Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszyscy ludzie przez cały czas - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
11 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wszyscy ludzie przez cały czas - ebook

W trzecim kryminale Marty Guzowskiej Kreta jest zupełnie inna niż ta znana dzisiejszym turystom i romantykom…

Kreta, wiosenne wykopaliska, chłód jak w zimie. Antropolog Mario Ybl bierze udział w pracach archeologicznych, które znów mienią jego życie, Pola Mor nie może zapomnieć o Yblu  a profesor Wasener wdaje się w konfrontację z greckimi władzami. Odkryty szkielet uznany za zwierzęcy okazuje się człowiekiem złożonym w ofierze, zaraz potem ginie młoda dziewczyna. Czy to ofiara szaleńca, czy wioskowej wendety? A może wśród dzikich kreteńskich gór są odprawiane starożytne obrzędy i wskrzeszone zostały zapomniane obyczaje plemienne?

Autorka jest laureatką Nagrody Wielkiego Kalibru za kryminał Ofiara Polikseny.

Była także nominowana do Nagrody Wielkiego Kalibru za Głowę Niobe.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2202-7
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Marynarz w białym uniformie utkwił pomiędzy stalową burtą promu a rozpędzoną półciężarówką z karuzelą na pace. W sinym świetle latarni karuzela lśniła świeżą farbą i wmontowanymi tu i ówdzie lustrami. Marynarz wymachiwał obiema rękami i śmiał się, widziałem to wyraźnie nawet z wysokości górnego pokładu. Zastanowiłem się, czy ja też będę się tak śmiał, kiedy przyjdzie kolej na mnie. I czy moja śmierć też będzie lśniła świeżą farbą i rozbłyskami luster.

Marynarz machnął jeszcze raz ręką, a półciężarówka z karuzelą dotknęła guzików jego munduru i zatrzymała się. Marynarz wyślizgnął się zza paki, zajrzał przez okienko do szoferki i chyba usłyszał jakiś dowcip, bo znowu się roześmiał. Gestem nakazał karuzeli wjechać głębiej do wnętrza promu i poszedł kierować załadunkiem reszty obwoźnego wesołego miasteczka.

Wypuściłem powietrze z płuc i jak nigdy w życiu zapragnąłem papierosa. Odwróciłem się do Roberta, który opierał się o barierkę i gadał.

– Nie masz przy sobie fajek?

Albo nie usłyszał, albo usłyszał, ale uznał, że sam mogę sobie odpowiedzieć na to pytanie.

– …a ja na twoim miejscu bym się cieszył, że jest przynajmniej ten jeden trup. A kto wie, może będzie więcej. Taką przynajmniej mam nadzieję, inaczej nie buliłbym tyle za twój bilet.

Podmuch lodowatego wiatru prawie okręcił mnie w miejscu. Robert podciągnął suwak kurtki pod samą brodę i naciągnął czapkę na uszy. Chętnie zrobiłbym to samo, ale nie przyszło mi do głowy, żeby wziąć jakąś z domu.

– Nie wiedziałem, że nad Morzem Śródziemnym może być tak kurewsko zimno.

– Ciesz się, że nie przyjechaliśmy tu w zimie.

– Już mi się kazałeś cieszyć z tego, że nie ma tu Melindy – zacząłem odginać palce – że zapłaciłeś za mój bilet, że mamy przynajmniej jednego trupa, że nie pada śnieg… Powinienem chodzić na permanentnym haju.

Wiatr zagłuszył odpowiedź Roberta, o ile w ogóle jakaś była. Cofnąłem przemarznięte dłonie z metalowej barierki i wbiłem je w kieszenie kurtki. Słońce schowało się już za betonowe bloki, ale blask latarni oświetlał dantejskie sceny w porcie, które z wysokości tylnego pokładu promu widziałem lepiej, niżbym sobie tego życzył. Pod rozdziawioną paszczę statku podjeżdżały z piskiem opon taksówki, których kierowcy przyjęli za punkt honoru nie korzystać z hamulców, zwłaszcza podczas manewrów między dziećmi i pakunkami. Dorośli wyrywali sobie torby i odgrywali chwytające za serce sceny pożegnania, jakby rodziny miały się już nigdy nie zobaczyć.

Prom pojękiwał i wibrował od turbiny. Pasażerowie na pokładzie poszukiwali źródła rozrywki najlepiej jak potrafili: dzieci przechylały się niebezpiecznie przez relingi, ubrane na czarno staruszki plotkowały zażarcie, a młodzieniec w podkoszulku próbował znaleźć ustronne miejsce na toaletę psa.

– A żebyś wiedział, że o tej porze roku potrafi być jeszcze naprawdę zimno…

– Przestań pieprzyć o pogodzie – przerwałem mu – i powtórz to o trupach.

– Że może być ich więcej?

Pokiwałem potakująco. Szumiało mi w czaszce. Wygrzebałem spod kołnierza kurtki kaptur bluzy, naciągnąłem go i zawiązałem troczki pod szyją. Wyglądałem jak idiota, ale było mi wszystko jedno.

Po karuzeli na pokład promu wjechał gabinet luster. Pomalowana na psychodeliczny oranż strzelnica zatrzymała się przy trapie. Z miejsca, w którym stałem, nie mogłem dostrzec, w czym problem.

– No to mówię jeszcze raz. Od początku. Te wykopaliska były prowadzone pod koniec lat dziewięćdziesiątych, przez dwa sezony. Później je zamknięto, nieomal z dnia na dzień. Oficjalnie z braku funduszy, ale nie chce mi się w to wierzyć, bo przy takich sensacyjnych znaleziskach kasa zawsze się znajdzie. Raczej ktoś im nie przedłużył pozwolenia.

– Tak jak nam wtedy w Troi – wtrąciłem.

– Nie wiem. – Robert zamachał rękami. Czapka zjechała mu na kość potyliczną. – Nie wiem, czy tak jak nam wtedy w Troi, czy nie tak. Ważne, że od tamtej pory nikt nie dostał pozwolenia.

– Aż złożyłeś wniosek.

– No. – Wyszczerzył się. – I kasę też załatwiłem. Możesz mi pogratulować, bo to nie było proste.

Przeszedłem w lewo, aż do końca barierki. Z boku było lepiej widać, że jedno z kół strzelnicy zatrzymało się na gigantycznej wycieraczce uplecionej z lin na styku metalowej klapy i betonowego nadbrzeża. Wóz wykonał niekontrolowany skręt, marynarze zaczęli gwałtownie wymachiwać rękami, ale z powodu hałasu kierowca nie mógł ustalić, czy ma skręcić w ich lewo, czy w swoje lewo. Zatrzymał pojazd i poświęcił kilka minut na omówienie bieżącej sytuacji, a sznur samochodów, które chciały wjechać na prom, rósł w oczach.

Robert przysunął się do mnie.

– Słuchasz, co mówię? Od razu natrafiliśmy na ten szkielet. Pierwszego dnia wykopalisk.

Zerknął w moją stronę.

– To jest pomieszczenie ofiarne, zarzynano tam zwierzęta dla bogów. Ten trup to najprawdopodobniej kapłan ofiarnik, który… Sam zresztą zobaczysz. A z ikonografii i innych źródeł wiemy, że podczas obrządku ofiarnego było czasem dwóch kapłanów, więc jeśli będziemy mieli szczęście…

Urwał i czekał, aż coś na to powiem. Nie powiedziałem nic.

– Chcesz zobaczyć zdjęcia? – spytał wobec tego.

– Wołałbym coś zjeść. I czegoś się napić.

– No to musimy poczekać. Jak otworzą restaurację, ogłoszą przez megafon.

Kierowca strzelnicy i jego pomocnicy ustalili co trzeba i odciągnęli na bok wycieraczkę. Teraz tylne koła nie mogły sobie poradzić z małym schodkiem między nadbrzeżnym betonem a klapą. Kierowca dał jeszcze raz do przodu i znowu do tyłu, silnik zawył i koła załapały wreszcie schodek. Samochody z kolejki zatrąbiły i zaczęły wlewać się do wnętrza promu.

Robert trącił mnie w ramię. Oderwałem wzrok od zajmującego widowiska.

– Chodź do środka, zanim zamarzniemy.

Spojrzałem w czarne niebo. Drgnąłem, wcisnąłem ręce głębiej w kieszenie i poszedłem za nim.

– Nie ma kabiny – kontynuowałem marudzenie.

– Kabiny są dla mięczaków. My jesteśmy prawdziwi podróżnicy. Poza tym wszystkie były zarezerwowane.

– To dlaczego nie lecimy samolotem? W pół godziny bylibyśmy na miejscu, zamiast tłuc się całą noc.

– Czy ty myślisz, że ekspedycja obrabowała Fort Knox? – Robert wysilił się na dowcip. – Zobacz, tu będzie nam całkiem wygodnie. Możesz sobie wyobrażać, że jesteś na luksusowym transatlantyku.

Usiadłem w jednym z foteli ustawionych w kilku rzędach, jak w kinie. Przymknąłem oczy. Oparcie wbijało mi się w plecy pod dziwnym kątem. Próbowałem je poruszyć, ale było przymocowane do siedzenia wielkimi metalowymi śrubami.

– Zawsze możesz się położyć na podłodze. Jak tamci.

Popatrzyłem na jeszcze prawdziwszych podróżników. Rozścielili śpiwory na wolnych przestrzeniach podłogi i podestów schodów. Z tyłu za rzędami siedzeń rozlokowała się cygańska albo albańska rodzina z dużą liczbą dziatek i kolosalnych rozmiarów matką, która od razu zasnęła jak zabita, zostawiając współpasażerów na pastwę swojego rozszalałego potomstwa.

Robert powiódł wzrokiem za moim spojrzeniem.

– No to chodź do baru. Postawię ci piwo i pokażę zdjęcia tych kości.

W barze palili wszyscy, od dzieci w łonach matek po stojących nad grobem starców. Wciągnąłem w płuca zapach dymu, ludzkiego potu i dwutlenku węgla wydzielanych przez dużą liczbę stłoczonych w małym pomieszczeniu przedstawicieli gatunku Homo sapiens.

Robert wyciągnął z plecaka laptopa, otworzył go i grzbietem dłoni przetarł ekran.

Pociągnąłem łyk piwa.

– To jest świątynka, kapliczka właściwie, u podnóża góry. A tak naprawdę nie u podnóża, tylko na skalnym cyplu, w jakiejś jednej trzeciej wysokości. Sam jutro zobaczysz. Datowana na średniominojski drugi i sam początek trzeciego, tu nie ma żadnych wątpliwości. Kalokairinos odkopał trzy pomieszczenia, zostało jedno. Chciałem z tego zrobić taki mały projekt badawczy, na jeden, góra dwa sezony, ale teraz to już sam nie wiem. Zaczęliśmy kopać dwa tygodnie temu i prawie od razu znaleźliśmy to.

Podniósł szklankę do ust, potrzymał ją chwilę w tej pozycji, a potem odstawił i otarł pianę z górnej wargi. Obrócił ekran komputera, tak, żebym mógł go widzieć, i nacisnął kilka klawiszy.

Przyjrzałem się zdjęciu.

– Tu masz widok z boku. – Robert dalej naciskał klawisze. – A tutaj kolejne zbliżenia. Sam zobacz.

Obejrzałem wszystkie zdjęcia do końca, aż na ekranie pojawiły się ujęcia jakiejś brunetki w bikini. A później napiłem się jeszcze piwa.

– No i co? Dlaczego nic nie mówisz?

Nie mogłem odpowiedzieć, bo trzymałem szklankę przy wargach.

– Wiesz, że ja się nie znam na ludzkich kościach, ale natychmiast rozpoznałem żebra. – Robert z dumą poklepał się po brzuchu wylewającym się znad paska spodni.

– To świnia – powiedziałem, a piwo zabulgotało.

– Co powiedziałeś?

Odstawiłem szklankę.

– To świnia.

– Jak to?

– Tak to. Widzisz ten fragment podstawy czaszki? – Obróciłem ekran w jego stronę. – Czaszkę w większości zasłania ziemia, ale tu i tu – pokazałem palcem – możesz zobaczyć całkiem wyraźnie. Gdybyś ty miał taką, musiałbyś też mieć w komplecie długi, szczeciniasty ryj.

– Ale ja… myślałem…

– No tak – powiedziałem i chciałem zatrzasnąć laptopa, ale Robert powstrzymał mnie ruchem ręki. Odgarnął proste, przycięte „pod garnek” kosmyki włosów. Na czole perliły mu się krople potu, chociaż aż tak ciepło nie było.

– Obejrzałeś wszystkie do końca? Nie ma tam żadnych ludzkich kości?

– Może i są. Ale ja ich nie widziałem.

– Kurwa!

– Nie martw się – chciałem go pocieszyć, jak umiałem. – Naprawdę chętnie spędzę pełnopłatny urlop na wyspie na Morzu Śródziemnym. Słyszałem, że nie najgorzej karmią. Wołałbym co prawda w lecie, ale jak się nie ma, co się lubi…

– Robisz sobie jaja – powiedział ponuro Robert. – A ja wydałem na twój przyjazd ciężką kasę. Która mogłaby pójść na coś innego.

– Jesteś przecież moim kumplem. Chętnie dotrzymam ci towarzystwa tydzień albo nawet i dwa – zapewniłem go. Przysunąłem bliżej laptopa i przerzuciłem kilka zdjęć brunetki, która nie była Melindą. – Macie naprawdę ładne widoki. A z tym jedzeniem to mam nadzieję, że ekspedycja płaci.

Doszedłem do końca folderu i zacząłem przeglądać zdjęcia do tyłu.

– Płaci – burknął Robert. – Cholera jasna, kurwa mać!

– No to się świetnie skła… – Zamilkłem z palcem zawieszonym nad klawiaturą. – Co to jest?

Robert zerknął mi przez ramię.

– To? Koza. Albo owca, nie wiem, archeozoolożka jeszcze tego nie przebadała. Zwierzę ofiarne w każdym razie. Mówiłem ci, że to świątynia, składali tam ofiary. W tej części pomieszczenia, którą odkopujemy, jest ołtarz, i te kości na nim leżały.

Westchnąłem.

– No, co? – chciał wiedzieć Robert.

– Nic – odpowiedziałem.

Robert podniósł głowę i popatrzył na mnie poprzez pasma dymu papierosowego.

– To nie koza – wyjaśniłem. – Ani owca. Ani, uprzedzając twoje pytanie, nie jest to świnia ani krowa. W tej twojej świątyni składali w ofierze ludzi.

Nie spałem wiele tamtej nocy. Dziatwa albańskiej olbrzymki urządziła sobie gonitwę slalomem między ułożonymi pokotem pasażerami, którym, o dziwo, nie zakłócało to snu jak mnie. Najmłodsze, czując się zaniedbane, darło się wniebogłosy. Nie budziło olbrzymki, przyzwyczajonej zapewne do znacznie gorszych ekscesów swojego potomstwa.

Nad ranem z namiastki snu wyrwały mnie zmienione wibracje podłogi. Silnik zawył, przez statek przeszło drżenie i zahurgotał łańcuch kotwicy wyciągnięty z gniazda. Głośniki wizgnęły, zacharkotały i zaczęły nadawać muzykę na znak, że wstał nowy dzień. Po kilku tonach melodia urwała się w pół nuty i ktoś okrutnie zachrypniętym głosem wypowiedział komunikat w kilku językach. Zrozumiałem z niego tylko tyle, że mamy jak najszybciej zejść z promu, bo właśnie przybiliśmy do nadbrzeży Krety.Rozdział 1

Może i nadeszła wiosna, ale ja tego nie zauważyłem. W krajobrazie dominował kolor szary. Szare było niebo i chmury, które wisiały niżej, niż to się uważa za normalne. Szare były skały i ściany nielicznych mijanych po drodze domów. Wściekły niegdyś turkus ścian dworca autobusowego w Heraklionie wypłowiał od słońca i zszarzał od deszczu. Szarzy z niewyspania na twarzach ludzie kulili się przed podmuchami lodowatego wiatru. Jedyny czarny akcent stanowiły ubrania dwóch staruszek, które wcisnęły się przede mną i usadowiły tuż za plecami kierowcy. Obie przeżegnały się trzykrotnie, zanim autobus ruszył.

Szary asfalt na wąskiej drodze, szczególnie szary na krawędziach, gdzie pokruszone płaty odpadały, przechodząc w pobocze, wił się między wzgórzami. Po drodze minęliśmy szary jak brudny całun akwedukt, poznaczony setkami dziur, a szare ptaki latały w tę i z powrotem, moszcząc szare gniazda. Wiatr szarpał rozcapierzonymi gałęziami szarych drzew. Tylko niektóre okrywały szarozielone liście, w kolorze zbliżonym do tego, jakiego nieboszczyk nabiera po kilku dniach w wodzie. Szara (albo brudnobiała, na jedno wychodzi) była większość mijających nas samochodów. Kilka żółtych kwiatów przy drodze walczyło o lepsze z wszechogarniającą szarością, ale bezskutecznie. Ja na ich miejscu już dawno bym się poddał.

Staruszek za mną nacisnął przycisk stopu w połowie zakrętu nad stromym urwiskiem. W tym miejscu nie było przystanku, chyba że jego funkcję pełniła rozpruta opona ciężarówki leżąca na poboczu. Następnym przystankiem okazała się zardzewiała blaszana kapliczka z wybitą szybą. Starowinki w czerni na jej widok znów się przeżegnały, robiły to przy każdej kolejnej kapliczce, przy kościele oraz przy drogowskazie „Monastyr matki Boskiej od Kerasion, 5 km”. Jedna zrobiła znak krzyża, kiedy mijaliśmy pałac w Knossos.

Karetka ze wściekle wyjącym niebieskim kogutem wyprzedziła autobus na zakręcie i minęła o włos nadjeżdżającą z naprzeciwka półciężarówkę, której kierowca zdecydowany był nie ustąpić nawet centymetra jezdni pojazdowi uprzywilejowanemu. Przez tylne okno pikapa wystawał pysk psa i jedno powiewające ucho. Robert na siedzeniu koło mnie zacisnął dłonie na metalowej rurze oparcia.

Autobus zatrąbił i z pełną prędkością skręcił za drogowskazem z nieczytelną nazwą, pogiętym, jakby ktoś długo walił w blachę młotkiem. Zwolnił, kiedy przejeżdżał przez gigantyczną kałużę koło parkingu, a później ponownie, żeby przepuścić dwie przysadziste, ubrane na czarno kobiety, które objuczone zakupami przechodziły przez jezdnię w nieoznakowanym miejscu. Zamiast podziękować, że ich nie rozjechał, łypnęły na niego złowrogo. Za kolejnym zakrętem autobus zatrzymał się na światłach obok sklepu komputerowego z szarymi od kurzu laptopami na witrynie. Nie byłem w stanie się dobrze przyjrzeć, jakie to modele, bo wystawę zasłaniał kolejny pikap. Na pace przywiązane były trzy kozy: dwie białe i jedna ruda.

Za sklepem komputerowym autobus skręcił w prawo i stanął na niewielkim placu, obok szpaleru bezlistnych drzew. Robert szturchnął mnie w ramię. Wysiadł pierwszy i obszedł autobus do luku bagażowego.

Przeciągnąłem się. Byłem sztywny z zimna i zmęczenia. Potarłem oczy i zagapiłem się na szary, płaski grzbiet góry sterczącej ponad dachami domów. Masowałem dłonią zdrętwiały kark, bo miałem wrażenie, że po mojej skórze biegają mrówki.

Wtedy ją zobaczyłem. Podeszła do Roberta, uśmiechnęła się, powiedziała coś i wskazała ręką samochód zaparkowany na poboczu obok warzywniaka. Była blada i szczuplejsza, niż pamiętałem. Przez ramię miała przerzucony plecak, a na nogach ciężkie robocze buty uwalane błotem. Włosy też miała krótsze, niż pamiętałem, ale może tylko tak mi się wydawało, bo schowane były pod postawionym kołnierzem kurtki. Wiatr wyrywał pojedyncze pasma i ciskał kobiecie w twarz, a ona odgarniała je cierpliwie dłonią zaczerwienioną i spierzchniętą z zimna.

Gapiłem się na nią tak długo, że musiała to poczuć. Odwróciła głowę i spojrzała prosto na mnie. Poczułem, że serce zatrzymuje mi się w piersi i cały lodowacieję, jak nieboszczyk za długo trzymany w chłodni. Z jej oczu zniknęły wszystkie złote iskierki. Teraz były szare jak świat dokoła.Rozdział 2

Muszę podjechać na wykop. – Robert obejrzał się za siebie i ignorując zakaz, skręcił w prawo. Spokojnie mógł udawać, że nie zauważył znaku, bo ten, jak wszystkie znaki drogowe w okolicy, był pogięty i odrapany z farby.

– Teraz? – jęknąłem. – Przecież mówiłeś, że te kości są już wydobyte i leżą w muzeum. To po cholerę mam się z tobą tłuc.

Nie odpowiedział. Nie oczekiwałem tego.

– Nie możesz później? – marudziłem. – Nie spałem całą noc, jestem brudny i śmierdzący jak świnia tylko dlatego, że ty postanowiłeś zaoszczędzić na kabinie…

Oba plecaki, mój i Roberta, wciśnięte na tylne siedzenie, gniotły mnie w biodro, a pluszowy osiołek w słomianym kapeluszu wrzucony pod tylną szybę łaskotał mój kark. Pola siedziała z przodu i nie widziałem jej twarzy.

– Następnym razem jak nie śpisz, to nie chrap. – Robert dzielił uwagę pomiędzy motocykle zaparkowane na środku drogi a auta nadjeżdżające z przeciwka.

– To nie byłem ja – obruszyłem się. – To ta albańska olbrzymka.

– Wytrzymasz. – Wdepnął hamulec.

Rzuciło mną do przodu.

– Może wytrzymam, ale nie chcę. Rozumiesz? Nie chcę niczego wytrzymywać. Zawieź mnie do hotelu czy gdziekolwiek, gdzie jest prysznic i łóżko.

– Nie mogę. To by było niepolityczne. Powiedziałem Chrissie, że przyjadę, jak tylko zejdę z promu, i jeśli się nie pojawię, ona uzna, że jest tu ważniejsza, rozumiesz?

– Nie rozumiem. A poza tym ona jest ważniejsza. Na papierach, które mi przysłałeś, Chrissa Jakaśtam była wymieniona jako kierownik wykopalisk, a ty tylko jako współpracownik.

– Nie Jakaśtam, tylko Laskaridou. Chrissa Laskaridou. A to jest Grecja, jak już pewnie zauważyłeś. – Wychylił się w prawo, żeby zobaczyć, czy nic mu nie wyjedzie z bocznej drogi zasłoniętej krzakami. – Sam, jako cudzoziemiec, nie dostałbym pozwolenia. Każda obca misja musi mieć greckiego kierownika. Ale od jesieni to się ma zmienić. – Urwał i szerokim łukiem ominął wyrwę w jezdni, bardzo głęboką. – Nieważne, co ci będę tłumaczył. Tak to w każdym razie jest. W tym kraju trzeba uważać na każdy krok. Więc teraz grzecznie się przywitasz z Chrissą i zapewnisz ją o twoim zachwycie wywołanym możliwością współpracy z nią. Jasne?

Zapatrzyłem się w boczną szybę, chociaż przy drodze nie było ciekawych widoków.

– A poza tym muszę rzucić pańskim okiem. Nie było mnie trzy dni i nie wiem, co się tam dzieje. Może odkopali coś ciekawego. Nie chcesz zobaczyć?

– Nie.

Robert skręcił bez użycia migacza.

– Pokręcę się godzinę, dwie i odwiozę cię na kwaterę.

– Dwie godziny? Chcesz siedzieć dwie godziny na wykopie? A może jeszcze zrobisz kilku okolicznym staruszkom zakupy i wyprowadzisz na spacer ich pieski? Nie spiesz się, ja poczekam.

Pola poruszyła się, ale nic nie powiedziała.

– Dobrze – mruknął Robert, skoncentrowany na omijaniu kolejnej wyrwy w asfalcie, tym razem po brzegi wypełnionej wodą.

– Możesz też jeszcze zaprosić jakąś ładną studentkę na lunch. I w ogóle nie musisz się spieszyć z jedzeniem. Posiedzę sobie w samochodzie.

Robert przycisnął hamulec i znowu rzuciło mną do przodu, na siedzenie Poli.

Nie skomentowała tego i nie odwróciła się nawet na moment, wyciągnęła tylko rękę i przytrzymała się deski rozdzielczej.

Utknęliśmy w korku, czyli w czymś, co powinno być pojęciem nieznanym na obrzeżach zapyziałego miasteczka w środku wyspy na końcu świata. Samochody na naszym pasie tkwiły jak zabetonowane, a te jadące z naprzeciwka dopiero nabierały prędkości. Kilkaset metrów przed nami pulsowały błękitne światła karetki.

– Karetka musi parkować na środku drogi?

Robert wysiadł, przeszedł kilka kroków, zawrócił i z powrotem umościł się na siedzeniu.

Nie zadał sobie trudu zapięcia pasów.

– Karetka nie parkuje na środku drogi – oświecił mnie. – To jest korek voyeurystyczny. No, co? Normalne, nie? Każdy lubi się pogapić na wypadek. Zwłaszcza w takiej zabitej dechami dziurze, gdzie atrakcje ograniczają się do podsłuchiwania, jak sąsiad wrzeszczy na żonę po drugiej stronie podwórka.

Samochód przed nami przesunął się pół metra do przodu. Miał wgnieciony tył i rurę wydechową podwiązaną drutem.

– Kurwa, żeż! – Robert odkręcił boczną szybę i splunął. – Nie dojedziemy przed dziewiątą.

Samochód z przodu znowu się potoczył, tym razem ze dwa metry. Facet na skuterze, z kaskiem zaczepionym na jednej rączce kierownicy i wielką białą reklamówką wypełnioną pomarańczami na drugiej próbował się wcisnąć w lukę, ale Robert nie dał mu żadnych szans. Facet obrzucił go wrogim spojrzeniem, które sugerowało, że chętnie wystawiłby środkowy palec, ale musiał się skupić na utrzymaniu równowagi. Zaskrzeczał klaksonem i odjechał środkiem drogi.

Znowu przesunęliśmy się o dwa metry i za moment o kolejne dwa.

– No, nie jest tak źle – ucieszył się Robert.

Odkręciłem szybę z tyłu i wystawiłem twarz na lodowate podmuchy wiatru. Teraz sam widziałem, że karetka stoi na poboczu. Obok parkował ochlapany błotem radiowóz. Dwaj policjanci palili papierosy, jeden podciągał opadający co chwila pas. Nigdzie nie zobaczyłem zgniecionych samochodów ani ich pasażerów, wrzeszczących na siebie albo wymieniających się numerami ubezpieczenia.

Podjechaliśmy do przodu jeszcze kawałek.

Jeden z policjantów, dużo wyższy niż ten drugi i zbudowany potężnie jak niedźwiedź, podszedł do karetki, oparł się o drzwi i wsadził głowę do szoferki. Nie miał kurtki, tylko jasnobłękitną koszulę z popeliny. Odsłonił mi widok na ciało. Leżało na noszach, obok tylnego koła. Szary koc otulał je całe, włącznie z głową.

Obok radiowozu stał jeszcze jeden mężczyzna. Nie potrafiłem określić, ile mógł mieć lat, bo jego skóra była ogorzała i pobrużdżona od słońca i wiatru, a pół twarzy zasłaniały wąsy. Na nogach miał wysokie do kolan buty, tors okryty tylko rozchełstaną czarną koszulą, a ręce wygięte do tyłu pod tak nienaturalnym kątem, że musiały być skute kajdankami. Opierał się całym ciałem o bok samochodu i przymykał oczy, jakby spał.

Policjant, który gadał z kierowcą karetki, wyprostował się i zobaczyłem, że nie ma jednego oka. Nie nosił opaski, oczodół zasklepiała jaskraworóżowa blizna.

Zauważył Roberta za kierownicą i podszedł bliżej. Robert pochylił się i odkręcił szybę od strony Poli, a policjant zajrzał do środka.

– Yiasurobertyasoupolatikanetekalaisaste? – powiedział na wdechu.

– Yia sou, Michali, ya sou. Ti kaneis?

Jednooki policjant skinął głową i burknął:

– Gamimenoi katsikokleftes. – A potem dodał całkiem niezłą angielszczyzną: – To już drugi raz w tym miesiącu.

Pola odwróciła się do mnie bokiem, ale nadal nie mogłem przyjrzeć się dobrze jej twarzy, bo zasłaniały ją włosy. Jednooki niedźwiedź zlustrował mnie wiele mówiącym spojrzeniem.

– To jest kathigitis Mario Ybl – przedstawił mnie Robert. – Będzie z nami pracował.

– Ya sas, ti kanete – przywitał się niedźwiedź. – Wpadnij, Robert, na posterunek. Myśliwi z Gouvetsi przywieźli kanister raki. Lokalny wyrób, całkiem niezła.

Zastukał kłykciami grubych palców w przednią szybę i odszedł do swoich spraw.

Robert spojrzał na mnie.

– Katsikokleftes. Złodzieje kóz. Taka lokalna tradycja. Może kiedyś ci opowiem.

– Nie mogę się doczekać. To na pewno będzie fascynująca historia o tym, jak jeden miejscowy wieśniak pochlastał nożem drugiego, bo za dużo wypili.

Robert nie odpowiedział. Odwrócił się i zaczął majstrować przy pokrętłach radia. Pola siedziała wyprostowana i widziałem tylko koniuszek jej lewego ucha, bo z tej strony odgarnęła włosy. Na tylne siedzenie nie dobiegał nawet szmer jej oddechu.

Robert złapał jakąś stację. Gadała kobieta, której organizm nie potrzebował tlenu, bo ani razu nie zaczerpnęła powietrza. Na następnej stacji leciały chyba reklamy. Trzecia i czwarta nadawały muzykę, która nie nadawała się do słuchania. Nie miała rytmu i dominowało w niej ponure zawodzenie męskiego głosu. Właściciel głosu był albo na ciężkim kacu, albo pracował właśnie, żeby osiągnąć ten stan.

Robert pokręcił jeszcze gałką, ale bez rezultatu. Były tylko te cztery stacje: beztlenowa kobieta, niekończące się reklamy i męski jazgot na tle kakofonii. Na pozostałych kanałach tylko szumiało. Pewnie góra zagłuszała fale radiowe.

Ustawił kanał z muzyką. Siedzieliśmy i słuchaliśmy zgrzytających dźwięków dobrą minutę, po czym Robert je wyłączył.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: