Wojna - ebook
Wojna - ebook
Wojna niszczy i unicestwia. Wojna odczłowiecza. Nie chodzi tylko o okresowy konflikt zbrojny, lecz permanentną walkę zarówno w świecie, jak i w człowieku. Bohaterka Wojny, Béatrice B., wyrusza w poszukiwaniu kluczy niezbędnych do zrozumienia natury tego odwiecznego zła. W czasie wędrówki spotyka M.X., który staje się jej przewodnikiem po postindustrialnym świecie. Uświadamia dziewczynie negatywne konsekwencje technizacji życia. Wojna to także refleksja nad kreacyjną mocą języka i wyobraźni. Le Clézio eksperymentuje z formą: sprawdza, czy permanentna przemoc, o której pisze, może rzeczywiście przenikać każdą cząstkę jego powieści.
Wojna interpretuje teraźniejszość przy użyciu narzędzi literaturoznawczych, a jednocześnie przepowiada nadciągającą katastrofę.
„The Times Literary Supplement"
Lektura tej książki jest silnym i odurzającym doświadczeniem.
„Sunday Times"
Le Clézio jest pisarzem jeśli nie enigmatycznym, to przynajmniej świadomie tajemniczym. Jego twórczość, wsłuchana w wyciszone głosy, nie jest literaturą ucieczki, ale poszukiwania; szuka ukrytego skarbu, który uważny czytelnik w końcu odnajduje. Ale nie dajmy się zwieść pozorom: Le Clézio nie jest marzycielem, jest pisarzem, który oskarża, walczy i prowokuje.
„Magazine littéraire"
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-1622-4 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy dzień, uderza światłem. A gdy noc, posługuje się przypływem ciemności, jej chłodem, jej ciszą.
Wojna nadciąga, by trwać dziesięć tysięcy lat, by trwać dłużej niż historia ludzkości. Nie ma przed nią ucieczki, nie ma odwrotu. Stajemy wobec wojny z pochylonym czołem, nasze ciała posłużą kulom za cel. Zaostrzona szabla szuka gardeł i serc, niekiedy brzuchów, by je rozorać. Piasek spragniony jest krwi. Niewzruszone góry chcą wyryć przepaście pod stopami wędrowców. Drogi pragną, by dać się na nich rozgniatać i miażdżyć bez ustanku. Morze musi kruszyć tchawice. A w przestrzeni kosmicznej panuje straszliwa wola zamknięcia wokół gwiazd imadła próżni i stłumienia migotań materii.
Wojna wznieciła wicher, który unicestwi wszystko. Z rur wydechowych wydobywa się rozpalony gaz, tlenek węgla rozprzestrzenia się w płucach i w żyłach. Usta otwierają się szeroko i wyrzucają pierścienie szaroniebieskiego dymu, które, tańcząc, unoszą się aż pod sufit. Wargi rozchylają się i uwalniają strumienie śmiercionośnych słów, słów, które budzą strach. To właśnie to. To jest wicher wojny.
Neonowe błyski wybuchają wokół twarzy młodej dziewczyny. Przedziurawią jej skórę, spalą jej twarz o łagodnych rysach, poskręcają żarem jej długie, zwierzęce włosy.
Twarde promienie światła tryskają z żarówki nieustannie. W szklanej kuli świeci rozżarzony drucik. To, to właśnie jest spojrzenie wojny, bezlitosne oko, które oślepia powierzchnie pokoju i zatrzymuje obraz na matowej błonie.
Podobne do krótkiego płomienia błyskawicznie wydobywającego się z lufy rewolweru, podobne do wybuchu bomby, podobne do strumienia napalmu płynącego ulicami miasta. Białe domy, kościoły, wieże – ruńcie! Nie macie już prawa się wznosić. Kobieto w znanej masce, padaj, padaj! Nie masz już prawa stawiać czoła nieznanemu. Wojna chce, by schylić przed nią głowę, by pełzać po ziemi pełnej błota i żelaznych drutów. Kobieto, twoje nagie ciało nie służy już żadnemu uwielbieniu. Teraz istnieje dla ciosów, dla poniżających spojrzeń, dla ran, które odsłaniają zakamarki życia.
Podobna do płomienia gwiazdy, błyszczącej wśród nocy, by wypowiedzieć jedynie miliardy kilometrów, których nigdy nie się nie pokona, jest iskra spojrzenia między dwiema powiekami. Podobna do kropli wody, do kropli krwi, jest świadomość tej młodej dziewczyny, której imię nie znaczy nic, nie zawiera niczego. Nie ma już samotności. Nie ma już dumnego odrzucenia. Żywa wojna unicestwiła je z łatwością jednym ciosem swego światła. Jakże można by być samotnym pośród tego rozpętania? Jakże można by powiedzieć, czy choćby napisać
NIE
gdy wszystko wokół, wszystko w głębi, cały czas mówi „tak”?
Działo się to więc w tle, w trzeciej osobie. Nie było już miejsca na „ja”. Świadkowie zostali wygnani, pozostali tylko aktorzy, sami aktorzy. Oczy przestały chodzić parami, i nogi, i piersi. W puszkach czaszek już nie ma obrazów łagodnych, już nie ma opowieści, już nie ma analiz. Cyfry, mrowie cyfr wypełniało powietrze, spadało deszczem, uderzało o ziemię. Słowa nie chciały już dwa razy mówić tego samego. Już nie pamiętały. Być może nadal pisano listy, być może... Poeci, pochyleni nad kartkami papieru, pozwalali snuć się swoim prostym historiom. Być może... W gęstym powietrzu kawiarń drżały jeszcze jakieś piosenki, jakieś dźwięki gitary i kobiecy głos wyliczający słowa miłości. Tak, tak, być może, być może... ale to nie było ważne. To nie znaczyło nic. To były odgłosy, wśród tylu innych, dźwięki z wielkiej machiny wytwarzającej wibracje. Nie, to, co należało wypowiedzieć, teraz, tego dnia, to była prawda o mnogości. Nie było już duszy, nie było już uczucia w kształcie wyspy. Nie było już myśli poddającej się swemu maleńkiemu linearnemu rysunkowi. Nie było już ani jednej rzeczy.
Wszystko nadchodzi więc razem. Wszystko posuwa się jak armia szczurów, jednym frontem, i obala mur. Przypływ morza – chciałoby się rzec – o milionach punktów oparcia, który rośnie, przetacza się, miażdży. Wszystkie nazwy. Wszystkie mięśnie. Wszystkie palce życia, które cisną, obmacują, przecierają sobie drogę. Któż powie o tłumie? Kim jest ten, ten, kto w końcu zrozumie drogę mnogości? On jest drogą.
W taki sposób niewątpliwie rozpoczęła się wojna, ale jest za późno, by dokładnie to wiedzieć. Po szarej równinie się rozprzestrzenia. Wypełnia przestrzeń. Choroba, rozbijająca przegrody i wytaczająca limfę. Wybrała miejsca zamieszkałe przez ludzi. Przerwała tamy. Postawiła na ziemi stożek bólu, nerw wśród milionów nerwów. Wybrała ciało jednej młodej dziewczyny spośród milionów młodych dziewczyn. Ale to zupełnie jasne, że zawsze była wojną, że istnieje poza myślą. Jest wszędzie. W nocnych marzeniach, w marszu w świetle dnia, w miłości, w nienawiści, w zemście. Dopiero się rozpoczęła.
Nie jest przypadkiem. Nie jest wydarzeniem. Jest wojną.
Jest wypisana na papierze murów, wpisana w kwiaty i rozety. Jest wyryta na szkle, na powierzchni wody, w płomyku zapałki, na każdym ziarnku piasku.
Wojna, która nie chce zwyciężyć, która nie potrzebuje zwyciężyć. To już nie są ludzkie spory, wyścigi, korytarze gdańskie czy siedemnaste równoleżniki. Tamte rzeczy działy się bardzo szybko, a ci, co umierali, nie umierali, walcząc, lecz przez przypadek, bo kula zakreśliła trajektorię, na której akurat znalazło się ich gardło czy płuco. Między okiem, które zrodziło śmierć, a kawałkiem żelaza, który ją zadał, nie było nic.
Lecz ta wojna, o której mówię, ona nie ignoruje. Jest śmiercią w całej rozciągłości.
Ciężki karabin maszynowy, mauzer, kusza, sarbakan czy topór były w swej istocie łagodne, bo były ślepe. Były tylko bronią. Lecz to zniszczenie, o którym mówię, ono ma oczy. Jego broń jest totalna. Jego zbrodnia bezustanna.
Wojna, która potrafi być piękna. O barwach pożaru czy zachodu słońca nad morzem. O kocich ruchach. O włosach z alg. Wojna, która żyje, jest prawdą, przyszłością! I na cóż się zdało, że świat odkrył pewnego dnia jej sekrety?
Tego nie ma w duszy młodej dziewczyny. Gdyby to było w duszy dziewczyny, wszystko byłoby zupełnie proste. Zabrano by jej duszę, wyrwano by jak chory ząb, i wszystko znów stałoby się normalne. Gdyby to działo się w oczach dziewczyny, dobrze wiadomo, co by się stało: pozbawiono by ją oczu, umieszczając zamiast nich dwa winne grona. Nie, to nie są oczy. To jest poza oczyma, poza duszą. To nie jest nerw, co boli. To jest poza nerwami, Bądźcie, kim chcecie, mówcie, co chcecie – ale nie sądźcie, że cokolwiek się zmieni. Zamknijcie oczy, piszcie wiersze zwykłymi słowami, fotografujcie piersi kobiet, pieśćcie wargi, gdy się uśmiechają. Ale nie sądźcie, że cokolwiek będzie trwało w pokoju.
Jakże to powiedzieć? By to wyrazić w sposób absolutny, potrzeba by eksplozji i zniszczeń, potrzeba by słów przybywających z kosmosu z prędkością światła, słów, które rozbijają w pył wszystko na swej drodze, słów podobnych do potoków lawy, słów, które świszczą w powietrzu i żłobią na powierzchni ziemi wielkie wrzące kratery.
Trzeba wyjść z samego siebie, trzeba koniecznie. Trzeba zajść w głąb siebie tak daleko, że już się niczego nie rozpozna, że wszystko trzeba będzie wymyślić od nowa.
To nadeszło powoli, właśnie tak, i usiadło na świecie. Lecące kręgi, na przykład, i pierścienie spadły na ziemię jedne po drugich. Jest gdzieś w kosmosie wielki wąż, który owija się wokół ofiary; jego milczące ciało niepowstrzymanie otacza ją wciąż nowymi pętlami. Gdy tylko pojawi się jakaś żywa istota, wielki wąż owija się wokół niej i zaciska węzeł.
Nie, nie, to nie to. Wielki wąż nie ma tyle siły. Bitwy, które toczą się o życie, są o wiele prostsze. To jest bardziej ukryte niż one, nie ma twarzy ani ciała. To we wnętrzu rzeczy powstają kręgi. Wszystko nadaje życie kręgom. Płyną wokół pyłków kurzu, rozchodzą się, wywołują drżenie materii. Nieustający niepokój, który niszczy wszystko, co stałe, ekstatycznie nieruchome. Wola nie jest czymś zewnętrznym. Niebezpieczeństwo nie jest czymś obcym. To strach powoduje, że świat drży, że mącą się obrazy. Nic już nie jest tu bezpieczne. Zbierzcie bloki skalne, wznieście granitowe pomniki, szybko, szybko. Bo będzie za późno. Strach potrzebuje gór i skał. To dlatego ludzkość wzniosła tyle piramid i katedr. Przez wieki walczyły z rozpływaniem się wszechświata.
Umrzeć – to nic. Ale zamienić się w wodę... Potem, rozdzielając wodę, rozchylając jej membrany, przemienić się w gaz. Oto przyczyna strachu. Piaskowe i asfaltowe pustynie – to ostatnie miejsca świadomości, gdy jest tyle rzek.
Chmury nad miastem rozerwą się lada chwila. Nikt nie chce zniknąć. Skoro narodziliśmy się pewnego dnia i skoro ujrzeliśmy słońce, i skoro stworzyliśmy suszę, nigdy nam dość pustkowi i podziemi, by się schronić.
Język w ustach walczy ze śliną. Słowa – to sprawa zębów i podniebienia twardego, napiętych warg. Gruczoły wydzielają ślinę, a słowa przechodzą przez nią pęcherzykami. Czasem jakiś żołnierz pada na kolana z przedziurawionymi płucami. Wówczas potok czerwonej śliny podchodzi do gardła i wylewa się przez usta. Zamiast krzyku: „Na pomoc! Ratunku! Szybko, szybko!”, słychać tylko rzężenie tonącego, coś w rodzaju: „Arrl arrrulll!! Uuuuuurl! Ooohuuurlll!”.
Cywilizacje słońca przeminą. Nie mogły trwać. Wszystkie bloki kamienne, świątynie, schody nie mogły zatrzymać naporu wody. Kamień jest wrażliwy, stopniowo zamienia się w pył. Góry nie są wyższe od chmur. Oczy nie są gwiazdami, to lampy, które gasną. Myśl nie idzie prosto przed siebie jak światło. Myśl jest jak strzyknięcie śliny.
Dawna samotność, ta, która wyrzucała w głąb kosmosu, która zamurowywała w swej ciszy – rozkosz ciała pławiącego się w mutyzmie – jakże w nią jeszcze wierzyć? Odkąd wszystko stało się językiem, znaczy, że nie ma już nadziei na zrozumienie. Być samotnym – to próbować zrozumieć. Lecz być ze wszystkimi tam, w tym wielkim wirze, w rwącym potoku, który szarpie brzegi, to nie znaczy rozumieć. To znaczy być, straszliwie, wchłoniętym przez ogromną panikę.
Te wszystkie:
„Jestem”
„Chcę”
„Ja... Ja kocham”
„Ja, ja, mnie, ze mną, o mnie, mną, mój, moja, moje, ja, ja, ja!”
i te wszystkie dawne wspomnienia, fotografie pełne cieni i tajemnic, rysunki na skrawkach papieru, wiersze o Ja podziwiającym widok morza, o Ja wobec piękna ptaków, o Ja siedzącym u boku kobiety, wsłuchanym w bicie jej serca, i o Ja wobec śmierci: kłamstwa, kłamstwa, czarne okulary! To było po to, by nie widzieć, jak zbliża się wojna. To było, by zapomnieć narastający stukot buciorów nadchodzącej hordy, by udawać, że nie ma nas tu, gdy ONI, oni przy-bywają!
Świat niczego nie zapomniał. Mści się. Z głębi czasu nadbiega, na masakrę. Momentalnie przerwie wszystkie dawne marzenia, wszystkie antyfony. Przetnie psalmodię – razem z gardłem, rozleje myśl – razem z krwią.
Wydycha kłęby dymu, a ciemność gęstnieje.
Po cóż więc krzyczeć? Możecie sobie wypluć płuca i wypłakać oczy, a świat przyjmie wasze wołanie i zamieni je w zgiełk, zgiełk, który będzie mlaskać, jęczeć, trzeszczeć, klekotać, grzmieć, gruchać, wyć, gdakać, gwizdać, śpiewać i łomotać wraz z innymi hałasami. Słuchajcie, słuchajcie wspaniałej muzyki! Już z niej nie wyjdziecie.
Być samym. Być jedynym. Być tym, który jest, bezimiennie. To, to byłby pokój. Lecz dziś przez otwartą czaszkę wyszła dusza. Rozproszyła się we wszechświecie, znikła nad morzem. Z przyzwyczajenia, lub z tchórzostwa, istnieją jeszcze te strzępy, ten bełkot, te swego rodzaju podpisy. To jest moje. Tamto – twoje, jej. Czasem uważamy się jeszcze za właścicieli, choć stoczyliśmy się już do wspólnego dołu. Mamy usta, by posiadać, oczy – by zdobywać. Mierzymy świat długością stopy. Jakże o tym wszystkim zapomnieć? Czyżby już nie było najmniejszego okrucha, który nosiłby wasze miano? Czyżby nie było snu, podmuchu powietrza, poświaty, które by do was należały?
Wszystko jest wspólne. Nic niczyje. Wszystko jest nikim. O, spojrzenie, odzyskaj swą siłę! Zdobywaj od nowa! Świat jest wiecznie ten sam. Za każdym razem, gdy na końcu kranu rodzi się kropla wody, znaczy, iż można coś oderwać od bezimiennej masy. Za każdym razem, gdy rodzi się życie, znaczy, że budowany jest dom i że szczury wygnają jego mieszkańców.
Armia w przemarszu, tratuje pola, niszczy mosty, kradnie, gwałci, miażdży. Niewidzialne wojsko, bez myśli ni czynów!
Skąd się bierze? Czy to możliwe, że bierze się z umysłu, jedynie z umysłu, by siać zniszczenie? Czy to możliwe, żeby w człowieku była aż taka nienawiść do człowieka, a w drzewie – aż taka nienawiść do drzewa? Wszystko zmierza ku zniszczeniu, ku zohydzeniu. Nie ma mowy o czułości ni o bezpieczeństwie. Jest tylko ta dzika armia, której oczy mącą wzrok i zrzucają w przepaść. To nie zabawa. Jest jedynie potrzeba zwyciężania, każdego dnia.
W końcu narodziło się zło. Od dawna się o nim mówiło, zaczęto już nawet nieco powątpiewać. Aż do tego dnia zło nie miało znaczenia. Miało swych bohaterów i swych sędziów. Miało swoje granice. Gdy pojawiało się na ziemi, to niemal przypadkiem. Wybuchało podobnie jak burza, z kondensacją, koncentracją, piorunami. Tuż za nim podążał pokój. Dziś wreszcie człowiek poznał zło. Ono nie jest już wynikiem zbiegu okoliczności, nie jest już stanem ducha. Jest NIEZMIERNIE ZEWNĘTRZNE.
Zło, wojna, czyli wyobrazić sobie zewnętrzność. Potem, wyobraziwszy ją sobie, otworzyć bramy wnętrza. Lekka substancja ulotniła się, rozpuściła w gęstym oceanie. Strach zaczął się w dniu, w którym ta młoda dziewczyna mogła powiedzieć, być może dla żartu, albo po prostu dlatego, że stało się to w tym momencie prawdą:
„Jestem niczym”
Potem nastąpiły deklaracje wolności:
„Niczego nie chcę”
„Nie będę mieć dziecka”
„Już nie wierzę”
„Nie istniejesz”
Świat się nie zawalił, jak to sobie wcześniej wyobrażała. Wszystko pozostało na miejscu. Samochody nadal jeździły po asfaltowanych alejach, ludzie wciąż stali na własnych nogach, samoloty latały jak przedtem. Ale straszne było to, że coś zniknęło, że coś opuściło wnętrze człowieka. To coś było niewidzialne, nie wiadomo było dokładnie, co to było, ale jednak – coś. W środku każdego przedmiotu było teraz zagłębienie, wydrążenie, którego wlot był bardzo wąski, za to wnętrze obszerniejsze niż grota, coś w rodzaju kobiecego brzucha.
To w tych wydrążeniach powstaje wojna. Każdy przedmiot jest gigantyczną macicą, w jeszcze większej macicy świata.
Wszystkie te brzuchy rodzą. Wojna jest właśnie tym – aktem narodzin.
Rodzi się świat, a człowiek jest po nic w jego narodzinach. Świat wokół niego, wokół młodej dziewczyny, zajęty jest swym własnym wielkim wysiłkiem porodu. Dziewczyna widzi, jak spazmy przechodzą powietrze i ziemię. Niektóre przebiegają jej ciało jak dreszcze. Świat chce dopiąć swego. Boleśnie rusza się, by znaleźć ujście, ku światłu. Czyż to nie straszne dla ludu glist?
Mówić, pewnego dnia. Powiedzieć wiele słów, napisać własną wolność. A potem, innego dnia, nastaje największa wolność. Ta, która nie troszczyła się o słowa, ta, która prowadziła walkę, by się wyzwolić: dziecko, rodząc się, pożre jednym ruchem języka całe morze łożyska.
Dziewczyna nie chce tego syna. Chce go otruć, zanim się narodzi. Jak można by pragnąć syna, który zabije własną matkę?
Już nie ma świadomości. Spojrzenie przestało już wędrować tam i z powrotem.
Spojrzenie jest już tylko szalonym biegiem do dna studni, ku krańcom horyzontu. Świat jest zakrzywiony, nigdy nie natrafia się na mur. By się odbić, trzeba by znać ostatni szaniec, ten, który sprawia, że umysł dopełnił swej odysei. Teraz, i to wiadomo, podróże nie mają celu. Rozpoznać granice oszołomienia, znaleźć je i poznać – cóż to takiego? Nicość ucieka przed nim, kryje się. Pustka nie chce nawet, by ją poznano. Otchłań nagle staje się płaska – to najlepszy sposób, by być niezgłębioną.
Aby je poznać, trzeba by spotkać rzeczy. Któż je spotkał? By zaś poznać siebie samego, trzeba by dotknąć siebie jak przedmiotu. Światów – oto, co chciałem przede wszystkim powiedzieć – nie sposób odnaleźć.
Nikt już nie ma twarzy.
A jednak młoda dziewczyna, o której wam mówię, miała twarz. Wyglądała mniej więcej tak: maska delikatnej białej skóry, z różowymi plamkami na policzkach, na czole i na skrzydełkach nosa. Z kilkoma ciemnoniebieskimi żyłkami na skroniach, z kilkoma zmarszczkami w kącikach oczu i na czole, z dwoma czy trzema pieprzykami i setką piegów.
Twarz głęboka, z lekkimi wzgórkami, twarz z kamienia wygładzonego wodą, stawiającego opór czasowi.
Jej twarz nie powstała przez przypadek. To ona sama ją ukształtowała, być może rękoma albo raczej myślą. Uformowała ją, by przyciągała światło, by przenikała deszcz, by prześlizgiwała się przez warstwy powietrza. W środku twarzy utworzyła ten dodatek w kształcie piramidy, z dwoma otworami, by chłodne powietrze mogło wniknąć do wnętrza jej ciała i przechodząc przez owłosione kanały, oczyszczało się, rozgrzewało i napełniało wilgocią.
Poniżej nosa był ten rowek, takie korytko, którym miał spływać śluz.
Potem wargi – dwa sinawe wałeczki, usiane drobnymi zmarszczkami, drobnymi rysami. Tędy świat zewnętrzny wlewał się do gardła, opływał komórki, pochłaniał, obmywał, rozsiewał tysiące swych palców. Gdy wargi rozchylały się, odsłaniając jamę ustną o tajemnych zapachach, świat się nie wahał: wchodził. To właśnie po to dziewczyna otworzyła tę bramę w dole twarzy. To był pierwszy atak przeciwko ciszy. Głowa przestała być kamieniem i toczyć się przez noc morza. Prąd wtargnął, niosąc z sobą nieustanną muzykę i głosy.
Chciałbym powiedzieć również o oczach. Dziewczyna wyobraziła sobie świetlistość świata, marzyła o krajobrazach płonących w słońcu, o głębokich nocach, o pięknie. Wtedy narysowała sobie na twarzy dwa jakby kwiaty, dwie błękitne groty, które zaczęły błyszczeć, przez które przedostawało się światło, wibrując. Wokół tych iskrzących grot nakreśliła płatki czarnych rzęs, ciężkich smołą, które lekko uderzały o siebie, by otwierać i zamykać otwory źrenic. Żyjące obiekty na twarzy, to właśnie z nich wyszła świadomość. To właśnie dzięki nim świat nagle wyogromniał.
Oczy patrzyły. Wszechświat był przed oczami.
Gdy dziewczyna narysowała te dwa wspaniałe wzory na twarzy, zrozumiała, że nigdy nic już nie będzie takie samo. To dlatego właśnie każdego ranka swego życia siadała przed lustrem i rozpoczynała rytuał tworzenia oczu przy pomocy małych pędzelków i tubek z czarną masą.
Po tym twarz była gotowa. Wystarczyły jeszcze dwa inne otwory, by słyszeć odgłosy, i tysiące włosów wyrosłych na skórze czaszki, by nie pozwolić twarzy otworzyć się i rozlać swej zawartości po niebie.
A potem twarz się rozpłynęła. Utraciła rysy jeden po drugim, tak po prostu. Nos przestał rozcinać wiatr, okrągły metalowy ryjek, po którym ślizgały się odblaski. Oczy spłynęły, czerniąc policzki tuszem, a łuki brwi rozmazały się. Usta najpierw się zamknęły, wargi zacisnęły; rana się zabliźniła, i w końcu pozostał już tylko ledwie dostrzegalny ślad, jakaś fioletowa szrama, okryta przezroczystą skórą.
Potem znikły te wszystkie drobne oznaki życia. Brodawki, włosy, dołki, zmarszczki, wałeczki uszu, ścięgna i żyły.
Właśnie w ten sposób zburzono budynek – uderzeniami tarana i ładunkami dynamitu. Tak wysoka i tak piękna fasada zwaliła się, wyzwalając tumany pyłu i chmary karaluchów. Okna zatrzymały się na chwilę, ślepe, zawieszone na niebie, tak bardzo otwarte, że już ich nie można było zobaczyć. Wreszcie ostatnim wysiłkiem i one upadły, spłynęły na ziemię jak zwiędłe liście i wiadomo było, że domostw nigdy już więcej nie będzie.
W opustoszałym mieście, w którym skryli się mężczyźni i kobiety, nagle rodzi się olbrzymi wybuch. Pośrodku wulkan otwiera paszczę i wyrzuca w powietrze słup bezbarwnych płomieni. Kamienie bruku wzlatują bardzo wysoko i spadają, dziurawiąc dachy kamienic. Okna rozpryskują się. Podłogi chwieją się pod stopami, zwieńczenia bram pękają pod nagle uwolnionym ciężarem. A huk zbliża się, zwalając wszystko na ziemię, cyklon huku, który przelatuje nad miastem jak gigantyczny cień, zmierzający wprost ku młodej dziewczynie, cień, który ją pochłonie, unicestwi.
Gdzie się skryć? Gdzie? Czy istnieje jeszcze na świecie jakieś miejsce, do którego nie dotarł ten huk? Czy istnieje jakieś jezioro o przejrzystych, lodowatych wodach, jezioro czyste jak zwierciadło, na szczycie góry, jezioro ciszy, w którym można by zanurzyć się i obmyć?
Opuszczona plaża, długa, lśniąca w słońcu, z morzem kołyszącym się nieustannie z boku na bok, i z lotem much, brzęczących ponad stosem wodorostów?
Czy jest jakaś asfaltowa droga, biegnąca wprost, nie zważając na to, co dzieje się po prawej czy po lewej i która przebija horyzont pewnym cięciem, tworząc wyrwę w przestrzeni, przez którą będą mogły wreszcie rzucić się do ucieczki umykające linie perspektywy?
Czy istnieje – oto właśnie pytanie, prawdziwe pytanie – czy istnieje jakaś młoda dziewczyna, jedna jedyna, która nazywa się Bea czy Eva, czy Djemia, a która nie znałaby wojny? Choć jedna, która nie walczyłaby ze swym ciałem, ze swą łagodną twarzą i swymi wilgotnymi oczyma, ze swymi ustami i zębami, z włosami? Choć jedna, która nie byłaby zdobyczą dla myśliwego i która by nie polowała? Wszędzie są czyhające spojrzenia, groty jeżące się za blankami w murach obronnych. Wszędzie zbroje, tarcze, kabury, strzały, lufy karabinów maszynowych.
Gdy rozbrzmiewają odgłosy zabijania, ucieka. Biegnie boso przez pustkowie pełne ruin. W zakurzonej ziemi wściekle otwierają się pułapki, wydając dziwne odgłosy ssania. Dziewczyna wymyka się im, przeskakując przeszkody, prześlizgując się, klucząc, skacząc na jednej nodze. Biegnie ku wzniesieniu, ku stercie kamieni i błota wznoszącej się nad równiną. Biegnie tam, bo wie, że to jej jedyna szansa. Tuż zanim dobiegła, upadła. Ból był tak straszny, że nawet nie mogła krzyczeć. Wgryzła się w pokrytą pyłem ziemię jak suka, oszalała z bólu i strachu. Upadła na brzuch, uderzając ręką w ostry krzemień. Zaczęła wypływać z niej krew, a wraz z krwią – życie. Szybko, bardzo szybko rozpłynęła się, znikła. Jej ciało, jej kości, jej myśli wtopiły się w równinne pustkowie. Nadeszła śmierć rozkoszna i straszna, przynosząc jej stopniowo ulgę. Stała się lekka. Unosi się. Jest pijana.
Lub też innej nocy, na przykład 10 stycznia, śni, że leży na lewym boku, na samym materacu. W pokoju pojawiła się postać bez twarzy, idąca powoli. Nie widziała jej, lecz wie: nóż o błyszczącym ostrzu przesunął się w mroku, pozioma kreska światła w całej tej mrocznej masie. Minęła niemal wieczność, po czym ostrze zagłębiło się w plecy dziewczyny, dokładnie pomiędzy łopatki, i prześlizgnęło się aż do serca. Czubek noża dotknął serca, wydrążył je, rozerwał, otworzył je jak pomidora. I poczuła w swoim ciele ognisty płyn, który rozprzestrzeniał się, wrzał. Rozkosz jest tak silna, że mdleje.
Albo jeszcze – 12 maja. Dziewczyna śni, że ją wieszają.
19 sierpnia. Upada.
20 sierpnia. Topi się w studni.
4 grudnia. Pożerają ją dwa wielkie łaciate psy.
A zatem? Czyż nie rozumiecie? Te potwory, te wrzaski, te głosy – nigdy ich nie znaliście! Wasza wojna to tylko wymysł! Sny, wszystko jasne. Ta cała ohyda, tam, wokół was: zjawy! Zjawy! Kształty wyłonione z morza, mgły! Dajcie im odpór, tutaj, teraz. To minie... Spójrzcie chimerom w oczy! Zabijcie je wzrokiem pozbawionym powiek. Słońcu nic się nie oprze. Obawa, zgiełk: cała ta furia jest tylko wewnętrzna. Spójrzcie na świat, jak jest spokojny! Nic się nie dzieje! Nigdy ziemia nie była tak spokojna. Nigdy zachody słońca nie były tak głupie. A wasze otchłanie, wasze głębiny – kałuże wody, kretowiska!
Gdzież słyszycie te krzyki? Nie ma nic prócz ciszy, jak zwykle, ciszy bez wyrazu, chłodnej, obojętnej. Gdzież widzicie te oczy? My nic nie widzimy, z całą pewnością.
Nie ma z czego robić problemu, doprawdy. Snopy pocisków, sztuczne ognie! Ależ to mechaniczne święta, co trwają zaledwie parę minut. Samochody posuwają się w koleinach? Już stają, zaraz staną! Odgłos słów – lekkie brzęczenie w uszach! Nie ma powodu do strachu. Nigdy obraz świata nie był tak jednoznaczny, nigdy biele nie były bielsze, a czernie – bardziej czarne.
Nie ma przed czym uciekać. Kryjówki? Na cóż się zdadzą?
Świadomość wam umyka? Ale już nie jesteście sami. Wślizgujecie się w wir ludzki, w czas, w przestrzeń. Szaleństwo jest bez konsekwencji. Nigdy ludzie nie byli bardziej realni, słyszycie? Nigdy.
Spójrzcie raczej na tę młodą dziewczynę, jak to mówicie. Zobaczcie ją: idzie ulicą, przechodzi obok witryn sklepowych. Zatrzymuje się. Przygryza palec. Rusza dalej. Obcasy stukają – raz, dwa, raz, dwa! Hop! Wchodzi po stopniach. Wchodzi do domu towarowego. Świeci wśród neonów. Jej włosy lśnią jak szklane włókienka. Widać jej twarz koloru gipsu, o rysach czarnych jak węgiel. Jej oczy się poruszają. Dostrzegła coś na półce. Wyciąga rękę, jej dłoń otwiera się, zamyka. W palcach o pomalowanych paznokciach trzyma małą książeczkę oprawioną w niebieską sztuczną skórę, na której napisane jest złotymi literami:
KALENDARZYK „PRATIC”
Dziewczyna otwiera czerwone usta i mówi. Mówi:
„A, tak...”
„Chciałam...”
„A ten?”
„Proszę?”
„Ile?”
„Tak, tak”.
„Dzię... dziękuję”.
To nie jest prawda. To nie jest prawda. Kłamiecie, żeby poopowiadać historie. Chcecie, by wam uwierzono. Jesteście sami, zupełnie sami. Czerpiecie te kłamliwe opowiastki z głębi was samych i chcecie nimi okryć świat. Aby mieć rację, chcecie unicestwić to, co dzieli wewnętrzne od zewnętrznego. Chcecie żyć tak, jak się śni, i vice versa. Lecz świat was nie słucha. Podąża swym regularnym ruchem, a potężnym ramieniem, poruszanym przez niewidzialny tłok, kreśli wielkie figury geometryczne, które zamazują wasze gryzmoły.
We wnętrzu tej młodej dziewczyny, jak to ją nazywacie. Jest tam, nie tylko w głębi jej zwinnego, ciepłego ciała, nie tylko na jej przejrzystej skórze, na jej piersiach, jej brzuchu, jej nogach, jej twarzy. Lecz również w tym pancerzu z nylonu i wełny, w tym staniku, w tych podwiązkach, w tych czółenkach, w tym białym płaszczu nieprzemakalnym. Ta ludzka sylwetka nie jest ani wolna, ani zniewolona. Nikt nie prowadzi wojny, nikt nie zabija. Jest tylko ta obca siła, tak intymna przecież, która urabia.
Dziewczyna, o której mówicie, pragnie dziecka. Jest wpisane w jej ciało, że będzie ich mieć kilkoro, małych mężczyzn i małe kobiety, które zapragną swoich dzieci. Nie ma brzuchów bez dzieci.
Wszystko jest w niej. Dziewczyna, o której wam mówię, nie ma jednego tylko ciała i jednej tylko duszy. Ma ich tysiące.
*