Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

www.1944.waw.pl - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2008
Ebook
34,90 zł
Audiobook
54,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

www.1944.waw.pl - ebook

Załóżmy, że w czasy poprzedzające wybuch Powstania Warszawskiego trafia kilkuset współczesnych żołnierzy z początku XXI wieku z nowoczesnym sprzętem, wyszkoleniem i wiedzą. Mają pewien wpływ na rzeczywistość, a także czas, aby starannie przygotować tę jedyną w swoim rodzaju operację wojskową. Czy konfrontacja przeszkolonych i wspieranych przez żołnierzy GROM powstańców z AK z doborowymi jednostkami Wehrmachtu i SS okaże się zwycięska?

Czy uda się odmienić los powojennej Polski?
Czy bohaterom znanym z powieści WWW.1939.COM.PL będzie dane wrócić w nasze czasy?


Tygrys. Potężnie opancerzony (czołowy pancerz przeszło sto milimetrów!), jak na swoją masę bardzo ruchliwy i zwrotny, uzbrojony w najlepszą na świecie osiemdziesięcioośmio-milimetrową armatę czołgową. Prawdziwy drapieżca wśród panter, pum i szakali.

A naprzeciwko...

PT91A1 twardy, polski czołg podstawowy, szczycący się studwudziestopięciomilimetrową gładkolufową armatą jako głównym uzbrojeniem. To duma uzasadniona. Działo o takich parametrach nie było ostatnim krzykiem mody w roku dwa tysiące siódmym, ale stanowiło absolutnie wizjonerski i nieosiągalny dla przeciwników szczyt techniki w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym. Czołgiści twardego mogli wycelować znacznie dokładniej i strzelić na większy dystans niż niemieccy koledzy po fachu, a dzięki systemom nokto- i termowizyjnym nie straszne im były dymy pożarów czy noc.

Toteż konfrontacja tych dwóch wytworów ludzkiej pomysłowości zapowiadała się fascynująco…

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62730-16-2
Rozmiar pliku: 919 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Historia powstania warszawskiego jest dobrze znana i szczegółowo opisana w literaturze. Każdy z sześćdziesięciu trzech dni walk zaznaczył się wieloma heroicznymi dokonaniami uczestników jednej z najbardziej zaciętych bitew miejskich w dziejach najnowszych Europy i świata. Czytelnik, nawet pobieżnie zorientowany w realiach tamtych wydarzeń, wie jednak, że w rzeczywistości powstańcom nie udało się niestety zdobyć ani dzielnicy policyjnej, ani lotniska Okęcie, co w żaden sposób nie umniejsza wysiłków poszczególnych ludzi i całych oddziałów.

Przedstawiona opowieść jest fikcją – podobnie jak główni bohaterowie. Jednak to powstanie jako bezprecedensowe wydarzenie historyczne oraz losy niektórych jego uczestników stanowiły inspirację do nadania ostatecznego kształtu przygód bohaterów książki. I tak postać kaprala podchorążego „Witka” wzorowana jest na przeżyciach powstańczych prof. Witolda Kieżuna (historia z wzięciem do niewoli czternastu Niemców za pomocą zaciętego automatu miała miejsce 2 sierpnia 1944 podczas zdobywania Poczty Głównej), któremu chciałem niniejszym serdecznie podziękować za poświęcony mi czas wypełniony fascynującymi wojennymi opowieściami.

Postaciami historycznymi byli przedstawiciele sił bezpieczeństwa Rzeszy: Paul Otto Geibel, Ludwig Hahn, Alfred Spilker oraz Walther Schellenberg. Ich rzeczywiste losy ułożyły się nieco inaczej niż w powieści. Więcej informacji na ten temat znajdziesz, Czytelniku, na stronie www.1944.waw.pl

Motyw zdrajcy w oddziale majora Wojtyńskiego również miał swój odpowiednik w rzeczywistości. To historia „Motora” – jednego z najbliższych podkomendnych słynnego kieleckiego partyzanta Jana Piwnika, „Ponurego”. Likwidacja „Motora” miała miejsce na ponad sześć miesięcy przed wybuchem powstania warszawskiego i została opisana przez Cezarego Chlebowskiego w książce „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie”, któremu również dziękuję za wsparcie i merytoryczne uwagi dotyczące tekstu powieści..

Pan Marek Wawrzonek wniósł dużo cennych spostrzeżeń dotyczących techniki wojskowej, możliwości konspiracyjnej produkcji broni i amunicji, a także zachowań niektórych postaci. Panu Markowi dziękuję serdecznie.

Doktor Bohdan Firek znalazł czas, aby oświecić mnie w skomplikowanych kwestiach medycznych, zwłaszcza dotyczących ran postrzałowych i ich następstw. Danku – jestem głęboko wdzięczny.

Last but not least dziękuję także mojej żonie Kasi, która jak zawsze z anielską cierpliwością znosiła moje humory podczas niełatwego procesu twórczego...– Tyłek mnie boli.

– Aha.

– Jestem cały zdrętwiały.

– Współczuję.

– Już mi się znudziło.

– Mnie też.

Kapitan marudził tak od pewnego czasu. Tylko jemu chciało się rozmawiać, ja odpowiadałem monosylabami. W gruncie rzeczy jednak wyrażał naszą wspólną opinię: po pięciu godzinach lotu w ciasnym, zimnym i głośnym wnętrzu każdy miał dość i nie prezentował ani olśniewającej kondycji fizycznej, ani tym bardziej dobrego samopoczucia. Całe szczęście dyspozytor – facet z załogi w randze sierżanta, odpowiedzialny za prawidłowy przebieg zrzutu – wyszedł w końcu z kabiny pilotów, powiedział głośno:

– Action station! – i zaczął przygotowywać samolot i nas do skoku.

Ciężko podnieśliśmy się z twardej ławki. Każdy z nas dźwigał na sobie przynajmniej czterdzieści kilogramów wyposażenia: dwa spadochrony, broń osobistą, duży zapas amunicji, granaty, racje żywnościowe, latarki. Zresztą to nie wszystko, co mieliśmy ze sobą. Reszta sprzętu spoczywała w sporych rozmiarów zasobniku, który dyspozytor wyrzuci za nami w ciemność.

Przypięliśmy karabińczyki mechanizmu uwalniającego spadochrony do stalowej linki biegnącej wzdłuż kabiny samolotu. Dyspozytor starannie sprawdził oporządzenie, po czym otworzył drzwi. Tornado wdarło się do środka, chłodząc nasze i tak nie najlepsze nastroje. Dla większości z nas był to pierwszy w życiu skok bojowy ze spadochronem, i to w terenie zupełnie nieznanym, na dodatek w nocy. Przemknęło mi przez głowę, że gdyby sprawy szły swoim zwykłym trybem, piłbym właśnie wieczorną kawę na tarasie mojego luksusowo urządzonego domu i rozmawiałbym z żoną na temat weekendowych zakupów. Ta myśl uświadomiła mi, że nasza wyprawa była pomysłem, delikatnie mówiąc, dość karkołomnym. Rzecz jasna wszelkie żale i skargi należały do mocno spóźnionych, bo oto nad drzwiami kabiny pilotów zapaliła się zielona lampka, oznaczająca, że pilot znalazł w końcu właściwą lokalizację zrzutu. Sierżant machnął ręką i krzyknął głośno:

– Go!

Jeden po drugim, niemal na plecach poprzednika, runęliśmy w dół. Za nami poleciał zasobnik.

Według planu to był koniec akcji. Drzwi miały zostać zamknięte, pilot powinien zatoczyć obszerne koło, wejść na powrotny kurs i polecieć do bazy.

Zamiast tego samolot zwolnił jeszcze bardziej. Dyspozytor podbiegł w głąb kabiny, gdzie stał pokaźnych rozmiarów stalowy kontener. Gdy go otworzył, wyszły z niego dwie osoby, podobnie jak my ubrane w czarne spadochroniarskie kombinezony, i tak jak my z trudem rozprostowały kości. Szybko założyły na siebie broń i wyposażenie. Sierżant wyćwiczonym ruchem przypiął karabińczyki spadochronów do linki i podniósł kciuk.

Dwaj tajemniczy pasażerowie bez wahania skoczyli w ciemność.

– Zwariowałeś, Galaś! – powiedziałem niemal dwa miesiące wcześniej. – Zupełnie zwariowałeś.

– Melduję posłusznie, że nie bardzo – odparł wyprężony jak struna były kapral nadterminowy Józef Galaś.

Rozmowa zaczęła się pogodnego majowego poranka, na przedmieściach San Antonio w Teksasie, w moim biurze. Jej końca nie widać do dzisiaj.

W maju w Teksasie jest bardzo gorąco. Biuro firmy mieściło się w dość luksusowym budynku, zlokalizowanym o sto metrów od teksańskich Termopil, czyli legendarnego klasztoru Alamo, ale pojęcie komfortu w roku czterdziestym czwartym było z mojego, całkowicie subiektywnego punktu widzenia, lekkim nieporozumieniem. Blaszany wiatrak mełł leniwie gorące, zastałe powietrze. Nie dawało to nawet psychologicznego efektu, nie mówiąc o faktycznej ochłodzie. Ponieważ czekało mnie spotkanie z Bardzo Ważnym Klientem, zmuszony byłem tkwić za biurkiem w ciężkim, trzyczęściowym garniturze. Pociłem się potwornie, trajkotanie Galasia potraktowałem więc wrogo.

– Mówię zupełnie poważnie. Razem ze Scottem wpadliśmy na pomysł, w jaki sposób zasilić pole. Odtworzyliśmy oprogramowanie sterujące. Brakuje nam trochę terabajtów na dysku twardym...

– Drobiazg – uśmiechnąłem się z przymusem, ale coraz bardziej zainteresowany. – Kupicie na rynku.

– ...i emitera – dokończył niezrażony kapral.

W pokoju zapadła cisza.

Gadanina Galasia, jakkolwiek fantastycznie by brzmiała, miała swoje uzasadnienie w przeszłości. Wiedziałem, o czym mówi, natomiast nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi.

– Tak się nie dogadamy – westchnąłem, wiedząc, że już się nie wykpię i raczej powinienem się skupić. – Siadaj i mów od początku.

– Tak jest. – Były kapral stuknął obcasami i usiadł na brzeżku krzesła. – Kilka tygodni temu przyszedł do mnie bardzo podniecony Railey. Od progu gadał, że wpadł na pomysł, jak z powrotem uruchomić generator pola, oprogramowanie sterujące i takie tam. Po czym wyciągnął laptopa... No mówię panu, takie oczy zrobiłem. Jesteśmy co prawda w Ameryce, ale szczytem techniki jest obecnie lampowe radio z głośnikiem trzeszczącym jak megafon w Koluszkach. A facio kładzie na stole notebooka i mówi, że złożył go z trzech innych, które ocalały z nalotu, wtedy...

Pamiętałem dobrze ten nalot, a przynajmniej jego część. Miał miejsce we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku.

– Mów dalej, Galaś. – Nagle opanował mnie niepokój. Już domyślałem się, co będzie dalej.

– No więc odpala komputer, patrzę i oczom nie wierzę. Poskładał z części oprogramowanie sterujące polem. Jak pamiętam oryginał, wszystko się zgadza. I najważniejsza część, że tak powiem wycieczkowa, też działa.

Wycieczki. Ładnie powiedziane. Przez te wycieczki zginęło sporo ludzi.

– Pięknie. Tylko co z tego wynika?

– Że gdybyśmy odzyskali emiter, moglibyśmy wrócić, panie pułkowniku.

Wylądowałem dobrze. Wykonałem prawidłowego fikołka i znieruchomiałem, sprawdzając, czy wszystko w porządku. Ponieważ nic sobie nie złamałem, a spadochron szarpał jak zły pies, podniosłem się szybko na nogi i ściągnąłem linki. Zwinąłem materiał, zrzuciłem z ramion plecak z zapasowym spadochronem i cały ten majdan ukryłem starannie w gęstych zaroślach.

Trzask łamanej gałązki spowodował, że odwróciłem się gwałtownie, szczęknąłem zamkiem thompsona i skierowałem lufę w stronę, skąd doszedł dźwięk.

– Towariszcz, nie strielaj – usłyszałem płaczliwy głos. – Ja nastojaszczij bolszewik.

– Ty nastojaszczij kretyn – odparłem z ulgą. – Więcej tego nie rób.

– Ćwiczymy refleks i orientację w terenie, no nie? – stwierdził kapitan Jan Wieteska, wychodząc z zarośli i ustawiając się w świetle księżyca, abym mógł go obejrzeć w całej krasie. Thompson dyndał beztrosko przewieszony przez ramię, a pistolet – nieodłączny desert eagle kalibru .44 – spoczywał w kaburze na biodrze. Nieotwartej nawet. – Reszta gdzie?

– Poszukaj ich – powiedziałem. – Pójdę się rozejrzeć. Spotkamy się za dziesięć minut. I pamiętajcie o zasobniku.

Wylądowaliśmy mniej więcej pośrodku mocno nachylonego stoku otoczonego lasem. Na południu i wschodzie, niezbyt daleko, majaczyły łagodne szczyty górskie. Mieliśmy mało czasu. Noc chyliła się ku końcowi.

Pomaszerowałem w dół. Po kilkudziesięciu metrach zobaczyłem w ciemności zarys wiejskich chałup. Mieszkańcy wsi raczej nie byli towarzystwem, którego mogłem się obawiać, ale musiałem się upewnić, czy nic nam nie grozi. Przycupnąłem w wykrocie zwalonego na środku obszernej polany drzewa, wyciągnąłem noktowizor i bez pośpiechu zlustrowałem okolicę, jednocześnie uważnie nasłuchując.

Cisza.

Prawie dałem się nabrać. Po raz ostatni omiotłem najbliższe zabudowania i już miałem się wycofać, gdy nikły błysk, umiejscowiony nieco poniżej żurawia, pomiędzy stodołą a chlewikiem, przyciągnął moją uwagę. Delikatnie poruszyłem pokrętłem transfokatora, po czym wycelowałem w niewyraźnie lśniący przedmiot.

Szyba.

Przyjrzałem się uważnie. Bez wątpienia – zamaskowany samochód. I to ciężarowy. Nie podejrzewałem, aby mieszkańcy zabitej dechami świętokrzyskiej wsi w piątym roku wojny posiadali ciężarówkę. Jej właścicielami mogli być raczej ludzie, na których spotkanie nie miałem żadnej ochoty.

Gdy już wiedziałem, czego szukać, rezultaty przyszły szybko. Na lewo od ciężarówki gałęzie i krzaki maskowały stanowisko karabinu maszynowego. W otwartych drzwiach stodoły ciemność kryła następną maszynkę. Na stryszku chałupy, w małym trójkątnym okienku – obserwator i, być może, punkt dowodzenia.

Ludzie ci czekali na coś i byli bardzo dobrze przygotowani na spotkanie. W stan pogotowia postawił ich dźwięk silników liberatora. Możliwe, że nie dostrzegli farbowanych na czarno czasz spadochronów, ale z pewnością zarejestrowali fakt, iż właśnie w tej okolicy samolot zawrócił – musiał zatem gdzieś tutaj pozbyć się swojego ładunku. Na miejscu niemieckiego dowódcy umieściłbym pluton piechoty na szczycie wzgórza, na zboczu którego wylądowaliśmy. Miałby doskonały wgląd w sytuację i świetną widoczność na wszystkie strony, bowiem wzgórze pozbawione było drzew. Po zlokalizowaniu zrzutu pluton ów zacznie schodzić w dół, naganiając skoczków i ewentualną przesyłkę na przyczajonych we wsi kolegów.

Wszystko to uświadomiłem sobie w jednym, przeraźliwie krótkim momencie.

Z lasu za plecami usłyszałem trzask łamanej gałęzi i soczyste polskie przekleństwo. Chwilę później spomiędzy chałup wystrzeliła biała rakieta, po niej kilka następnych. Nad polaną zrobiło się jasno jak w dzień.

Klnąc na czym świat stoi, naciągnąłem sprężynę thompsona, wycelowałem w ukryty w krzakach kaem i pociągnąłem za spust.

– A więc kapral Galaś ma dla nas interesujące wiadomości – stwierdził Wieteska, wydmuchując w moją stroną dym z cygara. Ostatnimi czasy zaczął hołdować wytwornym manierom, ubierać się wyłącznie w garnitury szyte na miarę z najdroższych materiałów, a jego ulubionym trunkiem stał się pięciogwiazdkowy francuski koniak, co zważywszy na kłopoty logistyczne i bajońskie ceny dyktowane przez czarny rynek, świadczyło o definitywnym przejściu kapitana, byłego pilota śmigłowców bojowych, na pozycje zamożnej burżuazji.

Spotkanie, w składzie poszerzonym do niemal całego zarządu firmy, odbyło się nazajutrz po wizycie Galasia.

– Możliwe, że są interesujące. – Skrzywiłem się. – Sami oceńcie.

Galaś ze szczegółami opowiedział o odkryciu Scotta Raileya. Wiedział, jaką przynętę założyć na haczyk, abyśmy dali się złapać. Pominął interpretację, uwypuklił gołe fakty – jednak zrobił to w taki sposób, że wniosek mógł być tylko jeden.

– Zatem kapral twierdzi, że razem z Raileyem zdołał odtworzyć oprogramowanie sterujące polem siłowym oraz umożliwiające skoki w czasie. Gdybyśmy odzyskali emiter, z technicznego punktu widzenia nasz powrót do dwa tysiące siódmego stałby się możliwy, czy tak?

– Tak – z zapałem pokiwał głową Galaś – to bardzo prawdopodobne...

– Momencik. – Wieteska podniósł rękę. – Nie tak szybko. Na razie zostawmy kwestię naszej chęci czy niechęci do powrotu. Ale po pierwsze: co z zasilaniem? Przecież, o ile pamiętam, kluczowym elementem technologii MDS-a był reaktor atomowy napędzający to cholerstwo.

– Tak. – Galaś rozjaśnił się. – Ten problem jest już rozwiązany. – Zręcznym ruchem wyciągnął z teczki mapę. Przedstawiała południowo-zachodnią część stanu Teksas. – Panowie będą łaskawi spojrzeć. – Nie tylko Wietesce urzędowanie na wysokich, firmowych posadach dodało savoir-vivre’u. – Reaktor atomowy to nic więcej, jak tylko nowoczesne źródło energii elektrycznej, no nie? Nie potrzebujemy reaktora, potrzebujemy prądu i musimy go jakoś zdobyć. Jak? To proste. Sto kilometrów na zachód od Houston oddano do użytku nową elektrownię. Ma moc wielokrotnie przekraczającą nasze potrzeby. Linie przesyłowe biegną tędy. – Zakreślił na mapie szeroki łuk ciągnący się na zachód, w stronę San Antonio. – Pięćdziesiąt kilometrów pustkowia. Znaleźliśmy bardzo dogodne miejsce, aby się podłączyć i wykorzystać przez kilka chwil moc elektrowni do naszych potrzeb. Mało tego, Railey zna te okolice, że tak powiem, z naszych czasów, i one się zupełnie nie zmieniły. Gdybyśmy tam odpalili emiter, jest gwarancja, że wylądujemy w dwa tysiące siódmym suchą nogą, a nie na przykład na dachu wieżowca albo na dnie jeziora... – Uśmiechnął się chytrze.

– Tego byśmy na pewno nie chcieli. Ale, ale... Chcesz podłączyć system do publicznej sieci elektrycznej? – zapytałem. – W połowie stanu wysiądzie prąd.

– No to co? Może na dwie godziny. Naprawią.

– To jest w ogóle technicznie możliwe? – odezwał się po raz pierwszy tego dnia Kurcewicz.

– Jest. – Galaś był coraz bardziej podniecony. – Musimy oczywiście trochę zainwestować, wynająć ekipę, która wykona stację transformatorową, generatory, baterie akumulatorów, musimy też wykopać tunel dla kabla zasilającego, bo przecież nie zainstalujemy się z naszym majdanem tuż obok linii przesyłowej. Ktoś może się zorientować.

– No dobrze. Mamy oprogramowanie. Przyjmijmy, że mamy też zasilanie – analizował temat Wieteska. – Potrzebujemy jeszcze emitera.

– Tak jest. Więc musimy pojechać po niego do kraju.

Wieteska spojrzał na mnie i parsknął śmiechem. Kurcewicz siedział w milczeniu, sprawiał wrażenie nieobecnego.

– Słyszysz go? Chce zorganizować wypad do okupowanej ojczyzny. Przypomnę: mamy czerwiec czterdziestego czwartego roku, znajdujemy się w Stanach Zjednoczonych, trwa wojna. Pomimo naszych wysiłków we wrześniu trzydziestego dziewiątego Polska znajduje się pod okupacją niemiecką. Kapral natomiast proponuje, abyśmy pojechali tam jak na wycieczkę, odnaleźli ważący blisko pół tony emiter ukryty w Górach Świętokrzyskich i wrócili z nim bezpiecznie prosto do Teksasu. Galaś, jak chcesz przetransportować to żelastwo? Pocztą? I skąd wiesz, czy w ogóle zadziała? – Kapitan pilot Wieteska podobną tyradę wykrzyczałby Galasiowi w twarz z odległości piętnastu centymetrów. Dyrektor Wieteska nie ruszył się z krzesła i nawet nie podniósł głosu.

– Transport zorganizować się da. – Galaś zmrużył oczy. Jak zwykle go nie docenialiśmy. – Mogę opowiedzieć, jak sobie to wyobrażam...

– Na razie nie opowiadaj. Kwestia jest inna. – Kurcewicz mówił tak cicho, że w pierwszej chwili go nie usłyszałem. – Czy ktoś chce wracać?

– No jasne, to jest podstawowe pytanie. Są chętni? – podchwycił Wieteska.

– Ja – powiedział Galaś.

– I ja – dodałem niemal równocześnie.

Pierwsza seria weszła idealnie w krzaki kryjące kaem. Efekt był więcej niż zadowalający: coś się tam porządnie zakotłowało i stanowisko wraz z załogą rozleciało się na boki. Błyskawicznie zmieniłem magazynek i posłałem następną serię w okno obserwatora. Skutków nie dane mi było dostrzec, bo zza chałup i zabudowań gospodarczych wybuchł gwałtowny ogień, kierowany głównie w moją stronę. Był bardzo dobrze mierzony, o czym poinformowały setki rozwścieczonych szerszeni przelatujących tuż obok mnie. Czym prędzej schroniłem się w wykrocie, usiłując przetrwać bez strat pierwszą nawałnicę.

Huk przekraczał wszelkie normy, kule latały nad głową, a ja myślałem intensywnie. Zostałem odcięty od kolegów ukrytych w lesie. Aby do nich się dostać, musiałbym przebiec po odkrytym terenie około stu metrów, i to pod górę. W najlepszym wypadku byłem w stanie to uczynić w dwadzieścia sekund. W dwadzieścia sekund nawet średnio rozgarnięty rezerwista strzelający z dziewiętnastowiecznej flinty z zamkiem kapiszonowym zdoła mnie trafić. Nie mówiąc o kilku cekaemach prażących z zabudowań.

Było jeszcze niezbyt jasno, więc założyłem powtórnie noktowizyjne gogle, wychyliłem się ostrożnie z wykrotu, mając za osłonę pień zwalonego drzewa, i spojrzałem w bok.

Kilkunastu nieprzyjacielskich żołnierzy właśnie podrywało się do biegu. Ich zamiar był jasny – pod osłoną kaemów przemkną bokiem polany kilkadziesiąt metrów pod górę, aż znajdą się powyżej mego stanowiska. Stamtąd uzyskają idealny widok na wykrot. Jeżeli będą mnie chcieli zastrzelić, zrobią to w ciągu pół minuty. Jeśli mają rozkaz wziąć żywcem – zabawa potrwa nieco dłużej.

Ale tylko nieco.

Wymierzyłem starannie i chociaż dystans był trochę za duży dla thompsona, oddałem kilka krótkich serii w stronę nisko pochylonych postaci. Dwie potknęły się i upadły na ziemię. Reszta paroma susami dopadła najbliższych zarośli i czym prędzej w nie zanurkowała. Strzeliłem jeszcze parę razy w te krzaki i odwróciłem się szybko, podejrzewałem bowiem, że Niemcy chcą zastosować manewr dwustronnej operacji kleszczowej. I nie pomyliłem się – po drugiej stronie polany dobiegała właśnie do linii drzew następna drużyna. Była już na mojej wysokości.

I dla nich, i dla mnie było całkowicie jasne, że nie dam rady bronić się na dwa fronty.

Lewoskrzydłowy oddziałek, ten, który zagoniłem w krzaki, otworzył ogień. W zasadzie mogłem już tylko przytulić się do dna wykrotu i czekać na nieprzyjacielski atak. W głębi ducha pocieszałem się, że gdy będą blisko, sięgnę ich granatami i zmuszę do odwrotu, ale nie była to jakaś wielka nadzieja. Przy czym zupełnie nie miałem pomysłu, w jaki sposób, leżąc z głową w piachu, ocenić prawidłowo dystans odpowiedni do walki na granaty.

Ku mojemu zaskoczeniu strzelanina nieco ucichła. Starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, zaryzykowałem i wyjrzałem z kryjówki. Atakujący żołnierze byli nie dalej niż dziesięć metrów od wykrotu. Wyciągnąłem zawleczkę i rzuciłem karbowane jajo w ich stronę.

Wybuch powalił kilku najbliższych na ziemię i w tym momencie usłyszałem za plecami długą serię erkaemu.

Bren. Ręczny karabin maszynowy. Podstawowe uzbrojenie brytyjskiej drużyny piechoty w owym czasie.

Przed wylotem stoczyłem całą walkę z Galasiem, który uparł się, aby zabrać to żelastwo wraz z pokaźnym zapasem amunicji. Udowadniał mi przez godzinę, że wsparcie ogniowe zawsze może się przydać. Ja oponowałem, perorując, że nie będziemy uczestniczyć w żadnych walkach pozycyjnych, przeprowadzimy za to szybką i cichą akcję w stylu komandosów z filmu „Tylko dla orłów”, w której erkaem będzie jedynie przeszkadzał. Galaś upierał się przy swoim, i w końcu odpuściłem. Teraz w duchu błogosławiłem nas obu.

Po chwili do brena dołączyli pozostali uczestnicy wyprawy. Wyraźnie rozpoznałem ochrypłe ujadanie dwóch thompsonów oraz pojedyncze wystrzały z garanda, używanego przez Kurcewicza.

Nieprzyjacielskie natarcie dostało lekkiej zadyszki. Żołnierze, atakując skosem w poprzek polany, byli dość dobrze widoczni w świetle przedświtu. Moich towarzyszy krył mrok ciemnego jeszcze lasu. Dlatego atakujący oddziałek poniósł, lekko licząc, pięćdziesiąt procent strat.

Nie zmieniało to faktu, iż zostałem na dobre uwięziony w wykrocie, bo nieprzyjacielska piechota, jakkolwiek przerzedzona, zaległa po obu stronach nie dalej jak trzydzieści metrów od kryjówki i miała mnie jak na widelcu, skutecznie uniemożliwiając odskok.

Ogień strzelających ze wsi kaemów przeniósł się na stanowiska moich towarzyszy. Kwestią czasu było, kiedy Kurcewicz i spółka zostaną zmuszeni do zmiany stanowisk. Wtedy odciążający ogień zgaśnie, a flankujący mnie żołnierze, chociaż w uszczuplonej liczbie, zaatakują z dwóch stron.

Równocześnie na moich kolegów natrze od tyłu pluton schodzący ze szczytu wzgórza.

– Przecież to bez sensu. Po co mamy wracać?

– Do siebie.

– Tu jesteśmy u siebie. Mamy wszystko: dom, ty i ja rodziny, Wojtuś swoje pasje strzeleckie, nawet Wilgat się w końcu od twojej żony odczepił. Firma rozwija się w takim tempie, że prawie tego nie ogarniamy. Czego ci brakuje? Internetu? Telewizji? Gwiazd rocka?

– Brakuje mi... – zawahałem się – swojskości. Nie wiem, jak to nazwać... bliskości ludzi, Polski, mentalności, kultury, bo ja wiem?

– Bla, bla, bla. – Wieteska zdecydowanym krokiem powracał do swego dawnego stylu. – Spójrz na to od strony praktycznej. Twój ojciec nie żyje, z matką i tak nie utrzymywałeś żadnych kontaktów. Armia traktowała cię po macoszemu. Miałeś otrzymać spadek, owszem, ale sam twierdziłeś, że nie jest to pewne w obliczu zakusów kuzynów, którzy nagle się pojawili nie wiadomo skąd. A teraz popatrz, co osiągnąłeś tutaj: masz żonę, poza którą świata nie widzisz. Przyjaciół. – Nieznacznie wypiął pierś. – I firmę, której jesteś prezesem i głównym udziałowcem. Poza tym wiemy, co będzie dalej: wojna za rok się skończy i jeśli nie wpakujemy się w żadną awanturę, czeka nas kilkadziesiąt lat bajecznej powojennej koniunktury. Człowieku, jesteśmy w Ameryce, największym mocarstwie świata. I będziemy to mocarstwo współtworzyć.

– Albo i nie... – Od kilku minut właściwie go nie słuchałem, myślami będąc dość daleko.

– A konkretnie? – odezwał się Kurcewicz, jak zwykle lekko nieobecny duchem.

– Nie chcę, aby to zabrzmiało jako forma nacisku... ale mam sygnały, że interesują się nami ludzie z FBI. Bardzo dyskretnie rozpytują o nas. Nie sądzę, żeby mieli jakiś poważny punkt zaczepienia, ale sam fakt, że zwrócili na nas uwagę, wydaje mi się niepokojący.

– Skąd wiesz o FBI? – bez specjalnych emocji zainteresował się Wieteska. Być może bomba atomowa wybuchająca za oknem zrobiłaby na nim wrażenie, choć nie było to takie pewne.

– Mam paru informatorów tu i tam.

– Myślisz, że to coś poważnego? Przecież na legalizację poświęciliśmy sporo czasu i pieniędzy.

– Owszem, ale tylko się zastanów. Przybywamy znikąd. Jeśli ktoś naprawdę się temu przyjrzał, bez trudu zauważył, że nikt z nas nie ma tu rodziców. Po angielsku, oczywiście poza Nancy, mówimy z obcym akcentem. Ja, co prawda, z brytyjskim, ale to nie jest naturalne w Stanach, zwłaszcza na Południu. Pieniądze mamy nie wiadomo skąd. Ktoś uznał to za dostatecznie podejrzane, żeby zacząć węszyć. I węszy. A więc możliwe, że musimy wiać.

Wieteska zamyślił się. Może wyglądał na lekkoducha i snoba, ale umysł miał precyzyjny jak komputer. Do tej pory nie przejmował się specjalnie, ale mogłem być pewny, że naszą sytuację analizuje wszechstronnie.

– Dobra, zostawmy to na razie. Powiedzcie, moi kochani, jak wyobrażacie sobie tę waszą wyprawę po złote runo?

A więc przełom w negocjacjach. Kapitan Jan Wieteska właśnie oficjalnie przyznał, że czuje się zaniepokojony sytuacją i byłby ewentualnie gotów poprzeć nasz plan.

Galaś spojrzał na mnie. Nieznacznie kiwnąłem głową.

– Mamy linię lotniczą, tak? A więc bierzemy dakotę, dwóch najlepszych pilotów i lecimy do Włoch, do Brindisi. Tam czeka na nas zamówiony sprzęt, czyli spadochrony, broń, zapasy i tak dalej. Wyprawa potrwa maksymalnie tydzień. Wynajmujemy od armii samolot o wystarczającym zasięgu, na przykład liberatora, lecimy którejś ciemnej nocy do Polski i gdzieś w okolicach Łysej Góry – hop. Skaczemy. Odnajdujemy emiter, bierzemy ciężarówkę – o ile pamiętam, ze sprzętu batalionu pozostało kilka starów na chodzie – po czym wynajdujemy w miarę równe miejsce nadające się na pas startowy. Wzywamy z Włoch naszego liberatora, przylatuje, ląduje, pakujemy emiter i wracamy.

Nawet ja dołączyłem do wesołego śmiechu Wieteski i Kurcewicza. Były kapral nadterminowy Galaś przedstawił plan wyprawy w taki sposób, że jazda samochodem z domu do biura wyglądała przy tym jak syzyfowe męki.

– Bardzo sprytne, kapralu, bardzo. – Wieteska otarł wierzchem dłoni łzę toczącą się po policzku. – A tak poważnie: skąd broń i wyposażenie? Skąd wojskowy liberator lecący do Polski poza rozkładem? I to dwukrotnie? Skąd wiesz, że znajdziesz odpowiednie lądowisko? No i łączność. Jak powiadomisz załogę samolotu, kiedy ma lecieć i gdzie lądować? Przecież lądowiska nie uzgodnimy przed wyprawą, bo nie będziemy go znali. Dopiero w kraju okupowanym przez Niemców mamy, jak rozumiem, po ciemku znaleźć odpowiednie miejsce. Pomijam fakt, że żaden z was w życiu nie skakał ze spadochronem. No i wreszcie najważniejsza sprawa. Miejsce ukrycia sprzętu, który pozostał po batalionie, zna oprócz nas jeszcze paru ludzi. Wojtyński czy Borek na przykład. Albo Wójcik. Jeżeli nadal są w Polsce i walczą w konspiracji, mogli już pięć razy opróżnić kryjówkę albo przenieść klamoty gdzie indziej.

– No... – Galaś rozpromienił się. Planowanie takich operacji oraz dopinanie szczegółów było jego żywiołem. – Nie będziemy wiedzieć, jak nie sprawdzimy, no nie?

– Momencik. – Wieteska podniósł rękę i zwrócił się do mnie. – Nancy wie?

– Wie. Jest przeciw wyprawie, ale za powrotem w nasze czasy.

– Kobieca logika. – Wieteska uśmiechnął się życzliwie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego również czeka niemała przeprawa ze swoją żoną Rozalką.

– No właśnie. Przekonam ją, że nie możemy mieć jajecznicy, nie rozbijając jaj.

– Wątpię. Ale gadaj, Galaś, o tych przygotowaniach.

Strzelanina nasiliła się. Obie skrzydłowe drużyny prowadziły ogień zarówno w moją stronę, jak i do odszczekujących się ostro kolegów skrytych wśród drzew.

Raptem osłaniający mnie ogień osłabł, za to w lesie, za stanowiskami Wilgata i spółki, wybuchła gwałtowna kanonada. To musiał wejść do akcji pluton wymiatający od szczytu wzgórza. Kurcewicz, Galaś i właściciel jednego z thompsonów przenieśli ogień na ów oddział. Oznaczało to, że nie dali się zaskoczyć, ale ja zostałem praktycznie bez wsparcia. Rzuciłem następny granat, wychyliłem się z kryjówki i oddałem parę serii na boki. Skutek był taki, że ściągnąłem na siebie zmasowany ogień – musiało strzelać do mnie kilkanaście luf.

Nie miałem żadnej szansy ucieczki. Kocioł założony był starannie i fachowo.

Walka dobiegała końca. Leżałem na dnie wykrotu, licząc tylko na to, iż grupa urządzająca zasadzkę ma rozkaz brać jeńców żywcem. Możliwe, że przedłużając życie o kilka czy kilkanaście minut, znajdę okazję do ucieczki. Z drugiej strony nie miałem najmniejszej ochoty na spotkanie ani z Wehrmachtem, ani tym bardziej z gestapo.

Gdy rozejrzałem się bacznie, odniosłem nieodparte wrażenie, iż od strony zabudowań zmieniło się natężenie bitewnego zgiełku. Jakby... wzrosło. Przy czym wyraźnie odczułem, że ostrzał prowadzony w moją stronę osłabł, i to znacznie. We wsi wybuchła gwałtowna walka. Oddział stanowiący podstawę kotła został zaatakowany od tyłu.

Wychyliłem się ostrożnie z wykrotu. Obie flankujące mnie grupy biegły w dół – na pomoc walczącym we wsi kolegom. Posłałem pożegnalną serię, eliminując z walki ostatniego z biegnących, po czym spojrzałem w stronę zabudowań.

Niemcy walczyli o życie. Dostrzegłem kilkudziesięciu żołnierzy, którzy nacierali od tyłu i z boku, likwidując niemieckie stanowiska jedno po drugim. Sposób ataku, jego bezwzględność i szybkość wydały mi się dziwnie znajome. Tak w moich czasach walczyły jednostki specjalne. Uderzały małymi, czteroosobowymi sekcjami, świetnie zgranymi i dysponującymi huraganową siłą ognia.

O ile mogłem jednak dostrzec z tej odległości, również napastnicy byli ubrani w niemieckie mundury. Niemcy zaczęli walczyć między sobą? Bzdury. Kim zatem był przeciwnik naszych wrogów?

Wsparcie tajemniczych wybawicieli umożliwiło mi opuszczenie wykrotu, nie zmieniło natomiast faktu, że moi koledzy nadal zmagali się z oddziałem nacierającym z głębi lasu. Pobiegłem więc czym prędzej pod górę. Gdy wpadłem między drzewa, niemal potknąłem się o leżącego na ziemi Galasia, który strzelał w stronę krzaków oddalonych o kilkadziesiąt metrów. Przypadłem do niego.

– Dawaj erkaem! – krzyknąłem, starając się przebić przez strzelaninę. – Leć do pozostałych i powiedz, żeby wycofywali się na dół. Będę was osłaniał.

– Ale...

– Wykonać. Przyszła odsiecz. Wieś za chwilę będzie czysta. No już.

Kapral poderwał się i pobiegł. Ułożyłem się za drzewem, przycisnąłem kolbę do ramienia i rozejrzałem się w sytuacji. Przede mną, w odległości może trzydziestu metrów, leżało na ziemi kilkunastu niemieckich żołnierzy, najwyraźniej powalonych celnymi strzałami. Nieco dalej, wśród gęstego poszycia, ukrytych było następnych dwudziestu, może trzydziestu Niemców, strzelających w dół. Na prawo ode mnie warczały dwa thompsony – a więc Wilgat i Wieteska – na lewo regularnie odzywał się garand Kurcewicza. Kapitan używał najlepszej, wyposażonej w precyzyjny celownik optyczny wersji tego karabinu. Znając go i wiedząc, jak strzela – w ciągu ostatnich lat dzięki nieustannemu treningowi stał się najlepszym strzelcem, jakiego dane mi było poznać – nie dziwiłem się, że nieprzyjacielski atak nie był w stanie posunąć się dalej.

Galaś musiał działać zgodnie z rozkazem, bo thompsony zamilkły. Kapral po chwili przebiegł za moimi plecami, aby dać znać Kurcewiczowi, a obok mnie na ziemię zwalił się Wieteska.

– Czołem – zagaił kapitan, podczas gdy ja zmieniałem magazynek. – Widzę, że zaprosiłeś gości.

– Wpadli bez zapowiedzi, ale zaraz się będą zbierać.

– Tak? A czemu? Zrobiło się późno?

– Przyszła odsiecz.

– Odsiecz? – zainteresował się. – A mówiłeś komuś, że wpadniemy?

– Spadaj, Johny, dobra? – Oddałem krótką serię, przy okazji przypominając sobie, jak to cholerstwo kopie. – Wycofujcie się w stronę wsi, a potem mnie osłońcie.

Miał ochotę jeszcze coś powiedzieć, ale hałas był zbyt wielki na uprawianie swobodnej konwersacji, więc odczołgał się do tyłu. Gdy obejrzałem się przez ramię, zobaczyłem, że cała czteroosobowa grupka biegnie chyżo w dół.

Darmowy fragment
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: