Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystkie barwy słońca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 lutego 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wszystkie barwy słońca - ebook

Barwna opowieść, co może się zdarzyć, gdy człowiek dokonuje życiowego zwrotu – zakłada siedmiomilowe buty i wyrusza w świat z biletem w jedną stronę, planem w głowie i marzeniem w sercu. Historia o wzrastaniu do świadomego życia, poszukiwaniach duchowych, nieoczekiwanych zmianach planów, magii codzienności, radości i miłości...

Książka jest osobistą podróżą przez różne czasy życia oraz światy postrzegane zmysłami i niewidzialne. Opisuje prawdziwe historie z krajów za siedmioma lasami, górami i wodami, zaglądając do Ameryki, Indii, Azji, Afryki oraz na Półwysep Arabski. Podróże przeplatane są pradawnymi wierzeniami, magią i mistycyzmem, zachęcając do celebracji codzienności, delektowania się urodą Ziemi, a także korzystania z potęgi natury.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7945-255-2
Rozmiar pliku: 5,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Polecamy

Beata Pawlikowska

Blondynka nad Gangesem

Wojciech Zawioła

Szukaj mnie

Krzysztof Gojdź, Magdalena Rigamonti

Zatrzymać czas

Sekrety medycyny estetycznej

Anna Kryszkiewicz

Karin Stanek. Autostopem z malowaną lalą

Hanna Bakuła

Jak być ogierem do końca życia

Jarosław Kazberuk

Marzyciel

Marek Dutkiewicz

Jolka, Jolka, pamiętasz?

Beata Pawlikowska

Szczęśliwe garnki

Kulinarna książka z przepisami na wiosnę

Beata Pawlikowska

Szczęśliwe garnki

Kulinarna książka z przepisami na lato

Beata Pawlikowska

Szczęśliwe garnki

Kulinarna książka z przepisami na jesień

Beata Pawlikowska

Szczęśliwe garnki

Kulinarna książka z przepisami na zimę

Beata Pawlikowska

Szczęśliwe garnki

Kulinarna książka z przepisami przepisy na święta

Beata Pawlikowska

Szczęśliwe garnki

Kulinarne książka z przepisami na ciastka

Joseph Seeletso

Mali szefowie kuchni

Jan Kuroń

Sprytna kuchnia, czyli kulinarna ekonomia

Beata Pawlikowska

Między światami

Roma J. Fiszer

Kilka godzin do szczęścia

Beata Pawlikowska

Soki i koktajle świata

Ewa Zdunek

Z pamiętnika samotnej wróżki

Agnieszka Dydycz

Z pamiętnika masażysty, czyli nic, co ludzkie, nie jest mi (już) obce

Alina Wajda

Pytania do życia

Beata Pawlikowska

Szczęśliwe garnki

Kulinarne przepisy na cztery pory roku

Wybrane najlepsze przepisy

Anna Kaszubska, Zargan Nasordinova

186 szwów. Z Czeczenii do Polski. Droga matki

Beata Pawlikowska

Kot dla początkujących

Jacek Bonecki

Podróżnik fotograficzny

Michał Będźmirowski

Jak być fajnym tatą i nie zwariować

Marta Motyl

Odcienie czerwieni

Anna Jurksztowicz

IQuchnia, czyli jak inteligentnie jeść i pić

Radosław Piwowarski

Sceny rozbieraneWSTĘP

Czas Mojego Życia udowodnił mi, że istnieje wiele jego odmian. W zależności od miejsca i zdarzenia na linii Czasu wdziewał przeróżne szaty. Szarobure, gdy chciał mną potrząsnąć, lub barwne, by skierować moją uwagę w konkretną stronę. Były więc Czasy Radości i Czasy Smutku, Czasy Zabawy i Czasy Wyciszenia, Czasy Entuzjazmu i Czasy Poddania, Czasy Wzlotów i Czasy Upadków, Czasy Zdrowia i Czasy Choroby, Czasy Słoneczne i Czasy Mroczne, Czasy Szansy Wykorzystanej, Szansy Utraconej i Czas Kolejnej Szansy, Czasy Miłości i Czasy Rozstań, Czasy Bierności i Czasy Aktywności, Czasy Dominacji, Czasy Uniżenia… Czasem było coś o Czasie, po Czasie lub przed Czasem. Tych Czasów było tyle, co gwiazd na niebie, a może i więcej. Wpadały w nie Czas-owniki: lubić, mieć, posiadać, chcieć, kochać, potrzebować, latać, żyć, być, podróżować, czuć, inspirować, gotować, smakować, nocować i wiele innych.

Nad nimi wszystkimi niezmiennie górowało słońce – złote i gorące, czasem parzące. Lecz ono także, jakby na zawołanie Czasu Dominującego, w pewnych chwilach odwracało się ode mnie. Chowało się za chmurę i zmieniało barwę. Tak więc, w zależności od Czasu Aktualnego na mojej drodze życia raz dominował spokój błękitu, innym razem radość pomarańczy, fiolet duchowych doznań i przebłysków eureki!, czerwień złości lub czerń ignorancji. Wszystkie barwy słońca pojawiały się, gdy w Czasie Podróży wędrowałam po różnych kontynentach. Gdy przyszedł Czas Tęczy, rozbłysła wszystkimi siedmioma barwami i rozświetliła moje życie. Na końcu tęczy znalazłam garniec wszelkiej obfitości i wielu wspaniałości.

W tym czasie zrozumiałam, że jest Czas Właściwy i Czas nieWłaściwy, czyli ten, którego pora jeszcze nie nadeszła. Wszystkie Czasy, ujawniając swoje oblicza w różnych etapach mojego życia, przybrały niezwykle na intensywności w ciągu ostatnich paru lat. Jakby wypychały mnie w stronę zmiany, twierdząc, że już Czas Najwyższy.

Koniec świata, według kalendarza Majów zapowiadany na schyłek 2012 roku, był dla mnie linią graniczną między Starym Czasem a Nowym Czasem. Idąc z Czasem za Pan Brat, nadałam mu cztery stabilne nogi.

Czas Spokojnego Życia był więc etapem nieświadomej, automatycznej realizacji treści wpojonych w dzieciństwie w Czasach Socjalizacji. Tym, czym za młodu nasiąkłam, tym w późniejszych latach trąciłam, do Czasu…

W Czasie Przebudzania moja skorupka nieświadomego życia zaczęła pękać. Stary świat nawykowych i wyuczonych reakcji, poglądów, społecznych ról, oceniania i osądzania, iluzji czy hipokryzji odchodził w zapomnienie, ustępując miejsca Czasowi Prawdy. Zaczęłam poznawać siebie coraz lepiej, rozumieć, kim jestem i jak chcę żyć. Rozpoczynał się Czas Samoświadomości, w którym musiałam przejść obowiązkowy Czas Formowania i przygotowania do ponownych narodzin. Czasem bolało, w tej szkole życia nie było jednak drogi na skróty.

Przeciskałam się między Czasami jak dziecko w łonie matki przygotowujące się do wyjścia na świat. Zanim powita jasność, przechodzi przez ciemny i wąski kanał rodny. Instynkt pcha je jednak do życia, a serce bije w odwiecznym rytmie pieśni: Iść, ciągle iść w stronę słońca. Przypominając, by zawsze iść do światła dnia, odchodzić z mroków, inaczej umiera się za życia.

Po Czasie Przebudzania nastąpił Czas Przemiany, w którym dokonałam 180-stopniowej metamorfozy. Skręciłam ster swego życia zdecydowanie i wypłynęłam na nieznane mi wody, aby wreszcie wpłynąć w nieoczekiwany Czas Zamiany. Tu wszystko stanęło do góry nogami. Czarne z białym się zmieszało, a białe z czarnym. Feeria kolorów i ostrość światła w pierwszej chwili mnie onieśmieliły i oślepiły, lecz po chwili… apetyt na życie ogromnie wzrósł.

***

Wiosną 2013 roku podjęłam decyzję o zmianie życia. Zrobiłam mocny skręt i z oswojonych, bo znanych morskich wód Bałtyku wpłynęłam na szerokie oceany.

Odeszłam z wygodnej pracy w korporacji, rezygnując z wysokiej pensji, służbowego samochodu, prestiżowego stanowiska i paru innych rarytasów socjalno-medycznych. Zrezygnowałam z tych krówek ciągutek z pełną świadomością i z własnego wyboru. W czasach kryzysu i destabilizacji ekonomicznej, idąc za głosem, który od paru lat cicho mi mówił: „Ta praca nie jest twoją drogą, nigdy nie była i nie będzie”. Po trzynastu latach zatrzasnęłam za sobą firmowe drzwi, wykorzystując właściwy moment. Czas Najwyższy nakazał mi wyruszyć w podróż po zmianę. Tak długo o niej marzyłam, aż ją urzeczywistniłam w swoim życiu.

Odchodząc z firmy, miałam w głowie plan na własny biznes. Na nowej drodze wydarzyło się jednak wiele innego, niezwykłego i nieoczekiwanego. Jakże bardzo to było odległe od tego, co sobie zaplanowałam. W ciągu ponad dwóch lat intensywnej przemiany nieraz modyfikowałam plany życia osobisto-zawodowego. Odkryłam swój nigdy niepielęgnowany dar. Z przeszłości wyłowiłam piękną perłę – wielki skarb – i wniosłam go do teraźniejszości. A wtedy słońce nad moją głową mocno zaświeciło i stworzyło na ziemi złotą poświatę. Robi tak za każdym razem dla nas wszystkich. Gdy człowiek odkrywa swoje talenty, realizuje je w codzienności i zaczyna dzielić się nimi z innymi.

***

Ta książka jest wyprawą przez świat oraz podróżą w głąb siebie – przez życie. Opowiada o tym, co może się wydarzyć na drodze przemiany, gdy człowiek dokonuje bilansu i życiowego zwrotu. Wkłada siedmiomilowe buty i wyrusza na odległy kontynent z biletem w jedną stronę, z planem w głowie i marzeniem w sercu. Opowiadam o spotykanych na drodze życia sprzymierzeńcach i demonach oraz odnajdywanych skarbach, o wzrastaniu do świadomego życia, poszukiwaniach duchowych, nieoczekiwanych zmianach planów, magii codzienności, radości i śmiałości oraz miłości… Ta opowieść jest osobistą podróżą przez różne Czasy Życia oraz światy postrzegane zmysłami i te niewidzialne. Opisuję barwne historie z krajów za siedmioma lasami, górami i wodami, zaglądając do obu Ameryk, Indii, Azji, Afryki i na Półwysep Arabski. Wątek autobiograficzny przeplatam z pradawnymi wierzeniami, magią i mistycyzmem, zachęcając do celebracji codzienności, delektowania się urodą świata i korzystania z potęgi natury i własnego umysłu.

Ta książka jest o wszystkich barwach ziemskiego słońca, które świeci inaczej w różnych miejscach na ziemi, w zależności od pory dnia, roku czy Czasu Życia. Wszędzie obnaża to, co fałszywe i destrukcyjne albo rozświetla ludzką dobrą naturę.

Tą opowieścią zachęcam: chwyćcie byka za rogi i nie bójcie się zmian!

Podróż tysiąca mil zaczyna się od jednego kroku.

– KonfucjuszPROLOG

Iść, ciągle iść w stronę słońca
W stronę słońca aż po horyzontu kres

Iść, ciągle iść – tak bez końca
Witać jeden przebudzony właśnie dzień

Wciąż witać go, jak nadziei dobry znak
Z ufnością tą, z jaką pierwszą jasność odśpiewuje ptak

Iść, ciągle być w tej podróży
Którą ludzie prozaicznie życiem zwą .

Iść w stronę słońca, piosenka zespołu Dwa Plus Jeden

Książkę tę dedykuję wszystkim, którzy wyszli z mroków niepewności, zagubienia, niespełnienia, rozczarowań, lęków i innych demonów oraz tym, którzy w nich trwają, lecz zbierają się do wyjścia. Także tym, którzy ich nigdy nie opuszczą, bo taki jest ich wybór.

Lub odwrotnie…

Książkę tę dedykuję wszystkim tym, którzy od lat spacerują słonecznymi ścieżkami życia, spotykając na nich niezwykłych sprzymierzeńców i promienne skarby.

Tym, którzy właśnie pakują się, by wyruszyć w tę podróż, oraz tym, którzy odbyli ją przed nami i zdążyli rozjaśnić nam drogi ku krainie spełnionego i harmonijnego życia.I

CZAS SPOKOJNEGO ŻYCIA

Urodziłam się w Bydgoszczy, z jakichś rodzinnych powodów poza warszawskim miejscem zamieszkania rodziców. Jako miesięczne niemowlę zostałam przewieziona do stolicy i tam przez wiele lat mieszkałam. Zawsze wahałam się w pierwszej chwili, gdy słyszałam z czyichś ust pytanie: „Jesteś warszawianką?”.

Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Czyżby przynależność do konkretnego miejsca, na przykład zamieszkania – Warszawy, albo urodzenia – Bydgoszczy, określała człowieka i determinowała na całe życie jego naturę? A co, jeśli dla kogoś cały świat jest domem i wszędzie, gdzie się pojawia, czuje się jak u siebie? Gdy cały „dom” mieści w podróżnej walizce, którą zawsze ma przy sobie, w komnacie swojego serca? Kim się taki człowiek staje? Ziemianinem albo Ziemianką, bezpaństwowcem, lecz obywatelem całej Ziemi.

Dzisiaj jestem wolna od tożsamości związanej z miejscem. Tam, gdzie jestem, tworzę swoją indywidualną przestrzeń. Na pytanie: „Skąd jesteś?”, odpowiadam w zależności od humoru: „Jestem Ziemianką” lub „Jestem ze świata” albo „Jestem Słowianką”. Bawię się słowami, wzbudzając zainteresowanie ludzi, którzy czasem dopytują; a gdzie to jest.

Dawniej odpowiadałam: „Jestem bydgoszczanko-warszawianką z przewagą tego drugiego”, i na tym kończyłam. Dzisiaj przede wszystkim jestem tą, która „Jest, żyje, czuje i siebie realizuje”. Z urodzenia zodiakalna Waga z ascendentem w Byku, z naturalnym przepotężnym pociągiem do natury oraz numerologiczna jedyneczka, urodzona w niedzielę w mieście z symbolem bydgoskiej łuczniczki. Ten barwny mix przez lata wypychał mnie z wielu stref komfortu. Testował wytrzymałość systemu nerwowego na wiele sposobów, co kończyło się eksplozjami emocji: łzami, potem śmiechem przez łzy, zatrzymaniem, poddaniem się i nagłym przypływem sił witalnych, zadowoleniem oraz spełnieniem. Leciałam w świat lub przez życie jak strzała wystrzelona z łuku, czasem w stronę konkretnego celu, innym razem na oślep. Urodzeniowy mix nakazywał mocne parcie do przodu, szukanie nowych dróg, pchał za kotary tropikalnych krajów i do zaglądania w ludzkie życia, inspirował do częstego przemeblowywania własnego oraz do przecierania ścieżek, którymi często potem podążali inni.

Z drugiej strony spowalniał, wskazując na hedonistyczną potrzebę relaksu na łonie natury. Przypominał, że urodziłam się dnia siódmego, stworzonego do odpoczywania, a nie ciężkiej pracy. Z biegiem lat uwolniłam się od ciążących w mojej podświadomości przekonań, tj. mitu ciężkiej pracy. Zaadaptowałam dla siebie międzynarodową formułę ludzi sukcesu: „Pracuj mądrze, nie ciężko” (Work smart, not hard). W trzydziestej wiośnie życia obrałam swój azymut i na niego skierowałam wewnętrzny kompas. W czterdziestej wiośnie zmodyfikowałam ustawienia, gdy już na dobre zamieszkałam za siedmioma lasami, za siedmioma górami, rzekami i morzami w mieniącej się wieloma barwami krainie.

W Czasie Spokojnego Życia żyłam prawie spokojnie, według wyniesionych z dzieciństwa wzorców. Byłam ciekawą świata kilkulatką, która spóźniła się na lekcje do szkoły, bo klękała zafascynowana nad ślimakiem bez muszelki. Szkoła wynagrodziła mój zachwyt wpisaniem uwagi do dzienniczka. Byłam poszukującą wiedzy nastolatką, piszącą listy do Żołnierza Polskiego, jedynego w Polsce w latach osiemdziesiątych XX wieku pisma, które umieszczało wzmianki o ezoteryce i zjawiskach niewytłumaczalnych. Nigdy mi nie odpisali. Zaczytywałam się w książkach Ericha von Dänikena, z wypiekami na twarzy poznawałam świat Etrusków i bogów Sumerów, odkrywałam w książkach jogiczne niezwykłości Indii i Dalekiego Wschodu. Eksperymentowałam jako nastolatka. Coś wciąż mnie pchało do duchowych poszukiwań i wyjścia poza tradycyjne sposoby życia.

Ukończyłam Liceum Żmichowskiej, w klasie z rozszerzonym francuskim, potem popularne studium językowe zwane „Ogrodową”^() oraz wyższe studia humanistyczne na Uniwersytecie Warszawskim. Swoją pierwszą pracę znalazłam w międzynarodowej firmie o amerykańskich korzeniach z siedzibą w Polsce. Przyszłam na miesięczne zastępstwo, zostałam na siedem lat. Z wyuczonego języka francuskiego przeskoczyłam na biurowy angielski i o frankofonach zapomniałam na prawie dwadzieścia lat. Z czasem pojawiły się dwie kolejne firmy, w których pracowałam – o korzeniach greckich i austriackich.

Po kolei przeżywałam zagubienia nastolatki, potem młodzieńcze i bardziej dojrzałe wzloty i upadki relacji damsko-męskich, zarabiałam coraz lepiej i przez wiele lat praktykowałam hatha-jogę, a później inne formy jogi. Cały czas interesowałam się sprawami ducha i poszukiwałam…

Jako nastolatka plotłam czasem trzy po trzy oraz wplatałam kolorowe muliny, hit sezonu lat dziewięćdziesiątych, we włosy turystów odwiedzających warszawski Barbakan. Odbudowywałam średniowieczny murek okalający małą wieś na południu Francji, w ramach wolontariatu międzynarodowej wymiany ludzi dobrej woli. Jako dwudziestoparolatka próbowałam w domu samodzielnej medytacji, lecz z marnym skutkiem. Szalone myśli krążyły w mojej głowie i nie pozwalały się okiełznać jak narowisty koń. A gdy pewnego dnia, podczas przejażdżki w terenie, spadłam z niego trzy razy pod rząd, poddałam się. Puściłam lejce żwawego ogiera mego umysłu i na wiele lat wpadłam w świat rozumowo-racjonalno-intelektualnych akrobacji. Za dużo myślałam, analizowałam przeróżne strachy na lachy i niewiele dobrego z tego miałam. Lewa półkula mózgu przejęła władanie, a ja w wolnym czasie brałam się do odkrywania bliższego i dalszego świata.

Po dwudziestym piątym roku życia pociągały mnie globtroterskie podróże. Nigdy nie lubiłam jednak turystyki zorganizowanej, zwiedzania tłumnych miejsc czy leżakowania w hotelu pełnym turystów, najczęściej będących pod wpływem alkoholu. Chciałam samodzielnych egzotycznych wypraw w dalekie tropiki, nie miałam jednak z kim ich realizować. Do czasu…

Gdy patrzę na tamten etap życia z dzisiejszej perspektywy, ten czas określam jako spokojny, choć oczywiście przechodziłam wtedy przeróżne zawirowania i unosiłam się na fali niejednej emocji. Czas Spokojnego Życia wypełniały młodzieńcze porywy serca, pierwsze zagraniczne podróże, fascynacje i odkrycia oraz zawodowa praca.POLSKA. O urodzajnej jabłoni, prastarych dębach i sile zaufania

Wszystkie organizmy żywe czy tego chcą, czy nie, tworzą część ogromnego organizmu o rozmiarach naszej planety. Nieświadomie, ale wszyscy, należymy do Gai, tego jedynego organizmu żywego, który nie zmienia się i nigdy nie umiera.

– J. Lovelock – naukowiec współpracujący m.in. z NASA w projekcie badań dotyczących Marsa, twórca tzw. Hipotezy Gai^()

To był jeden z tych ostatnich sierpniowych słonecznych weekendów, kiedy świeżo po kolejnych zmianach w życiu potrzebowałam czasu dla siebie. Wybrałam weekend w mazursko-warmińskich krajobrazach, zdając się na intuicję w tej eskapadzie. Wyruszyłam w sobotę o świcie w stronę Gdańska bez zaplanowanego noclegu i trasy przejazdu. To była moja pierwsza samodzielna samochodowa podróż po Polsce. Do tej pory zawsze z kimś jeździłam na Mazury lub służyłam za pilota i podziwiałam krajobrazy.

Kieruj się z Warszawy na Gdańsk i gdzieś odbijesz na Mazury, na pewno rozpoznasz ten skręt – podpowiadała intuicja. Wcześniej wielokrotnie przejeżdżałam tę drogę, jednak perspektywa kierowcy i pasażera mocno się różnią. Zwłaszcza pasażera wyrwanego z miasta i biurowej pracy, trwale przyklejonego do szyby w podziwie dla przestrzeni zielonych mazowieckich łąk, złotych kwiatów rzepaku, zmiennych barw terenu czy samotnych sosen nisko pochylających się ku pędzącym na północ metalowym puszkom. Byłam pasażerką zapatrzoną w odcienie błękitnego nieba, kształty chmur i zafascynowaną lekkością ptaków i gracją, z jaką wzlatywały ku słońcu. Nie zwracałam uwagi na uliczne oznaczenia, fotoradary i nazwy mijanych miejscowości.

Im dalej od Warszawy, tym większe odczuwałam niepokój i niepewność co do trasy i noclegu. W końcu pojawił się wyglądający znajomo zakręt w prawo. Skręciłam szybko kierownicę i wjechałam na mniej uczęszczane wiejskie warmińsko-mazurskie drogi. Nie miałam pojęcia, gdzie jestem, lecz dałam poprowadzić się drodze, która się przede mną wiła. Otoczył mnie potężny las, którego urodzie zaufałam.

Jechałam kolejne piętnaście minut, gdy na drzewie po lewej stronie drogi zauważyłam dyskretnie przymocowaną reklamę ośrodka, na którego logo widniał rysunek rozłożystego drzewa. Tego mi było trzeba! Szybko zerknęłam w lewe lusterko i skręciłam w leśną dróżkę. Zaprowadziła mnie do dużego ośrodka wypoczynkowego, pamiętającego jeszcze czasy socjalizmu, ale położonego przepięknie nad rozległym jeziorem. Postanowiłam tu przenocować. Specyficzny zapach i kiczowata dekoracja pokoju przypomniały o wyjazdach zimowych z rodzicami do hoteli w polskich górach, kiedy byłam nastolatką. Poczułam się swojsko i znajomo.

Poranek ujawnił przede mną magię tego miejsca. Idąc na spacer drogą na lewo od ośrodka, trafiłam na stare, rozłożyste dęby, niektóre spróchniałe, inne dumnie wyprostowane. „Grupa 12 dębów pomnikowych” – informowała tabliczka – „ich wiek szacuje się na około 300–380 lat. Obwód najgrubszego to 6,40 metra”. Faktycznie, był ogromny! Największy dąb podobno miał w obwodzie 29 metrów – jego niestety nie znalazłam. Podziwiałam ogrom tych, które wyszły z lasu mnie powitać na skraju drogi. Dąb to kilkusetletnie drzewo mocy, mądrości i miłości, przyciąga mnie gdziekolwiek rośnie.

Potęga drzewa – naturalni sprzymierzeńcy człowieka

W codziennych spacerach korzystam z właściwości drzew. Wystarczy podejść do tych, które nas pociągają, dotknąć ich liści czy kory, zastygnąć w kontemplacji. Wybierając drzewo, należy upewnić się, że jest zdrowe, okazałe i przyjazne (każdy gatunek ma różne właściwości, niektóre mogą nam zaszkodzić). Nie może mieć jemioły lub grzyba. Można poprosić je o informacje, gdy szukamy w sobie odpowiedzi na nurtujące pytanie, czy rozładować napięcie z ciała. Kto nie lubi obejmować drzew, a potrzebuje odczucia większej stabilizacji w swoim życiu, niechaj oprze się o nie plecami i poczuje mocne oparcie. Kto lubi drzewa i nie jest nieśmiały, niechaj przytuli się do wybranego całym ciałem – stopami, kolanami, klatką piersiową i czołem. Dotykając dębu przez kilka minut dziennie, możemy podładować się energetycznie. Jego biopole jest ponoć najsilniejsze spośród drzew. Natura nas wspiera i służy pomocą, uzdrawiając, oczyszczając i wzmacniając. Odwdzięczamy się dbając o nią i szanując jej istnienie, by siedem pokoleń po nas mogło korzystać z jej bogactw. Na koniec pogłaszczmy drzewo i podziękujmy mu za pomoc.

Po obiedzie poszłam drogą na prawo od ośrodka. Po piętnastu minutach przywitała mnie wieś. Sierpniowe jabłonki gięły się nisko ku ziemi, obficie ukraszone soczystymi czerwonymi jabłuszkami. W dawnych czasach uważane za drzewa życia i płodności, jabłonie symbolizowały mądrość, obfitość i bezwarunkową miłość.

Podziwiałam ich rozłożyste, kruche konary, czerwień owoców i wytrzymałość drzewa – rodzicielki. Przed jedną z nich, bardzo dostojną stareńką jabłonką, zatrzymałam się zafascynowana. Z zachwytu nad jej urodą popłynęły mi łzy szczęścia. Zgięta była do ziemi jak przygarbiona babulinka, która przez całe życie obdarowywała ludzki ród obfitością owoców. Majstersztyk natury. Wciągnęłam nosem słodki, drażniący czule zmysły zapach sierpniowej ziemi, wymieszany z aromatem fermentujących na niej owoców i zakręciłam się w kółko. Łzy wzruszenia obeschły, ale dały mi cenną informację.

Łzy wzruszenia pokazują to, czego nam w życiu brakuje. To, za czym tęskni dusza, choć możemy sobie z tego zupełnie nie zdawać sprawy lub nawet wypierać pojawiające się myśli. Tamta jabłonka ukazała mi, że potrzebowałam w życiu więcej piękna, dostojności, obfitości i płodnych idei. To była tęsknota za urodzajem na wszystkich poziomach mojego istnienia.

Widok dorodnych, soczystych jabłek przywołał głód i skierowałam się w stronę lokalnego baru na pulchne racuchy z jabłkiem, śmietaną i cukrem. Po drodze weszłam do wiejskiego sklepu. Chciałam kupić coś zwykłego, dostałam w zamian skarb – coś nietuzinkowego. Przy ladzie stał dziadek i czekał, aż sklepowa skończy telefoniczną rozmowę. Przykucnęłam. Czekałam dwie minuty, pięć, nic nie zapowiadało, by rozmowa dochodziła do puenty. Zaczęłam się niecierpliwić i wymachiwać rękoma, wskazując pani produkt na półce. Dziadek w tym czasie trwał w bezruchu, spokojnie oparty o ladę. Spojrzał na mnie klarownym, jasnym, błękitnym spojrzeniem i zachowując spokój mądrości dojrzałego wieku, powiedział bardzo powoli:

– Niech pani zaczeka, przecież widzi pani, że pani sklepowa rozmawia przez telefon, znaczy się zajęta jest, trzeba zaczekać… Trzeba zaczekać.

Tą prostą ludową mądrością zbił mnie z pantałyku, strącił z cokołu miastową ideę „klient-pan” i wrzucił mnie w naturalną ludzką sytuację wyrozumiałości i cierpliwości. Pani rozmawia długo, znaczy się rozmowa jest ważna, ja klient, jak chcę, mogę poczekać, jak nie chcę, mogę iść. Wybrałam zaczekanie, przecież nigdzie się nie śpieszyłam. W końcu jestem człowiekiem, pomyślałam, mam czas i zrozumienie dla innego człowieka. Mój batonik nie jest ważniejszy od rozmowy telefonicznej.

Wzięłam głęboki wydech, by pożegnać to co stare. I długim wdechem napełniłam siebie ogromem zrozumienia, które niesie cierpliwość dla wielu ludzkich spraw. A potem długim wydechem powitałam zmianę. Od wiejskiego dziadka dostałam lekcję człowieczeństwa: pokory i cierpliwości. Były moimi skarbami, które dołożyłam do plecaka Luksusów Życia. Tych uniwersalnych wartości, które rozświetlają nasze życie, nadając mu większe znaczenie, spełnienie i zrozumienie dla wszystkiego co w nas i wokół nas. To był cudowny weekend zaufania sobie. Poddałam się wewnętrznemu prowadzeniu, instynktownej nawigacji i popłynęłam z nurtem w uważności na pojawiające się znaki z Wszechświata.

Jako dziecko bądź skromny. Jako młodzieniec opanowany. W wieku średnim sprawiedliwy. Jako starzec rozumny. U kresu beztroski^().AMERYKA. Ostatni lot i romantyczne zaślubiny w płatkach róż

– Możecie wybierać stacje radiowe, które wam się podobają – starał się nawiązać z nami kontakt uprzejmy Amerykanin, nasz nowy pracodawca.

Siedziałyśmy we trzy w jego amerykańskim szerokim samochodzie, parę dni po wylądowaniu w Nowym Jorku. Zostałyśmy przypisane do pracy w jego Dairy Queen, w stanie Karolina Północna, po tym jak zakwalifikowałyśmy się na studencki wyjazd zarobkowy.

Ameryka była moim pierwszym miejscem pozaeuropejskiej podróży. Fragmentem ziemi, na którym doświadczyłam ludzkiej życzliwości, serdeczności, chciwości i manii wielkości.

Dairy Queen to sieć franczyzy, coś w stylu McDonalda, lecz sprzedająca mrożone słodkości, kawy, torty i lody. Umowa była taka, że dostajemy określoną godzinową stawkę i pracujemy osiem godzin dziennie. Wyliczyłyśmy, ile zarobimy miesięcznie. Siedziałyśmy w samochodzie pracodawcy, ciekawe, gdzie będziemy mieszkać i na czym będzie polegała nasza praca. Szybko się jednak okazało, że człowiek nie przestrzegał warunków umowy. Od drugiego dnia pobytu zaczął nas przywozić do sklepu rotacyjnie, tylko w godzinach większego ruchu. W pozostałym czasie siedziałyśmy w jego domu na peryferiach jakiegoś małego miasta, bez samochodu i możliwości ruchu. Wypatrywałam wiewiórek na trawniku i na drzewach, które okalały jego dom. Zaczęłyśmy kombinować, co zrobić i pewnego dnia Daga zadecydowała, że zgłaszamy chęć rezygnacji z programu. Potrzebowałyśmy oficjalnej zgody firmy, która była organizatorem studenckiego wyjazdu, by zachować prawo do legalnej pracy wklejone w nasze paszporty. Zadzwoniłyśmy tam. Z początku byli nieustępliwi, po tygodniu jednak zwyciężył duch amerykańskiej wolności i mogłyśmy rozstać się z Dairy Queen. Zadowolone i szczęśliwe, z prawie czteromiesięcznym pozwoleniem na pracę, wyruszyłyśmy realizować nasz legalny „American dream”. Wynajęłyśmy samochód i ruszyłyśmy w drogę przed siebie, szukając przyjemnego miasta na osiedlenie.

W Asheville znalazłyśmy ceglany budynek i wynajęłyśmy w nim pokój z dwoma łóżkami. Następnego dnia rozpoczęłyśmy poszukiwania pracy. Swoją znalazłam w pobliskim dużym golfowym kurorcie The Grove Park Inn. Miałam pracować na ostatnim piętrze jako hostessa w prywatnym lobby dla klientów tutejszych apartamentów. Dziewczyny zostały zatrudnione w chińskiej restauracji w mieście jako kelnerki. Wracałam do domu przed nimi i z nudów szlifowałam swój angielski, wybierając słówka z darmowej codziennej gazety, pełnej reklam, wyrzucanej na klatkę schodową. Dość szybko wzbogaciłam słownictwo o terminy ze świata zbrodni i przemocy, czyli dominujących w bezpłatnej prasie tematów. Po tygodniu gazetę odłożyłam.

Lubiłam swoją pracę. Lobby było zadbanym, eleganckim miejscem z przestronnymi oknami z widokiem na rozległe pola golfowe i barwne zachody słońca. Tajniki organizacji tak ogromnego hotelu odkrywałam, przemykając po różnych piętrach korytarzami dla personelu. Za dnia serwowałyśmy klientom pyszne jedzenie i naturalne świeżo wyciskane soki owocowe. Na miejscu były nas na służbie dwie lub trzy w międzynarodowym składzie, zawsze do dyspozycji klientów. Urocza Chilijka w zaawansowanej ciąży przeszkoliła mnie z obsługi aplikacji hotelowej, więc mogłam z czasem samodzielnie obsługiwać przyjeżdżających i wyjeżdżających gości. Jadałyśmy w hotelowej stołówce, która do spółki z moim obżarstwem powiększyła mnie o dwa rozmiary w ciągu trzech miesięcy. Nie mogłam odmówić sobie codziennego deseru, tarty z orzechami pekan pokrytej porcją włoskich lodów z automatu. Po czterech miesiącach pobytu wróciłam do kraju o sześć kilo cięższa.

Pewnego razu Niemka, szefowa lobby, poinformowała nas, że apartament dla nowożeńców wynajęto. Przyjedzie para, której historia miłości przywodzi na myśl amerykańskie filmy.

– No więc słuchajcie, a było to tak – zaczęła snuć swoją opowieść. – Dwaj przyjaciele oblatywali amerykańskie odrzutowce. A że to zawód ryzykowny, to umówili się, że gdy któremuś coś się stanie, przyjaciel zaopiekuje się jego dziewczyną. Jeden miał narzeczoną, a drugi nie. Czas mijał i wszystko układało się dobrze, aż przyszedł moment, gdy kostucha zapukała do kabiny jednego z nich. Wybrała lotnika z narzeczoną. Po pogrzebie jego przyjaciel dopełnił honorowej przysięgi i zaopiekował się kobietą w żałobie. Za pół godziny oni się tu pojawią na swój miesiąc miodowy! – zakończyła żwawo szefowa i dorzuciła: – Która przygotuje apartament? Trzeba rozrzucić świeże płatki róż.

– Ja! – zgłosiłam się szybko, chwyciłam plastikową torebeczkę z czerwonymi różami i ruszyłam do sanktuarium dla nowożeńców. Niezwykły widok roztaczał się na zielone pola golfowe, pobliskie lasy i zachodzące słońce. Ach! – westchnęła w zachwycie moja dusza. Rozrzucałam płatki róż po ogromnym łożu z baldachimem, w jacuzzi i na dywanie, znacząc harmonijną drogę na ich wspólne, zgodne życie w miłości, teraz okraszone również aromatem świeżych róż.

Wróciłam do naszego lobby, gdzie w zaciekawieniu oczekiwałyśmy na romantyczną parę. Winda oznajmiła przyjazd dźwiękiem, lecz nowożeńcy udali się od razu do swojej świątyni rozkoszy. Nie zajrzeli do lobby. Przez dwa dni pobytu mogłyśmy ich sobie tylko wyobrażać.

On pojawił się dopiero trzeciego dnia. Jak grecki bóg miłości wszedł do lobby w samych krótkich spodenkach z odsłoniętą, pięknie wyrzeźbioną męską klatką piersiową. Eros zawitał w nasze progi, dostał to, o co poprosił i wrócił w świątynne progi do żony bogini. Ach… Z naszych młodych piersi się wyrwało życzenie spełnionej miłości i poleciało do nieba.MAURITIUS. Złote sandały podróżniczej przemiany i życiowej odmiany

Co to były za szalone czasy całkowitego zagubienia, zaślepienia i niezrozumienia własnej kobiecej natury! Miałam wówczas szalone 26 lat, wielkie ego, przykrótką mini i wysokie szpile na nogach. Do tego długie, farbowane na blond włosy sięgające do połowy pleców. Wszystko to nie dla siebie, lecz dla pewnego szanowanego i poważanego, bystrego i inteligentnego, wygadanego i brylującego na salonach, lecz bezdusznego korporacyjnego hochsztaplera.

Wyjazd na Mauritius sponsorowała międzynarodowa amerykańska firma informatyczna, jeden z potentatów w branży z oddziałami w Polsce. Był to parodniowy pobyt dla wybranych pracowników z osobami towarzyszącymi. Metoda na uspokojenie i zrelaksowanie zaniedbanych żon, konkubin, partnerek czy kochanek przepracowanego i rzadko w domu obecnego, dominującego w firmie, męskiego grona.

Dzień przed wylotem poszłam na czarną hennę brwi i rzęs. Kosmetyczka przesadziła i wyszłam z salonu z kruczoczarną oprawą oka. W zestawie ze zbyt mocno utlenionymi na blond włosami – fuszerka fryzjera dzień wcześniej – wyglądałam komicznie, a może nawet kosmicznie. Byłam jak malowana lala, która z jakiejś odległej przestrzeni międzygalaktycznej wybrała się na Ziemię na imprezę disco lub urwała się z krzaka dziwów natury. Dziś wspominam tamten czas ze śmiechem, wówczas z zakłopotaniem stałam w hali odlotów.

W przyrodzie istnieje zjawisko tzw. cofki, gdy cofająca się fala morska podcina człowieka i ciągnie go po dnie w głąb morza. Tamten roczny czas relacji z pewnym panem był moją „cofką”. Stał się rywalizacją dwóch ego: jego i mojego, ale nie partnerską współpracą. Nie miał szans przetrwać ani wydać dobrej jakości owocu. A zgniłek nikt nie lubi.

Mauritius z kolei był moim pierwszym kontaktem z kulturą Indii, od wielu lat wyglądaną i wyczekiwaną. Wyspa została odkryta przez Portugalczyków w XVI wieku, przechodziła następnie w ręce Holendrów, Francuzów i Brytyjczyków. Ci ostatni znieśli niewolnictwo i zaczęli ściągać robotników z Indii, z czego powstał lokalny wielokulturowy tygiel.

Dzień po przylocie nasza damsko-męska grupa została zawieziona na piaszczysty brzeg Oceanu Indyjskiego, którego wody oblewają wyspę. Wsiedliśmy na podstawione katamarany, a po niedługim rejsie z nich wysiedliśmy prawie na środku morza. Zeskoczyliśmy wprost na bezludną wyspę i przybrzeżną mieliznę. Był odpływ. Żar lał się z nieba, ciepła woda przyjemnie nas kołysała, nie wychładzała. Męska część ekipy od razu przystąpiła do drinkowania, niektóre panie się przyłączyły. Pluskaliśmy się na tej mieliźnie w kołach ratunkowych i specjalnych wodnych oponach. Niby raj, lecz dla mnie zbyt hałaśliwy. Wypatrywałam delfinów. Nie ma i nie będzie – dowiedziałam się. Nikt nie lubi głośnej korporacyjnej grupy. Lokalni panowie rozpoczęli serwowanie, wprost z plastikowego wiadra, świeżych surowych małży. Oboje pozbawieni uśmiechu – panowie i małże. Ci pierwsi wykonują swoją pracę za marne pieniądze, ci drudzy skrapiani sokiem z cytryny umierają, wykręcając się w męczarniach. Grupa się cieszy, bo się alkoholizuje w tak bajecznym otoczeniu przyrody, będącym marzeniem wielu ludzi. Za parę dni wrócą do pracy, by zasiąść przy swoim metrze kwadratowym brązowego lub szarego plastikowego albo drewnianego biurka. Szczęściarze, którzy będą mieli swój fragment. Dla pozostałych, tych mobilnych, jest „hot desk”, czyli system rotacyjny kawałka posiadanej na moment przestrzeni.

Przed powrotem do kraju obkupiłam się w indyjskie przyprawy i… złociste sandały w stylu „na bogato”. Wypatrzyłam je w jednym z lokalnych sklepików i zapiałam z zachwytu. Od lat uwielbiałam indyjskie elementy garderoby i biżuterii. Włożyłam sandały i natychmiast poczułam się jak gwiazda filmowa z Czasem słońce, czasem deszcz w reżyserii Karana Johara, tegorocznej najdroższej bollywoodzkiej produkcji, wypełnionej efekciarskim przepychem i nieprawdopodobną dawką kiczu. Mimo że również gra aktorów jest w nim przerysowana, film tak wciąga, że trudno nawet na moment podnieść się z fotela. Podobnie jak moje życie w tamtym okresie, kiedy byłam przyklejona do wygodnej i efektownej sofy.

Po powrocie z Mauritiusa odkleiłam się od tamtego ego, rozstałam z Panem Zwinnym oraz jego „skórą, furą i komórą”. Zabrałam z mieszkania kwiaty i poręczną walizeczkę. Nie uwierzył, że można go tak zostawić, odejść od bożyszcza, strącić z piedestału. Zaczął się starać i zabiegać. Dałam mu drugą szansę, jak się okazało, na króciutko. Pan Zwinny, na własne tym razem życzenie, zwinął się szybko jak rulonik hodowlanej trawy i od tamtej pory nie widzieliśmy się.

Po rozstaniu z Panem Zwinnym stworzyłam listę szczegółowych cech idealnego dla mnie mężczyzny, zgodnie z trendem „musisz wiedzieć, czego konkretnie chcesz, dopiero wtedy możesz to przyciągnąć do swojego życia”. Siadłam i wzięłam się do pisania Listy konkretów. Wszystkie cechy tego Nowego, czyli mężczyzny mych marzeń, były dokładnym przeciwieństwem tych, które występowały w poprzedniej relacji. W ten sposób tworzyłam związki, gdy miałam szalone dwadzieścia kilka lat. Poznawałam to, co było dla mnie ważne, przez wcześniejszą konfrontację z tym, czego nie chciałam. Nie znałam siebie i swoich preferencji, a życie dawało mi cenną lekcję, pokazując wyraźne przeciwieństwa. Czasem by poznać, co lubimy, musimy najpierw doświadczyć tego, czego nie lubimy.

Gdy skończyłam pisać, Lista konkretów zawierała jedynie kilka punktów. Tam, gdzie Pan Zwinny był weekendowo rozproszony na wszystkich wokół, ale nie na nas, chciałam, byśmy z Panem Nowym mieli czas i uwagę dla siebie. Pan Zwinny nie chciał podróżować w dalekie kraje, więc z Panem Nowym oczami mojej wyobraźni przemierzałam pola ryżowe. Błyskotliwego i wygadanego Pana Zwinnego podmieniłam na spokojnego, inteligentnego i z sensem mówiącego Pana Nowego. Zrobiłam swoje i odłożyłam listę na bok. Zajęłam się codziennym życiem.

Potrzebowałam konkretnej zmiany. Poszłam do fryzjera. Gdy od niego wyszłam, odkryłam, że ścięcie długich włosów, które kumulują w sobie mnóstwo przeżyć i różnych wspomnień z przeszłości, może być cudownym, uwalniającym i oczyszczającym przeżyciem!

Postanowiłam również wrócić do naturalnego koloru, nie mając pojęcia, jakim, po prawie dziesięciu latach farbowania, on się okaże. Pierwszy raz zmieniłam kolor włosów w wieku siedemnastu lat. Zaszyta w domowej łazience nałożyłam na głowę proszek Rubina, naturalną indyjską farbę do włosów. Utraciłam wówczas swój piękny naturalny odcień ciemnego blondu, zyskując na parę lat brązoworudy kolor rodem z Indii. Potem był paroletni epizod przyjemnego blondu, zakończony przetlenionym „mauritiusem”.

Dzisiaj, kilkanaście lat później, mam włosy długie do pośladków. Po prostu przestałam je ścinać i skoncentrowałam swoją uwagę na innych elementach codzienności. Muśnięte pędzlem tropikalnego słońca moich wszystkich podróży przez życie uzyskały odcień ciepłego kasztanowego brązu. Moje dzisiejsze włosy są szczęśliwe i zrelaksowane, bo niefarbowane. Tych srebrnych mam tylko kilka, lecz gdy kiedyś moja głowa całkowicie pokryje się srebrem, zrobię rytuał przejścia do Czasu Srebra. Zaproszę do siebie kobiety, upichcimy pyszne jedzenie i wspólnie obejrzymy film Diabeł ubiera się u Prady z Meryl Streep. Po czym przewietrzę ponownie swoją garderobę, otulę się luksusem barwnych, dobrej jakości tkanin i udekoruję egzotyczną biżuterią.

Parę miesięcy po wyprowadzce od Pana Zwinnego odzyskałam na nowo siebie i z radością przywitałam powrót dobrego samopoczucia. Niedługo potem do złocistych sandałów z Mauritiusa dokupiłam błyszczące spodnie w stylu arabskim, z gumką w kostce. W tym kompletnym stroju, całkowicie ozłocona i oświecona, pewnego wieczora wracałam ze znajomymi z domowej imprezy i pokazu slajdów podróżniczych. Nasyciłam oczy widokami pięknych zakątków ziemi i pogłębiłam tęsknotę za zamorskimi, dalekimi wyprawami. Wciąż jednak nie miałam z kim ich realizować, a sama nie chciałam.

Brama nowoczesnego osiedla była już zamknięta. Pozostał przeskok przez płot. Zrobiłam to bez wahania, nie zdejmując ze stóp żadnego ze złocistych sandałów. Zawsze lubiłam się wspinać na drzewa i pokonywać lub przeskakiwać wszelkie przeszkody życiowe. Mój wyczyn tamtego wieczora, ponoć nieadekwatny do stroju, według oka pewnego pana, wzbudził jednak jego zainteresowanie na tyle, że odmienił moją przyszłość i spełnił dawne życzenie. Od tamtego wieczora w złocistych sandałach zaczęła się w moim życiu nowa era: mężczyzn i egzotycznych wyjazdów.

Marzenia to podstawa urzeczywistnienia – Luksus Wizjonera.

Marzenia o podróżowaniu, które nosiłam w sobie od wielu lat, w końcu zaczęły się materializować. Wytrwałość, determinacja i podejmowane działania powodowały ciągłe ukierunkowywanie strumienia energii życia na jeden cel. Uniwersalna podstawa kreacji własnej rzeczywistości przejawiła się w końcu w moim życiu. Przyciągnęłam odpowiednią osobę – Pana Światowida, mężczyznę z mojej Listy konkretów. Z nim realizacja tego, czego pragnęłam, stała się możliwa. Wówczas były to wyprawy poza Polskę. Kilkanaście lat później okazało się, że stały się one potężnym fundamentem mojego nowego życia, które przyszło wraz z Czasem Przemiany.

Potęga skoku – ponadżyciowe płoty

Trzeba przeskakiwać wszelkie płoty, mury i inne przeszkody, usuwać ze swej drogi wszelkie ograniczenia i marzyć, marzyć, marzyć… A potem marzenia zmieniać w wizje, realizować je jako cele oraz na bieżąco aktualizować pojawiające się informacje, wydarzenia i doświadczenia.

Każdy z nas w swej codzienności robi skoki na miarę własnej śmiałości, ambicji, potrzeb i pragnień duszy.

Skaczmy więc Słowianie, mieszkańcy Serca Europy^() po nasze marzenia, wizje i przyszłość! Niechaj się w przestrzeni naszego życia urzeczywistniają, bo umiejętności kreacji, my naród słowiański, przepotężne mamy! – Luksus Śmiałości.

Tamtego wieczora w indyjskich złotych sandałach z Mauritiusa wykonałam swój krok milowy w barwną podróżniczą przyszłość. Nadszedł Czas Złotych Sandałów, dalekich wypraw w kraje Azji, Półwyspu Arabskiego, Afryki, Indii i Ameryki Środkowej.

Z Panem Światowidem przez parę lat wspólnie wojażowaliśmy, aż przyszedł Czas Rozejścia Dróg. Pięknie sobie podziękowaliśmy i udaliśmy we własne cztery strony świata.

Złotych sandałów mocno w Polsce używałam i z czasem tak je znosiłam, że wyrzuciłam na śmietnik. Swoją rolę odegrały wybornie. Otworzyły mnie na wielki świat i wprowadziły do niego.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: