Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wrony w Ameryce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Październik 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wrony w Ameryce - ebook

Kiedy Marcin Wrona wyjechał za Atlantyk ważył około 100 kilo i Amerykanie chwalili go za szczupłą sylwetkę. A potem zaczął jeść po amerykańsku, dobił do 128 kilogramów i? zaczął się odchudzać. Też po amerykańsku. Korespondent TVN w Stanach Zjednoczonych obserwuje ten kraj z niezwykłej perspektywy. Jako dziennikarz opisuje z bliska najważniejsze wydarzenia: śmierć Michaela Jacksona, ataki uzbrojonych szaleńców czy wybory prezydenckie. Jako głowa czteroosobowej rodziny żyje życiem amerykańskiej klasy średniej: walczy z miłością do hamburgerów i absurdalnymi przepisami (tak, tak w USA też są takie), próbuje sprzedać gigantyczny samochód, bawi się z dziećmi na piknikach, czasami pada ofiarą rasizmu. I marzy, żeby kiedyś zamieszkać na Florydzie.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61808-21-3
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sta­ny to kraj żół­tej li­nii. Na niej za­czy­na się Two­ja przy­go­da z Ame­ry­ką i na niej koń­czy. Wszyst­ko, co dzie­je się mię­dzy żół­ty­mi li­nia­mi Stra­ży Gra­nicz­nej, jest już kwe­stią cał­ko­wi­cie in­dy­wi­du­al­ne­go od­bio­ru. Wie­lu, któ­rzy po­zna­li smak Ame­ry­ki, jest nią za­uro­czo­nych do koń­ca ży­cia. Wie­lu po­przy­się­gło, że nig­dy tam nie wró­ci. Li­sta po­wo­dów, dla któ­rych jed­ni wiel­bią ten kraj, a inni nie zo­sta­wia­ją na nim su­chej nit­ki, jest ba­aaar­dzo dłu­ga. Ale nie spo­tka­łem ni­ko­go, kto wo­bec mitu USA po­zo­stał­by obo­jęt­ny.

Wro­ny Ame­ry­kę po­ko­cha­ły. Pa­mię­tam, jak Mar­cin, sta­ra­jąc się o ten wy­jazd i jak­by nie wie­dząc, czy ten sen w ogó­le może się speł­nić, opo­wia­dał mi o po­my­śle na po­ka­zy­wa­nie za­oce­anicz­nej rze­czy­wi­sto­ści, na to, kim po­wi­nien być dzien­ni­karz, któ­ry tam po­je­dzie. Co powi­nien pre­zen­to­wać, jak za­in­te­re­so­wać wi­dza „Fak­tów” tym, co ty­sią­ce ki­lo­me­trów od Wi­sły. Z każ­dą mi­nu­tą za­pa­lał się bar­dziej, roz­wodził nad za­le­ta­mi miejsc, któ­re trze­ba po­ka­zać, zda­rzeń, wobec któ­rych nie mo­że­my przejść obo­jęt­nie, na­sze­go so­ju­szu z Wiel­kim Bra­tem, tego wszyst­kie­go, co dla mi­lio­nów Po­la­ków mie­ści się pod ha­sła­mi: ame­ri­can dre­am i ame­ri­can way of life. Po go­dzi­nie wie­dzia­łem, że mam przed sobą ide­al­ne­go kan­dy­da­ta na tę trud­ną pla­ców­kę. Ko­goś, kto god­nie za­stą­pi tam wra­ca­ją­cą do kra­ju Ka­się Sła­wiń­ską. A je­śli z czym­kol­wiek będę miał pro­blem, to ra­czej z nad­mia­rem en­tu­zja­zmu i po­my­słów lą­du­ją­cych w skrzyn­ce ma­ilo­wej z ad­re­su Wro­[email protected].

Dziś wi­dać, jak bar­dzo Olę i Mar­ci­na ta Ame­ry­ka wciągnę­ła, jak za­czy­na­ją się dzi­wić nie temu, co tam­tej­sze, ale temu, co za­sta­ją pod­czas po­dró­ży nad Wi­słę. Nie wiem, czy to do­brze, czy źle dla ko­re­spon­den­ta. Mo­ment, w któ­rym za­cznie my­śleć po ame­ry­kań­sku, może się oka­zać nie do przy­ję­cia dla pol­skie­go wi­dza. Ale w pew­nym sen­sie tego za­fa­scy­no­wa­nia Sta­na­mi Mar­ci­no­wi za­zdrosz­czę. Pla­ców­ka za gra­ni­cą to dla dzien­ni­ka­rza wiel­kie wy­zwa­nie, ale też sa­mot­ność, po­czu­cie od­da­le­nia, tę­sk­no­ta za kra­jem. Mar­cin na to wszyst­ko też cho­ru­je, ale ta nie­prze­mi­ja­ją­ca fa­scy­na­cja Sta­na­mi jest jak bal­sam na tę­sk­nią­cą pol­ską du­szę. Dla­cze­go tak się dzie­je? Co w tym kra­ju żół­tej li­nii jest tak sexy? I dla­cze­go ham­bur­ge­ry po wie­lu la­tach za Oce­anem wciąż sma­ku­ją le­piej niż scha­bo­wy?

Żeby się tego do­wie­dzieć, żeby zro­zu­mieć Wro­na’s po­int of view, trze­ba prze­czy­tać tę książ­kę.

Mi­łej lek­tu­ry.

Ka­mil Dur­czokTrud­ne po­cząt­ki

„Kaś­ka wra­ca. Szu­ka­ją na­stęp­cy” – wy­szep­tał mi na ucho przy­ja­ciel pod­czas im­pre­zy koń­czą­cej se­zon pro­duk­cyj­ny TVN w czerw­cu 2006. Ta „Kaś­ka” to Ka­ta­rzy­na Sła­wiń­ska, któ­ra przez trzy lata była ko­re­spon­dent­ką „Fak­tów” w Wa­szyng­to­nie. Była pierw­szą na­szą ko­re­spon­dent­ką, czy­li od zera mu­sia­ła wszyst­ko wy­my­ślić, zro­bić i spraw­dzić, czy dzia­ła. Jak ta kru­cha istot­ka sama dała so­bie z tym wszyst­kim radę? Do dziś nie wiem.

Przy­ja­ciel za­czął de­li­kat­nie po­py­chać mnie w kie­run­ku ame­ry­kań­skiej de­cy­zji, a po­nie­waż za­wsze tro­chę współ­za­wod­ni­czy­li­śmy, w pew­nym mo­men­cie po­wie­dział: „Sam bym po­je­chał, ale… szef mnie nie pu­ści”. Tu mnie miał. Sko­ro on chce je­chać, to ja też. Poza tym za­wsze chcia­łem spró­bo­wać ży­cia w Ame­ry­ce. W 1991 roku mia­łem gi­gan­tycz­ne szczę­ście. Ja­kimś cu­dem zna­la­złem się w gru­pie dzie­się­cior­ga dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy wy­je­cha­li na sty­pen­dium do USA. Pa­mię­tam ro­bo­czą na­zwę tego pro­gra­mu – „Sty­pen­dium dla Mło­dych, Obie­cu­ją­cych Dzien­ni­ka­rzy”. Ha, ha, ha.

Je­dy­ne, co mo­gli­śmy obie­cać na po­cząt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych, to kło­po­ty. Mniej­sza z tym, jak roz­ra­bia­li­śmy pod­czas tego wy­jaz­du, bo je­den z nas ma dziś ważne sta­no­wi­sko urzę­do­we i chwi­lo­wa amne­zja jest tu w ce­nie.

La­tem 2006 roku Ola przy­go­to­wy­wa­ła się do po­wro­tu do pra­cy w TVN (tak, tak, je­ste­śmy tak zwa­nym mał­żeń­stwem fir­mo­wym, po­zna­li­śmy się w pra­cy), bo Ma­ry­sia była już na tyle duża, że mo­gła pójść do przed­szko­la, ale do gło­su do­szedł mój pa­skud­ny ego­izm i jesz­cze pa­skud­niej­sze ego. By­łem po­tęż­nie zmę­czo­ny ośmio­ma la­ta­mi pra­cy przy pro­gra­mie „Pod Na­pię­ciem” i, jak wi­dać sku­tecz­nie, prze­ko­na­łem Olę, że Ame­ry­ka to jest to, cze­go Wro­ny naj­bar­dziej po­trze­bu­ją.

Nie dość, że Ola ko­lej­ny raz scho­wa­ła do szu­fla­dy swo­je pla­ny i am­bi­cje za­wo­do­we, to jesz­cze wy­ka­za­ła się spo­rą daw­ką wia­ry i za­ufa­nia. Zde­cy­do­wa­ła się bo­wiem wy­je­chać na dwa lata (tyle w pier­wot­nym za­ło­że­niu miał trwać nasz po­byt) do kra­ju, w któ­rym nig­dy nie była. Uwie­rzy­ła mi na sło­wo, że bę­dzie do­brze. A na po­cząt­ku nie było do­brze. Było źle, bar­dzo źle.

Oka­zu­je się, że kil­ka­na­ście wi­zyt tu­ry­stycz­nych czy za­wo­do­wych w Ame­ry­ce nie ma nic wspól­ne­go z praw­dzi­wym ży­ciem. Na przy­kład gdy­by ktoś przed na­szym przy­jaz­dem po­wie­dział mi, że w Ame­ry­ce, w Wa­szyng­to­nie, za­raz koło Bia­łe­go Domu, krad­ną auta, ro­ze­śmiał­bym mu się w twarz. Prze­cież auta krad­ną w Pol­sce, z tego sły­nie­my, ale w Ame­ry­ce? Nie. Nig­dy.

A gu­zik praw­da. Pierw­sze mie­sią­ce w Sta­nach ozna­cza­ły dla nas ży­cie pod kre­ską. By­li­śmy cał­ko­wi­cie spłu­ka­ni. Kosz­ty ży­cia w Ame­ry­ce wca­le nie są tak małe, jak może się wy­da­wać po krót­kich wy­pa­dach tu­ry­stycz­nych, ale o tym nie­co póź­niej. Za­tem nie mie­li­śmy pie­nię­dzy, a po­trze­bo­wa­li­śmy auta, bo bez auta nie moż­na się tu nig­dzie ru­szyć. Wszę­dzie jest da­le­ko, a ko­mu­ni­ka­cja miej­ska to na­miast­ka tego, co zna­my z Pol­ski.

Uwa­ga, tam z boku po le­wej stro­nie zdję­cia krad­ną fury! Na­wet te sta­re roz­pa­dy, na któ­re po­rządny zło­dziej w Pol­sce na­wet by nie splu­nął

Za ostat­ni grosz ku­pi­li­śmy osiem­na­sto­let­nią to­yo­tę cam­ry. Auto było zło­mem, któ­ry po­ru­szał się chy­ba tyl­ko siłą woli. Trzy ty­go­dnie po ku­pie­niu Ca­cusz­ka, tak piesz­czo­tli­wie na­zwa­li­śmy gra­ta, po­je­cha­łem w oko­li­ce Bia­łe­go Domu. Wra­cam po go­dzi­nie i nie wie­rzę wła­snym oczom. Auta nie ma! Dzwo­nię na po­li­cję, a oni mi opo­wia­da­ją, że może nie za­pła­ci­łem za par­king i sa­mo­chód od­ho­lo­wa­no. Bzdu­ra. Za­tem cze­kam na ra­dio­wóz. Cze­kam i cze­kam, i cze­kam. Po­li­cjant przy­je­chał po dwóch czy trzech go­dzi­nach (nie do po­my­śle­nia w Pol­sce) i oświad­czył, że nie mam co li­czyć na od­na­le­zie­nie auta. I miał ra­cję, jak ka­mień w wodę, Ca­cusz­ka nig­dy nie zna­le­zio­no. Na do­da­tek nie opła­ci­łem ubez­pie­cze­nia od kra­dzie­ży, no bo kto krad­nie osiem­na­sto­let­nie gra­ty? Oka­za­ło się, że i owszem, krad­ną. Na czę­ści. Zo­sta­li­śmy cał­ko­wi­cie bez pie­nię­dzy i bez auta.

Na tym nie ko­niec. Ja­kieś trzy mie­sią­ce po znik­nię­ciu Ca­cusz­ka do­sta­łem pocz­tą do za­pła­ce­nia man­dat. Uwa­ga! Man­dat za nie­do­zwo­lo­ne par­ko­wa­nie znik­nię­te­go auta! Data – dwa ty­go­dnie po kra­dzie­ży! Zło­dziej jeź­dził so­bie au­tem po Wa­szyng­to­nie, par­ko­wał, gdzie chciał, a po­li­cja za złe par­ko­wa­nie ści­ga­ła mnie. Za­da­łem ko­bie­cie od man­da­tów pro­ste py­ta­nie – ja­kim cu­dem nie zo­rien­to­wa­li się, że wy­pi­su­ją man­dat za skra­dzio­ne auto. Oka­za­ło się, że sys­tem kom­pu­te­ro­wy po­li­cjan­tów od kra­dzie­ży nie jest po­łą­czo­ny z sys­te­mem tych od man­da­tów. Dzie­sięć mie­się­cy mu­sia­łem cze­kać na anu­lo­wa­nie man­da­tu za złe par­ko­wa­nie auta, któ­re­go nie mia­łem, bo mi je ukra­dzio­no.

Za­wo­do­wo też było, mó­wiąc de­li­kat­nie, sła­bo. W Pol­sce pra­ca re­por­te­ra ogrom­nej te­le­wi­zji ko­mer­cyj­nej jest dość przy­jem­na. Bie­rzesz te­le­fon, dzwo­nisz do eks­per­ta, urzęd­ni­ka czy ko­go­kol­wiek in­ne­go, kogo chcesz na­grać, wy­po­wia­dasz ma­gicz­ne trzy li­te­ry TVN i za­ła­twio­ne. W Sta­nach też dzia­ła­ją trzy li­te­ry, ale inne: CNN, NBC, CBS itp., itd. TVN tu nie dzia­ła. Co wię­cej, czę­sto trze­ba się na­bie­dzić, wy­ja­śnia­jąc, co to jest ten Po­land.

Po pierw­sze, wie­lu Ame­ry­ka­nów, sły­sząc „Po­land”, mówi: „No ja­sne. Znam. U was moż­na wszę­dzie pa­lić ma­ri­hu­anę. Am­ster­dam to pięk­ne mia­sto”. No i za­czy­na się, że Hol­land to nie Po­land, choć Po­land ma też swo­ją Hol­land, ale to inna baj­ka.

Jak sym­pa­tycz­ny roz­mów­ca za­ła­pie, że na po­cząt­ku jest li­ter­ka P, trze­ba mu szyb­ko wy­ja­śnić, że nie ma to nic wspól­ne­go z wodą bu­tel­ko­wa­ną do pi­cia. Jest tu bo­wiem sze­ro­ko do­stęp­na woda Po­land Spring ze sta­nu Ma­ine. Źró­dła są w nie­speł­na pię­cio­ty­sięcz­nej miej­sco­wo­ści Po­land, któ­rej na­zwa nie ma nic wspól­ne­go z Pol­ską. Wi­ki­pe­dia twier­dzi, że miej­sco­wość na­zwa­no tak dla upa­mięt­nie­nia in­diań­skie­go wo­dza, któ­ry zo­stał za­bi­ty w 1756 roku. Wódz po­dob­no na­zy­wał się Po­land (nie wie­rzę!). Inne źró­dła po­da­ją, że na­zwa po­cho­dzi od ty­tu­łu ulu­bio­nej pieśni Mo­se­sa Eme­ry’ego, jed­ne­go z pierw­szych osad­ni­ków na tych te­re­nach.

Tak czy in­a­czej, w roz­mo­wie ze sta­ty­stycz­nym Ame­ry­ka­ni­nem le­piej nie wspo­mi­nać o wo­dzu in­diań­skim, bo wte­dy się już cał­kiem po­grą­ży­my.

A po­waż­nie spra­wę trak­tu­jąc, nie ma się o co ob­ra­żać za to, że wie­lu nas tu nie ko­ja­rzy. Ame­ry­ka ma in­te­re­sy na ca­łym świe­cie. Są tu lu­dzie nie tyl­ko z na­sze­go za­kąt­ka Eu­ro­py, ale rów­nież z ca­łej Azji i Afry­ki, z Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej i Au­stra­lii. Trud­no wie­dzieć wszyst­ko o wszyst­kich kra­jach. My też mamy pro­ble­my z tym, gdzie znaj­du­ją się po­szcze­gól­ne ame­ry­kań­skie sta­ny. Nie mó­wiąc o ich wiel­ko­ści czy za­lud­nie­niu.

Jed­nym sło­wem, re­por­te­ro­wi z Pol­ski trud­no się tu prze­bić, a Ame­ry­ka­nie in­te­re­su­ją się głów­nie tym, co się dzie­je na ich po­dwór­ku. Nie ma co li­czyć na wy­wia­dy z po­li­ty­ka­mi dla te­le­wi­zji z Eu­ro­py. Eu­ro­pej­czy­cy nie gło­su­ją w ame­ry­kań­skich wy­bo­rach, po co za­tem tra­cić dla nich czas. Zro­zu­mie­nie ame­ry­kań­skie­go prag­ma­ty­zmu za­ję­ło mi spo­ro cza­su i kosz­to­wa­ło wie­le ner­wów.

Dziw­nie czu­je się też człek, któ­ry dwa­dzie­ścia lat prze­pra­co­wał w Pol­sce, dziel­nie pro­wa­dził ra­chu­nek oszczęd­no­ścio­wo-roz­li­cze­nio­wy w ban­ku i pra­co­wał na wia­ry­god­ność kre­dy­to­wą. Taki je­go­mość wcho­dzi do ame­ry­kań­skie­go ban­ku i za­czy­na od zera. Mie­li­śmy w tych pierw­szych, naj­trud­niej­szych mie­sią­cach spo­re pro­ble­my z tym, żeby za­ło­żyć kar­tę kre­dy­to­wą, a póź­niej do­stać kre­dyt na auto. Dla ame­ry­kań­skie­go sys­te­mu ban­ko­we­go nie ist­nie­li­śmy nig­dy wcze­śniej, po­ja­wi­li­śmy się na­gle i po­wo­li mu­sie­li­śmy się wcią­gnąć w try­by sys­te­mu, któ­ry chwi­lę póź­niej do­pro­wa­dził do wiel­kie­go bum na Wall Stre­et.

Ame­ry­kań­ska ban­ko­wość mia­ła dla nas kil­ka nie­spo­dzia­nek. Naj­bar­dziej za­ska­ku­ją­cą był po­wrót do prze­szło­ści, czy­li cze­ki. W Pol­sce cze­ki były obec­ne przez chwi­lę na po­cząt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych, a póź­niej chy­ba ja­koś zu­peł­nie znik­nę­ły. Tu cze­ki są i mają się bar­dzo do­brze. Co mie­siąc do domu przy­cho­dzą ra­chun­ki z za­łą­czo­ny­mi ko­per­ta­mi zwrot­ny­mi na czek. Od pew­ne­go cza­su za wodę, prąd czy ka­blów­kę moż­na pła­cić też prze­le­wem, tak jak w Pol­sce ro­bi­my to już od bar­dzo daw­na, ale mam wra­że­nie, że więk­szość Ame­ry­ka­nów cią­gle woli wy­pi­sy­wać cze­ki. Co wię­cej, cze­ka­mi moż­na też pła­cić w skle­pach. Wy­star­czy wy­obra­zić so­bie znie­cier­pli­wio­ną ko­lej­kę, któ­ra cze­ka, aż nie­wia­sta w wie­ku póź­no śred­nim wy­pi­sze czek za swo­je za­ku­py. Cza­sem trwa to w nie­skoń­czo­ność.

Tych pu­ła­pek na po­cząt­ku mie­li­śmy spo­ro. W pew­nym mo­men­cie za­czę­li­śmy się z Olą na­wet po­waż­nie za­sta­na­wiać nad po­wro­tem do Pol­ski, tak bar­dzo było nam trud­no. Dziś wie­my, że do­brze się sta­ło, że zo­sta­li­śmy. Po­zna­je­my kraj, któ­ry jest tro­chę jak inna pla­ne­ta, choć z tego sa­me­go Ukła­du Sło­necz­ne­go. Jest tu tro­chę inne przy­cią­ga­nie, tro­chę inny skład at­mos­fe­ry i dzię­ki temu ten kraj po­tra­fi za­fa­scy­no­wać.

Mój ko­le­ga, któ­ry dwie de­ka­dy temu wpro­wa­dzał mnie w ame­ry­kań­skie re­alia, po­wie­dział: „Za­po­mnij o wszyst­kim, co czy­ta­łeś i sły­sza­łeś o Ame­ry­ce, póź­niej za­cznij ob­ser­wo­wać i się uczyć. Nig­dy nie oce­niaj”.

Sta­ra­my się tę prze­stro­gę pa­mię­tać, choć cza­sem nie jest ła­two.Wpad­ka

„Czy­li cią­ża jest nie­pla­no­wa­na” – po­wie­dzia­ła pie­lę­gniar­ka i spoj­rza­ła na nas z wy­raź­ną dez­apro­ba­tą. Usi­ło­wa­li­śmy raz jesz­cze wy­tłu­ma­czyć, że naj­wy­raź­niej nas nie zro­zu­mia­ła. Że jak naj­bar­dziej pla­no­wa­li­śmy dru­gie dziec­ko, że z zapa­łem za­bra­li­śmy się do pra­cy i ocze­ki­wa­li­śmy na re­zul­tat, z któ­rym ra­do­śnie przy­bie­gli­śmy wła­śnie do przy­chod­ni.

Ni­czym nie­wzru­szo­na pie­lę­gniar­ka za­czę­ła zno­wu za­da­wać py­ta­nia:

– Czy le­karz pro­wa­dził pań­stwa sta­ra­nia o dziec­ko?

– Nie.

– Czy cho­dzi­li pań­stwo na kur­sy przy­go­to­waw­cze?

– Nie, bo mamy już jed­no dziec­ko i wie­my, jak się do wszyst­kie­go za­brać.

– Czy pierw­sze dziec­ko uro­dzi­ło się w pla­ców­ce na­szej fir­my ubez­pie­cze­nio­wej?

– Nie.

– Czy uro­dzi­ło się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych?

– Nie.

– Czy­li są pań­stwo nie­przy­go­to­wa­ni do cią­ży i po­ro­du, a cią­ża jest nie­pla­no­wa­na.

Ręce opa­dły nam do ko­lan. Po­ko­na­ła nas pro­ce­dura. Py­ta­nia za­da­wał ja­kiś bez­dusz­ny sys­tem kom­pu­te­ro­wy, a pie­lę­gniar­ka spo­koj­nie je od­czy­ty­wa­ła. Tak oto doj­rza­łe mał­żeń­stwo ze spo­rym do­świad­cze­niem zo­sta­ło po­trak­to­wa­ne jak para nie­od­po­wie­dzial­nych mło­ko­sów.

Tu na mar­gi­ne­sie trze­ba do­dać, że w Sta­nach Zjed­noczo­nych po­ło­wa ciąż jest nie­pla­no­wa­na. Co prze­ra­ża­ją­ce, jak po­wie­dział nam pro­fe­sor Ja­mes Tsu­ru­ta z Uni­wer­sy­te­tu Ka­ro­li­ny Pół­noc­nej w Cha­pel Hill, po­ło­wa tych nie­pla­no­wa­nych ciąż koń­czy się abor­cją. Strasz­li­wie smut­na in­for­ma­cja, któ­rej nie da się spo­koj­nie przy­jąć.

Nam po roz­mo­wie z pie­lę­gniar­ką nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak wy­brać się na kurs ro­dze­nia. Po­nie­waż nie mamy w Ame­ry­ce ro­dzi­ny, nie mie­li­śmy wte­dy opie­kun­ki do dziec­ka, a Ma­ry­sia mia­ła za­le­d­wie trzy lata, mu­sie­li­śmy za­brać ją ze sobą. No i za­czę­ło się.

– Czy­je to dziec­ko? – za­py­ta­ła na­uczy­ciel­ka od ro­dze­nia.

– Na­sze – od­par­li­śmy zgod­nym chó­rem.

– Jak to? To dla­cze­go są pań­stwo na kur­sie ro­dze­nia?

– Bo nam ka­za­li.

Z mi­nu­ty na mi­nu­tę sy­tu­acja sta­wa­ła się co­raz dziw­niej­sza. Kur­san­ci pa­trzy­li na nas bez sym­pa­tii i zro­zu­mie­nia. Jesz­cze go­rzej było z tymi nie­wia­sta­mi nie­zwy­kle prze­ję­ty­mi swo­imi pierw­szy­mi cią­ża­mi. Zno­wu po­trak­to­wa­no nas jak nie­od­po­wie­dzial­ną parę, któ­ra przy­szła na po­waż­ny kurs ro­bić so­bie żar­ty z prze­ję­tych lu­dzi. Mó­wiąc krót­ko, wy­szli­śmy i nig­dy już nie wró­ci­li­śmy na żad­ne kur­sy ro­dze­nia.

Z Pol­ski by­li­śmy przy­zwy­cza­je­ni do jed­ne­go le­ka­rza pro­wa­dzą­ce­go cią­żę. Spo­ty­kasz się z le­ka­rzem w re­gu­lar­nych od­stę­pach cza­su, on/ona do­brze cię zna, zna prze­bieg cią­ży i zna ma­lu­cha w brzusz­ku. To daje po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, cią­gło­ści i duży kom­fort w tych naj­waż­niej­szych chwi­lach.

W Ame­ry­ce wy­glą­da to tro­chę in­a­czej. Nie le­piej, nie go­rzej, ale in­a­czej.

Jak po­wie­dział nam le­karz, z któ­rym spo­tka­li­śmy się pod­czas pierw­szej wi­zy­ty, naj­le­piej, gdy cią­żę pro­wa­dzi ze­spół le­ka­rzy. Pod­czas każ­dej wi­zy­ty bada mamę i dzi­dziu­sia inny dok­tor, dzię­ki temu ma świe­że spoj­rze­nie i może ła­two wy­ła­pać ewen­tu­al­ne błę­dy po­peł­nio­ne przez ko­le­gę, któ­ry prze­pro­wa­dzał po­przed­nie ba­da­nie. Ma to sens. Dla nas naj­waż­niej­sze było jed­nak po­czu­cie kom­for­tu i cią­gło­ści, le­karz zro­zu­miał i zgo­dził się po­pro­wa­dzić cią­żę. Może po­szło z nim ła­two dla­te­go, że jego ro­dzi­na kil­ka po­ko­leń temu wy­emi­gro­wa­ła do Ame­ry­ki z Ukra­iny i ła­ma­nie za­sad miał we krwi. Tak jak my.

Gdy dzień przyj­ścia Jan­ka na świat był co­raz bli­żej, zna­jo­mi Ame­ry­ka­nie za­py­ta­li, kie­dy ro­bi­my Baby Sho­wer, bo cza­su już co­raz mniej. Sło­wo sho­wer moż­na prze­tłu­ma­czyć jako desz­czyk albo prysz­nic, choć rów­nież ozna­cza im­pre­zę. Nam przed ocza­mi od razu sta­nął jed­nak Prysz­nic Dla Nie­mow­la­ka. Ła­two so­bie wy­obra­zić na­sze osłu­pie­nie. Jaki prysz­nic? O co cho­dzi?

Cier­pli­wi przy­ja­cie­le ze spo­ko­jem wy­tłu­ma­czy­li, że zwy­czaj nie ma nic wspól­ne­go z ką­pa­niem nie­na­ro­dzo­ne­go ma­lu­cha i nie mu­si­my się oba­wiać ni­cze­go złe­go. Baby Sho­wer to bar­dzo faj­na ame­ry­kań­ska tra­dy­cja. Przy­ja­ciół­ki i ko­le­żan­ki przy­szłej mamy nie­dłu­go przed roz­wią­za­niem or­ga­ni­zu­ją im­pre­zę, na któ­rą przy­no­szą pre­zen­ty dla no­we­go oby­wa­te­la świa­ta. Wcze­śniej przy­go­to­wu­je się dro­bia­zgo­wą li­stę, tak żeby dzie­ciak nie miał dwóch pod­grze­wa­czy do bu­tli, któ­re nie mają cze­go pod­grze­wać. Jed­nak na wy­pa­dek, gdy­by wśród po­da­run­ków zna­la­zło się coś, cze­go ani mama, ani dziec­ko nie po­trze­bu­ją, sprze­daw­cy wy­da­ją tak zwa­ne po­świad­cze­nie pre­zen­tu. Z ta­kim po­świad­cze­niem moż­na wy­brać się do skle­pu i od­dać bądź za­mie­nić na coś in­ne­go ten nie­po­trzeb­ny przed­miot.

Sama im­pre­za przy­po­mi­na wręcz wie­czór pa­nień­ski czy ka­wa­ler­ski. Oczy­wi­ście, bez eks­ce­sów! Przed do­mem przy­szłej mamy czę­sto po­ja­wia­ją się de­ko­ra­cje ogła­sza­ją­ce ca­łe­mu są­siedz­twu, że wła­śnie tu od­by­wa się Baby Sho­wer. Naj­czę­ściej są to pla­ka­ty, trans­pa­ren­ty albo ba­lo­ni­ki. Dom stroi się też po uro­dze­niu dziec­ka, wte­dy pla­ka­ta­mi z bo­cia­nem nio­są­cym w dzio­bie za­wi­niąt­ko z ma­lu­chem.

Sam dzień zero to ogrom­ny kom­fort. Ab­so­lut­nie nie chce­my tu na­rze­kać na to, w ja­kich wa­run­kach ro­dzi­li­śmy Ma­ry­się w Pol­sce. Nasi le­ka­rze, pie­lę­gniar­ki i po­łoż­ne byli zna­ko­mi­ci i bar­dzo do­brze ich wspo­mi­na­my. Ale na­sza przy­chod­nia w Sta­nach każ­dej ro­dzi­nie za­pew­nia osob­ną salę po­ro­do­wą po­łą­czo­ną z ga­bi­ne­tem, w któ­rym wy­ko­nu­je się pierw­sze bada­nie, mie­rze­nie i wa­że­nie dziec­ka. Peł­na in­tym­ność.

Mąż przez cały czas może to­wa­rzy­szyć żo­nie, ba, moż­na na­wet przy­pro­wa­dzić do­dat­ko­wych człon­ków ro­dzi­ny, je­śli tyl­ko przy­szła mama ma na to ocho­tę.

Za­raz po po­ro­dzie ro­dzi­na tra­fia do naj­wy­żej dwu­oso­bo­wej sali. W szpi­ta­lu, w któ­rym na świat przy­szedł Ja­nek, to wła­śnie były naj­więk­sze sale, ja­ki­mi dys­po­no­wa­li. My mie­li­śmy szczę­ście, bo do­sta­li­śmy salę tyl­ko dla jed­nej ro­dzi­ny.

I zno­wu tak jak pod­czas po­ro­du mąż może spę­dzić z mamą i dziec­kiem noc we wspól­nej sali ro­dzin­nej. Dla taty prze­zna­czo­ny jest spe­cjal­ny roz­kła­da­ny fo­tel i do­dat­ko­wa po­ściel. Dziec­ko ani na chwi­lę nie zo­sta­je odłą­czo­ne od mamy, cały czas jest z ro­dzi­ną.

O ile nie myli nas pa­mięć, w war­szaw­skim szpi­ta­lu, w któ­rym uro­dzi­ła się Ma­ry­sia, mama i dziec­ko zo­sta­wa­li w szpi­ta­lu przez trzy dni po po­ro­dzie na­tu­ral­nym i czte­ry albo pięć dni po ce­sar­ce. Tu prze­ży­li­śmy naj­więk­szy szok. Na­stęp­ne­go dnia rano po uro­dze­niu się Jan­ka od­wie­dził nas le­karz, zba­dał mamę, zba­dał syna i po­wie­dział: „Do wi­dze­nia”. Grzecz­nie od­po­wie­dzie­li­śmy: „Do wi­dze­nia” i wró­ci­li­śmy do po­dzi­wia­nia Jana. Po ja­kiejś go­dzi­nie wró­ci­ła do nas pie­lę­gniar­ka i spy­ta­ła, co my tu jesz­cze ro­bi­my. Do­pie­ro wte­dy do­wie­dzie­li­śmy się, że ame­ry­kań­skim stan­dar­dem jest wy­sy­ła­nie ro­dzi­ny do domu za­raz na­stęp­ne­go dnia po po­ro­dzie na­tu­ral­nym.

Po­wo­dy są dwa. Po pierw­sze, dzien­ny koszt po­by­tu ro­dzi­ny w szpi­ta­lu li­czo­ny jest tu w ty­sią­cach do­la­rów. Je­śli nie ma kom­pli­ka­cji, je­śli wszy­scy są zdro­wi, szpi­tal, a co za tym idzie – fir­ma ubez­pie­cze­nio­wa, za­osz­czę­dza mnó­stwo pie­nię­dzy. Po dru­gie, jak za­uwa­ży­li­śmy, Ame­ry­ka­nie trak­tu­ją po­byt w szpi­ta­lu jak osta­tecz­ność, je­śli wszyst­ko jest w po­rząd­ku, sami gar­ną się do po­wro­tu do domu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: