Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wspomnienia niebieskiego mundurka - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wspomnienia niebieskiego mundurka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 359 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AU­TO­RA

Naj­więk­szą dla pi­szą­ce­go po­cie­chą, a czę­sto­kroć i je­dy­ną za pra­cę na­gro­dą, jest prze­świad­cze­nie, że jego książ­ka zdo­by­ła so­bie życz­li­wość czy­tel­ni­ków i w ser­cach ich przy­ja­zne zbu­dzi­ła echo.

Tej po­cie­chy do­świad­cza i tą na­gro­dą szczy­ci się au­tor Wspo­mnień nie­bie­skie­go mun­dur­ka , przy­go­to­wu­jąc do dru­ku trze­cie swej pra­cy wy­da­nie.

Ra­dość naj­więk­szą spra­wia mu myśl, że oto dzię­ki ser­decz­nej nici na­wią­za­nej po­mię­dzy au­to­rem a czy­tel­ni­ka­mi za­tar­ła się – przy­najm­niej ide­owo – róż­ni­ca dzie­lą­ca mło­dzież dzi­siej­szą od tam­tej, któ­ra żyła, ślę­cza­ła nad książ­ka­mi, swa­wo­li­ła i pierw­szych trosk o przy­szłość swą do­świad­cza­ła przed laty kil­ku­dzie­się­ciu.

Gdy Wspo­mnie­nia uka­za­ły się po raz pierw­szy, mło­de po­ko­le­nie uczą­cych się przy­gnia­ta­ła jesz­cze gro­za tyl­ko co mi­nio­nej epo­ki Apuch­ti­now­skiej. Mimo że ci­sną­ca nas wszyst­kich ob­ręcz już się wów­czas co­kol­wiek roz­luź­ni­ła, nie moż­na jesz­cze było z zu­peł­ną swo­bo­dą kształ­cić się, mó­wić, my­śleć, a co naj­waż­niej­sze: po­stę­po­wać po pol­sku.

Książ­kę przy­ję­to życz­li­wie, jako echo dni mi­nio­nych i jako zwia­stu­na dni spo­dzie­wa­nych. Mło­dzież do­wia­dy­wa­ła się z niej, jak to szko­ła pol­ska wy­glą­da­ła, gdy Hur­ków, Hur­ko­wych i Apuch­ti­nów jesz­cze nie było; two­rzy­ła też so­bie na jej pod­sta­wie ob­raz ju­tra, w któ­rym tej znie­na­wi­dzo­nej zgrai ru­sy­fi­ka­cyj­nej już nie bę­dzie.

Nie­bo nad Pol­ską ró­żo­wia­ło – jed­nak dzień wy­glą­da­ny dłu­go się nie uka­zy­wał bu­dząc w ser­cach i umy­słach drę­czą­cy nie­po­kój. I by­wa­ły chwi­le, gdy w du­sze pa­dał lęk, że może wscho­du słoń­ca nie do­cze­ka­my…

W in­nych wa­run­kach uka­zu­je się ni­niej­sze Wspo­mnień nie­bie­skie­go mun­dur­ka wy­da­nie. Zo­rza wol­no­ści roz­po­star­ła się sze­ro­ko nad na­szy­mi gło­wa­mi – wy­bu­chu sło­necz­ne­go bla­sku spo­dzie­wa­my się lada dzień, lada chwi­la…

Być może, iż gdy ta książ­ka rąk wa­szych doj­dzie, już słoń­ce bę­dzie sta­ło wy­so­ko, a jego pro­mie­nie będą oświe­ca­ły wol­ną, zwy­cię­ską, try­um­fu­ją­cą Pol­skę od koń­ca do koń­ca!

Zmie­nio­ne wa­run­ki po­zwo­li­ły au­to­ro­wi do se­rii ob­raz­ków skła­da­ją­cych się na Wspo­mnie­nia , wsu­nąć je­den jesz­cze, na któ­ry w wy­da­niach po­przed­nich miej­sca nie było.

Obok pro­fe­so­rów ła­ci­ny, fran­cusz­czy­zny itd. uka­zu­je się w tym no­wym wy­da­niu na­uczy­ciel ję­zy­ka ro­syj­skie­go, wier­nie z na­tu­ry od­ma­lo­wa­ny. Nie­po­dob­ny on zgo­ła do przedaj­nych ru­sy­fi­ka­to­rów, ka­tów dzie­ci i mło­dzie­ży, wam­pi­rów już nie tyl­ko krew, lecz i du­sze z ofiar swych wy­pi­ja­ją­cych, któ­rych wspo­mnie­nie do­tąd jak zmo­ra cię­ży nad nami.

Jest i ów Ja­stre­bow ofia­rą – i gi­nie śmier­cią nie­mal sa­mo­bój­czą, prze­żar­ty me­lan­cho­lią oraz dzi­wacz­nym, cho­ro­bli­wym ma­rzy­ciel­stwem. Nie bu­dzi nie­na­wi­ści, ra­czej – po­li­to­wa­nie.

Mó­wiąc o swej książ­ce i jej lo­sach, nie mogę prze­mil­czeć fak­tu, że do po­wo­dze­nia Nie­bie­skie­go mun­dur­ka przy­czy­ni­ły się w znacz­nym stop­niu prze­pięk­ne ry­sun­ki, któ­ry­mi ozdo­bił go p. Kon­stan­ty Gor­ski. Moją wi­zję lu­dzi i spraw daw­no za­mar­łych ucie­le­śnił on z od­gad­nio­ną in­tu­icyj­nie praw­dą, któ­ra mnie sa­me­go w po­dziw wpra­wi­ła. Do ta­kie­go wmy­śle­nia się i wczu­cia w cu­dzą du­szę zdol­ni są tyl­ko wiel­kiej mia­ry ar­ty­ści.

War­sza­wa, w czerw­cu 1918 r.

Wik­tor Go­mu­lic­kiWSTĘP

Ze sta­re­go ku­fra dzie­ci wy­cią­gnę­ły i ojcu przy­nio­sły koł­nierz z suk­na nie­bie­skie­go, oszy­ty sre­brzy­stą ta­siem­ką.

– Co to, ta­tu­siu?… Od cze­go to?… Skąd się to tam wzię­ło?…. Oj­ciec wziął w ręce wą­ski, wy­pło­wia­ły pa­sek, do oczu go przy­bli­żył – dłu­go wpa­try­wał się weń w mil­cze­niu, Cie­ka­wość dzie­ci jesz­cze bar­dziej wzro­sła.

– Ta­tu­siu ko­cha­ny! – niech nam ta­tuś po­wie!… My ko­niecz­nie chcie­li­by­śmy się do­wie­dzieć!…

Oj­ciec prze­su­nął ręką po oczach – może mu się czym za­pró­szy­ły? – po­tem wes­tchnął głę­bo­ko i rzekł drżą­cym gło­sem:

– To jest koł­nierz od mo­je­go mun­du­ra…

– Od mun­du­ra? – zdzi­wił się naj­młod­szy sy­nek, – To ta­tuś był w woj­sku?…

– Od mego mun­du­ra szkol­ne­go!

Dwaj star­si chłop­cy wy­stą­pi­li z opo­zy­cją.

– To być nie może! Żad­na szko­ła nie nosi mun­du­rów nie­bie­skich ze srebr­nym oszy­ciem. Prze­cież zna­my wszyst­kie: rzą­do­we i pry­wat­ne.

– Nie no­szą dziś – no­si­ły po­mię­dzy ro­kiem 1860 a 1870, to jest wów­czas, gdy wasz oj­ciec był ta­kim, jak wy, ucznia­kiem…

Chłop­cy wy­ry­wa­li so­bie koł­nierz, przy­glą­da­jąc mu się z nad­zwy­czaj­nym za­ję­ciem…

– To mu­sia­ły być ład­ne mun­du­ry?… – za­uwa­żył naj­star­szy.

– Ład­ne. Skra­ja­ne "do fi­gu­ry", za­pi­na­ne na je­den rząd srebr­nych, gład­kich gu­zi­ków, z ma­ły­mi gu­zicz­ka­mi przy rę­ka­wach. Czap­ki zaś były for­my fran­cu­skiej, rów­nież nie­bie­skie, z bia­łą wy­pust­ką, z pro­stym dasz­kiem, ta­kie, ja­kich do­tąd woj­sko fran­cu­skie uży­wa.

– To mu­sia­ły być "kie­py"! – wy­rwał się naj­młod­szy chło­piec, pierw­szo­kla­si­sta. – No­si­li je "gó­ra­le".

– Jacy "gó­ra­le"?

– No, wie ta­tuś: te sztu­ba­ki od Gór­skie­go!

– Ta­kie czap­ki nie na­zy­wa­ją się "kie­py", lecz "kepi". Tam­te róż­ni­ły się od dzi­siej­szych tym, że były mięk­kie i da­wa­ły się naj­roz­ma­iciej na gło­wie ukła­dać. Przy­wdzie­wał je też każ­dy in­a­czej, nie­raz bar­dzo fan­ta­stycz­nie.

Chłop­cy sta­ra­li się wy­obra­zić so­bie, jak wy­glą­dał ich oj­ciec w nie­bie­skim kepi. Ale trud­no im było przed­sta­wić go so­bie bez wą­sów, z gład­ką, ru­mia­ną twa­rzą, bez si­wie­ją­cych na skro­niach wło­sów.

Oj­ciec tym­cza­sem nie prze­sta­wał wpa­try­wać się w wy­pło­wia­ły koł­nierz, oczy zaś jego mu­sia­ły być wciąż za­pró­szo­ne, bo je prze­cie­rał nie­ustan­nie, naj­pierw dło­nią, póź­niej chu­s­tecz­ką…

Na­gle szep­nął z no­wym wes­tchnie­niem:

– Ach, gdy­by ten koł­nierz umiał mó­wić!…

– To co?… To co, ta­tu­siu?… – wy­krzyk­nę­li py­ta­ją­co wszy­scy trzej chłop­cy.

– To opo­wie­dział­by wam swo­je wspo­mnie­nia, któ­re by was nie­za­wod­nie za­ję­ły…

– Ba!… – wes­tchnął smut­no śred­ni chło­piec – nie tyl­ko koł­nierz, ale na­wet cały mun­du­rek tej sztu­ki nie do­ka­że.

– Ale może do­ka­zać jej ta­tuś, któ­ry w tym mun­dur­ku cho­dził! – osą­dził spo­koj­nie naj­star­szy. Oj­ciec przy­gar­nął do sie­bie swą "trój­kę hul­taj­ską".

– Więc cie­ka­wi­ście na­praw­dę "wspo­mnień nie­bie­skie­go mun­dur­ka?"…

– Jesz­cze jak, ko­cha­ny ta­tu­siu!… Za­raz by­śmy sie­dli i słu­cha­li…

– No, to wam je opo­wiem. Albo le­piej – po na­my­śle do­dał – na­pi­szę.

…Z tej roz­mo­wy i z do­trzy­ma­ne­go przez ojca przy­rze­cze­nia po­wsta­ły po­niż­sze ob­raz­ki.I. DZWO­NEK SZKOL­NY

– Den­de­le!… Den­de­le!…

Mia­stecz­ko śpi jesz­cze, na­kry­te mgłą jak pie­rzy­ną. Go­dzi­na za­le­d­wie siód­ma. W koń­cu paź­dzier­ni­ka nie wszy­scy o tej po­rze wsta­ją do pra­cy, czy­nią to tyl­ko ci, co mu­szą: rze­mieśl­ni­cy, słu­gi, ucznio­wie.

Głos dzwon­ka z trud­no­ścią prze­dzie­ra się przez mgłę. Jed­nak do­la­tu­je, gdzie trze­ba. Świad­czą o tym mi­ga­ją­ce tu i owdzie w oknach bla­de pło­my­ki świec – ło­jo­wych. Ste­ary­ny oszczęd­ni oby­wa­te­le uży­wa­ją tyl­ko,"od wiel­kie­go dzwo­nu": szko­da jej dla dzie­cia­ków, któ­re w tej chwi­li z po­śpie­chem nad­zwy­czaj­nym pa­rzą so­bie usta go­rą­cą kawą, wpy­cha­ją do tek książ­ki, jabł­ka, ka­je­ty i ob­wa­rzan­ki, "prze­po­wia­da­jąc" jed­no­cze­śnie na cały głos: ka­te­chizm, gra­ma­ty­kę pol­ską, de­kla­ma­cję ła­ciń­ską i geo­gra­fię.

– Den­de­le!… den­de­le!… den­de­le!…

Dzwo­nek od­zy­wa się to gło­śniej, bar­dzo gło­śno na­wet, jak­by krzy­czał na opie­sza­łych z gnie­wem i nie­cier­pli­wo­ścią; to znów ci­szej, na­wet zu­peł­nie ci­cho, jak­by mu sił bra­kło lub sam w drzem­kę za­pa­dał…

W sza­rym świe­tle po­ran­ku prze­bie­ga­ją w róż­nych kie­run­kach, z ko­szy­ka­mi i bez ko­szy­ków, boso i w przy­dep­ta­nych pan­to­flach, roz­czo­chra­ne, na pół sen­ne słu­żą­ce.

– Ka­siu! czy to ju dru­gi raz dzwo­ni­li?

– Nie, do­pi­ru pierw­szy.

– Nie ga­daj!

– To­ciem na wła­sne uszy sły­sza­ła…

– Sły­sza­łaś, ale se­gna­tur­kę u Re­fer­ma­tów.

– Spie­szaj­ta! pa­ni­czo­wi buł­ków na gwałt trze­ba!

– Ojoj! wiel­ka rzecz! Może za­cze­kać. I tak Jud­ko­wa jesz­cze nie upie­kła.

– Upie­kła. Leć­ta du­chem do Ży­dów­ki.

– Na jed­nej no­dze!

– Jak bo­cion!

Kil­ka dzie­wuch pę­dzi w stro­nę wą­skiej ulicz­ki, za­miesz­ka­łej przez Ży­dów. Jest tam je­den mały, krzy­wy, w zie­mię za­su­nię­ty do­mek, nad któ­rym za­wsze o tej po­rze uno­si się to pro­sta jak obe­lisk, to ma­czu­go­wa­to u góry roz­sze­rza­ją­ca się, to roz­pry­śnię­ta jak fon­tan­na, to spi­ral­nie skrę­co­na, to wresz­cie jak­by prze­ła­ma­na i w dół spa­da­ją­ca ko­lum­na bu­re­go dymu. W tym dom­ku miesz­ka Jud­ko­wa, głów­na kar­mi­ciel­ka stu­den­tów, któ­rych na­zy­wa "sku­ben­ta­mi", naj­pierw­sza na całe mia­stecz­ko ob­wa­rzan­kar­ka, przez ni­ko­go nie­prze­ści­gnię­ta, twór­czy­ni ob­wa­rzan­ków "gro­szo­wych", "ple­cio­nych", "ja­jecz­nych" oraz "chał", "ma­ka­gig" i słod­kich "mac", cy­na­mo­nem… osy­py­wa­nych.

– Den­de­le!… den­de­le!… den­de­le!…

Po pię­cio­mi­nu­to­wym od­po­czyn­ku dzwo­nek z nową siłą, i z wy­raź­ną już zło­ścią krzy­czy na spóź­nia­ją­cych się. Krzy­czy dłu­go, za­ja­dle, po­tem w naj­więk­szym pa­rok­sy­zmie gnie­wu… ury­wa w jed­nej chwi­li, jak czło­wiek, któ­ry gło­śno i na­mięt­nie spie­ra­jąc się, na­gle mach­nął ręką, od­wró­cił się – od­cho­dzi…

Kto mowę dzwon­ków ro­zu­mie, w tym dzwo­nie­niu sły­szał wy­raź­nie:

– Nuże, le­niu­chy, ospal­cy, próż­nia­ki! Czyż się was dziś nie do­wo­łam? Pier­si zry­wam, ser­ce le­d­wie mi nie pęk­nie, a wy nic! Śpiesz­nie rzu­caj­cie wszyst­ko, przy­by­waj­cie, bo in­a­czej… Zresz­tą – jak się wam po­do­ba! Mo­że­cie zwle­kać, spóź­niać się, na­wet wca­le nie przy­cho­dzić… Nic mi do tego. Ale wiedz­cie, że was cze­ka "pał­ka" z pil­no­ści, za­mknię­cie w ciem­nej izbie przy kan­ce­la­rii, roz­mo­wa w czte­ry oczy z in­spek­to­rem, ze stró­żem, może na­wet wy­sył­ka bez­ter­mi­no­wa "na grzy­by"… W koń­cu – daj­cie mi po­kój. Mam was do­syć!

Na uli­cach za­nie­biesz­czy­ło się od mun­dur­ków gra­na­to­wych. Z ka­mie­nic i ka­mie­ni­czek, z drew­nia­nych opar­ka­nio­nych dwor­ków, z kle­tek le­d­wie kupy się trzy­ma­ją­cych wy­bie­ga­ją mal­cy i wy­rost­ki. Po­dą­ża­ją w jed­ną stro­nę, po­trą­ca­jąc się, wy­ści­ga­jąc. Na rogu uli­cy dwóch się spo­tka­ło; przez resz­tę dro­gi bie­gną obok sie­bie cwa­łem, rzu­ca­jąc sło­wa ode­rwa­ne…

– Te, Gęba.

– A co?

– Sły­sza­łeś dzwo­nek?

– Aha!

– To ci do­pie­ro był zły!

– Iii… głup­stwo!

– Nie ga­daj! Ja się znam na dzwon­ku!

– Więc cóż?

– In­spek­tor pew­nie się wście­ka…

Już nie bie­gną, ale pę­dzą. Do­bie­gli zdy­sza­ni do szko­ły. Le­d­wie wśli­znę­li się na ko­ry­tarz, ku­la­wy Szy­mon za­trza­snął za nimi z ło­sko­tem cięż­kie, oku­te drzwi, wio­dą­ce ra­zem do szko­ły i do klasz­to­ru.

Mają tyl­ko tyle cza­su, ile trze­ba na zrzu­ce­nie płasz­czów, za­wie­sze­nie cza­pek na koł­kach, wsu­nię­cie tek we wła­ści­we prze­gród­ki.

Już w dłu­gim ko­ry­ta­rzu, łą­czą­cym szko­łę z ko­ścio­łem, for­mu­ją się pary. Pierw­sza kla­sa w sa­mych mun­dur­kach, z go­ły­mi gło­wa­mi, stoi go­to­wa do mar­szu; dru­ga kla­sa wy­sy­pu­je się na ko­ry­tarz; trze­cia wy­chy­la się z otwar­tych drzwi, cze­ka­jąc na swą ko­lej; czwar­ta bez zbyt­nie­go po­śpie­chu szy­ku­je się do wyj­ścia; pią­ta – same fi­lo­zo­fy z rę­ko­ma w kie­sze­niach, z go­lo­ny­mi scy­zo­ry­kiem bro­da­mi – wy­glą­da przez okna obo­jęt­nie, po sto­ic­ku, po­świ­stu­jąc lek­ko, jak­by jej ten ruch wca­le nie do­ty­czył.

Pro­fe­sor Sa­la­mo­no­wicz, ru­chli­wy, ner­wo­wy, bie­ga szyb­ko w pra­wo i lewo, na górę i na dół, do wszyst­kich klas za­glą­da­jąc, do po­śpie­chu na­gląc. Pro­fe­sor Iz­deb­ski, po­waż­ny, za­ta­ba­czo­ny, w gra­na­to­wym fał­dzi­stym, sze­ro­ko roz­po­star­tym płasz­czu z pe­le­ry­ną, z pod­cią­gnię­ty­mi wy­so­ko, dla oszczęd­no­ści, no­ga­wi­ca­mi, su­nie środ­kiem ko­ry­ta­rza, mię­dzy dwo­ma rzę­da­mi mun­dur­ków, ko­ły­sząc się lek­ko na du­żych, pła­skich sto­pach, w obu­wiu z gru­bej, juch­to­wej skó­ry, ze star­ty­mi do­szczęt­nie na­pięt­ka­mi. No­so­wym, przy­ci­szo­nym gło­sem stro­fu­je mal­ców, rzu­ca­jąc im co chwi­la swe ulu­bio­ne ha­sło:

– Bacz­ność!… Uwa­ga!…

W kil­ka chwil póź­niej dłu­gim, pół­ciem­nym ko­ry­ta­rzem, na kształt dłu­giej, nie­bie­skiej, o srebr­nych cęt­kach lisz­ki, po­su­wa się cała szko­ła, sze­lesz­cząc ryt­micz­nie sto­pa­mi. Wpły­nę­ła bocz­nym wej­ściem do ko­ścio­ła i sku­pi­ła się w pra­wi­dło­wych czwo­ro­bo­kach tuż przy pre­zbi­te­rium dla wy­słu­cha­nia "mszy stu­denc­kiej", od­pra­wia­nej przy wiel­kim oł­ta­rzu co­dzien­nie, z wy­jąt­kiem mie­się­cy zi­mo­wych, przed lek­cja­mi.

Pod wy­so­kim skle­pie­niem, w za­głę­bie­niach oł­ta­rzy, na chó­rze, za­wsze peł­nym mro­ku, cza­ją się jesz­cze reszt­ki nocy i snu.,"No­wo­za­cięż­nym" pierw­szo­kla­si­stom, nie wy­zwo­lo­nym cał­ko­wi­cie z dzie­cin­nych, do­mo­wych przy­zwy­cza­jeń, kle­ją się jesz­cze oczy. Ale za­bły­snę­ły w oł­ta­rzu świa­tła, ozwał się miły głos księ­dza pre­fek­ta:

– In­tro­ibo ad al­ta­re Dei .

Trze­cio­kla­si­sta w bia­łej ko­meż­ce, słu­żą­cy do mszy, ude­rzył moc­no w dzwo­nek, za­grzmiał z góry akord or­ga­no­wy – noc i sen pierz­cha­ją po­ko­na­ne.

W po­waż­nym mil­cze­niu szli ucznio­wie na mszę; po­wra­ca­ją z gwa­rem gło­śnym, któ­ry głu­cho tęt­ni pod ni­skim skle­pie­niem ko­ry­ta­rza. Szyb­ko za­ję­li swe miej­sca, roz­kła­da­ją ha­ła­śli­wie książ­ki i ka­je­ty. Każ­da kla­sa zmie­nia się na chwi­lę w ul brzę­czą­cy. Po­tem wcho­dzą na­uczy­cie­le – wszyst­ko za­pa­da w ci­szę. Roz­po­czy­na się pierw­sza lek­cja, "od ósmej do dzie­wią­tej".

Dzwo­nek speł­nił, co do nie­go na­le­ża­ło. Kil­ku ma­ru­de­rów po­zo­sta­ło za drzwia­mi, ale dwu­stu kil­ku­dzie­się­ciu chłop­ców klę­czy przy­kład­nie w ław­kach, po­wta­rza­jąc zmie­sza­nym chó­rem:

– Przyjdź, Du­chu Świę­ty, na­peł­nij ser­ca na­sze…

Za­raz po­tem, na dole i na gó­rze, spo­za drzwi za­mknię­tych do­cho­dzą stłu­mio­ne gło­sy na­uczy­cie­li, od­czy­tu­ją­cych "li­stę". W jed­nym miej­scu głos moc­niej­szy od in­nych wy­wo­łu­je do­no­śnie:

– Ba­giń­ski, Ba­to­gow­ski, Bel­lon, Bru­dzyń­ski, Cia­pu­to­wicz, Dą­brow­ski, Dem­bow­ski, De­mia­no­wicz, El­ża­now­ski, Ga­dom­ski. Gem­ba­rzew­ski, Go­mu­lic­ki…

Dzwo­nek zro­bił swo­je – te­raz może od­po­czy­wać do go­dzi­ny dru­giej, o któ­rej znów bę­dzie wzy­wał nie­sfor­ną gro­mad­kę na dwie lek­cje po­obied­nie. Od­po­czy­nek dłuż­szy, prócz świąt, "ga­ló­wek" i fe­rii, mie­wa jesz­cze we śro­dy i w so­bo­ty. W te dni dzie­ci nie przy­cho­dzą już po obie­dzie do szko­ły.

Po­czci­wy, czuj­ny, nie­zmor­do­wa­ny dzwo­nek! Ileż po­ko­leń bu­dzi wy­trwa­le z gnu­śne­go le­ni­stwa do mo­dli­twy i na­uki, dwóch naj­więk­szych skar­bów ży­cia, bez któ­rych nie moż­na ani szczę­ścia zdo­być, ani zo­stać czło­wie­kiem w peł­nym tego sło­wa zna­cze­niu!

Miesz­ka ten dzwo­nek wy­so­ko, na jed­nej z wież ko­ścio­ła, dziś be­ne­dyk­tyń­skie­go, a któ­ry wcze­śniej, przez dwa stu­le­cia bli­sko, słu­żył je­zu­itom. Kto ma do­bre oko, doj­rzeć go może w dzień ja­sny przez jed­no z wą­ziut­kich, do strzel­nic po­dob­nych okie­nek. Jest wy­smu­kły, jak kle­ryk w ob­ci­słej su­tan­nie, a od sta­ro­ści już nie zie­lo­ny, lecz czar­ny. Przy­po­mi­na kru­ka, do­ży­wa­ją­ce­go dni swych w nie­do­stęp­nym gnieź­dzie.

Kto wie, czy nie ten sam dzwo­nek przed dwu­stu kil­ku­dzie­się­ciu laty bu­dził i do rze­czy­wi­sto­ści przy­wo­ły­wał pew­ne­go skłon­ne­go do ma­rzeń, za­wsze za­my­ślo­ne­go mło­dzień­czy­ka, owe­go ma­łe­go, z ostrym, wy­ra­zi­stym pro­fi­lem "Ma­ty­jasz­ka", z któ­re­go wy­ro­snąć miał gło­śny na całą Eu­ro­pę Ma­te­usz Sar­biew­ski?… Kto wie, czy rześ­ki i skocz­ny rytm tego dzwon­ka nie roz­we­se­lał ongi uszów księ­dza Pio­tra Skar­gi i księ­dza Ja­ku­ba Wuj­ka, któ­rzy w tych mu­rach dłu­gie chwi­le prze­mo­dli­li i prze­my­śle­li?…

To pew­ne, że wi­du­je się nie­kie­dy star­ców drżą­cych, któ­rym się "na dru­gie stu­le­cie za­bie­ra", jak dzwo­nek ów usły­szaw­szy, sta­ją w miej­scu, pro­stu­ją się i szy­ję wy­cią­ga­ją niby wierz­cho­wiec ka­wa­le­ryj­ski na głos trąb­ki woj­sko­wej. Po­tem uśmiech roz­sze­rza ich szczę­ki bez­zęb­ne, w przy­ga­słych oczach żywy pło­mień bły­ska. Ma­cha­jąc rę­ko­ma, niby pta­ki cięż­kie, sil­nym roz­ma­chem skrzy­deł po­ma­ga­ją­ce so­bie do lotu – pró­bu­ją biec na rów­ni z ucznia­mi w stro­nę gma­chu szkol­ne­go. Nogi im się splą­ta­ły – przy­sta­ją zdy­sza­ni…

– Nie zdą­ży­my… – sze­ple­nią. – Ksiądz rek­tor znów nam złą notę po­sta­wi…

I po­marsz­czo­ne ich twa­rze osmu­ca­ją się tym sa­mym wy­ra­zem zmar­twie­nia, jaki mia­ły przed osiem­dzie­się­ciu kil­ku laty w po­dob­nym wy­pad­ku…

Nie tyl­ko uczą­ca się dzia­twa, ale ra­zem z nią jej oj­co­wie, dziad­ko­wie i pra­dziad­ko­wie słu­cha­ją dzwon­ka be­ne­dyk­tyń­skie­go jak sta­re­go, do­bre­go przy­ja­cie­la i och­mi­strza.

Kto uro­dził się w mia­stecz­ku i kto w nim umie­ra, temu jest ten dzwo­nek nie­od­stęp­nym przez całe ży­cie to­wa­rzy­szem.

Więc być może na­wet, że gdy w ci­che, błę­kit­ne po­ran­ki głos dzwon­ka do­pły­wa aż do krań­ców mia­sta, gdzie na zie­lo­nym wzgó­rzu po­nad Na­rwią sza­rze­ją, bie­le­ją i zło­ce­nia­mi mi­go­cą krzy­że i ka­mie­nie na­grob­ne – dreszcz miły prze­ni­ka pro­chy pra­oj­ców, co tam od nie­pa­mięt­nych cza­sów snem nie prze­spa­nym za­sy­pia­ją…

Na cmen­ta­rzu sta­je się pra­wie we­so­ło, gdy po­mię­dzy gro­by wpa­da w pod­sko­kach rześ­kie, po­bu­dli­we, jak­by roz­tań­czo­ne:

– Den­de­le!… den­de­le!… den­de­le!…II. KNOT

– Pro­szę pana! Gdzie tu jest pierw­sza kla­sa?

– To ci do­pie­ro głu­pi! Stoi przed kla­są i o kla­sę pyta!

Przy tych sło­wach za­py­ta­ny, chło­piec je­de­na­sto­let­ni, uj­mu­je za koł­nierz py­ta­ją­ce­go mal­ca, o rok nie­ca­ły młod­sze­go od sie­bie, i otwo­rzyw­szy drzwi, wpy­cha go do środ­ka. Ma­lec wpa­da jak kar­tacz na śro­dek kla­sy, peł­nej wrza­sku, tu­pa­nia nóg i nie­opi­sa­ne­go za­mę­tu. Ten ha­łas w po­łą­cze­niu z pia­skiem, któ­rym wy­sy­pa­no pod­ło­gę, oraz zbyt dłu­gi­mi i zbyt sze­ro­ki­mi "na wy­rost" uszy­ty­mi spodeń­ka­mi, przy­pra­wia go o utra­tę rów­no­wa­gi. Prze­wra­ca się upusz­cza­jąc tekę, z któ­rej wy­sy­pu­je się tro­chę ksią­żek i wiel­ka ilość "pro­wian­tu"…

Sześć­dzie­się­ciu chłop­ców wy­bu­cha śmie­chem i krzy­kiem. Ma­lec pod­no­si się za­czer­wie­nio­ny, ku­rzem okry­ty – do prze­wod­ni­ka swe­go się zwra­ca.

– Dzię­ku­ję panu! – mówi kła­nia­jąc się po­kor­nie.

Nowe śmie­chy i krzy­ki.

Tam­ten po­ma­ga mu wspa­nia­ło­myśl­nie zbie­rać książ­ki, jabł­ka, ser­del­ki; po­tem skie­ro­wy­wa go pod ścia­nę i pcha przed sobą w stro­nę ostat­nich rzę­dów ła­wek. Po dro­dze wy­bęb­nia mu pię­ścią mar­sza to na jed­nej, to na dru­giej ło­pat­ce.

Zna­leź­li z trud­no­ścią wol­ne miej­sce. Pro­tek­tor sa­dza na nim pro­te­go­wa­ne­go, ob­ja­śnia, gdzie się cho­wa tekę, i przy­ka­zu­je naj­su­ro­wiej, żeby ław­ki nie rżnął scy­zo­ry­kiem, gdyż za to "biją".

– A jak wej­dzie in­spek­tor, wstać, mil­czeć i słu­chać.

– Dzię­ku­ję panu… – kła­nia się znów ma­lec uprzej­mie.

Tam­ten szczy­pie go w ra­mię ze zło­ścią.

– Nie na­zy­waj mnie, "kno­cie", "pa­nem". W sztu­bie nie ma żad­ne­go pań­stwa. Wszy­scy­śmy ko­le­dzy i kwi­ta! Mów do mnie po pro­stu: ty.

– Do­brze, pro­szę… cie­bie.

Ma­lec jest za­do­wo­lo­ny. Sa­do­wi się wy­god­nie, uśmie­cha sam do sie­bie. Za­raz też za­nu­rza rękę do teki, wy­do­by­wa buł­kę z se­rem i za­czy­na spo­koj­nie za­ja­dać wo­dząc oczy­ma po ścia­nach i su­fi­cie. To­wa­rzy­sze zda­ją się go mało ob­cho­dzić oprócz tego, co go tu wpro­wa­dził, na­zwał dwu­krot­nie "głup­cem" i "kno­tem", i dla któ­re­go uczu­wa nad­zwy­czaj­ną sym­pa­tię po­łą­czo­ną z sza­cun­kiem.

– Musi to być ja­kaś "star­sza oso­ba" – my­śli, ża­łu­jąc, że go już nie ma przy so­bie.

Tam­ten zaś nie może wy­trzy­mać na jed­nym miej­scu. Wszę­dzie go peł­no. Prze­bie­ga z ław­ki do ław­ki, mu­stru­jąc ma­łych, za­lęk­nio­nych no­wi­cju­szów; jed­nym wska­zu­je miej­sca, in­nym za­pi­na gu­zi­ki u mun­du­rów, in­nym jesz­cze pod­su­wa pięść pod bro­dę, za­le­ca­jąc, żeby się pro­sto trzy­ma­li. To znów wska­ku­je na ka­te­drę, prze­su­wa sto­lik, fo­tel, chu­s­tecz­ką kurz strze­pu­je. Za chwi­lę jest już przy ta­bli­cy, ry­su­je kre­dą ol­brzy­mią gło­wę, ście­ra ry­su­nek rę­ka­wem, a gąb­ką nos ucie­ra, co wy­wo­łu­je ha­ła­śli­wą we­so­łość w gru­pie przy­glą­da­ją­cych mu się mal­ców. Wresz­cie po­rzu­ca wszyst­ko i przy­sko­czyw­szy do naj­bliż­sze­go to­wa­rzy­sza, za­czy­na mo­co­wać się z nim jak si­łacz cyr­ko­wy.

Z ca­łe­go jego za­cho­wa­nia się wi­dać, że uwa­ża się w isto­cie za "star­szą oso­bę".

Jest zresz­tą w kla­sie kil­ku ta­kich jak on. Od­bi­ja­ją od tłu­mu nie­śmia­łych, nie­zgrab­nych, nie­mą­drze uśmie­cha­ją­cych się pierw­szo­kla­si­stów wiel­ką pew­no­ścią sie­bie, mi­na­mi zu­cho­wa­ty­mi, cią­głą go­to­wo­ścią do bój­ki. Tam­ci to niby no­wo­za­cięż­ni re­kru­ci; oni – sta­ra gwar­dia. Już byli w ogniu, już proch wą­cha­li. Znać to po ich twa­rzach, po mun­dur­kach wy­tar­tych, po czu­pry­nach, na któ­rych ster­czą zna­mien­ne "wi­cher­ki"…

Są to – dru­go­rocz­ni.

Każ­dy z nich z wyż­szo­ścią i lek­ce­wa­że­niem pa­trzy na "kno­tów", co dziś w pierw­szym po­wa­ka­cyj­nym dniu szkol­nym za­peł­ni­li kla­sę.

Szko­ła nie jest wodą sto­ją­cą, przy­po­mi­na ra­czej mo­rze, któ­re ma swe cią­głe, sta­łe przy­pły­wy i od­pły­wy. Przy koń­cu każ­de­go roku z pią­tej, naj­wyż­szej kla­sy od­pły­wa nad­miar ru­chli­wej, nie­bie­skiej fali, szu­ka­jąc dla sie­bie uj­ścia w gim­na­zjach gu­ber­nial­nych, w kan­ce­la­riach in­sty­tu­cyj rzą­do­wych i pry­wat­nych, na wsiach wła­snych lub cu­dzych, przy go­spo­dar­stwie. Po­czą­tek roku wy­rów­ny­wa uby­tek z nad­pła­tą. Z mia­sta i ze wsi, z do­mów urzęd­ni­czych i rze­mieśl­ni­czych, z dwo­rów, dwor­ków, na­wet z chat sło­mą kry­tych na­pły­wa świe­ża fala, szum­na, ha­ła­śli­wa, nie umie­ją­ca jesz­cze po­su­wać się spo­koj­nie rów­nym, pra­wi­dło­wo wy­kre­ślo­nym ło­ży­skiem…

Boże! ja­cyż są śmiesz­ni ci no­wi­cju­sze w swych wor­ko­wa­tych mun­dur­kach, w za dłu­gich, za­wi­nię­tych u dołu spodeń­kach, z wło­sa­mi spa­da­ją­cy­mi na ra­mio­na lub przy sa­mej skó­rze ostrzy­żo­ny­mi (przy czym nie­wpraw­na ręka mat­ki lub słu­żą­cej usia­ła na ich gło­wach całe kon­ste­la­cje gwiazd, słońc i księ­ży­ców), z wy­ra­zem twa­rzy na pół we­so­łym, na pół płacz­li­wym, z nie­spo­koj­ny­mi pal­ca­mi, któ­re mu­szą nie­ustan­nie coś sku­bać, cze­goś do­ty­kać, po czymś bęb­nić…

Nie­któ­rym mat­ki po­przy­pi­na­ły na tę uro­czy­stość wiel­kie ko­kar­dy z ko­lo­ro­wej wstąż­ki, wy­su­wa­ją­ce się spod koł­nie­rza w spo­sób ra­żą­cy. Za­nim in­spek­tor wy­szarp­nie i do kie­sze­ni scho­wać każe te "na­d­e­ta­to­we" do­dat­ki, żar­tow­ni­sie szkol­ni (sta­ra gwar­dia!) rzu­ca­ją w nie czap­ka­mi wo­ła­jąc, że to… mo­ty­le, któ­re na­kryć, a po­tem na szpil­kę wbić trze­ba.

Pół bie­dy jesz­cze z tymi, co prze­szli przez ba­ka­lar­nię, gdzie na­bra­li choć co­kol­wiek szkol­nej "tre­su­ry". Ci umie­ją przy­najm­niej sie­dzieć pro­sto na ław­ce, pa­trzeć, gdzie na­le­ży, ob­cho­dzić się po­rząd­nie z pió­rem i atra­men­tem. Ale "wo­lon­ta­riu­sze", przy­by­wa­ją­cy wprost z dzie­cin­ne­go po­ko­ju, z izby cze­lad­nej, z lasu, z pola, z po­dwó­rza wiej­skiej za­gro­dy, mogą zwierzch­ni­ków szkol­nych o roz­pacz przy­pra­wić!…

Je­den pod­czas lek­cji usiadł ty­łem do na­uczy­cie­la. Dru­gi, znu­dzo­ny wy­kła­dem, prze­cią­ga się i na cały głos zie­wa. Trze­ci po­ło­żył gło­wę na książ­ce i za­snął. Czwar­ty wy­tknął dwa pal­ce i z całą szcze­ro­ścią zwie­rza się na­uczy­cie­lo­wi, że "okrop­nie chce mu się jeść". Pią­ty, wy­wo­ła­ny do lek­cji, oświad­cza, że wstać nie może, gdyż… urwał mu się gu­zik od spodni.

Zwłasz­cza pierw­sze­go dnia przed­sta­wia się to wszyst­ko prze­stra­sza­ją­co. Ja­kaś masa bez­kształt­na i bez­kar­na, któ­rej, zda się, żad­na siła nie po­tra­fi wtło­czyć w po­rząd­ną, wy­cho­waw­czą for­mę. Oczy sta­le roz­tar­gnio­ne, nie­spo­koj­ne, bie­ga­ją­ce w pra­wo i lewo, jak u my­szy schwy­ta­nej w pu­łap­kę; brzu­chy wy­sta­ją­ce, pier­si w tył cof­nię­te, ręce i nogi w cią­głych po­dry­gach… Trze­ba by ge­niu­szu Na­po­le­ona I, żeby z tej "ru­chaw­ki" utwo­rzyć po­rząd­ne, pra­wi­dło­we ka­dry, po­słusz­ne gło­so­wi dzwon­ka, roz­ka­zom in­spek­to­ra, upo­mnie­niom na­uczy­cie­li, sza­nu­ją­ce po­wa­gę ku­la­we­go Szy­mo­na, nie opa­la­nej zimą "kozy", brze­zi­no­wych, gięt­kich, w wo­dzie desz­czo­wej wy­mo­czo­nych prę­tów.

W prak­ty­ce rzecz przy­bie­ra for­my o wie­le pro­ściej­sze. Po okre­sie wrze­nia, bu­rze­nia się, roz­pry­ski­wa­nia, któ­ry trwa kró­cej lub dłu­żej, nig­dy jed­nak gra­nic pierw­sze­go szkol­ne­go kwar­ta­łu nie prze­kra­cza, wrzą­tek za­czy­na z wol­na sty­gnąć i płyn­ny, iskra­mi sy­pią­cy me­tal ukła­da się po­słusz­nie w przy­go­to­wa­ne za­wcza­su for­my. Wy­bu­chy fa­jer­wer­ko­we zda­rza­ją się i póź­niej nie­kie­dy, ale już ogól­ne­go po­rząd­ku rze­czy nie są w moż­no­ści od­mie­nić.

Ha­łas nad­zwy­czaj­ny, pa­nu­ją­cy dziś w kla­sie, stwier­dza, że okres bu­rzy trwa tu w ca­łej peł­ni – ba! do­pie­ro się roz­po­czął…

Na­sze­go mal­ca jed­nak nic on nie ob­cho­dzi. Ru­mia­ny tłu­ścio­szek, usa­do­wio­ny wy­god­nie w jed­nej z od­da­lo­nych ła­wek, spo­ży­wa swój ser z buł­ką z ta­kim spo­ko­jem, jak­by znaj­do­wał się gdzieś na skra­ju lasu, pod kęp­ką brzóz lub so­se­nek.

Na­gle ktoś woła w po­bli­żu:

– Te, "knot"!…

Nie wia­do­mo skąd, ma­lec od­ga­du­je od razu, że to o nim mowa.

Zwra­ca się w stro­nę gło­su, któ­ry pły­nie z wy­so­ka, i wi­dzi swe­go pro­tek­to­ra, sto­ją­ce­go na wierz­chu dwóch ła­wek w po­sta­wie Ko­lo­sa Ro­dyj­skie­go, z ręką przy­jaź­nie ku nie­mu wy­cią­gnię­tą.

Nie prze­łknię­te jesz­cze je­dze­nie nie po­zwa­la tłu­ściosz­ko­wi prze­mó­wić, oczy­ma tyl­ko za­py­tu­je, cze­go chcą od nie­go.

– Na­zy­wam się Ko­złow­ski Ka­rol! – krzy­czy mi­nia­tu­ro­wy ko­lo­sik. – A ty, "kno­cie"?

Ma­lec zro­zu­miał, że tu idzie o rzecz waż­ną: o wza­jem­ną re­ko­men­da­cję. Nie moż­na jej uchy­biać na­wet wów­czas, gdy się w tak nie­zwy­kłej for­mie od­by­wa. Więc po­ły­ka­jąc z po­śpie­chem ser, naj­gło­śniej jak może od­po­wia­da:

– Moje na­zwi­sko: Miesz­kow­ski Pio­truś!…

– Pio­truś? – wrzesz­czy tam­ten sta­ra­jąc się prze­krzy­czeć ha­ła­su­ją­cych w po­bli­żu ko­le­gów. – Bar­dzo mi przy­jem­nie! Lu­bię pa­sja­mi Pio­tru­siów! Ści­skam twą rękę, Pio­tru­siu!

Przy tych sło­wach po­trzą­sa kil­ka­krot­nie dło­nią w po­wie­trzu.

W tej­że chwi­li od­wra­ca się, wy­mie­rza prztycz­ka w ucho naj­bliż­sze­mu ko­le­dze i ze­sko­czyw­szy daje nur­ka pod ław­kę.

Okrą­głe oczy Pio­tru­sia Miesz­kow­skie­go wy­ra­ża­ją za­chwyt. Jest dum­ny z po­sia­da­nia tak dziel­ne­go ko­le­gi…

Ha­łas wzma­ga się z każ­dą chwi­lą. Oba­wiać się moż­na, że od grzmo­tli­we­go tu­pa­nia za­pad­nie się pod­ło­ga, że szy­by po­pę­ka­ją od okrop­ne­go krzy­ku.

Kła­dzie temu kres wej­ście in­spek­to­ra.

Sama po­stać zwierzch­ni­ka i wy­raz jego twa­rzy wzbu­dza­ją lęk. Nie­zbyt wy­so­ki, ale gru­by, z wiel­kim wy­sta­ją­cym brzu­chem, z dol­ną war­gą wy­su­nię­tą, z wiecz­nym "mar­sem" na czo­le, prze­ma­wia krót­ko, gło­sem ba­so­wym, gniew­nym.

Chłop­cy nic pra­wie nie ro­zu­mie­ją z jego prze­mo­wy. Po­wta­rza się w niej nie­ustan­nie: obo­wią­zek… obo­wią­zek… obo­wią­zek… Pięk­ne i wznio­słe sło­wo! ale żeby do umy­słów dzie­cię­cych tra­fi­ło, musi wy­stę­po­wać w to­wa­rzy­stwie słów in­nych: pro­stych, ser­decz­nych…

W kla­sie sta­je się ci­cho, ale ra­zem z ci­szą pada na nią dziw­na po­sęp­ność. Iskrzą­ce się we­so­ło­ścią oczy tra­cą na­gle blask, z kil­ku pier­si wy­do­by­wa się mi­mo­wol­ne wes­tchnie­nie. Wszyst­kie twa­rze smut­nie­ją.

Dzie­ci czu­ją in­stynk­tem, że w ich ży­ciu za­szło coś prze­ło­mo­we­go. By­waj zdro­wa, swo­bo­do pta­szę­ca! By­waj zdrów, "śnie zło­ty! śnie na kwia­tach!" Po­mię­dzy dniem wczo­raj­szym a dzi­siej­szym wy­rósł na­gle mur nie­prze­by­ty, ka­mien­ny.

A na tym mu­rze czer­nie­je groź­nie sło­wo: Obo­wią­zek.

Ha, po­go­dzić się trze­ba z ko­niecz­no­ścią!… Dzie­ciń­stwo trwać wiecz­nie nie może; ży­cia samą za­ba­wą wy­peł­nić nie­po­dob­na. Już ksiądz pre­fekt w swej pierw­szej na­uce mo­ral­nej wspo­mniał, że za nie­po­słu­szeń­stwo pierw­szych ro­dzi­ców cały ro­dzaj ludz­ki zo­stał ska­za­ny na pra­cę, że czło­wiek w cięż­kim zno­ju chleb swój zdo­by­wać musi…

O Ada­mie! o Ewo! Jak­że was ser­decz­nie te wszyst­kie nie­bie­skie mun­dur­ki nie­na­wi­dzą! O wężu, wężu prze­wrot­ny! god­ny, żeby cię na środ­ku kla­sy roz­cią­gnię­to i po­zwo­lo­no ku­la­we­mu Szy­mo­no­wi ćwi­czyć aż do zdech­nię­cia!…

Po odej­ściu in­spek­to­ra od­by­wa się pierw­sza lek­cja – po­tem dru­ga. Ale są to lek­cje tyl­ko z na­zwi­ska. Co chwi­la coś je prze­ry­wa: to przy­cho­dzi nowy uczeń; to sto­larz wno­si nową ław­kę; to któ­ryś z na­uczy­cie­li wy­pu­ku­je ko­le­gę "na mi­nut­kę", któ­ra prze­cią­ga się do ca­łe­go kwa­dran­sa; to przy­by­wa stróż szkol­ny z kart­ką od in­spek­to­ra; to mat­ka jed­ne­go z "kno­tów" przy­bie­ga zdy­sza­na nio­sąc chleb z zim­ną cie­lę­ci­ną, któ­re­go "nie­bo­ra­czek za­brać za­po­mniał, tak się wy­ląkł dzwon­ka – bo toto jesz­cze małe, de­li­kat­ne i nie przy­wy­kło"…

O dzie­sią­tej zja­wia się raz jesz­cze in­spek­tor i każe "kno­tom" iść do domu, na­za­jutrz zaś "punkt o siód­mej" sta­wić się na mszę uczniow­ską, "nie spóź­nia­jąc się ani na se­kun­dę, gdyż punk­tu­al­ność to ich obo­wią­zek, obo­wiąz­ki zaś swe obo­wią­za­ni są…" itd.

Gdy Ka­rol Ko­złow­ski prze­ci­ska się przez za­tło­czo­ny nie­bie­ski­mi mun­dur­ka­mi ko­ry­tarz, roz­da­jąc na wszyst­kie stro­ny ukrad­ko­we kuk­sań­ce, prztycz­ki, "grusz­ki sto­lar­skie" i uszczyp­nię­cia – ktoś po­cią­ga go na­gle z ca­łej siły za połę…

Oglą­da się i spo­strze­ga Pio­tru­sia.

– Lu­bisz orze­chy? – pyta ma­lec, z miną peł­ną za­ra­zem uprzej­mo­ści i za­kło­po­ta­nia.

– Co nie mam lu­bić! – od­po­wia­da tam­ten.

– To przyjdź do mnie. Mam cały wo­rek.

– Oho! A gdzie ty "sto­isz"?

– U Woj­ciesz­ko­wej, na Sta­rym Mie­ście, wpo­dle Re­for­ma­tów.

Pio­truś wy­ra­ża się po pro­stu – cały jest pe­łen siel­skiej pro­sto­ty. Czuć go bar­dziej dwor­kiem niż dwo­rem.

– Przyj­dę! – zga­dza się wy­nio­śle Ko­złow­ski i szyb­ko od­cho­dzi.

Ale nie­ba­wem znów go cią­gną za połę.

– A co mi dasz za to? – do­py­tu­je ma­lec nie uwa­ża­jąc spra­wy za skoń­czo­ną.

– Mam pił­kę… Chcesz?

– Iiii… Pew­nie "par­cian­ka".

– Nie, "wło­sian­ka". Na wierz­chu skó­ra praw­dzi­wa.

– Eeee!… Taka to nie bar­dzo od­ska­ku­je.

Ko­złow­ski, sil­nie już zi­ry­to­wa­ny, wy­bu­cha:

– Pa­trz­cie go! "Knot" je­den! Chciał­by pew­nie "dęt­ki" albo "lan­ki" za swo­je głu­pie orze­chy! Mo­żesz je scho­wać dla sie­bie. Ty jesz­cze, ko­chan­ku, nie znasz Ko­złow­skie­go. Ja wca­le two­ich orze­chów nie po­trze­bu­ję!

Ma­lec stoi przez kil­ka chwil w mil­cze­niu. Twarz jego wy­ra­ża zu­peł­ne ogłu­pie­nie.

– Jak nie, to nie! – prze­ma­wia wresz­cie z fleg­ma­tycz­ną re­zy­gna­cją.

I prze­ło­żyw­szy tekę z jed­nej pa­chy pod dru­gą, od­cho­dzi z wol­na w swo­ją dro­gę.

Ko­złow­skie­go za­ję­ły tym­cza­sem cał­ko­wi­cie wró­ble, któ­rych całe stad­ko zbie­gło się do roz­sy­pa­ne­go na uli­cy ob­ro­ku. Pło­szy je swą teką, po­tem bie­gnie za spło­szo­ny­mi i pę­dzi je Przed sobą, do­pó­ki nie prze­fru­nę­ły przez mur do ogro­du klasz­tor­ne­go.

O Pio­tru­siu i jego orze­chach zu­peł­nie za­po­mniał.

Do domu ma bli­sko, ale jak za­wsze, nie idzie doń pro­sta dro­gą. W jed­nym miej­scu przy­sta­nął, żeby przy­pa­trzeć się mu­la­rzom, pra­cu­ją­cym przy bu­do­wie no­wej ka­mie­ni­cy; w in­nym, żeby wy­py­tać prze­kup­kę o cenę gru­szek, ja­błek, śli­wek, pe­stek dyni i ziarn sło­necz­ni­ko­wych (ku­po­wać tym­cza­sem nie chce – no, i nie ma za co); w in­nym jesz­cze, żeby po­stra­szyć ży­dow­skie­go ba­chór­ka i ucie­szyć się, wi­dząc, jak pada, fi­ka­jąc go­ły­mi tłu­sty­mi no­ży­na­mi…

Nie wia­do­mo jak i kie­dy zna­lazł się na mo­ście sta­ro­miej­skim. Wsparł się obie­ma rę­ko­ma o po­ręcz – wzro­kiem me­lan­cho­lij­nym ści­ga prze­pły­wa­ją­ce pod mo­stem fale.

– Może wo­lisz miód? – od­zy­wa się na­gle za jego ple­ca­mi głos dzie­cin­ny, nie­śmia­ły.

Jed­no­cze­śnie wy­chy­la się do nie­go pu­co­ło­wa­ta, ru­mia­na twa­rzycz­ka z błysz­czą­cy­mi po­czci­wie oczy­ma.

To Pio­truś, któ­ry od wyj­ścia ze szko­ły nie po­rzu­cał swe­go pro­tek­to­ra, ła­żąc za nim w od­le­gło­ści kil­ku kro­ków po ulicz­kach i za­uł­kach mia­stecz­ka…

Na wspo­mnie­nie o mio­dzie Ko­złow­ski ob­li­zu­je się.

– A bo ty, "kno­cie", masz miód?… – od­zy­wa się scep­tycz­nie.

– Mam cały gar­nek.

– Nie ga­daj!

– Jak Bo­zię ko­cham!

Ko­złow­ski po­sęp­nie­je.

– Ba! cóż z tego! – mówi, na wodę pa­trząc. – I tak wiem, że mi nie dasz!…

– Dam, tyl­ko przyjdź do mnie.

– Na­praw­dę dasz?

– Co nie mam dać! I orze­chów do­ło­żę.

Oczy Ko­złow­skie­go na­bie­ra­ją nad­zwy­czaj­ne­go bla­sku. Bło­go uśmiech­nię­ty, roz­rzew­nio­ny i ob­li­zu­ją­cy się, wpa­tru­je się w mal­ca, jak­by na­cie­szyć się nie mógł jego wi­do­kiem.

– Kie­dy tak – wy­bu­cha wresz­cie – to… będę two­im przy­ja­cie­lem!

– A ja two­im, je­że­li po­zwo­lisz.

– Po­zwo­lę!

Bio­rą się za ręce, po­tem za szy­ję i gło­śno, ser­decz­nie się ca­łu­ją.

– Przy­nio­sę ci "gumy strze­la­ją­cej" – do­da­je roz­rzew­nio­ny Ko­złow­ski. Znów się ca­łu­ją.

– I tro­ci­czek! Po­na­wia­ją uści­ski.

– I wiesz co? – oświad­cza na za­koń­cze­nie star­szy. – Nie na­zy­waj mnie od­tąd Ko­złow­skim.

– A jak?

– Mów do mnie po pro­stu: "Koź­le!"III. ZA­BA­CUŁ

– To zro­bił z pew­no­ścią Za­ba­cuł!

– Z tym Za­ba­cu­łem wy­trzy­mać już trud­no!

– Po­wiedz­cie Za­ba­cu­ło­wi, że kla­sa to nie staj­nia.

– Hej, Za­ba­cuł! Za­ba­cuł! może byś przyjść tu ra­cuł!

Od razu po­zna­je się, że "Za­ba­cuł" nie jest na­zwi­skiem. Nikt na­zy­wać się tak nie może. I w isto­cie, na­zwi­sko chłop­ca, na któ­re­go tak wo­ła­ją, brzmi zu­peł­nie in­a­czej, choć rów­nież nie­zwy­czaj­nie: Księ­żo­pol­czyk.

Pro­fe­sor Lu­ceń­ski, na­uczy­ciel ję­zy­ka fran­cu­skie­go, wiel­ki wy­kpisz, z upodo­ba­niem prze­krę­ca­ją­cy cu­dze na­zwi­ska, od­czy­tu­jąc li­stę uczniów mia­nu­je tego "kno­ta" co­raz in­a­czej: Księ­ży pal­czyk, Księ­ży kol­czyk, Ksią­żę Opol­czyk, Kon­stan­ty­no­pol­czyk…

Kla­sa, choć każ­de z tych prze­krę­ceń śmie­chem gło­śnym przyj­mu­je, żad­ne­go nie ra­czy­ła ad­op­to­wać. Kla­sa ochrzci­ła "kno­ta" sa­mo­dziel­nie, da­jąc mu prze­zwi­sko: Za­ba­cuł.

Ro­zu­mie się, że to prze­zwi­sko nie po­wsta­ło przy­pad­ko­wo, że po­sia­da swój wła­ści­wy ro­do­wód.

Księ­żo­pol­czyk jest sy­nem ubo­gie­go szlach­ci­ca za­gro­do­we­go… na pół chło­pa. Jego oj­ciec wzbu­dził raz po­dziw wszyst­kich uczniów, przy­byw­szy na dzie­dzi­niec szkol­ny pod­czas pau­zy. Miał na so­bie pro­stą wło­ściań­ską suk­ma­nę, ale do jed­nej z pół tej suk­ma­ny była przy­szy­ta ma­leń­ka, bla­sza­na sza­bel­ka – świa­dec­two otrzy­ma­nej nie­gdyś od któ­re­goś z kró­lów pol­skich no­bi­li­ta­cji.

Mło­dy Księ­żo­pol­czyk, choć pia­stu­je god­ność "kno­ta", jest spo­rym już, lat trzy­na­stu, może na­wet czter­na­stu, wy­rost­kiem. Wieś czę­sto przy­sy­ła szko­le ta­kich, nie­kie­dy i star­szych, wy­cho­wań­ców. Spóź­ni­li się z na­uką, bo mu­sie­li ojcu po­ma­gać w polu, w staj­ni, w le­sie, w obo­rze.

Zdro­wi, krzep­cy fi­zycz­nie, im­po­nu­ją z po­cząt­ku ko­le­gom siłą ręki, zę­bów (pod­no­szą w zę­bach sto­lik sto­ją­cy na ka­te­drze), bark (ob­no­szą po czte­rech na raz mal­ców, sia­da­ją­cych im na ra­mio­nach i ple­cach) – po­tem jed­nak po­znaw­szy, że siłą pię­ści nie moż­na wy­wal­czyć nie tyl­ko na­gro­dy i po­chwa­ły, ale na­wet pro­mo­cji, tra­cą hu­mor, przy­gar­bia­ją się, mi­zer­nie­ją… Wów­czas też od­by­wa się w nich sta­now­czy prze­łom, o ca­łej przy­szło­ści sta­no­wią­cy. Jed­ni z zim­ną, że­la­zną, praw­dzi­wie chłop­ską za­wzię­to­ścią za­bie­ra­ją się całą siłą do na­uki, "kują" po ca­łych dniach i no­cach, nie wie­dzą, co za­ba­wa i od­po­czy­nek, i w koń­cu wy­ra­sta­ją na dziel­nych co się zo­wie lu­dzi. Inni po pro­stu – rej­te­ru­ją.

Zna­lazł się raz po­mię­dzy "kno­ta­mi" wy­ro­stek z wy­sy­pu­ją­cym się już wą­sem, wy­so­ki, bar­czy­sty, z gło­sem doj­rza­łe­go już męż­czy­zny. Sie­dział na ostat­niej ław­ce i kuł a kuł. Po­mi­mo "ku­cia" pro­mo­cji nie otrzy­mał.

Po wa­ka­cjach przy­je­chał i jako dru­go­rocz­ny pierw­szo­kla­si­sta znów za­brał się do "ku­cia" – z mniej­szym już za­pa­łem. Wąs mu tym­cza­sem sy­pał się co­raz gę­ściej­szy i tward­szy.

Na Boże Na­ro­dze­nie po­je­chał do domu – i już nie po­wró­cił.

– Co się sta­ło z Mo­sa­kow­skim? – wy­py­ty­wa­li na wszyst­kie stro­ny mal­cy. – Dla­cze­go Mo­sa­kow­ski do szko­ły nie wra­ca?

Nikt nie umiał na to od­po­wie­dzieć.

Do­pie­ro w po­ło­wie kar­na­wa­łu rzecz się wy­ja­śni­ła.

Ten sam pro­fe­sor Lu­ceń­ski, przy­szedł­szy na lek­cję w do­brym hu­mo­rze i za­braw­szy się do czy­ta­nia li­sty, przy na­zwi­sku Mo­sa­kow­skie­go za­trzy­mał się, gło­wą po­ki­wał… Kla­sa uszy na­sta­wi­ła.

– Ach, Mo­sa­kow­ski!… – wes­tchnął pro­fe­sor. – Nie zo­ba­czy­my wię­cej Mo­sa­kow­skie­go! Już po Mo­sa­kow­skim. Pa­ro­le!

– Co się z nim sta­ło, pa­nie pro…so­rze? – za­py­ta­ło kil­ku śmiel­szych nie mo­gąc za­pa­no­wać nad cie­ka­wo­ścią i nie­po­ko­jem.

– Nie­szczę­ście!

– Co ta­kie­go, pa­nie pro…so­rze?

– A cóż! Nie chciał się gał­gan uczyć, od gra­ma­ty­ki ucie­kał, do pi­sa­nia słó­wek le­nił się, do geo­gra­fii nie moż­na go było ki­jem na­gnać, więc jego bied­ny, sta­ry oj­ciec, rady żad­nej dać so­bie nie mo­gąc, wziął i…

– I co? I co?… Niech pan pro­sor po­wie! Mój pa­nie pro­so­rze!

Pro­fe­sor wy­gar­nął szczyp­tę prosz­ku z ma­leń­kiej, szyld­kre­to­wej ta­ba­kie­recz­ki, za­żył, pal­ce o rudą pe­ru­kę wy­tarł…

– I… oże­nił go! – po­waż­nie do­koń­czył.

Chłop­cy otwo­rzy­li sze­ro­ko oczy i usta, nie wie­dząc, co o tym są­dzić. Byli zdzi­wie­ni i jak­by prze­lę­kli. Wy­obra­ża­li so­bie swe­go ko­le­gę pod rękę z doj­rza­łą, po­waż­ną oso­bą płci żeń­skiej, taką jak ich mat­ki i bab­cie, i uczu­wa­li żal nad jego lo­sem. "Bied­ny chło­piec! – my­śle­li. – Nie wol­no mu pew­nie te­raz ani w pił­kę grać, ani ko­zła wy­wi­nąć, ani wy­krzy­wić się po­ciesz­nie, ani za­piać po ko­gu­cie­mu… Po­waż­na oso­ba płci żeń­skiej, któ­rą on musi "żoną" na­zy­wać, na krok go nie od­stę­pu­je, za wszel­kie wy­bry­ki kar­ci…"

Pro­fe­sor Lu­ceń­ski do­strzegł i za­pa­mię­tał wy­wo­ła­ne przez sie­bie wra­że­nie. Po­sta­no­wił też po­słu­gi­wać się nim w ce­lach pe­da­go­gicz­nych.

"Kno­ty" mie­li dziw­nie twar­de ję­zy­ki, nie po­zwa­la­ją­ce im na do­brą "pro­nun­cja­cję" słów fran­cu­skich. Pro­fe­so­ra nad­zwy­czaj to draż­ni­ło. W znie­cier­pli­wie­niu ude­rzał swą gru­bą trzci­ną w sto­lik lub ka­te­drę, bu­dząc wiel­ki strach mię­dzy mal­ca­mi.

Naj­wię­cej bie­dy było za­wsze z wy­ma­wia­niem dy­fton­gów: en, an . Przy nich też za­wsze bam­bus pro­fe­sor­ski wy­wo­ły­wał grzmo­ty, roz­le­ga­ją­ce się po ca­łym bu­dyn­ku szkol­nym.

Pro­fe­sor ukła­dał i wy­ma­wiać ka­zał zda­nia dzi­wacz­ne, słu­żyć ma­ją­ce do gim­na­sty­ki ję­zy­ków.

– Len­fant en ve­nant sen­tit le sen­ti­ment…

Na dzie­się­ciu mal­ców je­den za­le­d­wie umiał nadać sło­wom brzmie­nie wła­ści­we. Resz­ta wy­ma­wia­ła je tak:

– Ląfą ą weną sąti le są­ti­mą…

– Ka­pu­ścia­ne gło­wy! – krzy­czy pro­fe­sor. – Drew­nia­ne ję­zy­ki! Kro­wy wam paść, pa­ro­le!

Naj­lep­szą pro­nun­cja­cję miał Sza­buń­ski, któ­re­go mat­ka była ma­da­mą, to zna­czy utrzy­my­wa­ła dwu­kla­so­wą pen­sję dla pa­nien. I on jed­nak nie­zu­peł­nie za­da­wa­lał pro­fe­so­ra.

– Nie­źle… pa­ro­le! … nie­źle – chwa­lił Lu­ceń­ski. – Ale da­le­ko ci jesz­cze, mój Sza­ba­siń­ski, do do­sko­na­ło­ści. To trze­ba wy­ma­wiać in­a­czej: no­so­wo… jak naj­bar­dziej no­so­wo: l' en­fa­ant!… sen­ti­ma­aant!…

Sza­buń­ski, żywy bru­ne­cik, był naj­śmiel­szy do pro­fe­so­ra, któ­ry by­wał u jego mat­ki – miał się na­wet po­dob­no że­nić z jego ciot­ką…

Gdy Lu­ceń­ski po­pi­sy­wał się swym no­so­wym wy­ma­wia­niem – on prze­rwał od­waż­nie:

– Panu pro­so­ro­wi to ła­two, bo pan pro­sor ma nos za­pcha­ny ta­ba­ką…

Kla­sa stru­chla­ła. Wy­pa­dek był nie­sły­cha­ny. Ta­kie zu­chwal­stwo wzglę­dem ta­kie­go na­uczy­cie­la!

Lu­ceń­ski stał się na chwi­lę tak czer­wo­ny, jak jego pe­ru­ka. Po­tem chwy­cił swą gru­bą trzci­nę, z sil­nym roz­ma­chem uniósł ją w górę i… I spo­koj­nie po­ło­żył na sto­li­ku obok ka­ła­ma­rza i pia­secz­ni­cy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: