ły uszy małe, zręcz­nie wy­kro­jo­ne. Owal twa­rzy, tro­chę tłusz­czem pod­bród­ka ze­psu­ty, był nie­mniej jesz­cze pięk­ny, a do­łek w bro­dzie nada­wał ce­chę ja­kie­goś fi­glar­ne­go wdzię­ku. Kos pięk­ny, pro­sty, ary­sto­kra­tycz­ny, oczy po­dob­ne do oczu syna, błę­kit­ne, wy­pu­kłe, czo­ło niz­kie i kształt­ne, prze­cię­te dwie­ma zmarszcz­ka­mi.

Wi­docz­nem było w tej ko­bie­cie po­cho­dze­nie ra­so­we i sta­ran­ne pie­lę­gno­wa­nie cia­ła, chęć po­zo­sta­nia miłą dla oka, na­wet w chwi­li kry­tycz­ne­go ku sta­ro­ści przej­ścia.

Je­dy­nie ręce były znisz­czo­ne i czar­ne, pa­znog­cie zje­dzo­ne łu­giem i my­dłem, po­mi­mo gli­ce­ry­ny i cold­cre­amu, któ­rym na­cie­ra­ne były.

Świad­czy­ły one o pra­cy do­mo­wej, cięż­kiej i nie­mi­łej, o bra­ku po­słu­gacz­ki, o bie­liź­nie, pra­nej po no­cach, o sa­mo­wa­rze i ron­dlach, szo­ro­wa­nych ce­głą.

Lecz je­śli ręce były zu­ży­te, po­stać cała trzy­ma­ła się pro­sto, z fan­ta­zyą, z szy­kiem damy, z pew­ną dys­tynk­cyą zde­tro­ni­zo­wa­nej kró­lo­wej.

Błę­kit­ne źre­ni­ce pa­trzy­ły z pod przy­mru­żo­nych po­wiek, a usta mia­ły ary­sto­kra­tycz­ne, nie­do­strze­żo­ne skrzy­wie­nie.

Fla­ne­la szla­fro­ka była ta­nia i bied­na, lecz szla­frok miał tren i fał­dę Vat­te­au spa­da­ją­cą od kar­ku, po któ­rym wiły się drob­ne siwe wło­sy.

Wie­loh­radz­ka wzię­ła w rękę je­den z bu­kie­ci­ków i za­czę­ła przy­glą­dać się kwia­tom.

– Bia­łe fi­joł­ki!…… – wy­mó­wi­ła, krę­cąc gło­wą.

– Och!…, ak­ce­so­rya ko­ty­lio­no­we były nie­złe, na­wet bo­ga­te… ale ko­la­cya fa­tal­na!…, stru­li mnie ma­jo­ne­zem i ja­kąś mie­sza­ni­ną na­śla­du­ją­cą pasz­tet.

Wie­loh­radz­ka po­rwa­ła się i za­czę­ła biedź w stro­nę kuch­ni.

– Na­sta­wię sa­mo­war! – za­wo­ła­ła. Lecz on wstrzy­mał ją ru­chem reki.

– Nie, nie… barszcz wy­star­czy. Jest barszcz?….

– Na­tu­ral­nie… jed­nak­że ja ra­dzę ci… Ta­de­usz za gło­wę się zła­pał.

– Bła­gam mamę… bła­gam mamę, niech mama nic nie ra­dzi, gło­wa mi pęka!….

Glos jego brzmiał ostro, krzy­kli­wie – nie­cier­pli­wym ru­chem za­czął ścią­gać z ra­mion pal­to. Jed­na z gwiaz­de­czek za­plą­ta­ła się o gu­zik.

Ta­de­usz za­czął sza­mo­tać się, zgrzy­ta­jąc zę­ba­mi ze zde­ner­wo­wa­nia.

Wie­loh­radz­ka, któ­ra sta­ła już na pro­gu kuch­ni, zbli­ży­ła się ku nie­mu, – Po­mo­gę ci! – wy­rze­kła ła­god­nie. Zręcz­nie, szyb­ko od­plą­ta­ła wstąż­kę. Ta­de­usz ze­su­nął pal­to i schwy­cił mat­kę za rękę.

– Prze­pra­szam ma­mecz­kę – wy­rzekł dość po­tul­nie – za­po­mnia­łem się przed chwi­lą… ale… je­stem dziś sza­le­nie zde­ner­wo­wa­ny!….

Wie­loh­radz­ka prze­su­nę­ła ręką po jego nie­mal przy skó­rze ostrzy­żo­nej gło­wie.

– Ja wiem… ja wiem… – wy­rze­kła – ja to ro­zu­miem! ja się nie gnie­wam.

Mo­rze mi­ło­ści ma­cie­rzyń­skiej było w jej błę­kit­nych oczach.

Za­chro­bo­ta­ło coś koło drzwi wej­ścio­wych.

– To Te­cia!…… – za­wo­ła­ła Wie­loh­radz­ka – ka­za­łam jej przy­nieść świe­że salzsz­tan­gi – może zjesz jed­ną z barsz­czem.

Ta­de­usz skrzy­wił się wy­kwint­nie.

– Wąt­pię!….

– Spró­bu­jesz!….

Po­bie­gła do przed­po­ko­ju otwo­rzyć drzwi. Pod­szew­ka jej szla­fro­ka, zla­ta­na z ka­wał­ków je­dwa­biu, szu­mia­ła po wy­fro­te­ro­wa­nej so­sno­wej pod­ło­dze. Do po­ko­ju we­szła Te­cia.

Ochło­nę­ła już ze swe­go wzru­sze­nia.

Ukło­ni­ła się nie­zgrab­nie, nie pa­trząc na­wet na Ta­de­usza, któ­ry przy­glą­dał się swym zę­bom i uszom w lu­strze, i po­ło­ży­ła kil­ka bu­łek na brze­gu sto­łu.

Jed­na z nich, dłu­ga salzsz­tan­ga, ob­sy­pa­na kmin­kiem i sola, osu­nę­ła się na tacę po­mię­dzy bu­kie­ci­ki.

Lecz Te­cia nie zwró­ci­ła na ten szcze­gół uwa­gi, tyl­ko po­de­szła ku oknu i pu­dło z ma­szy­ny do szy­cia, sto­ją­cej we fra­mu­dze, zdej­mo­wać za­czę­ła.

W kuch­ni Wie­loh­radz­ka krzą­ta­ła się, na­le­wa­jąc barszcz do du­żej fi­li­żan­ki.

– Od­pro­wa­dzi­łaś Fel­ka? – za­py­ta­ła, pod­no­sząc głos.

Te­cia za­ru­mie­ni­ła się gwał­tow­nie.

– Tak, pro­szę pani.

– A wstą­pi­łaś do bab­ki?

– Tak, pro­szę pani.

– Ma wszyst­ko, co jej po­trze­ba?

– Tak, pro­szę pani; ale o dwu­na­stej będę mu­sia­ła pójść, żeby drzwi otwo­rzyć, bo przyj­dą te pa­nie od świę­tej Eu­la­lii, żeby bab­cię obej­rzeć…

– A nie wiesz, kto przyj­dzie?

– Nie, pro­szę pani,..

– Do­brze – weź tym­cza­sem tę ak­sa­mit­ną pe­le­ry­nę pani Ko­za­nac­kiej i od­pruj frendz­lę. Mamy z tego zro­bić ka­pe­lusz „ry­di­kiul” i muf­kę… A żwa­wo – Do­brze, pro­szę pani.

Te­cia się­gnę­ła na stół, na któ­rym le­ża­ła zło­żo­na w ser­we­cie pe­le­ry­na.

Ta­de­usz od­wró­cił się skrzy­wio­ny i za­dzwo­nił brzę­ka­dła­mi, któ­re miał na pier­siach i bio­drach. – Cóż ten barszcz?

– Już go­tów!….

Wie­loh­radz­ka uka­za­ła się we drzwiach.

– Niech ma­mecz­ka za­nie­sie do mego po­ko­ju. Wy­pi­ję, prze­bie­ra­jąc się. Gdzież ta salzsz­tan­ga?

Do sto­łu się zbli­żył i na­gle buł­kę po­mię­dzy kwia­ta­mi uj­rzał.

– Kto to wrzu­cił buł­kę po­mię­dzy bu­kie­ty? – krzyk­nął. – Pew­no pan­na Te­cia… Pan­na Te­cia wie, że do­ty­kać się do mo­ich kwia­tów i or­de­rów nie wol­no…

Wy­rzu­cił salsz­tan­gę i ze zło­ści za­czął gnieść i tak zgnie­cio­ne bu­kie­ci­ki.

– O! o!…, ja­kie to wszyst­ko po­mię­te!…, jak to wszyst­ko wy­glą­da!…, to skan­dal!…, to zgro­za!…. Prze­cież tego do ar­chi­wum wło­żyć nie­po­dob­na… Teci ręce drża­ły.

Wzię­ła pe­le­ry­nę i chcia­ła od­da­lić się od sto­łu. Na­gle do­strze­gła, jak z po­trzą­sa­nych przez Ta­de­usza bu­kie­tów wy­pa­dła na zie­mię ma­luch­na zwi­nię­ta kar­tecz­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: