Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A wszystko dzięki "Jedz, módl się, kochaj" - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
1 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

A wszystko dzięki "Jedz, módl się, kochaj" - ebook

A wszystko dzięki „Jedz, módl się, kochaj” to niezwykła książka opowiadająca o tym, co zdziałała inna książka.

Uważaj, Czytelniku. Grozi nam kolejna fala inspiracji.

Elizabeth Gilbert spisała kiedyś wspomnienia ze swojej podróży. Wędrując po Italii, Indiach i Indonezji, przekraczała granice i pokonywała kilometry, ale przede wszystkim z determinacją poszukiwała prawdy o sobie. Jedz, módl się, kochaj rozeszło się w milionach egzemplarzy. Powstał też film (z Julią Roberts w roli Liz) ukazujący całą barwność egzotycznej scenerii, na której tle bohaterka stopniowo odkrywa wartość świadomego kierowania własnym życiem zgodnie z tym, co nazywa wewnętrzną prawdą.

A wszystko dzięki „Jedz, módl się, kochaj” to opublikowane 10 lat po pamiętniku Elizabeth Gilbert i opatrzone jej entuzjastycznym wstępem opowieści blisko pięćdziesięciu osób, które po przeczytaniu historii Liz zmieniły swoje życie. Z potrzeby podzielenia się niezwykłym i całkowicie nieoczekiwanym doświadczeniem napisali je ludzie, których różniło wszystko - narodowość, wiek, płeć, status społeczny, zawód. A jednak wszyscy oni ulegli wspaniałej sile inspiracji i zdołali odrzucić dawny styl życia, by rozpocząć wędrówkę nową ścieżką - czasem trudną i wyboistą, ale własną.

Niektóre transformacje tu opisane byłyby wręcz niewiarygodne, gdyby nie to, że - z prostotą i autentycznością - opowiadają o nich ludzie, których dotyczyły.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-784-0
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Przez ostatnie dziesięć lat próbuję dociec, jak to się w ogóle stało, że Jedz, módl się, kochaj stało się takim niewyobrażalnym fenomenem. Z pewnością nic w moim życiu nie przygotowało mnie na wielki sukces. Nigdy wcześniej nie byłam autorką bestsellerów (zawsze żartuję, że moje pierwsze trzy książki sprzedały się w liczbie egzemplarzy przekraczającej tuzin). Poza tym Bóg mi świadkiem, że wydano dość sporo wspomnień rozwodowych, podróżniczych i opisujących duchowe przemiany, zanim moja książka w 2006 roku pojawiła się w księgarniach.

A jednak z jakiejś przyczyny Jedz, módl się, kochaj przybrało postać tsunami.

Dlaczego?

Naprawdę nigdy tego nie pojęłam. Kiedy podczas wywiadów pytają mnie, jak sądzę, dlaczego książka stała się tak popularna, odpowiadam trochę bezczelnym i lekceważącym tekstem, między wierszami którego można odczytać: „Wiem tyle, co i ty, koleś”.

No tak, ale w czasie, gdy bohatersko zmagałam się z tym pytaniem, bezustannie wpadałam na ludzi, którzy chcieli mi opowiadać swoje historie – głównie o tym, jak ta książka ich osobiście zainspirowała, jak na nich wpłynęła, jak odmieniła ich życie; o wszystkim, co – jak mówili – zrobili DZIĘKI Jedz, módl się, kochaj. Niektóre z tych historii były urocze, inne dziwne, a zdarzały się i takie, które głęboko mnie wzruszały. Szczególnie dwóch nigdy nie zapomnę.

Oto pierwsza opowieść zawsze obecna w mojej pamięci:

Pewnego dnia, gdy podpisywałam książki w Atlancie, podeszła do mnie Afroamerykanka, na oko po trzydziestce, która po prostu emanowała szczęściem. Powiedziała mi, że kilka lat wcześniej sięgnęła po Jedz, módl się, kochaj z polecenia koleżanki. Przeczytała całość od deski do deski za jednym posiedzeniem. Kiedy skończyła, zamknęła książkę, wstała z kanapy, wyszła z domu i już nigdy tam nie wróciła. Wyjaśniła mi, że przez dziesięć lat mieszkała z mężczyzną, który dzień za dniem znęcał się nad nią fizycznie i psychicznie. Teraz jednak była w stanie położyć temu kres. Wyjechała z miasta, wprowadziła się z powrotem do matki, znalazła nową pracę, przez kilka lat oszczędziła sporo pieniędzy, solidnie się odchudziła i kiedy ją spotkałam, właśnie wróciła z samotnej wyprawy do Paryża. Nigdy nie pojechała do starego domu, nawet po rzeczy, i ani razu nie spotkała się z facetem, który ją wykorzystywał. Zakończyła dawne życie. Nie było powrotu. A ona stała się kompletnie nowym człowiekiem.

A druga historia, która we mnie tkwi, jest taka:

Dostałam kiedyś list od kobiety, która napisała: „Nie uwierzysz, co się właśnie stało dzięki Twojej książce”. Autorka listu przeczytała Jedz, módl się, kochaj z przyjemnością, ale lektura nie wpłynęła jakoś specjalnie na jej życie. Podobały jej się opisy podróży i włoskich potraw. Wzięła jednak książkę ze sobą na rodzinną wyprawę żaglówką. Wśród uczestników był także jej starszy brat. „Musisz wiedzieć” – pisała – „że on jest draniem. Kocham go, bo to mój brat, ale jest aroganckim, nachalnym draniem, w pełnym tego słowa znaczeniu”. Ten brat był wówczas w trakcie przeciągającego się, drogiego i zajadłego rozwodu. Żona próbowała się od niego uwolnić od dobrych kilku lat, a on się za to nad nią pastwił. Zależało mu, żeby porządnie się nacierpiała, skoro zdecydowała się odejść. Nie zamierzał szybko zakończyć tej batalii. Ale wtedy, w czasie owych rodzinnych wakacji pod żaglami, zaczął zaglądać do książki siostry. Zaczął czytać Jedz, módl się, kochaj głównie po to, żeby się ponaśmiewać. Jednak już po kilku kartkach przestało mu być wesoło. Przeczytał całość. A kiedy skończył, zadzwonił z żaglówki do swojego prawnika i powiedział mu: „Kończmy z tym”, a potem wybrał numer żony i nagrał jej wiadomość: „Idź z Bogiem, dziewczyno. Przepraszam”. I wreszcie dał jej wolność.

Na pierwszy rzut oka te dwie osoby i dwie historie niewiele mają wspólnego. A jednak żadnej z nich nie mogę zapomnieć i opowiadam je ludziom jako całość, bo są przykładem, jak niesłychanie szeroki, wręcz niewiarygodny odbiór znalazło Jedz, módl się, kochaj.

Tyle że wciąż nie miałam pojęcia, dlaczego moja książka tak podziałała na tych dwoje, a także na całą masę innych czytelników. Dopiero przygotowując tę antologię i przeglądając przy tym tony wiadomości – nareszcie zrozumiałam. Pojęłam w końcu, co te dwie opowieści mają wspólnego i dlaczego od lat opowiadam je w pakiecie. Teraz już wiem, że tak naprawdę to jest jedna i ta sama opowieść o człowieku, który wreszcie pomyślał: „Moje życie nie musi już tak wyglądać”.

Udręczona kobieta pojęła, że już nie musi być ofiarą.

Paskudny drań zrozumiał, że już nie musi być czyjąś zmorą.

Oboje oderwali się od swoich męczących starych wcieleń i w jednej chwili przeszli do nowego życia. A Jedz, módl się, kochaj, choć to niewiarygodne, pomogło im. Bo o tym naprawdę jest moja książka. Nie o jedzeniu pizzy we Włoszech, medytacjach w Indiach czy zakochiwaniu się na Bali. Nie o podróży, duchowości czy rozwodzie. Nie. Jedz, módl się, kochaj wskazuje, co się dzieje, kiedy człowiek uzmysławia sobie, że jego życie nie musi wcale być takie jak dotychczas. I że wszystko, nawet on sam, może ulec zmianie. A gdy taka myśl powstaje – nic już nie jest takie samo.

I tę samą historię opowiadają wszyscy autorzy w tej antologii. Nie zrozumcie mnie źle – jest tu wiele bardzo różnorodnych wydarzeń, a opowieści snują najprzeróżniejsze głosy. A jednak niezależnie od tego, skąd pochodzą ci ludzie, jakiej są płci i jaką mają pozycję społeczną – zawsze dochodzą do momentu, kiedy pojmują: „Moje życie nie musi już tak wyglądać”. I wtedy oni także opuszczają swoje dawne, wysłużone wcielenia i ruszają w nieznane, cudowne, nowe życie.

Mój przyjaciel, pastor Rob Bell, ma fantastyczną definicję słowa „rozpacz”. Mówi, że rozpacz to stan, w który popadasz, gdy myślisz, że jutro będzie dokładnie taki sam dzień jak dzisiaj. Kiedy znajdziesz się w stanie rozpaczy, nawet nie starasz się już niczego zmieniać, bo po co? Jesteś zahipnotyzowany własną stagnacją. Tkwisz w niezmienności, bo wpakowałeś się w takie myślenie o życiu. Że jest wiecznie, niszcząco niezmienne.

Ale jeśli wierzysz, że jutro będzie takie samo jak dzisiaj, to wiedz, że to mit i kłamstwo. Historia i nauka (a nawet nasze własne życiowe doświadczenia) uczą, że żyjemy w świecie – a właściwie w kosmosie – który bezustannie się zmienia. Nie tylko dzień jutrzejszy będzie zupełnie inny. Cały świat będzie innym miejscem już za godzinę, jeśli porównasz go ze światem sprzed godziny. Rozejrzyjcie się wokół: dowody są wszędzie. Wszystko się zmienia. Wszystko płynie. Wszystko i wszyscy jesteśmy w procesie powstawania. Ziemia się kręci, przypływ następuje po odpływie, zmieniają się pory roku, ludzie umierają i się rodzą (nawet komórki w waszych ciałach umierają i się rodzą) i Bóg wie, jak pędzą myśli w waszych głowach. Cała historia stworzenia to opowieść o nieustających zmianach. A w chwili, kiedy sobie to uświadomicie, zrozumiecie, że wam także wolno się zmienić i wybrać nowy kierunek, w którym ruszycie. Ta myśl kładzie kres rozpaczy. To właśnie jest zmartwychwstanie – dostępne dla każdego i o każdej porze.

O tym właśnie jest Jedz, módl się, kochaj i dlatego miało tak szeroki oddźwięk. Bo to książka o zmartwychwstaniu. Każda historia w tej antologii mówi o przeobrażeniu i zmartwychwstaniu.

Dla mnie samej czytanie tych esejów było potężnym emocjonalnym doświadczeniem. Piszę co prawda w Jedz, módl się, kochaj, że „każdy powinien być przygotowany na niepohamowane i niekończące się fale przemian”^(), jednak niesamowicie było zobaczyć, jak naprawdę uderzają – fala za falą, strona za stroną, zmiana za zmianą.

Przyjrzyjcie się dobrze, a zobaczycie to w każdym z tych esejów. Odszukajcie ten moment, kiedy każda osoba uświadamia sobie: „Moje życie nie musi już tak wyglądać”. I znajdźcie to także w sobie. To najciekawszy moment w życiu każdego z nas. A potem? Potem może się już zdarzyć WSZYSTKO.

Elizabeth Gilbert

w podróży

------------------------------------------------------------------------

^() Wszystkie cytaty z Jedz, módl się, kochaj w przekładzie Marty Jabłońskiej-Majchrzak, DW REBIS, Poznań 2007.Oddycham

Rebecca Asher

Poszczególne dziesięciolecia mojego życia wyznaczają kamienie milowe – śmiech i beztroska, gdy byłam dwudziestolatką, świadomość siebie i pokora, których nauczyłam się jako trzydziestolatka, a teraz – cudowne lata, jakie nadeszły po czterdziestce.

Mogę w taki sposób odmierzać dekady, bo akurat dziesięć lat temu Jedz, módl się, kochaj skłoniło mnie, bym odetchnęła głęboko, i ten oddech uratował mi życie.

Tak długo wstrzymywałam powietrze! Ze wstrzymanym oddechem czekałam, że koledzy mnie skomplementują, co nigdy się nie zdarzyło (westchnienie). Wstrzymywałam oddech w nadziei, że dostrzeże mnie i awansuje mój szef, który jednak był przekonany, że jestem taka sobie (westchnienie, oj, westchnienie). Nie mogłam oddychać swobodnie, gdy zdeterminowana, by zostać swoim własnym szefem, odważyłam się na działalność gospodarczą, żeby zaraz natrafić na drugą tak poważną recesję w historii naszego kraju.

Rozpaczliwie chwytałam powietrze – czułam się, jakbym tonęła.

Kiedy skończyłam czytać Jedz, módl się, kochaj, był zwykły wtorkowy wieczór. Ale tak, stało się! Wzięłam głęboki wdech z rodzaju tych, które przywracają policzkom kolory i po których lekko kręci się w głowie.

Okej, okej, okej.

Jeszcze raz nabrałam powietrza i wolno je wypuściłam, stając mocno na ziemi.

Trzeba się ruszyć, pomyślałam. I tak też zrobiłam.

Wyprowadziłam się do innego stanu, żeby być blisko rodziny. Zakręciłam się wokół poszukiwań pracy, co w rezultacie doprowadziło do tego, że zajęłam się literaturą i zostałam pisarką. Włożyłam ładne ciuszki i przypomniałam sobie, jak się tańczy i wiruje. Zwróciłam uwagę słodkiego chłopca z Południa i od tego czasu już zawsze we dwoje oddychamy pełną piersią i działamy. No i mogę wsłuchiwać się w najcudniejszy oddech na świecie – oddech dwóch małych dziewczynek, które wiercą się i chichoczą, zmuszają mnie czasem do szybkich biegów, a czasem do leżenia bez ruchu na podłodze.

U schyłku dnia jemy, modlimy się i kochamy, a ja... oddycham.New Jersey – stan ogrodów

Victoria Russell

Kiedy po raz pierwszy otworzyłam Jedz, módl się, kochaj, ledwie przebrnęłam przez rozdział, który rozgrywa się w Italii.

Miałam wtedy piętnaście lat i prowadziłam nierówną walkę z codziennymi atakami panicznego lęku. Niepokój towarzyszył mi od zawsze, ale w ostatnim roku zdarzyły się alarmy bombowe, ewakuacje szkoły i umarła moja babcia, co zsumowane spowodowało, że lekka mgiełka obaw, która zwykle mnie otaczała, skrystalizowała się najpierw w fobie, a w końcu w pełnoobjawową panikę.

Czułam lęk w nocy, kiedy w ciemności i ciszy starałam się zasnąć, czułam lęk, kiedy się budziłam i musiałam sprostać kolejnemu dniowi. Bałam się wyjść z domu i bałam się zostać sama z moim galopującym, nakręconym umysłem. Nachodziły mnie niechciane myśli, niekontrolowane uczucia i zaczynało się: dyszałam, płakałam, musiałam walczyć o każdy płytki wdech, ledwo unosiłam ciężkie, trzęsące się ręce, a przy każdym kroku czułam, jak drętwieją mi stopy.

Gorszy od paniki był jedynie wstyd. Czułam, że nie mam prawa tak cierpieć. Nie jestem żołnierzem, który powrócił z frontu, ani uchodźcą z kraju targanego wojną, ani chorym w stanie terminalnym. Głos w mojej głowie powtarzał: „Jesteś po prostu słaba”.

Na początku drugiej klasy szkoły średniej byłam kłębkiem nerwów. Ledwo udało mi się przeczołgać przez pierwszy dzień nowego roku szkolnego. Wieczorem ubłagałam rodziców, żeby już więcej mnie tam nie wysyłali. Zanim wróciłam do klasy, minęły miesiące. W tym czasie dwa razy w tygodniu chodziłam na terapię i dostawałam ze szkoły materiał do odrobienia w domu. Postanowiłam, że w walce z niepokojem nie będę sobie pomagała lekami. Obiecałam sobie, że zamiast przyjmować tabletki, nauczę się panować nad myślami. Wiedziałam, że walka będzie długa i trudna, ale kiedy w mojej głowie znów zabrzmiało „Jesteś słaba”, drugi głos odpowiedział: „Nie. Nie jestem”. Powoli, ale zdecydowanie uczyłam się, jak radzić sobie z niepokojem.

Następnej wiosny zaczęłam czytać Jedz, módl się, kochaj. Jednak byłam taka mądra (wtedy myślałam, że jestem...) i tak interesował mnie Bóg, a przede wszystkim byłam jeszcze taka młoda, że straciłam ochotę na czytanie, kiedy Liz przybyła do Indii i wyparował cały romantyzm związany z Italią. Pierwsza część książki była dla mnie jak szkarłatny zachód słońca, za to drugą uznałam za kompletnie zimną noc. Tuż przedtem moja dusza wyswobodziła się z ciemności i nie byłam jeszcze gotowa wracać w strefę cienia. Za mało rozumiałam, żeby poczekać, aż oczy do niego przywykną.

Ale siedem lat później wiedziałam już dostatecznie dużo.

Teraz miałam prawie dwadzieścia dwa lata, świeżo skończyłam college i czułam się tak, jakby za chwilę miało mnie wessać w próżnię. Właśnie zdałam sobie sprawę, że dorastanie naprawdę przydarza się każdemu – i dotyczy również mnie. Szkoła, ta stabilna instytucja, na którą zawsze mogłam liczyć, odpłynęła. Nie wiedziałam, co dalej ze sobą robić. Byłam też o krok od zerwania ze szkolnym chłopakiem, który był moją pierwszą miłością i najlepszym przyjacielem. Gdzieś z tyłu głowy cicho, ale stanowczo odzywali się moi starzy kumple: niepokój i panika. Wyglądało na to, że cały czas cierpliwie czekali, żeby znowu wkroczyć.

Po raz drugi otworzyłam Jedz, módl się, kochaj. Tym razem napotkałam kobietę, z którą umiałam się dogadać. Wreszcie byłam gotowa, żeby usiąść przy Liz na podłodze w łazience, przyłączyć się do niej w aśramie i pójść za nią do szamana. Kiedy skończyłam czytać, kręciło mi się w głowie od nadmiaru pomysłów. Chciałam podejmować decyzje. Chciałam dać lękowi po twarzy. A zacząć zamierzałam... od alei Garden State.

Aleja Garden State jest dla New Jersey czymś w rodzaju drogi wybrukowanej żółtą kostką z Czarnoksiężnika z Krainy Oz – jeśli za drogę do szczęścia można uznać koryto zapchane agresywnymi Munchkinami, którzy zwyczajowo nie używają kierunkowskazów. Jednak mimo wszystko tą wielopasmową drogą szybkiego ruchu, gdzie nie wolno przekraczać 65 mil na godzinę, możesz się dostać wszędzie, gdzie tylko chcesz. W tamtym czasie już od pięciu lat byłam posiadaczem prawa jazdy, ale jeszcze nigdy nie prowadziłam samochodu po drodze najpopularniejszej w moim rodzinnym stanie. Pozwalałam, by strach przed prędkością dyktował mi (literalnie), jakimi drogami wolno mi jeździć.

Dzięki Jedz, módl się, kochaj zdecydowałam, że nadszedł czas, bym, jak Dorotka, włożyła magiczne pantofelki i ostrożnie włączyła się w ruch na alei Garden State. Pewna kochana koleżanka pożyczyła mi samochód i z własnej woli zgodziła się usiąść na miejscu pasażera (niech błogosławiona będzie jej dobroć). Celem naszej wyprawy było Frenchtown, gdzie miałyśmy wstąpić do sklepu Liz Gilbert o nazwie Two Buttons. Drżącymi rękami ujęłam kierownicę, zagryzłam wargi, wcisnęłam pedał gazu i ruszyłam.

Tamtego dnia, kiedy zajęłam miejsce kierowcy, sądziłam, że to koniec jakiegoś etapu, że to moja deklaracja niepodległości. Zrywałam z lękiem, który mnie spalał. Do domu wróciłam tryumfalnie roześmiana. Zwyciężyłam w pełni rozwiniętą fobię! Myślałam wtedy: „Nareszcie. Mam za sobą tę całą lękową historię”.

Myliłam się.

Wmawiałam sobie i wszystkim dokoła, jak ważne jest żyć po swojemu i podejmować ryzyko wyboru własnej drogi. Jednak nawet mówiąc to, znowu po cichutku zaczynałam tonąć.

Zależało mi bardzo na tym, żeby się nie złamać i nie popaść znowu w paraliżującą panikę, lecz zamiast tego stałam się maniaczką. Sądziłam, że jeśli będę się poruszać wystarczająco szybko, to może przegonię swój strach. Kiedy się przeżywa namiętne romanse, nie tęskni się za straconą miłością. Kiedy wykonuje się pracę za niskie stawki, to nie trzeba myśleć, co chciałoby się naprawdę w życiu robić. Jeśli wychodzisz ze znajomymi każdego wieczoru, to nie czujesz się samotna. Prawda?

Przeskoczenie z mojej szkolnej miłości w związek z kolejnym facetem zabrało mi mniej czasu niż wypowiedzenie słowa „żałuję”. Podjęłam pracę przy budowie chatek w lokalnym parku. Przy budowie chatek. Zajęło mi to mniej niż miesiąc. Czyli i tak dłużej niż kręciłam z kolejnymi facetami. W tej pracy i ciągłych gierkach wymęczyłam się tak, że zachorowałam. Tygodniami leżałam w łóżku. Nie byłam w stanie nawet spojrzeć na Jedz, módl się, kochaj, chociaż książka stała na swoim miejscu na półce i czekała, żebym ją znowu przekartkowała, jak to robiłam wiele razy w poprzednich miesiącach.

Czułam się przegrana. Popełniłam wszystkie błędy z tej książki – dosłownie. Powinnam była lepiej wszystko zrozumieć. Myślałam, że mogę oszukać system, pominąć cały środek i przeskoczyć z podłogi w łazience prosto na plażę na Bali. Wciąż słyszałam głos Richarda z Teksasu: „Jeśli chcesz się dostać do zamku, musisz przepłynąć fosę”.

I w końcu zanurzyłam czubek stopy w tej cholernej fosie.

Zakończyłam związki, które nie podbudowywały mojej samooceny. Znalazłam pracę, którą pokochałam. Pojechałam na ciche rekolekcje do klasztoru benedyktynów w dolinie Shenandoah. Starałam się bardziej i rozmawiałam ze sobą łagodniejszym tonem. I znowu popełniałam błędy. Odkryłam, że – zupełnie jak paciorki japa mala – życie jest pasmem drobnych sukcesów, sporych upadków, miłości, utraty, odwagi, strachu – wszystkich tych elementów związanych w nieskończonym kręgu.

Z czasem nauczyłam się nasłuchiwać głosu, który mnie przyzywa – niekiedy donośnie, rozkazująco, a niekiedy tylko szeptem. Nauczyłam się wybaczać sobie, że jestem słaba, niedoskonała i że błądzę. Nie pozwalam już sobie, żeby te błędy były dla mnie wymówką, by nie próbować nowych rzeczy. Muszę być odważna. Muszę próbować.

Dzięki Jedz, módl się, kochaj – próbuję.Podarunek

Mallory Kotzman

Mama rozwiodła się z tatą, kiedy mój brat i ja uczyliśmy się chodzić. Wcześniej z powodu tego małżeństwa przeflancowała się na wschód. Kiedy miałam sześć lat, ponownie wyszła za mąż, tym razem za mężczyznę młodszego od niej o osiem lat, i przeprowadziła nas do małego miasteczka pod Harrisburgiem w Pensylwanii, gdzie założyła dom ze swoim nowym mężem, nowym dzieckiem i masą nowych krewnych.

Kiedy dorastałam, moje stosunki z mamą były burzliwe. Ona była kłębkiem przeciwieństw. Raz łagodna i miękka, a chwilę później ostra i nieznośna. W niektóre dni byłyśmy najlepszymi koleżankami, a w inne zaciekłymi wrogami. Lecz jedna rzecz zawsze nas w życiu łączyła: było nią czytanie. W moich najczulszych wspomnieniach siedzę opatulona późnym wieczorem, a usadowiona obok mnie mama swoim słodkim głosem ożywia czytaną książkę. Dorastałam, więc lektury się zmieniały. Najpierw były Misiowanki, potem książki Madeleine l’Engle, wreszcie dojrzałam do S.E. Hinton, Anne Rice i w końcu nawet do Ayn Rand. Kiedy byłam nastolatką, zamiast na zakupy chodziłyśmy do biblioteki. Gdy mama po wypadku motocyklowym ojczyma została jedynym żywicielem rodziny, a ja musiałam wziąć sprawy w swoje ręce i zająć się młodszym bratem, w każdej wolnej chwili wymykałam się do swojego pokoju, żeby znaleźć pociechę w książkach.

Gdy skończyłam dwadzieścia trzy lata, osiągnęłyśmy z mamą pewnego rodzaju pokój. Zaczęłyśmy się spotykać na lunchu, szperałyśmy razem w poszukiwaniu ukrytych skarbów w zasobach lokalnych second handów, wreszcie miałyśmy relację matka/córka, o jakiej zawsze marzyłyśmy. Rozmawiałyśmy o polityce, o najnowszych trendach, o tym, że nie mogę usiedzieć w miejscu, i zawsze, zawsze o lekturach. Mama wspomniała mi o Jedz, módl się, kochaj niedługo po ukazaniu się książki. Powiedziała, że Elizabeth przypomina jej mnie – nie pragnie dzieci, niechętnie podchodzi nie tyle do związków z mężczyznami, ile do małżeństwa, i ciągnie ją do podróży po świecie. Mama przyznała, że nie widzi mnie w naszym miasteczku na dłuższą metę. Powiedziała też, że w ogóle nie wyobraża sobie, żebym gdziekolwiek „osiadła”. Miała tylko nadzieję, że znajdę sobie jakąś stałą bazę wypadową do podróży.

Uśmiałam się z tego pomysłu i schowałam go gdzieś głęboko, razem z marzeniami o zagranicznych wyjazdach. Mieszkałyśmy w miasteczku, w którym ludzie często mówili o potrzebie wyjazdu, ale rzadko wyjeżdżali. Mamie jednak odpowiedziałam, że kupię książkę, która tak jej się ze mną skojarzyła. Wtedy mama położyła mi rękę na ramieniu i bardzo poważnie poprosiła, żebym tego nie robiła.

– Mallory, nie. Ja chcę ci ją kupić. Czuję, że powinnam ci ją ofiarować – powiedziała.

Obiecałam, że nie przeczytam tej książki, dopóki mi jej nie podaruje.

Niedługo później zawalił się mój świat. Tuż po tym, jak ułożyłyśmy sobie z mamą uczciwą, dojrzałą relację, zdiagnozowano u niej raka płuc w czwartym stadium. Lekarze dali jej osiem miesięcy życia. Był czerwiec 2011 roku.

Piątego listopada 2011 roku, około trzeciej nad ranem, mama odeszła.

Byłam zdruzgotana. Kilka tygodni później, pogrążona w żalu, trafiłam do księgarni. Zobaczyłam egzemplarz Jedz, módl się, kochaj i kupiłam go. Pośpiesznie wróciłam do domu i przez następne dwa dni bez przerwy czytałam. Już wiedziałam, czemu mama chciała mi podarować tę książkę. Dawała mi coś, czego zawsze pragnęłam. Przeczytałam całość po raz drugi. Zamiast głosu autorki w głowie brzmiał mi głos mamy. Dodała mi odwagi, uwierzyła we mnie, więc wreszcie nie czułam się jak czarna owca. Nie ma nic złego w tym, że nie chcę mieć dzieci. Nie jestem sama w mojej potrzebie podróżowania. Nie jestem jedyną osobą, która pragnie poznać Boga. Jedz, módl się, kochaj mnie przebudziło. I dało mi nadzieję.

Ale to nie tylko książka przemówiła do mojej duszy. Był to także ostatni i już na zawsze ze mną podarunek od mamy. Przez niego mówiła mi, że mnie zna, że zawsze mnie rozumiała. I że mnie kocha. Niezależnie od tego, przez co przeszłyśmy i co mnie jeszcze czeka – jestem wolna. Pęta zostały przecięte. Wreszcie mogłam wyrwać się z klaustrofobicznej atmosfery małego miasteczka i żyć tak, jak chcę. Wiedziałam, że czeka na mnie Bóg, kochający i akceptujący mnie, i że mogę wybrać własną drogę, by Go kochać i słuchać.

Jedz, módl się, kochaj uzmysłowiło mi, że zamiłowanie do podróży jest czymś realnym, namacalnym. I że nie muszę być matką, niezależnie od tego, co powiedzą ludzie. Pokazało mi, że mogę mieć taki związek, jaki chcę. Ale przede wszystkim dzięki tej książce zrozumiałam, jak pięknie jest być sobą, kochać siebie i wyznaczać sobie własną drogę przez życie.

Minęły cztery lata, a ta książka nadal ma dla mnie ogromne znaczenie. Jestem mężatką, co zaskoczyło wszystkich, a szczególnie mnie samą. Mój mąż kocha mnie za całą moją dramatyczną ekscentryczność. Jego potrzeba podróżowania znakomicie pasuje do mojej. Stajemy się niespokojni, gdy przebywamy w domu dłużej niż trzy miesiące i nie mamy w perspektywie czegoś nowego. On ma swoje osobiste, bardzo ambitne cele, którym pozostaje wierny, mimo przeciwności. Ani on, ani ja nie mamy teraz w planie dzieci, ale gorąco kochamy dzieci naszego rodzeństwa (ślubne i nieślubne). Nasze małżeństwo i nasze życie jest takie, jakiego chcemy. Pomagamy sobie nawzajem, ale pozostajemy indywidualnościami. Jesteśmy bardzo świadomi siebie.

Jedz, módl się, kochaj przeprowadziło mnie przez najczarniejszy czas w moim życiu. Pomogło mi wzrastać w miłości do Boga, ale też nauczyło cierpliwości wobec samej siebie. Dzięki tej książce poczułam, że mama wspomaga mnie z entuzjazmem i dumą i że otacza mnie jej miłość. Mama często mówiła: „Na koniec dnia zawsze zostajesz sama ze sobą. Więc naucz się lubić tę osobę, z którą jesteś sam na sam”. Jej słowa przypominają mi, że muszę być wobec siebie uczciwa, gdy określam miejsce, w którym jestem, przede wszystkim po to, żeby lubić tę osobę, która zawsze mi towarzyszy. I uczciwa wobec mojego męża. Chcę z nim stworzyć najlepszy na świecie związek. Oboje na to zasługujemy.

Dziękuję ci, Liz. Pewnie nigdy się nie dowiesz, jak dodałaś mi odwagi, po prostu przez to, że sama ją w sobie odnalazłaś.Przy szczęśliwej żonie masz szczęśliwe życie

Lisa Becker

Jedz, módl się, kochaj zainspirowało mnie do zbudowania wszystkiego od nowa. Miałam czterdzieści jeden lat i byłam mamą dwojga i macochą dwojga kolejnych dzieci oraz żoną mężczyzny mojego życia, kiedy przeczytałam wspomnienia Liz Gilbert. Mieszkaliśmy w pięknym domu z wyspą w kuchni, basenem w ogrodzie i różami pnącymi się po ślicznym białym płotku. Po ponad dziesięciu latach, które spędziłam, pracując jako szef produkcji w przemyśle filmowym, a w przerwach między projektami rozbijając się po świecie, byłam teraz szczęśliwie osiadłą i udomowioną mamą. Moje życie było idyllą. A może tylko tak je wtedy oceniałam.

Zawsze czułam, że nie będę w pełni kobietą, jeśli nie urodzę jednego lub dwojga dzieci. Wszystkie wróżby z ręki, z kart tarota i przepowiednie astrologiczne, jakie sobie fundowałam, niezmiennie pokazywały w mojej przyszłości dwoje dzieci. A one wcale nie przyszły łatwo. Zanim się udało, miałam trzy poronienia. Jednak zawsze byłam przekonana, że moim przeznaczeniem jest macierzyństwo. Nie miałam tylko pojęcia, że nigdy w moim życiu do niczego nie będzie mi się tak trudno przystosować jak teraz do roli mamy. Początkowo byłam wdzięczna losowi, że mój ciężko pracujący mąż zarabia tak dobrze, że mogę zostać w domu. Każdego ranka nasza trójka stawała w drzwiach wejściowych na ceremonię pożegnania. Pulchne nóżki mojego synka obejmowały mnie w pasie, czteroletnia córeczka przytulała mi się do nogi i po raz ostatni machaliśmy na do widzenia, a nasz ptaszek się oddalał.

Jakaś część mnie była niezadowolona, że on jest wolny, podczas gdy ja muszę pozostać w gnieździe. Przez ponad dziesięć lat wyjeżdżałam tak samo jak on teraz i zanurzałam się w długi dzień, w którym musiałam pilnować realizacji budżetu i opiekować się zespołem liczącym setkę lub więcej ludzi. Teraz mój zespół był znacznie mniejszy, ale, co zdumiewające, trudniejszy do prowadzenia. Wcześniej dobrze mi płacono za podejmowanie ważnych decyzji i negocjowanie warunków kontraktów. Teraz decydowałam o tym, dokąd wyprowadzić psa na spacer, co zrobić na obiad i czy najpierw wyprać ciuszki białe czy kolorowe. Negocjowałam wyłącznie z małymi ludźmi, małymi zwierzętami i głosami dudniącymi w mojej głowie: Tego właśnie chciałaś. Masz szczęście, że możesz być w domu z dziećmi. Zgadzałam się z tym stwierdzeniem, lecz ze wstydem i rosnącym poczuciem winy dopowiadałam: Ale to mi nie wystarczy. Tęskniłam za pracą. Potrzebowałam towarzystwa dorosłych i naprawdę brakowało mi poczucia, że zarabiam własne pieniądze. Nie miałam wątpliwości, że chcę mieć dzieci, jednak nie zdawałam sobie sprawy, jaki to wywrze wpływ na moje życie, dopóki nie znalazłam się w epicentrum macierzyństwa. Skąd kobieta może wiedzieć, jak będzie sobie z tym radziła, zanim tego zazna? To, czego najbardziej w życiu pragnęłam, o czym latami marzyłam, zwaliło mnie z nóg i spowodowało, że zwątpiłam, kim naprawdę jestem. Jak miałam wychowywać dzieci, skoro miałam poczucie winy, byłam pokręcona i skonfliktowana wewnętrznie?

Mój mąż, który stosuje maksymę przy szczęśliwej żonie masz szczęśliwe życie, zaproponował, żebym wróciła do pracy na kilka godzin dziennie. Jednak przemysł filmowy ma taki charakter, że albo wszystko, albo nic. Nie możesz zamknąć się w biurze i pracować. W dodatku miałam paranoiczne wizje, że mój odciągany pokarm może pomyłkowo wylądować w kawie producenta. Jednak mimo tych wszystkich lęków spróbowałam wrócić do pracy. Tylko że telefon milczał, a moje maile pozostawały bez odpowiedzi. Nawet wiedziałam, co sobie myślą: „Ona jest matką... czyli rozproszoną, pogrążoną w burzy hormonów, niedospaną namiastką ciężko pracującej, efektywnej w negocjowaniu kontraktów i goniącej wszystkich do roboty osoby, którą kiedyś była. Lubimy ją, ale możemy mieć tu kogoś, kto będzie bardziej skoncentrowany na pracy i nie będzie musiał wyjść wcześniej, bo dziecko zachorowało lub musi zdążyć na karmienie”.

Tak jak Liz, wylałam morze łez w środku nocy w łazience. Do tego cierpiałam na depresję poporodową. Którejś nocy, po karmieniu przypadającym na godzinę trzecią, schowałam się w łazience i znowu beczałam. Spojrzałam w lustro i ujrzałam pogrążoną w depresji, doprowadzoną do rozpaczy kobietę, która się we mnie wpatrywała. Miała niekształtne piersi wielkie jak arbuzy, od dawna niemyte włosy i zęby oraz dodatkowe dziesięć kilogramów na brzuchu i udach. Miała czerwone, zapuchnięte oczy, a pod nimi wielkie wory.

– Poddaję się – chlipnęłam do niej.

– Poddaję się – powtórzyłam, tym razem przepraszająco.

– Poddaję się Bogu, macierzyństwu, temu całemu naciskowi. Poddaję się, poddaję się, poddaję.

Kobieta spojrzała na mnie spokojnie i odpowiedziała łagodnie:

– Dziękuję ci.

Odłożyłam na bok karierę producenta filmowego i wróciłam do pisania. Potraktowałam to jako sposób na oczyszczenie przeładowanego umysłu. Jeśli chaos jest jakimś etapem transformacji, to byłam na dobrej drodze. Przede wszystkim przyznałam się przed samą sobą, że byłam pracoholiczką, w dużej mierze pochłoniętą tym, co robiłam zawodowo. Uważałam, że jeśli nie pracuję i nie zarabiam pieniędzy, to jestem zerem. Moje nastawione na karierę koleżanki zwierzały mi się nieustannie, że zamieniłyby wszystko na dobrego męża i dziecko, ale tymczasem wciąż pracowały, jeździły drogimi samochodami, kupowały buty od najlepszych projektantów i sypiały z rasowymi psami. Kiedy zarabiałam, uważałam, że panuję nad swoim życiem, a obecna zależność finansowa od męża powodowała, że czułam się bezwartościowa. To uczucie uwolniło lęki i strachy z mojego dzieciństwa i okradało mnie z całej radości macierzyństwa. Nadszedł czas, żeby uporać się zarówno z poczuciem, że wszystko mi się wymyka, jak i z niemożnością spełnienia się w roli mamy. Czas, by wszystko w życiu zmienić.

Jedz, módl się, kochaj przypomniało mi, że przede wszystkim muszę pokochać siebie. Jeśli sama będę zaspokojona, stanę się zdolna do dawania siebie tym, których kocham. Zupełnie tak jak Liz, która sama zorganizowała sobie ratunek, tak i ja zajęłam się poszukiwaniem źródeł własnego zadowolenia. Kiedy przeczytałam, dlaczego Liz nie chciała mieć dzieci, lepiej rozumiałam powody, dla których ja ich chciałam. Zdecydowałam, że podporządkuję się temu powołaniu i będę działać jako mama z odzyskanym poczuciem sensu. Wyzwolę w sobie gotowość do takiego wysiłku w byciu mamą, do jakiego dawniej byłam zdolna w pracy. Zaczęłam od współpracy ze szkołą w radzie rodziców i wkrótce zostałam przewodniczącą lokalnej komórki PTA . Organizowałam zabawy, koordynowałam ogólnoszkolne konkursy czytelnicze, a także produkowałam i wyświetlałam filmy dla szkoły, do której chodziły moje dzieci, i dla mojej rodziny.

Nie chciałam się tak całkowicie zatracić w macierzyństwie, jak to widywałam u niektórych swoich koleżanek. U Liz to dotyczyło jej relacji z mężczyznami. Lubiłam i ceniłam te kobiety, ale każda ich myśl, działanie i rozmowa dotyczyła tylko i wyłącznie dzieci. Obiecałam sobie, że znajdę dla siebie pracę, która będzie mniej wymagająca, lecz jednak satysfakcjonująca, i że nadal będę pisać, bo to wzbogaca moje wnętrze. Po paru latach samodzielnego publikowania swoich tekstów moja twórczość została wreszcie oficjalnie wydana w kilku antologiach. Zajęłam się także pilotowaniem pisarzy, którzy odbywali podróże promocyjne, i współpracowałam przy tworzeniu stron internetowych dla osób profesjonalnie związanych z filmem i telewizją.

Przed kilku laty pewnego dnia wybraliśmy się na spacer z psem. Pchałam podwójną spacerówkę. Jack siedział z przodu, a Scout zajmowała miejsce przynależne starszej siostrze – była usadowiona twarzą do mnie. Scout zawsze zadawała wiele pytań o bardzo szerokiej rozpiętości tematycznej – od Dory, która poznaje świat, po teorię ewolucji. Tamtego dnia miała dla mnie nowe pytanie:

– Mamusiu, kiedy będziesz tylko mamą?

– A co masz na myśli? Co to jest „tylko mama”?

Wtedy rozwinęła myśl bardziej szczegółowo:

– No wiesz, jak mama Emmy. Ona nie chodzi do pracy ani na zajęcia z pisania tak jak ty. Zawsze przychodzi do szkoły i jest tylko mamą.

Popatrzyłam na córeczkę i odpowiedziałam:

– Nigdy. Nigdy nie będę tylko mamą, bo potrzebuję czegoś więcej, żebym była szczęśliwa.

Scout wydawała się zakłopotana.

– Nie lubisz być mamą?

Wzięłam w dłonie jej buzię, pocałowałam usteczka w kształcie serduszka i powiedziałam:

– Nie. Ja UWIELBIAM być mamą... a to, że pracuję i jestem pisarką, sprawia, że jestem lepszą mamą.

Pomyślała nad tym chwilę i odrzekła:

– Wiem. Chcesz być dla mnie dobrym przykładem, prawda?

Roześmiałam się.

– TAK! – zawołałam. – To nie ja włączyłam się w twoje życie, tylko ty pojawiłaś się w moim. I to jest mój obowiązek, jako mamy, żeby ci pokazać, co można w życiu robić... dawać ci przykład... pomagać realizować pasje... uczyć cię kreatywności... i jak podążać za marzeniami... ale przede wszystkim – kochać siebie.Inteligencja

Peter Richmond

Przez większość życia ja-inteligent nie wiedziałem, w co wierzyć. Czy jak w Po co tu jesteśmy na początku był jakiś jeden, najwyższy Stwórca? A może wyjaśnienie wszechświata znajduje się gdzieś w królestwie fizycznych cząstek elementarnych i wszystko da się zredukować do tekstu Talking Heads: „To nauka!”.

Żadna z tych skrajnych opinii mnie nie zadowalała. Chociaż zostałem ochrzczony i przyjąłem pierwszą komunię w określonym obrządku, od samego zarania uważałem, że historie zawarte w Biblii są fikcją. Nie skłaniałem się jednak także ku temu, by bezwzględnie przyjąć ten drugi, czysto naukowy paradygmat. Przyczyna jest prosta, więc spójrzmy prawdzie w oczy: być może teoria strun ma sens i da się ją potwierdzić empirycznie, ale żadna odpowiedź na pytanie o tajemnicę istnienia, nieodnosząca się do „dlaczego”, nie jest pełną odpowiedzią.

Jednak żeby uczciwie postawić sprawę, muszę powiedzieć, że nie poświęcałem się zbytnio odnalezieniu Jedynej Prawdy Istnienia. Przez większość czasu byłem zbyt zajęty organizowaniem zwykłych, przyziemnych spraw. Kiedy osiągnąłem pięćdziesiątkę, zyskałem niejaką pewność, że my, ludzie, nie zostaliśmy wyposażeni w intelekt, który pozwalałby nam chociażby zadać to ważne Pytanie, nie mówiąc już o tym, by na nie odpowiedzieć.

Ale później, jakieś dziesięć lat temu, moje poszukiwania Odpowiedzi stały się nieco poważniejsze. Dołączyłem do kadry pewnej prywatnej szkoły, gdzie miałem prowadzić zajęcia z uczniami dziewiątej klasy z zakresu cywilizacji antycznej. Ta praca wymagała, by moje ego zeszło na drugi plan i abym dobrze się orientował w wierzeniach Egiptu, Grecji i Rzymu. W pierwszym roku, podczas gdy wspólnie z uczniami zgłębialiśmy znaczenie bóstw w poszczególnych kulturach, trudno było nie zbliżyć się do odwiecznej zagadki znaczenia życia. Dziesiątki bóstw, którym oddawały cześć starożytne ludy, jawiły się moim studentom i mnie samemu trochę jak postacie z kreskówek (lubię moją kotkę, ale w odróżnieniu od Egipcjan jej nie ubóstwiłem), a mnie jak nigdy dotychczas męczyła powracająca myśl: potrzeba powoływania bóstw dowodzi, że szukanie Odpowiedzi tkwi w naszym DNA.

Im dogłębniej poznawaliśmy wymyślne poglądy poszczególnych kultur na „wszechświat”, tym mocniej, po raz pierwszy od dawna, ja sam zaczynałem szukać choćby jednego pewnika dotyczącego egzystencji, choćby jednego poglądu, na którym mógłbym się oprzeć.

I wtedy, u progu trzeciego roku nauczania, w pięćdziesiątym piątym roku życia, natrafiłem na pewien fragment w Jedz, módl się, kochaj. Natychmiast zamknąłem książkę. Coś wreszcie „zaskoczyło”. Coś spowodowało, że w jednej chwili zyskałem poczucie sensu. Nie płynąłem już przez morze. Wreszcie stąpałem po pewnym gruncie – no, w każdym razie na tyle, na ile jest to możliwe w nieskończoności.

Gilbert opisywała pewne doświadczenie, które przeżyła w Indiach. Od tygodni medytowała, czekając na chwilę, gdy medytacja doprowadzi ją do jakiegoś rodzaju objawienia, ale jednocześnie nie bardzo w to wierząc. I stało się. Podczas medytacji została wciągnięta przez: „tunel czasoprzestrzenny Absolutu i w tym pędzie, nagle dokładnie zrozumiałam, jak funkcjonuje wszechświat. Opuściłam swoje ciało, opuściłam pokój, opuściłam planetę, przekroczyłam czas i znalazłam się w pustce. Byłam wewnątrz tej pustki, ale byłam też pustką i na nią patrzyłam, wszystko jednocześnie. Ta pustka była miejscem bezgranicznego spokoju i mądrości. Była świadoma i inteligentna. (...) To (...) nie było ciemne ani jasne, ani duże, ani małe. Nie było też miejscem i ściśle rzecz ujmując, ja tam nie stałam i nie byłam już »ja«”.

Próżnia była świadoma i inteligentna.

W jednej chwili zrozumiałem, że Gilbert opisała prawdziwą naturę istnienia. Prawdopodobnie istota leżała w „inteligencji”. Będąc autorem kilku książek faktograficznych, doznałem radości największej od tygodni, miesięcy i lat – poczucia, że coś poznałem, odkryłem.

A tę chwilę pewności, klarowności i poczucia celu najprawdopodobniej dał mi pogląd, że po śmierci nie utracę swojej inteligencji i że raczej zostanie ona włączona i zatopiona w jakiejś wielkiej, nieskończonej Inteligencji.

Gilbert nadaje pustce imię: Bóg. Ja wolałbym, żebyśmy tę zbiorową świadomość, która nie zna czasu ani miejsca, nazywali My. Ale czy jest ona boska czy nie, wiara w jej istnienie wnosi w czas, który mi pozostał, pewnego rodzaju komfort.

Postscriptum? Ten trzeci jesienny semestr cywilizacji antycznej był zupełnie inny od poprzednich. Kiedy rozpoczęły się zajęcia o Egipcie, a Izis, Ozyrys, Ra, Horus i Bastet pojawili się w naszym podręczniku, przeczytałem uczniom ów fragment z Jedz, módl się, kochaj. Koncepcja nieskończonej, nieograniczonej, inteligentnej zbiorowej świadomości była dla nich, oczywiście, całkiem nowa. Więc zaczęli ją zgłębiać.

W ciągu kolejnych miesięcy znacznie mniej czasu spędziliśmy nad tak anachronicznymi i nudnymi dla piętnastolatków sprawami, jak cykl upraw nad Nilem lub rządy w greckich miastach-państwach, a znacznie więcej nad tym, jak w poszczególnych kulturach wyobrażano sobie bogów. Uzmysłowiłem sobie, że nauczanie studentów specyfiki jakiejś kultury czy cywilizacji poprzez to, jak pojmowano w niej bogów, a w tradycji królestwa Izraela Jahwe (boga w liczbie pojedynczej) – jest znacznie bardziej fascynującym sposobem ożywiania antycznych cywilizacji niż nauka imion królów czy nazw dynastii i miejsc bitew.

Teraz już wiedziałem, że poszukiwanie wyższego znaczenia w metaforycznym określeniu „niebo” jest zjawiskiem powszechnym. A pójście tą ścieżką może nas zaprowadzić – gdy będziemy mieli dość szczęścia i poznamy osobiste poszukiwania Gilbert – jeśli nie do oświecenia, to przynajmniej w miejsce, gdzie odczujemy spokój.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: