Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wspomnienia Andrzeja Edwarda Koźmiana. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wspomnienia Andrzeja Edwarda Koźmiana. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 485 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

W dniu dzi­siej­szym, 4 grud­nia roku 1849, koń­czę rok ży­cia 45ty. Pół wie­ku pra­wie prze­ży­łem, a jak w je­sie­ni li­stek po list­ku opa­da z drze­wa ci­cho, spo­koj­nie, tak bez ha­ła­su, bez śla­du spadł rok po roku ży­wo­ta mego w ot­chłań wiecz­no­ści. Im się da­lej za­pusz­cza­my w lata, tem wię­cej ce­ni­my prze­szłość, tem więk­sze znaj­du­je­my upodo­ba­nie w przy­po­mi­na­niu jej so­bie. Rzad­ko kie­dy czło­wiek uży­wa chwi­li obec­nej, naj­wię­cej żyje on na­dzie­ją i wspo­mnie­niem. Lecz na­dzie­ja, to zbo­że jesz­cze w tra­wie, to kwiat w pącz­ku; to wła­sność, to roz­kosz, wła­ści­wa mło­dzień­cze­mu wie­ko­wi; wśród lat doj­rzal­szych wspo­mnie­nie droż­sze od na­dziei, bo to jest je­dy­na wła­sność, któ­rej nam nikt, któ­rej nam nic wy­drzeć nie po­tra­fi. Na­dzie­ja kła­mie i zwo­dzi; to, co dziś po­sia­da­my: uro­dę, zdro­wie, bo­gac­twa, zna­cze­nie, na­wet sła­wę, ju­tro tra­ci­my; je­dy­nie tyl­ko prze­szłość jest na­sza; – i w tem wła­śnie ob­ja­wia się i cała nik­czem­ność i cała za­cność na­tu­ry ludz­kiej. Nik­czem­ność dla tego, że to tyl­ko na­sze, cze­go już nie ma w rze­czy­wi­sto­ści; szla­chet­ność dla tego, że to tyl­ko jest pew­ne i wiecz­ne, co prze­szło w myśl, co jest w du­szy, któ­ra jest wiecz­na. Wśród naj­młod­szych lat mo­ich za­wsze wspo­mnie­nie nad na­dzie­ję prze­no­si­łem; nic więc dziw­ne­go, że te­raz do nie­go co­raz więk­szą przy­wię­zu­ję war­tość. Cały ubie­gły prze­ciąg ży­cia mo­je­go w ni­czem się nie roz­róż­nił od ży­cia po­spo­li­tych lu­dzi. Za­peł­ni­ły je, tak jak u in­nych, i chwi­le ra­do­sne i licz­ne cier­pie­nia, i stra­co­ne na­dzie­je i za­wie­dzio­ne ma­rze­nia; i smut­ne do­świad­cze­nie, i wszyst­kie bo­le­ści Po­la­ka, i bo­leść wie­ku obec­ne­go; i wię­cej niż u in­nych szczę­ście do­mo­we, istot­ne, zu­peł­ne – szczę­ście syna, męża i ojca. Moż­na za­jąć czy­ta­ją­cych opi­sem wspa­nia­łej rze­ki, róż­ne prze­by­wa­ją­cej kra­je, pię­trzą­cej się po ska­łach, spa­da­ją­cej w ka­ta­rak­tach, mio­ta­nej nie­raz bu­rzą, roz­le­wa­ją­cej się w po­wo­dzi – rze­ki, raz do­bro­czyn­nej, to zno­wu znisz­cze­nie nio­są­cej; ale któż­by chciał czy­tać opis nie­zna­nej, wiej­skiej rzecz­ki, któ­ra tyl­ko od­wil­ża bło­nia i łąki, prze­pły­wa przez skrom­ne gaje, i któ­ra nig­dy z brze­gów swych nie wy­stą­pi­ła. Nie wa­żył­bym się więc zbie­rać wspo­mnień mo­ich, gdy­bym je chciał dla wszyst­kich spi­sy­wać; ale że cie­bie mam, dro­gi mój synu! któ­ry chęt­nie słu­chać ich bę­dziesz, do któ­re­go nie­ja­ko prze­szłość moja na­le­ży, któ­ry z na­by­te­go prze­zem­nie do­świad­cze­nia ko­rzy­stać po­wi­nie­neś, – nie wa­ha­łem się od dnia dzi­siej­sze­go do­ga­dzać memu za­mi­ło­wa­niu prze­szło­ści, opo­wia­da­jąc ją, opo­wia­da­jąc to, cze­gom do­znał, com za­sły­szał, com wi­dział, cze­go by­łem świad­kiem; a za­sia­da­jąc do tej pra­cy, przed­się­bio­rę ją z tem prze­ko­na­niem, że to opo­wia­da­nie moje bę­dzie dla cie­bie, mój Sta­siu, i przy­jem­nem i ko­rzyst­nem.

Je­den jesz­cze po­wód skło­nił mnie do za­ję­cia się ze­bra­niem mo­ich wspo­mnień. Pa­mięć tego, któ­ry Czar­niec­kie­go śpie­wał, my­ślę, że nie zgi­nie. Za­słu­ga jego, dziś moie nie­do­sta­tecz­nie oce­nio­na, z la­ta­mi ro­snąć bę­dzie. Przyj­dzie czas, mogę to so­bie z dumą sy­now­ską po­wie­dzieć, że ży­wot jego, tak jak wszyst­kich zna­ko­mit­szych lu­dzi, sta­nie się przed­mio­tem po­szu­ki­wań. Nie raz skło­nić chcia­łem ojca mo­je­go, aże­by, do­ko­naw­szy swe­go po­ema­tu, za­dał se­nec­tu­ti suae pra­cę spi­sa­nia swo­ich pa­mięt­ni­ków. Za­pa­mię­tał on jesz­cze cza­sy Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej, wi­dział jej upa­dek, w ży­cie pu­blicz­ne wstą­pił przy jej od­ro­dze­niu, czyn­ny w spra­wach kra­jo­wych miał udział przez czas trwa­nia Kró­le­stwa kon­gre­so­we­go. Pod­czas po­wsta­nia Pol­ski nie od­dzie­lił się od niej, ale czer­stwym za­wsze roz­sąd­kiem smut­ny jego ko­niec prze­wi­dy­wał. Wie­le więc w ży­ciu wi­dział, wie­le wie­dział, wie­le się na­uczył, wie­le i in­nych mógł na­uczyć. Pa­mięt­ni­ki jego mia­ły­by więc nie­za­prze­czo­ną war­tość i hi­sto­rycz­ną i li­te­rac­ką, był­by je i pió­rem i czu­ciem ta­cy­tow­skiem skre­ślił; lecz gdy, zbli­ża­jąc się do ośm­dzie­sią­te­go roku ży­cia, nie chciał ani swej pa­mię­ci acz za­wsze świe­żej i nie­za­wod­nej, ani swym si­łom, acz jesz­cze czer­stwym, za­wie­rzyć (1), – ja, mój dro­gi synu, spi­su­jąc moje wspo­mnie­nia, po­dam ci ciąg ży­cia twe­go uko­cha­ne­go dzia­da, jaki pa­mię­cią za­się­gam; po­dam ci i to tak­że z cza­sów daw­niej­szych, com kie­dy od nie­go za­sły­szał. A tak, przed­sta­wia­jąc ci przed oczy, jako wzór do na­śla­do­wa­nia, ob­raz tego ży­wo­ta tak pra­we­go, tak pra­co­wi­te­go, – (1) Jak wia­do­mo, Ka­je­tan Koź­mian, oj­ciec au­to­ra ni­niej­szych wspo­mnień, na­pi­sał swo­je pa­mięt­ni­ki przy koń­cu swe­go ży­cia.

tak peł­ne­go cnót i za­sług, – tem śmie­lej i chęt­niej zaj­mę się pra­cą moją, któ­ra bę­dzie owo­cem i mi­ło­ści syna dla ojca i ojca dla syna.

Uro­dzi­łem się dnia 4 grud­nia 1804 roku w Pio­tro­wi­cach, w tym domu sta­rym, któ­ry do­tąd za­cho­wu­je­my i w któ­rym te­raz miesz­kasz, w tym po­ko­iku, do­tąd nie­bie­skie­go no­szą­cym na­zwę, acz te­raz jest bia­łym. Dano mi na chrzcie imię An­drzej, przez pa­mięć dzia­da; dano mi za mam­kę Te­klę Wił­ko­ław­ską, żonę wój­ta pio­tro­wic­kie­go, po­czci­wą i roz­sąd­ną ko­bie­tę. Mat­ka moja da­jąc mi ży­cie, wy­zu­ła się z czę­ści sił swo­ich, w roku na­stęp­nym za­pa­dła na cho­ro­bę pier­sio­wą, w r. 1806 umar­ła. Mo­jem naj­daw­niej­szem wspo­mnie­niem, ale tak nie­wy­raź­nem, ale tak mgłą po­kry­tem, iż sam nie­wiem, czy­li je wy­czer­pa­łem w wła­snej pa­mię­ci, czy też w in­nych opo­wia­da­niu, jest wspo­mnie­nie mat­ki. Zda­je mi się, że ją wi­dzę le­żą­cą w tym wła­śnie nie­bie­skim po­ko­iku, za­chcia­ło mi się ja­kichś śli­wek w kom­po­cie, pła­czę, krzy­czę, każą mnie wy­nieść z po­ko­ju, wy­no­szą mnie i ob­raz mat­ki zni­ka przed memi oczy­ma i już go wię­cej nie uj­rza­łem, lub ra­czej już go wię­cej nie pa­mię­tam. Mat­ki nie pa­mię­tać, o! to próż­nia w pa­mię­ci ży­cia, któ­rej nic nie za­peł­ni, to nie­do­sta­tek dla ser­ca, któ­re­go nic nie za­stą­pi. Ja szczę­śliw­szy od in­nych sie­rót, uczu­cie dla mat­ki, któ­ra mi dała ży­cie, zla­łem i po­mię­sza­łem z uczu­ciem dla tej mat­ki, któ­ra mnie wy­cho­wa­ła. A ta dru­ga mat­ka była sio­strą i pierw­szej, krew moja była jej krwią, uko­cha­ła mnie, pie­lę­gno­wa­ła jak wła­sne dzie­cię, nig­dy nie uczu­łem się sie­ro­tą. Ona za­wsze była, jest i bę­dzie moją praw­dzi­wą mat­ką.

Pierw­sze dzie­cin­ne lata moje, wy­pia­sto­wa­ły w Wro­no­wie pod­ko­mo­rzan­ki Gol­czów­ny. Gdy mat­ka moja cięż­ko za­pa­dła i gdy z Pio­tro­wie prze­wie­zio­no ją do Mar­ku­szo­wa, aże­by zo­sta­wa­ła pod stra­żą za­ufa­ne­go dok­to­ra Gol­cza, oj­ciec mój od­dał mnie w ręce pa­nien Gol­czó­wien, któ­re ciot­ka­mi zwa­łem, a któ­re sil­niej­sze­mi niż krwi związ­ka­mi bo naj­ser­decz­niej­szą przy­jaź­nią po­łą­czo­ne jesz­cze z dzia­dem i bab­ką moją, przy­jaźń tę na ich dzie­ci i wnu­ki zla­ły. W ich domu wy­cho­wał się mój stryj naj­młod­szy Jan, gdy go mat­ka ma­łem dzie­cię­ciem od­umar­ła; do ich domu i mnie za­wie­zio­no, gdy mia­łem ze­stać sie­ro­tą, ale bo też ich dom był przy­byt­kiem mi­ło­sier­dzia, po­świę­ce­nia, cnót, ja­kie te­raz nie ła­two się znaj­du­ją. Te dwie sio­stry, któ­re ra­zem cią­gle żyły, ra­zem czy­ni­ły do­brze, ra­zem umar­ły, były isto­ta­mi wyż­sze­mi cno­tą i już tu­taj świę­te­mi.

Elż­bie­ta i Lu­dwi­ka Gol­czów­ny, były cór­ki Golt­za, szam­be­la­na Au­gu­sta III; po­cho­dził ich oj­ciec ze zna­ko­mi­tej ro­dzi­ny w Pru­sach pol­skich osia­dłej. Zo­sta­jąc na dwo­rze dru­gie­go Sasa, pra­co­wał w ga­bi­ne­cie mi­ni­stra Brüh­la i uży­wa­ny był do in­te­re­sów dy­plo­ma­tycz­nych. Po śmier­ci kró­la Au­gu­sta, po­zo­stał szam­be­la­nem czy­li pod­ko­mo­rzym przy nowo ob­ra­nym Sta­ni­sła­wie Au­gu­ście; lecz po­znaw­szy lek­kość cha­rak­te­ru no­we­go kró­la, usu­nął się od jego boku i osiadł w wiej­skiej ustro­ni. Opo­wia­dał on ojcu mo­je­mu oko­licz­ność, któ­ra go skło­ni­ła do opusz­cze­nia służ­by Po­nia­tow­skie­go; raz bo­wiem wszedł­szy do jego po­ko­ju za­stał u nie­go kil­ka pań jego dwo­ru i am­ba­sa­do­ra ro­syj­skie­go Rep­ni­na, któ­ry go uczył no­we­go ka­dry­la. Re – pnin przy­śpie­wy­wał. Sta­ni­sław Au­gust ska­kał. Rep­nin ob­ra­cał go na wszyst­kie stro­ny, a po­tem sta­nąw­szy za nim, prze­drzeź­niał go i szy­der­czo się uśmie­chał. Ta pło­chość kró­la, to po­ni­że­nie kró­lew­skiej god­no­ści, tak obu­rzy­ło sta­re­go Golt­za, iż po­znaw­szy, na ja­kie za­no­si­ło się pa­no­wa­nie, za­żą­dał za­raz uwol­nie­nia od obo­wiąz­ków. I w isto­cie ka­dryl ten był prze­po­wied­nią i ob­ra­zem dal­sze­go po­stę­po­wa­nia Po­nia­tow­skie­go. Za­wsze on dał się na wszyst­kie stro­ny ob­ra­cać Rep­ni­no­wi, za­wsze tak ska­kał, jak ten mu za­śpie­wał. Sta­ry Goltz osiadł­szy z dwie­ma cór­ka­mi we wsi dzie­dzicz­nej Wro­no­wie, wiódł tam ży­cie spo­koj­ne i pa­try­ar­chal­ne. Gdy w póź­nym wie­ku ży­cie za­koń­czył, cór­ki jego nie roz­łą­czy­ły się z sobą, lecz ra­zem i rzą­dzi­ły ma­jąt­kiem i dom, bę­dą­cy przy­tuł­kiem nę­dzy, sta­ro­ści, ka­lec­twa i sie­roc­twa, utrzy­my­wa­ły. Star­sza Elż­bie­ta, bę­dą­ca anio­łem mi­ło­sier­dzia i do­bro­ci, ule­ga­ła śle­po młod­szej sio­strze Lu­dwi­ce, któ­ra cho­ro­wi­ta i ułom­na była wyż­sza od niej ro­zu­mem.

Je­że­li w Pol­sce na­szej, jak pięk­nie rzekł po­eta, go­ścin­ność roz­sze­rza­ła ścia­ny domu, to moż­na po­wie­dzieć, że w Wro­no­wie do­bro­czyn­ność je roz­su­wa­ła, i dom szczu­pły w gmach ob­szer­ny za­mie­nia­ła. Za­cho­wa­łem w pa­mię­ci, ile tam we dwóch izbach, któ­re ra­zem były pie­kar­nią dla cze­la­dzi, mie­ści­ło się re­zy­den­tów i re­zy­den­tek, star­ców, wdów, sta­rych pa­nien i sie­rot. Do sto­łu sia­da­ło za­wsze kil­ka­na­ście osób do­mo­wych; nig­dy się zaś bez go­ścia nie obe­szło, a każ­dy, któ­ry tam przy­był, z ser­decz­ną go­ścin­no­ścią był przyj­mo­wa­ny. Pan­ny Gol­czów­ny były wy­zna­nia re­for­mo­wa­ne­go; rów­nie po­boż­ne jak cno­tli­we, w każ­de świę­to zbie­ra­ły w wła­snym po­ko­ju do­mow­ni­ków bę­dą­cych ich wy­zna­nia, a tych licz­ba była wiel­ka, i od­pra­wia­ły mo­dli­twy. Były one przed­mio­tem czci i uwiel­bie­nia ca­łej oko­li­cy. Je­den z są­siedz­twa szlach­cic Rze­czyc­ki, praw­dzi­wy daw­ny szlach­cic pol­ski, za­go­rza­ły ka­to­lik, nie­przy­ja­ciel za­cię­ty lu­trów i kal­wi­nów, spie­rał się czę­sto z oj­cem moim, że ża­den dys­sy­dent zba­wio­nym być nie może, że każ­dy, jak się wy­ra­żał, "w pie­kle sma­żyć się bę­dzie." "A pod­ko­mo­rzan­ki?" za­gad­nął go mój oj­ciec, "czy tak­że do pie­kła pój­dą?" Na to py­ta­nie nie­spo­dzia­ne, za­milkł, za­my­ślił się sta­ry szlach­cic, a po­tem wes­tchnąw­szy, rzekł: "Mi­ło­sier­dzie Bo­skie jest wiel­kie, dla nich jed­nych może być wy­ją­tek." Te gło­wa z ust za­go­rza­łe­go ka­to­li­ka wy­szłe, naj­pięk­niej­szą były oby­dwóch siostr po­chwa­lą, i że tak rzek­nę, ka­no­ni­za­cyą za ży­cia. Wśród ta­kich cnót, wśród naj­czul­szej pie­czo­ło­wi­to­ści prze­by­łem pierw­sze lata dzie­cin­ne, pierw­sze lata sie­roc­twa. Gdy mat­ka moja ży­cie skoń­czy­ła, przy­by­ła do Wro­no­wa dru­ga sie­ro­ta, moja sio­stra star­sza Anie­la, któ­ra była przed­mio­tem naj­czul­szej mi­ło­ści ojca. Sio­strę moją za­pa­mię­tam, ale wkrót­ce Bóg ją z mat­ką po­łą­czył. Oj­ciec mój po śmier­ci żony, po­wo­ła­ny in­te­re­sem i dla ro­ze­rwa­nia głę­bo­kie­go smut­ku udał się do Wied­nia r. 1808, któ­ry był wten­czas sto­li­cą i tej czę­ści kra­ju, któ­rą za­miesz­ka­li­śmy. Wo­je­wódz­two bo­wiem lu­bel­skie na­le­ża­ło do Au­stryi, i sta­no­wi­ło część Ga­li­cyi Za­chod­niej.

Sio­stra moja Anie­la za­słu­gi­wa­ła na to imię, była ona aniel­skiej pięk­no­ści i czu­ło­ści nad wiek swój. Ojca ko­cha­ła mi­ło­ścią, jaka rzad­ko w dzie­ci­nie pię­cio­let­niej spo­ty­kać się daje. Po wy­jeź­dzie jego do Wied­nia tę­sk­ni­ła za nim; gdy wró­cił, na­gła ra­dość uj­rze­nia go tak była sil­na i tak ją prze­ję­ła, iż do­sta­ła gwał­tow­ne­go za­du­sze­nia, z któ­re­go wy­wią­zał się ko­klusz, i ja tak­że za­ra­zi­łem się tą cho­ro­bą dzie­cię­ce­go wie­ku. Lecz ja oca­la­łem; ją Bóg za­brał. Jest coś ta­jem­ni­cze­go, coś nie­po­ję­te­go w śmier­ci drob­nych dzie­ci. Ży­cie ludz­kie, wia­rą wy­tłó­ma­czo­ne, prze­sta­je być za­gad­ką, ob­ja­wia­jąc się jako szko­ła wy­do­sko­na­le­nia, jako czas pró­by. Lecz dla cze­góż Bóg zsy­ła na zie­mię du­sze, któ­rym okryć się po­wło­ką ziem­ską do­zwa­la, aże­by je wkrót­ce po­tem po­wo­łać do sie­bie, nie da­jąc im cza­su ani na wy­do­sko­na­le­nie, ani na po­ło­że­nie żad­nej za­słu­gi. Jaka na­gro­da? jaka kara może być dusz ta­kich wśród wiecz­ne­go ży­cia; jaki ich cel, ja­kie prze­zna­cze­nie? Czyż­by dwo­ja­kie­go ro­dza­ju były du­sze, jed­ne już czy­ste wy­do­sko­na­lo­ne, na chwi­lę tyl­ko scho­dzą­ce na zie­mię, aże­by po­słu­żyć do do­świad­cze­nia, do wy­pró­bo­wa­nia tych, któ­re są na pró­bie, a więc na dłuż­sze ży­cie ziem­skie prze­zna­czo­ne. Ta ta­jem­ni­ca ży­cia i śmier­ci dzie­cię­cych sta­ro­żyt­nym tak­że trud­ną do wy­tłó­ma­cze­nia była. Wir­gi­liusz, któ­ry, jak się zda­je, ta­jem­ni­ce Eleu­zyń­skie w swo­jej księ­dze VI opi­sy­wał, mie­ści du­sze nie­mow­lę­ce, tuż za pierw­szym pro­giem pie­kła, strze­żo­ne­go przez Cer­be­ra:

Con­ti­nuo au­di­tae vo­ces, va­gi­tus et in­gens

In­fan­tu­mque ani­mae flen­tes, in li­mi­ne pri­mo

Quos dul­cis vi­tae exper­tes, et ab ube­re rap­tos

Abs­tu­lit atra dies, et fu­ne­re mer­sit acer­bo.

Dla­cze­go du­sze nie­mow­lę­ce mie­ścić in pri­mo li­mi­ne pie­kła? Dla­cze­go prze­dłu­żać ich pła­cze, ich kwi­le­nie?

Nie za­słu­ży­ły one wpraw­dzie na swo­bo­dę pól eli­zej­skich; lecz cze­muż­by tak­że mia­ły być ska­za­ne na wiecz­ny smu­tek? Sta­ro­żyt­ni, jak wi­dzi­my, nie zro­zu­mie­li ta­jem­ni­cy ży­cia i śmier­ci nie­mow­ląt, i my jej le­piej nie poj­mu­je­my, acz oświe­ce­ni wia­rą. Ta ta­jem­ni­ca jest jed­nem z tych na­czyń świę­tych, w sa­mej głę­bi świą­ty­ni ukry­tych, któ­rych świę­to­kradz­ką ręką tknąć się nie wol­no.

W pią­tym więc roku ży­cia umar­ła moja sio­stra; śmierć jej wy­zu­ła ojca mo­je­go z je­dy­nej po­cie­chy, jaką w żalu po żo­nie przy­pusz­czał, a moje dal­sze ży­cie po­zba­wi­ła szczę­ścia mi­ło­ści sio­stry. Aże­by ży­cie na­sze sta­ło się zu­peł­nem, trze­ba aże­by du­sza na­sza wy­czer­pa­ła te wszyst­kie, pięk­ne, za­cne uczu­cia, któ­rych Bóg nam do­zwo­lił do­świad­czać i uży­wać jako na­rzę­dzi do wy­do­sko­na­le­nia na­sze­go słu­żą­cych. Uczu­cia­mi temi, oprócz ogól­nej mi­ło­ści lu­dzi, bę­dą­cej każ­de­go czło­wie­ka obo­wiąz­kiem, jest mi­łość oj­czy­zny, ro­dzi­ców, mi­łość oj­cow­ska, bra­ter­ska, przy­jaźń, uczu­cie dla ko­chan­ki, żony, wdzięcz­ność, li­tość, wspa­nia­ło­myśl­ność, za­mi­ło­wa­nie wszyst­kie­go, co jest pięk­nem i tyle in­nych. Jed­nem z uczuć naj­mil­szych, naj­sku­tecz­niej do wy­kształ­ce­nia na­sze­go słu­żą­cych, jest przy­jaźń bra­ta dla sio­stry. W ogól­no­ści mnie­mam, że przy­jaźń mię­dzy dwie­ma oso­ba­mi płci róż­nej praw­dziw­szą, trwal­szą i ko­rzyst­niej­szą dla du­szy bywa, jak mię­dzy męż­czy­zną i męż­czy­zną, ko­bie­tą a ko­bie­tą. W związ­ku ta­ko­wym mniej zda­rza się po­wo­dów do jej osła­bie­nia, wię­cej przy­czyn, któ­re go wzmac­nia­ją. Męż­czy­zna przy­no­si do nie­go to, cze­go czę­sto­kroć ko­bie­tom bra­ku­je, siłę, roz­są­dek, do­świad­cze­nie;

ko­bie­ta do­star­cza ła­god­no­ści, tkli­wo­ści, wdzię­ku wy­obraź­ni, a gdy tą ko­bie­tą jest sio­stra, o ileż ten zwią­zek mil­szym się sta­je, jego bo­wiem mimo róż­no­ści płci, żad­na żą­dza na­mięt­na na chwi­lę na­wet nie kazi, ża­den zmy­sło­wy urok nie przy­nę­ca do nie­go. Całe uczu­cie jest tam czy­ste i świę­te; po­wzię­ło je ser­ce w pierw­szych chwi­lach ży­cia, czas je wzmoc­nił, roz­wi­nął; sama wspól­ność przed­mio­tów przy­wią­za­nia, wspo­mnień, na­wyk­nień czy­ni ten wę­zeł droż­szym; wszyst­ko się ra­zem jed­no­czy, aby to bra­ter­skie uczu­cie sta­ło się środ­kiem do wza­jem­ne­go do­sko­na­le­nia się. Szczę­śli­wy brat, któ­ry ko­cha­jąc zna­lazł ko­cha­ją­cą sio­strę! to­bie, mój dro­gi synu, Bóg tego szczę­ścia do­zwo­lił; masz sio­strę, któ­ra, spo­dzie­wam się, bę­dzie za­wsze god­ną, przy­wią­za­nia naj­czul­sze­go. Sza­nuj ją, ko­chaj, ko­chaj­cie się wza­jem, i wa­szą przy­jaźń wza­jem­ną ob­ra­caj­cie na ko­rzyść wa­sze­go wza­jem­ne­go wy­kształ­ce­nia.

Oj­ciec mój po­dwój­nem przy­gnie­cio­ny nie­szczę­ściem, był nie­po­cie­szo­nym po stra­cie uko­cha­nej dzie­ci­ny. Pa­mię­tam, acz nie zu­peł­nie wy­raź­nie, jego łzy, jego roz­pacz i po­cie­chę, jaką znaj­do­wał w przy­jaź­ni dwóch sióstr Wro­now­skich.

Cier­pie­nie róż­ny na róż­ne umy­sły wpływ wy­wie­ra: u jed­nych bo­leść jest nie­ma, u dru­gich w wy­ja­wie­niu się ulgi szu­ka. Są na­przy­kład wiesz­cze, dla któ­rych cier­pie­nie na­tchnie­niem się sta­je. Jan Ko­cha­now­ski po stra­cie swo­jej uko­cha­nej Ur­szu­li roz­pły­nął się w łzy po­etycz­ne, wy­lał swój żal w ry­mach naj­czul­szych, któ­re i jego i dzie­ci­nę jego uwiecz­ni­ły. Oj­ciec mój stra­cił tak­że swo­ją Ur­szu­lę, w tym sa­mym wie­ku, jak tam­ta, rów­nie dro­gie zwia­stu­ją­cą na­dzie­je, rów­nie jak Ko­cha­now­ski czuł, bo­lał, a prze­cież mil­czał. Już w owym cza­sie ob­ja­wia­ła się w nim zna­ko­mi­ta zdol­ność po­etyc­ka; nic jesz­cze wpraw­dzie nie był cel­ne­go utwo­rzył, ale już oka­zy­wał ła­twość ry­mo­wa­nia, smak kształ­cą­cy się na do­sko­na­łych wzo­rach, i czu­cie głę­bo­kie. Duch jego cze­kał na ja­kieś wiel­kie wy­da­rze­nie w ży­ciu, na ja­kieś gwał­tow­ne wstrzą­śnie­nie, aby się obu­dzić i roz­wi­nąć. Dwie stra­ty naj­bo­le­śniej­sze, żony i cór­ki, były wpraw­dzie zdol­ne obu­dzić w nim na­tchnie­nie. Ale bo­leść nie mia­ła być Muzą jego. Inne uczu­cie mia­ło się stać la­ską cza­ro­dziej­ską, za któ­rej ude­rze­niem zdrój miał wy­try­snąć; tem uczu­ciem była mi­łość oj­czy­zny i en­tu­zy­azm dla wiel­kie­go bo­ha­te­ra. Trze­ba było od­ro­dze­nia oj­czy­zny i cu­dów na­po­le­oń­skich, aże­by ocu­cić i wznieść jego du­cha. Stan li­te­ra­tu­ry oj­czy­stej w owym cza­sie nie był wca­le świet­ny pod wzglę­dem sa­mo­dziel­no­ści i siły twor­czej; prze­szła ona była z okre­su na­śla­dow­nic­twa kla­sycz­ne­go wie­ku Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, w epo­kę tłó­ma­czeń, kto­kol­wiek pi­sał, prze­kła­dał ob­cych pi­sa­rzy, zwłasz­cza fran­cu­skich. Czas ten jed­nak zu­peł­nie stra­co­nym dla pi­śmien­nic­twa na­ro­do­we­go nie był, on to po­słu­żył do wy­kształ­ce­nia i wy­ro­bie­nia zu­peł­ne­go ję­zy­ka, któ­ry za cza­sów Sta­ni­sła­wow­skich nie zu­peł­nie jesz­cze po­zbył się plam daw­niej­sze­go ska­że­nia je­zu­ic­kie­go, i póź­niej­sze­go na­śla­dow­ców fran­cuz­czy­zny. Tłó­ma­cze­nia czy­stym i pięk­nym ję­zy­kiem wy­ko­na­ne, od­da­ją­ce do­kład­nie du­cha ory­gi­na­łu, nie są bez za­słu­gi, w pew­nym okre­sie li­te­ra­tu­ry; przy­kła­da­jąc się do wy­do­sko­na­le­nia mowy na­ro­do­wej, do nada­nia jej więk­szej gięt­ko­ści i roz­cią­gło­ści; one ją uzdal­nia­ją do wy­ra­ża­nia uczuć, wy­obra­żeń, któ­re może do­tąd nie zna­la­zły były jesz­cze dźwię­ków od­po­wied­nich. Pod tym wzglę­dem Lu­dwik Osiń­ski zna­ko­mi­te za­słu­gi po­ło­żył; on po­da­jąc pierw­sze pięk­ne i do­kład­ne prze­kła­dy tra­je­dyi Kor­ne­la i Wol­te­ra, uspo­so­bił mowę pol­ską do ode­zwa­nia się w spo­sób god­ny na sce­nie dra­ma­tycz­nej; on tra­gi­ko­wi pol­skie­mu, na ja­kie­go do­tąd cze­ka­my, zo­sta­wił w ję­zy­ku wy­kształ­co­nym na­rzę­dzie już wy­do­sko­na­lo­ne.

W owym cza­sie wia­do­mo­ści naj­pierw­szych w kra­ju li­te­ra­tów ogra­ni­cza­ły się na zna­jo­mo­ści do­kład­nej li­te­ra­tu­ry sta­ro­żyt­nej, fran­cu­skiej i wło­skiej. Li­te­ra­tu­ra pół­noc­na, an­giel­ska, nie­miec­ka, acz pół­noc­ne­mu na­ro­do­wi zu­peł­nie obcą była; tłó­ma­czo­no więc ła­ciń­skich pi­sa­rzy a naj­czę­ściej fran­cuz­kich. Au­tor po­ema­tu o Ogro­dach De­lii, naj­wię­cej w owym cza­sie miał wzię­to­ści, czy­ta­no chci­wie jego po­ezye, uno­szo­no się nad nie­mi, szcze­gól­niej ko­bie­ty, któ­re się uczy­ły wier­szy jego na pa­mięć i wpi­sy­wa­ły je so­bie w sztam­bu­chy.

Oj­ciec mój, do­brze uczo­ny po ła­ci­nie, prze­jął się czcią dla wiel­kich pi­sa­rzy rzym­skich; kar­mił się nimi i kształ­cił się na nich; lecz idąc za po­pę­dem ów­cze­snym, na tłó­ma­cze­niach za­czął naj­przód pió­ra swe­go i zdol­no­ści wier­szo­pi­sar­skiej pró­bo­wać. Oprócz kil­ku ulot­nych wier­szy­ków dla mat­ki mo­jej przed oże­nie­niem na­pi­sa­nych i mo­dli­twy o po­kój z roku 1800 i po­cząt­ku zie­miań­stwa, nie wy­na­la­złem żad­nych jego po­ezyi ory­gi­nal­nych z lat, któ­re rok 1809 po­prze­dzi­ły; wię­cej da­le­ko wy­szu­ka­łem tłó­ma­czo – nych ułam­ków z Ti­bul­la, Ho­ra­cy­usza, a szcze­gól­niej De­li­la. Je­że­li w tych po­cząt­ko­wych pra­cach nie ob­ja­wił się jesz­cze duch po­ety, już wszę­dzie ję­zyk jest czy­sty, po­praw­ny i uczu­cie tego, co jest pięk­nem, oka­zu­je się, zwłasz­cza w prze­kła­dach z ła­ciń­skich pi­sa­rzy, jak np. w tłó­ma­cze­niu Ody do Ba­ry­ny, gdzie cała wy­twor­ność, cały wdzięk ory­gi­na­łu szczę­śli­wie jest od­da­ny i gdzie te ostat­nie wier­sze tak zo­sta­ły prze­ło­żo­ne:

Te suis ma­tres me­tu­unt ju­ven­cis,

Te se­nes par­ci mi­se­ra­eque nu­per

Vir­gi­nes nup­tae, tua ne re­tar­det

Aura ma­ri­tos.

Trwo­żysz skąp­ca, co grosz zbie­ra;

Drży o syna czu­ła mat­ka;

Le­d­wie wczo­raj­sza mę­żat­ka

Dla cie­bie, męża po­dzie­ra.

Cho­ciaż oj­ciec mój trud­nił się prze­kła­dem nie­któ­rych ułam­ków Ti­bul­la i Ho­ra­ce­go, ża­den prze­cież z wiesz­czów rzym­skich nie prze­ma­wiał tak sil­nie do jego du­szy, jak Wir­gi­liusz. On się więc stał jego mi­strzem, jego wzo­rem ulu­bio­nym i już w owym cza­sie na­tchnął mu myśl śpie­wa­nia zie­miań­stwa pol­skie­go, któ­re­by się za­le­ca­ło na­śla­dow­nic­twem Geo­r­gi­ków rzym­skich. Na­śla­do­wa­nie bo­wiem wy­bor­nych wzo­rów było w owej epo­ce li­te­rac­kiej za­le­tą, nie wadą; a jak grze­szo­no daw­niej usil­no­ścią w śle­pem stó­so­wa­niu się do ob­ra­nych wzo­rów, tak dziś do­pusz­cza­ją, się wy­stęp­ku po­gar­dza­nia nie­mi i prze­sa­dza­ją żą­dzą czę­sto­kroć bez­wład­nej ory­gi­nal­no­ści.

Ta­kie były pierw­sze pra­ce ry­mo­twór­cze ojca mo­je­go.

Bo­leść po stra­cie uko­cha­nej żony, ulu­bio­ne­go dzie­cię­cia, nie obu­dzi­ła w nim no­we­go na­tchnie­nia, lecz na ja­kiś czas wpra­wi­ła go w otrę­twie­nie roz­pa­czy. Wi­dok je­dy­ne­go dziec­ka czte­ro­let­nie­go, któ­re mu po­zo­sta­ło, wy­pro­wa­dził go z tego sta­nu otrę­twie­nia i przy­wo­łał go do dal­szych obo­wiąz­ków ży­cia. Po­my­ślał on więc o za­pew­nie­niu mi pie­czo­ło­wi­tych sta­rań, ja­kie­mi oj­ciec choć naj­czul­szy drob­ne­go dzie­cię­cia oto­czyć nie po­tra­fi, po­my­ślał o po­wie­rze­niu mnie tej, któ­ra je­dy­nie mat­kę za­stą­pić­by mi zdo­ła­ła.

Dziad mój Alek­san­der Mos­sa­kow­ski miał trzy cór­ki: Ma­ry­an­nę, Annę i Fe­li­cyą. Fe­li­cya, z któ­rą stryj mój naj­młod­szy miał się że­nić, zga­sła w pierw­szej mło­do­ści: Anna była moją mat­ką i dwu­let­niem dzie­cię­ciem mnie od­umar­ła; Ma­ry­au­na sta­ła się mat­ką moją i tyl­ko dla mnie żyła.

W roku więc 1808 wy­brał się mój oj­ciec w po­dróż na Wo­łyń wraz ze mną, chcąc mnie od­dać w ręce ciot­ki; nie­któ­re szcze­gó­ły po­zo­sta­ły mi w pa­mię­ci, zwłasz­cza pierw­szy smu­tek, ja­kie­go do­zna­łem w pierw­szem roz­sta­niu się z ciot­ka­mi Wro­now­skie­mi. Przy­by­cie do Błu­do­wa, do domu dzia­da mo­je­go, do­brze pa­mię­tam, nie­mniej nie­któ­re miej­sca i oso­by, któ­re pod­czas po­by­tu na Wo­ły­niu zo­ba­czy­łem. Wo­łyń był wów­czas jed­ną z naj­świet­niej­szych pro­win­cyi daw­nej Pol­ski; ja­śniał on za­moż­ne­mi, pań­skie­mi do­ma­mi, w któ­rych wro­dzo­na go­ścin­ność pol­ska i upodo­ba­nie w hucz­nych za­ba­wach za­wsze na roz­cież drzwi otwie­ra­ły.

Po ostat­nim roz­bio­rze Pol­ski, zna­ko­mit­si pa­no­wie, po­rzu­ciw­szy sto­li­cę, osie­dli w swo­ich miesz­ka­niach wiej­skich, do któ­rych zgiełk i prze­pych mia­sta prze­nie­śli. W żad­nej czę­ści daw­nej Pol­ski nie znaj­do­wa­ło się tyle świet­nych do­mów, co na Wo­ły­niu. W Lu­bel­skiem Pu­ła­wy były ów­cze­sną sto­li­cą do­bre­go sma­ku, oświa­ty, ro­zu­mu, uczuć na­ro­do­wych, wszyst­kie­go, co jest wznio­słem i szla­chet­nem. In­nym ro­dza­jem świet­no­ści od­zna­czał się Wo­łyń: pod wzglę­dem umy­sło­wym, pod wzglę­dem oświa­ty na­ro­do­wej stał on bar­dzo niz­ko, z wy­jąt­kiem Krze­mień­ca, któ­ry był dzie­łem Ta­de­usza Czac­kie­go. Za to domy zna­ko­mit­sze wo­łyń­skie od­zna­cza­ły się wspa­nia­łą go­ścin­no­ścią, we­so­ło­ścią uczt i zgro­ma­dzeń, wy­twor­ną ele­gan­cyą z za­gra­ni­cy przy­nie­sio­ną, znacz­ną licz­bą pięk­nych i mło­dych ko­biet, i ocho­czą do za­baw mło­dzie­żą.

Pierw­sze mię­dzy nie­mi trzy­mał miej­sce Mię­dzy­rzycz, miesz­ka­nie cho­rą­że­go Stec­kie­go, jed­ne­go z naj­więk­szych wo­łyń­skich bo­ga­czy, któ­ry nie odzie­dzi­czyw­szy znacz­ne­go ma­jąt­ku, szczę­ściem, prze­my­słem, oszczęd­no­ścią w po­cząt­ku do­rob­ku, po­myśl­nem kup­nem dóbr, do­szedł do dwu­dzie­sto­kil­ko-mi­lio­no­we­go mie­nia. Wzmógł się on naj­przód przez oże­nie­nie się z Ma­ła­chow­ską, z któ­rej miał dwóch sy­nów: Ka­ro­la, ojca księż­ny Mi­cha­ło­wej Ra­dzi­wił­ło­wej – i Jó­ze­fa, któ­ry oże­nił się z Wil­żan­ką, i przez kil­ka­na­ście lat, miesz­kał w By­cha­wie w Lu­bel­skiem, w są­siedz­twie Pio­tro­wie. W domu pp. Jó­ze­fow­stwa Stec­kich mat­ka moja czę­sto prze­by­wa­ła; tam mój oj­ciec ją po­znał, po­ko­chał i wza­jem­ne­go przy­wią­za­nia przy­rze­cze­nie otrzy­mał. Ztąd mię­dzy do­mem Stec­kich a ro­dzi­ną na­szą stó­sun­ki przy­jaź­ni za­wią­za­ły się. Cho­rą­ży Stec­ki po śmier­ci pierw­szej żony, już w wie­ku po­de­szłym za­warł po­wtó­re ślu­by z Teo­do­rą Wa­lew­ską, cór­ką naj­star­szą wo­je­wo­dy sie­radz­kie­go, któ­ra po­źniej po­szła za ks. Ja­bło­now­skie­go. Z kil­ku­na­sto­let­nie­go po­ży­cia z mę­żem po­zo­sta­ło dwóch sy­nów: ksią­żę An­to­ni, wmię­sza­ny póź­niej w spi­sek roku 1826 i ksią­żę Sta­ni­sław, dziel­ny ar­ty­le­rzy­sta w roku 1830. Z Stec­kim zaś mia­ła jed­nę tyl­ko cór­kę Do­ro­tę, wy­da­ną za ks. Jó­ze­fa Lu­bo­mir­skie­go. W roku 1808, gdy mnie dziec­kiem przy­wie­zio­no na Wo­łyń, księż­na Sta­ni­sła­wo­wa miesz­ka­ła w Tu­czy­nie.

Mię­dzy­rzycz był jed­nym z naj­hucz­niej­szych i naj­za­moż­niej­szych do­mów, sław­ną utrzy­my­wał pan cho­rą­ży or­kie­strę, ze trzy­dzie­stu mu­zy­kan­tów zło­żo­ną, sław­ne wy­pra­wiał po­lo­wa­nia, ze set­ne­mi sfo­ra­mi oga­rów, z licz­nem my­śli­stwem, z sie­cia­mi i mu­zy­ką, hucz­ne da­wał bale na dzień swo­ich imie­nin, lub imie­nin cór­ki lub któ­rej z sy­no­wych, sław­ne miał sta­do i staj­nią, z któ­rej ko­nie, sam to pa­mię­tam, przy dźwię­ku mu­zy­ki prze­pro­wa­dza­no po dzie­dziń­cu, a one niby w takt pod­no­si­ły nogi i po­stę­po­wa­ły, a sta­ry cho­rą­ży wy­obra­żał so­bie, że tań­cu­ją, i cie­szył się i po­wta­rzał po ma­zur­sku wy­ma­wia­jąc: Pa­nie Boże tedy te (ta­kie było jego przy­sło­wie) nikt nie­ma koni, coby tak tań­co­wa­ły.

Dru­gim do­mem, gdzie czę­ste za­ba­wy licz­nych zgro­ma­dza­ły go­ści, był Tu­czyn, wła­sność Mi­cha­ła Wa­lew­skie­go, wo­je­wo­dy sie­radz­kie­go, któ­ry przez uczest­nic­two w Tar­go­wic­kiej zdra­dzie, rzu­cił nie­za­tar­tą pla­mę na imię swo­je. Wo­je­wo­da Wa­lew­ski nie po­sia­dał tak zna­ko­mi­te­go ma­jąt­ku, aby mógł wspa­nia­ło­ścią ży­cia, in­nym bo­ga­czom wo­łyń­skim wy­rów­nać, bez nad­we­rę­że­nia swe­go mie­nia; prze­cież wy­sta­wił pięk­ny pa­łac ze wspa­nia­łą okrą­głą salą o mar­mu­ro­wych ko­lum­nach, pro­wa­dził ży­cie wy­staw­ne, świet­no­ścią uczt ścią­gał do domu swe­go całe zna­ko­mit­sze to­wa­rzy­stwo wo­łyń­skie, a to wszyst­ko przez ra­chu­bę. Gdy mu je­den z przy­ja­ciół uwa­gę czy­nił, iż pa­łac, któ­ry bu­do­wał, sta­nie się cię­ża­rem nie­od­po­wied­nim ma­jąt­ko­wi, – "Przy­da on się, przy­da", od­po­wia­dał wo­je­wo­da, – i przy­dał się w isto­cie do świet­ne­go a przy­najm­niej do bo­ga­te­go po­sta­no­wie­nia jego trzech có­rek. Pierw­szą bo­wiem wy­dał za Stec­kie­go, dru­gą Te­re­sę za Bie­rzyń­skie­go, wła­ści­cie­la ob­szer­nych na Ukra­inie wło­ści, trze­cią Ka­ro­li­nę za Alek­san­dra Chod­kie­wi­cza, ostat­nie­go dzie­dzi­ca imie­nia i ma­jąt­ku rodu Chod­kie­wi­czow­skie­go.

Inne zna­ko­mit­sze domy wo­łyń­skie były Sła­wu­ta księ­cia San­gusz­ki, wo­je­wo­dy wo­łyń­skie­go, An­to­nin syna jego księ­cia Eu­sta­che­go, oże­nio­ne­go z księż­nicz­ką Kle­men­ty­ną Czar­to­ry­ską, Ko­rzec księ­cia stol­ni­ka Czar­to­ry­skie­go, męża zna­ko­mi­te­go pra­wo­ścią i oświa­tą, Ostróg i Za­sław ks. Ja­bło­now­skie­go i ks. San­gusz­ki, Mi­zocz je­ne­ral­stwa Kar­wic­kich, któ­rych dom od­zna­czał się wy­twor­no­ścią i zbyt­kiem. Tej świet­nej po­sta­ci Wo­ły­nia nie­któ­re tyl­ko rysy w pa­mię­ci za­cho­wa­łem; i tak pa­mię­tam do­brze pierw­szą byt­ność w Mię­dzy­rzy­cu i łzy dzie­cin­ne­go upo­ru i ka­pry­su, któ­re przy wy­jeź­dzie wy­la­łem. W gar­de­ro­bie mo­jej, czte­ro­let­nie­go chłop­czy­ka, znaj­do­wał się ja­kiś fra­czek su­kien­ny, któ­ry mi oj­ciec spra­wił, do­ga­dza­jąc go­rą­ce­mu ży­cze­niu swe­go je­dy­na­ka. Frak ten, w któ­rym wy­glą­dać mu­sia­łem na­kształ mał­pecz­ki i któ­ry mu­siał być po­rząd­nie śmiesz­ny, był przed­mio­tem mego szcze­gól­niej­sze­go upodo­ba­nia: uwa­ża­łem go jako ubiór świą­tecz­ny, ga­lo­wy. Mat­ka moja, wów­czas tyl­ko jesz­cze ciot­ka, czu­jąc całą śmiesz­ność fra­ka na ma­łym chłop­czy­ku, skon­fi­sko­wa­ła go w mo­jej gar­de­ro­bie. Gdy przy­szło do wy­jaz­du do Mię­dzy­rzy­ca, z całą za­cię­to­ścią woli po­psu­te­go nie­co je­dy­na­ka za­żą­da­łem fla­ka, fla­ka i fla­ka. Gdy mi go sta­now­czo od­mó­wio­no, roz­pła­ka­łem się, wpa­dłem w gniew, w upór; i wo­ła­łem cią­gle fla­ka. Już mia­łem w domu po­zo­stać, gdy prze­cież upa­mię­ta­łem się i bez fla­ka da­łem się za­wieźć.

W Mię­dzy­rzy­cu przy­po­mi­nam so­bie hucz­ną mu­zy­kę, wiel­ką licz­bę go­ści i cho­rą­że­go Stec­kie­go w pol­skim stro­ju z gę­ste­mi bia­łe­mi, na­strzę­pio­ne­mi brwia­mi. Przy­po­mi­nam so­bie tak­że za­szczyt, któ­ry mnie tam spo­tkał. Twier­dzą ci, co mnie dzie­cię­ciem zna­li, że by­łem bar­dzo bia­ły, bar­dzo ru­mia­ny, a na­wet jak dzie­cię bar­dzo ład­ny, co mi się dziś bar­dzo śmiesz­nem i nie­po­dob­nem do praw­dy zda­je. Rzecz dziw­na, czło­wiek pa­mię­ta in­nych ta­ki­mi, jak ich za­znał w dzie­cię­cym lub w mło­dzień­czym wie­ku; sie­bie ta­kie­go, ja­kim był daw­niej, za­pa­mię­tać do­kład­nie nie może a to za­pew­ne z tej przy­czy­ny, że cią­gle bę­dąc z sobą i cią­gle się zmie­nia­jąc, nie zdo­ła ob­jąć pa­mię­cią wszyst­kich tych zmian stop­nio­wych, z któ­rych jed­na dru­gą za­cie­ra, i prze­to wy­raź­ne­go ob­ra­zu twe­go z żad­nej chwi­li ży­cia za­trzy­mać w my­śli nie zdo­ła. To za­cie­ra­nie się w pa­mię­ci wła­sne­go wi­ze­run­ku jest może do­bro­dziej­stwem na­tu­ry, zwłasz­cza dla ko­biet. Co bądź, jak inni tak i ja sie­bie dzie­cię­ciem nie pa­mię­tam, nie pa­mię­tam, kie­dy by­łem bia­ły, ru­mia­ny, ład­ny; przy­po­mi­nam so­bie tyl­ko, że sta­wia­no mnie na sto­le obok pięt­na­sto­let­niej, pięk­nej i świe­żej jak pą­czek róży księż­nicz­ki Te­re­sy Lu­bo­mir­skiej, wy­da­nej wkrót­ce po­tem za księ­cia Mak­sy­mi­lia­na Ja­bło­now­skie­go, aże­by po­rów­nać świe­żość dzie­cię­cia z świe­żo­ścią dzie­wi­cy.

Oj­ciec mój, po­wo­ła­ny in­te­re­sa­mi i po­trze­bą po­sta­ra­nia się o przy­spie­sze­nie dys­pen­sy ślub­nej, zo­sta­wiw­szy mnie w Błu­do­wie w ręku ciot­ki, wy­je­chał w Lu­bel­skie, a w tem nad­szedł pa­mięt­ny rok 1809 a z nim nowe cuda Na­po­le­ona, świet­ne i chlub­ne księ­cia Jó­ze­fa Po­nia­tow­skie­go opa­no­wa­nie Ga­li­cyi, wy­zwo­le­nie jej z pod mocy au­stry­ac­kiej, po­wo­ła­nie do ży­cia na­ro­do­we­go tej czę­ści Pol­ski, utwo­rze­nie w Lu­bli­nie rzą­du cen­tral­ne­go Ga­li­cyi za­chod­niej. Wódz na­czel­ny woj­ska pol­skie­go ksią­żę Po­nia­tow­ski, za­jąw­szy daw­ne wo­je­wódz­two lu­bel­skie i po­su­nąw­szy się aż do Lwo­wa, po­le­cił utwo­rze­nie rzą­du tym­cza­so­we­go, na któ­re­go cze­le po­sta­wił or­dy­na­ta hr. Za­moy­skie­go; do skła­du jego na­le­że­li zna­ko­mi­ci oby­wa­te­le z Ga­li­cyi wschod­niej, jako to Dzierz­kow­ski, Fre­dro, Orze­chow­ski i inni. Rząd cen­tral­ny na pre­ze­sa cyr­ku­łu lu­bel­skie­go po­wo­łał Jo­achi­ma Owidz­kie­go, przy­ja­cie­la ojca mo­je­go, wła­ści­cie­la Ja­błon­ny, są­sia­da bli­skie­go Pio­tro­wie; wice pre­ze­sem te­goż rzą­du cyr­ku­lar­ne­go mia­no­wał ojca mo­je­go. Tu się więc po­czę­ło jego ży­cie pu­blicz­ne, za­wsze czy­ste i nie­ska­żo­ne, jego za­słu­gi po­ło­żo­ne w kra­jo­wej służ­bie za­wsze gor­li­wej, za­wsze od­zna­cza­ją­cej się zna­ko­mi­te­mi zdol­no­ścia­mi. W chwi­li tak sta­now­czej dla kra­ju, w któ­rej każ­dy oby­wa­tel pra­wy nieść był wie­nien na ofia­rę wszyst­ko, co ofia­ro­wać był w sta­nie, czy krew swo­ją, w za­wo­dzie woj­sko­wym, czy ma­ją­tek swój, czy swe zdol­no­ści umy­sło­we, uchy­lić się od po­sług pu­blicz­nych nikt nie mógł i nikt nie chciał; oj­ciec więc mój przy­jął ofia­ro­wa­ny mu urząd, lecz uzy­skaw­szy chwi­lo­we uwol­nie­nie od nie­go, po­spie­szył na Wo­łyń, aże­by za­miar po­wtór­ne­go oże­nie­nia do skut­ku przy­wieść i wkrót­ce po­tem wraz z żoną i je­dy­nym sy­nem wró­cić do kra­ju.

Ślub ojca mo­je­go od­był się w Błu­do­wie w domu dzia­da mego dnia… roku 1809. Pa­mię­tam do­brze oł­tarz, w po­ko­ju ja­dal­nym urzą­dzo­ny, pa­mię­tam obiad go­do­wy; pa­mię­tam, że od dnia tego ciot­kę moją mat­ką na­zy­wa­łem. Mat­ką ona sta­ła się sie­ro­ty, dzie­cię­cia, pie­lę­gnu­jąc je, wy­cho­wu­jąc, kształ­cąc. Mat­ką była mło­dzień­ca, ota­cza­jąc go tro­skli­wo­ścią swej mi­ło­ści, umac­nia­jąc go w do­brem, chro­niąc od złe­go radą i prze­stro­gą. Mat­ką ona jest doj­rza­łe­go i już sta­rze­ją­ce­go się czło­wie­ka, a wa­szą Sta­siu, i Ma­ry­niu, praw­dzi­wą bab­ką, ko­cha­jąc was, piesz­cząc i do­ga­dza­jąc w tem wszyst­kiem, co wam nie­mo­że być szko­dli­wem.

Je­stem zda­nia tego, iż rzad­ko kto po­wi­nien po­wtór­ne za­wie­rać ślu­by mał­żeń­skie. Je­że­li poj­mu­je­my całą świę­tość mał­żeń­stwa, je­że­li za­pa­tru­je­my się na nie ze wzglę­du uczu­cio­we­go, je­że­li uzna­je­my, że mał­żeń­stwo nie tyl­ko jest sa­kra­men­tem w obec re­li­gii ale nad­to sa­kra­men­tem dla du­szy na­szej, py­tam, jak moż­na je po­wta­rzać? jak moż­na ko­chać całą du­szą dru­gą isto­tę, kie­dy się jed­nę już ko­cha­ło? Bóg rzekł: "będą dwo­je w jed­nem cie­le." Na pierw­szy rzut oka moż­na­by mnie­mać, że tem sło­wem uświę­cił tyl­ko Stwór­ca zwią­zek ma­te­ry­al­ny męż­czy­zny i ko­bie­ty, że, gdy­by wza­jem­ną, nie­ogra­ni­czo­ną mi­łość wy­ra­zić chciał, był­by rzekł: będą, we dwóch cia­łach jed­ną du­szą! Lecz du­sza każ­da ma tak sil­ną i wła­ści­wą so­bie oso­bi­stość, że­się mo­żez dru­gą du­szą po­łą­czyć, zlać się z nią nie może, nie może rze­stać być samą sobą. "Będą więc dwo­je w jed­nem cie­le," po­wie­dział Stwór­ca – to jest w każ­dem z tych dwóch ciał bę­dzie ich dwo­je, bę­dzie dusz dwie, – i za­iste do­bit­niej nie moż­na było wy­ra­zić tej wza­jem­nej mi­ło­ści, tego wza­jem­ne­go po­łą­cze­nia wszyst­kich uczuć, ja­kie­by po­win­no być mał­żeń­stwa dzie­łem. Je­że­li więc raz już była we mnie dru­ga du­sza, po­win­na tam na za­wsze po­zo­stać; ma­myż, po­wtór­ny za­wie­ra­jąc zwią­zek, wy­gnać ją, – aby miej­sce dla dru­giej uprząt­nąć? Lecz z niż­sze­go na­wet za­pa­tru­jąc się sta­no­wi­ska, py­tam, po co po­wtór­nie się że­nić? – Mał­żeń­stwo jest grą ha­zar­do­wą. Wy­gra­łeś w nią – po cóż masz grać da­lej; prze­gra­łeś – czy nie pa­mię­tasz na prze­stro­gę ojca, za­ka­zu­ją­ce­go się od­gry­wać? Był­żeś szczę­śliw­szym raz, – to nie spo­dzie­waj się być dru­gi raz szczę­śli­wym, toć pa­mię­taj, że dru­ga żona za­wsze stra­ci na po­rów­na­niu z pierw­szą. By­łeś nie­szczę­śli­wym, – po­cóż się na nowe nie­szczę­ście na­ra­żać, na­byw­szy raz smut­ne­go do­świad­cze­nia. Masz z pierw­sze­go mał­żeń­stwa dzie­ci, to masz już cel ży­cia, to masz już szczę­ście, – da­jąc zaś im dru­gą mat­kę pod po­zo­rem, że im chcesz dać opie­kun­kę i mi­strzy­nią, zką­dże wiesz, że im nie dasz ma­co­chy? Nie masz dzie­ci, to nie masz na­wet tego po­zor­ne­go obo­wiąz­ku że­nie­nia się, jaki na swo­ją obro­nę zwy­kle wdow­cy przy­wo­łu­ją; a czyż mał­żeń­stwo jest je­dy­nym ce­lem ży­cia męż­czy­zny, czyż nie­ma czem in­nem go za­peł­nić? Czy też kto nie jest mał­żon­kiem, już nie może być oby­wa­te­lem, pra­cow­ni­kiem u jed­ne­go z licz­nych warsz­ta­tów tego świa­ta? Czyż nie może być czło­wie­kiem? Wie­le i wie­le in­nych mógł­bym przy­to­czyć wzglę­dów na po­par­cie mego zda­nia, po­tę­pia­ją­ce­go w ogól­no­ści po­wtó­rzo­ne mał­żeń­skie ślu­by; nie taję jed­nak­że, że, wy­stę­pu­jąc z tem pra­wi­dłem, przy­pusz­czam licz­ne wy­łą­cze­nia. Są wy­pad­ki, w któ­rych po­wtór­ne oże­nie­nie, nie tyl­ko daje się uspra­wie­dli­wić, ale na­wet sta­je się obo­wiąz­kiem. Jed­nym z tych wy­pad­ków jest ta oko­licz­ność, kie­dy się ma nie­wąt­pli­wą pew­ność, iż drob­ne­mu dzie­cię­ciu da się dru­gą mat­kę. Pew­ność ta jest naj­mniej za­wod­ną, gdy ta dru­ga żona sły­szy głos krwi w sie­ro­cie, wo­ła­ją­cy o opie­kę i piesz­czo­tę, gdy ta dru­ga żona jest sio­strą, pierw­szej. Taką pew­ność miał oj­ciec mój, łą­cząc się z star­szą sio­strą pierw­szej żony, i ta pew­ność go nie­omy­li­ła. Po ślu­bie ro­dzi­ce moi za­ba­wi­li jesz­cze czas ja­kiś na Wo­ły­niu; pa­mię­tam przed wy­jaz­dem świet­ne w Mię­dzy­rzy­cu we­se­le cór­ki je­dy­nacz­ki cho­rą­że­go Stec­kie­go, pan­ny Do­ro­ty, z księ­ciem Jó­ze­fem Lu­bo­mir­skim, bra­tem pięk­nej księż­nicz­ki Te­re­sy, sy­nem księ­cia Mi­cha­ła, uro­dzo­nym z Ra­czyń­skiej; przy­po­mi­nam so­bie hucz­ny bal, świet­ny fa­jer­werk i wspa­nia­ły ogon u suk­ni pan­ny mło­dej, któ­ry nio­sły dwie sio­stry cio­tecz­ne księż­ny Do­ro­ty, ośmio­let­nia Zo­sia Chod­kie­wi­czów­na, już wten­czas ślicz­na z wło­sa­mi zło­ci­ste­mi, i Mi­cha­li­na Bu­rzyń­ska. Pa­mię­tam pierw­szą dzie­cin­ną, zna­jo­mość za­bra­ną z Al­ber­tem Po­toc­kim, któ­ra wśród mło­dzień­cze­go wie­ku za­mie­ni­ła się w przy­jaźń.

Nie za­po­mnia­łem na­ko­niec, iż z mat­ką moją prze­by­wa­łem nie raz w Tu­czy­nie u księż­nej Sta­ni­sła­wo­wej Ja­bło­now­skiej, któ­ra tam osob­ny, mały do­mek zaj­mo­wa­ła. Księż­na Sta­ni­sła­wo­wa wy­bie­ra­ła się wten­czas do Pa­ry­ża na dłuż­szy po­byt; oj­ciec mój z tego po­wo­du na­pi­sał do niej wiersz, któ­rej się za­le­ca Ho­ra­cy­uszow­ską wy­kwint­no­ścią i w któ­rym znaj­du­je się bar­dzo zręcz­ne i po­chleb­ne po­rów­na­nie. Po­eta do­my­śla­jąc się po­wo­dów wy­jaz­du do Pa­ry­ża mówi:

Je­że­li wol­no do­cie­kać po­wo­dów,

Wi­dzę je wpo­śród świet­nej Fran­ków chwa­ły,

Już i my w licz­bę idzie­my na­ro­dów

Któ­re im ozdób od­stą­pić mu­sia­ły.

We­nus Flo­renc­ka zdo­by­czą zbyt dro­gą,

Po­szła – po­mię­dzy wło­skie­mi za­bo­ry;

Ich stra­ty z na­szą rów­nać się nie mogą,

One po­są­gi – a my tra­cim wzo­ry.

Nie raz jesz­cze będę miał spo­sob­ność wspo­mnie­nia o księż­nie Sta­ni­sła­wo­wej a za­wsze z wdzięcz­no­ścią, bo i ro­dzi­com moim nio­sła szcze­rą przy­jaźń i dla mnie w moim mło­dzień­czym wie­ku szcze­gól­niej ła­ska­wą była. Po­rzu­ciw­szy Wo­łyń w je­sie­ni, przy­by­li­śmy dó Lu­bli­na, gdzie oj­ciec mój roz­po­czął swo­je urzę­do­wa­nie.ROZ­DZIAŁ II.

Rok nowy, rok środ­ko­wy stu­le­cia dzie­więt­na­ste­go za­czy­na się dzi­siaj. Prze­szły był ro­kiem za­wo­dów, oszu­ka­nych na­dziei, utra­co­nych ma­rzeń, gwiazd za­ga­słych, nie­jed­nej chwa­ły upa­dłej. W roku za­prze­szłym i prze­szłym wszel­ka wia­ra osła­bła, wszel­ka na­dzie­ja, któ­ra za­bły­sła, zga­sła, wszel­ka ra­chu­ba za­wio­dła. Kto­kol­wiek świet­nie za­czął, nędz­nie skoń­czył. Kto­kol­wiek się wzniósł – upadł, tak lu­dzie jak na­ro­dy. Fran­cya ogła­sza w lu­tym r. 1848 wy­zwo­le­nie swo­je i ro­dza­ju ludz­kie­go, gło­si wol­ność, rów­ność i bra­ter­stwo, obu­dza wszyst­kie na­ro­do­wo­ści i wszyst­kie na­dzie­je lu­dów i wpa­da w nie­moc, w śmiesz­ność rze­czy­po­spo­li­tej bo­na­par­ty­stow­skiej. Wło­chy po­wsta­ją, zwy­cię­ża­ją, od­rzu­ca­ją wszel­ką obcą po­moc, wszyst­ko same zro­bią, wszyst­kie­go same przez się do­ka­żą i same przez się tyle do­ka­zu­ją, że tra­cą już uzy­ska­ne swo­bo­dy i wra­ca­ją pod jarz­mo au­stry­ac­kie. Wie­deń prze­ści­ga inne sto­li­ce w cu­dach re­wo­lu­cyj­nych, sta­wia czo­ło śle­po po­słusz­nym woj­skom ce­sar­skim i z wy­wal­czo­ne­go już rzą­du kon­sty­tu­cyj­ne­go prze­cho­dzi pod stan ubie­że­nia i pod kar­ność rzą­du woj­sko­we­go. Wę­gry po­wsta­ją, oczysz­cza­ją kraj swój z wojsk au­stry­ac­kich, za­dzi­wia­ją bo­ha­ter­stwem i zwy­ciez­twa­mi i koń­czą świet­ną epo­pe­ję ha­nieb­ną far­są pod Vi­la­gos. Spra­wę Pol­ski łą­czą jej mnie­ma­ni przy­wódz­cy z wszyst­kie­mi w Eu­ro­pie re­wo­lu­cy­ami i chcą ją zba­wić to przez Fran­cyą, to przez Wie­deń, to przez Wę­gry, to na­ko­niec przez Sy­cy­lią i W. Ks. Ba­deń­skie; rzu­ca­ją więc na nią śmiesz­ność, wtrą­ca­ją świę­tą spra­wę w ot­chłań za­po­mnie­nia i obo­jęt­no­ści po­wszech­nej, tak że obro­ny nie­do­bit­kom jej sama tyl­ko jesz­cze Tur­cya uży­cza. Na­ko­niec Niem­cy, pro­wa­dzo­ne przez uczniów He­gla, gło­szą swo­bo­dę i jed­ność wiel­kiej oj­czy­zny, jed­ność prze­mie­nia się w pół jed­no­ści, w ćwierć jed­no­ści, w ósmą część jed­no­ści; lecz obu­dza się żar­łocz­ność ger­mań­ska; nie mo­gąc w ca­łość ze­brać tego, co ich, po­źreć chcą to, co nie ich, i w ca­łym tym ru­chu cięż­kim i nie­zgrab­nym ob­ja­wia­ją tyl­ko swo­ją nie­do­łęż­ność uczo­ną i ape­tyt nie­zmier­ny. Gdy od na­ro­dów przej­dzie­my do lu­dzi, któ­rzy się wznie­śli i za­bły­snę­li, cóż uj­rzy­my? Ten, któ­re­go oto­czy­ła cześć i uwiel­bie­nie świa­ta, ten, któ­ry z naj­wznio­ślej­szej i za­po­biedz wszel­kie­mu prze­ciw­ne­mu dzia­ła­niu stron­nic­twa kró­lew­skie­go, wy­stą­pił do wal­ki z si­ła­mi, któ­re­by je nie­wąt­pli­wem uczy­ni­ły. Roz­ka­zał więc z licz­nych dóbr swo­ich, z klu­czów pu­ław­skie­go, mię­dzy­rzyc­kie­go, wło­daw­skie­go wy­słać parę ty­się­cy pod­wód i nie­mi do 3000 szlach­ty za­go­no­wej pod­la­skiej spro­wa­dził do Lu­bli­na.

Pa­mię­ta mój oj­ciec nad By­strzy­cą, pod mia­stem za­to­czo­ne obo­zy szla­chec­kie, roz­pa­lo­ne ogni­ska, roz­wo­żo­ne becz­ki mio­du, piwa, go­rzał­ki i wina, na ogni­skach pie­czą­ce się woły, ba­ra­ny, cie­lę­ta. Pa­mię­ta ruch, wrza­wę, zgiełk, kłót­nie, bój­ki tej nie­sfor­nej, gru­bej i nie­okrze­sa­nej szlach­ty, lecz wśród któ­rej każ­dy szlach­cic na za­gro­dzie był rów­ny wo­je­wo­dzie a więc rów­ny i temu moż­ne­mu panu, któ­ry ją tam spro­wa­dził i po­dług woli nią, kie­ro­wał. Ten ob­raz ma­low­ni­czy, pe­łen ży­cia i wła­ści­wej so­bie po­ezyi, głę­bo­ko utkwił w mło­dzień­czym umy­śle mego ojca. Nie ustę­po­wał on ani ży­wo­ścią, farb, ani ory­gi­nal­no­ścią sław­nym hu­sting­som an­giel­skim, a kto go za­cho­wał w pa­mię­ci, może so­bie po­wie­dzieć, że jesz­cze za­pa­mię­tał naj­ja­śniej­szą Rzecz­po­spo­li­tą pol­ską. Noc przed­sej­mi­ko­wa prze­szła spo­koj­nie, lecz na dru­gi dzień ta obo­zu­ją­ca szlach­ta roz­po­ezę­ła uży­cie wy­bor­czych pre­ro­ga­tyw do na­pa­ści na domy miej­skie i ra­bun­ku skle­pów; w jed­nej chwi­li wszyst­kie drzwi, okien­ni­ce wmie­ście po­za­my­ka­ły się, po­wstał zgiełk, za­mię­sza­nie; wy­bi­ja­no drzwi, tłu­czo­no okna; le­d­wie uka­za­nie się, proś­by, za­klę­cia znacz­niej­szych oby­wa­te­li zdo­ła­ły wstrzy­mać ten tłum ro­hu­ka­ny i zbyt ufny w god­ność szla­chet­ne­go klej­no­tu. Nie po­trze­bu­ję do­dać, że ksią­że Adam Czar­to­ry­ski jed­nym okrzy­kiem kil­ku ty­się­cy gło­sów zo­stał po­słem ob­ra­ny a wraz z nim Sta­ni­sław Po­toc­ki, Eu­sta­chy San­gusz­ko, Dłu­ski i Wy­bra­now­ski.

Dru­gi wy­pa­dek sej­mi­ko­wy nie mniej utkwił w pa­mię­ci mego ojca. Dziad mój An­drzej Koź­mian, sę­dzia ziem­ski lu­bel­ski, lecz któ­ry nig­dy nie był kasz­te­la­nem lu­bel­skim, któ­rą to god­no­ścią myl­nie go So­pli­ca za­szczy­cił, z urzę­du i z wzię­to­ści swo­jej' jako zna­ko­mi­ty praw­nik, z pra­wo­ści i za­sług w wo­je­wódz­twie swo­jem po­ło­żo­nych, miał wie­lu przy­ja­ciół i stron­ni­ków, któ­rych pod­czas sej­mi­ków mu­siał ugasz­czać. Na jed­nej z ta­kich uczt sej­mi­ko­wych znaj­do­wa­li się i mło­dzi sy­no­wie go­spo­da­rza, ubra­ni w źu­pa­ny i kon­tu­sze.

Po uczcie oj­ciec mój, prze­braw­szy się, wziął na sie­bie cza­ma­rę z świe­cą­ce­mi me­ta­lo­we­mi gu­zi­ka­mi, i gdy się w niej już pod­ocho­co­nym i na uli­cę ze­szłym go­ściom uka­zał, owe zło­ci­ste guzy tak im przy­pa­dły do sma­ku, iż, chcąc je po­obrzy­nać, za­czę­li mło­de­go chłop­ca go­nić po uli­cy, po scho­dach, po ko­ry­ta­rzach, wo­ła­jąc. "łap, łap, po­obrzy­naj gu­zi­ki." Oj­ciec mój w tem nie­bez­pie­czeń­stwie i gu­zi­ków i oso­by swo­jej za­czął ucie­kać i schro­nił się pod stry­chem, gdzie go chci­wość bra­ci szlach­ty by­ła­by do­gna­ła i wy­szu­ka­ła, gdy­by mój dziad, wy­bie­gł­szy z po­ko­ju swe­go, nie był wstrzy­mał ich za­pę­du, przy­po­mi­na­jąc im:" że, to jego syna go­niąc, jemu znie­wa­gę wy­rzą­dza­ją."
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: