Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wypchane bociany - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 września 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wypchane bociany - ebook

Brawurowo napisana powieść, w której fikcja miesza się z prawdą, marzenia z realnością, a zbrodnia z karą. Jej bohaterowie to nie są ani zwykli emigranci, ani grzeczni chłopcy.

Z Polski lat 80. uciekli nie tylko przed szarą ekonomiczną rzeczywistością. Oszustwo mają we krwi i wykorzystają każdą sposobność, aby zdobyć kolejne, jeszcze większe pieniądze. Ich droga do Kanady to szlak znaczony przekrętami: Szwecja, Dania, Niemcy były niczym złotonośne poletka. Kiedy w kolejnym kraju kończyły się możliwości, żeby „zarobić a się nie narobić”, sprytni emigranci „zmieniali klimat”.

Upragniona, zamożna Kanada jawiła się im niczym El Dorado. Kiedy do niej dotarli, rozwinęli skrzydła. Przyjaźń? Czegoś takiego nie ma w świecie zła. Miłość? Tylko do pieniędzy. Aby dolary płynęły szerokim strumieniem, są w stanie posunąć się do wszystkiego. Nawet do morderstwa.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0207-3
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

– Napiszesz mi książkę – powiedział w najgorszym momencie mojego życia, zagrożonego wówczas śmiertelną chorobą, Zbyszek Bełz, właściciel i zarazem redaktor naczelny wydawanego w Toronto dziennika polonijnego „Gazeta”, nie przyjmując do wiadomości mojej rezygnacji z pracy. Ta powieść powstawała na łamach jego „Gazety” odcinek po odcinku, przez ponad rok. A potem wszystkie następne powieści w moim dorobku. Dzięki, Zbyszku.

Dziękuję mojemu bratu, Tadeuszowi Wójciakowi, dziennikarzowi i pisarzowi z położonego po sąsiedzku, bo tuż za wodospadami Niagary, amerykańskiego miasta Buffalo, za wielkie wsparcie, jakiego mi udzielał podczas powstawania tej powieści, za wiarę w jej sukces i nieocenioną pomoc literacką oraz redakcyjną. Dziękuję, bracie.

Specjalne podziękowania dla mojego przyjaciela, artysty śpiewaka, Michała Kuleczki, który kiedyś opowiedział mi swoje arcyciekawe losy, a ja (za jego zgodą, oczywiście, i po autoryzacji) opublikowałem je w „Gazecie” w Toronto. Nieco później, podczas prac redakcyjnych nad kanadyjskim wydaniem mojej książki, poczułem, że czegoś mi w niej brakuje, bowiem wszyscy moi bohaterowie, pomimo sympatycznych powierzchowności i niebanalnych życiorysów, są postaciami negatywnymi, złymi i zepsutymi do szpiku kości. I wtedy przypomniał mi się ten artykuł z piątkowej rozkładówki.

– Mam! – wyrwało mi się i już wiedziałem, że Michał Kuleczka ze swoimi losami pasuje mi jak ulał jako postać autentyczna, dzięki której mogę dokonać próby zrównoważenia przedstawionego w powieści świata zła – ciepłem i normalnością. Dziękuję, Michale!

Dziękuję Sybirakowi, panu Stanisławowi Hajdukiewiczowi z Balm Beach nad Georgian Bay, w prowincji Ontario, za wzruszającą historię jego losów, z której oryginalnego zapisu powstał rozdział „Umieranie na zimno, życie na gorąco”.

Dziękuję moim towarzyszom doli i niedoli z tamtych pięknych czasów raczkowania w Kanadzie za podzielenie się ze mną swoimi oryginalnymi historiami ucieczek z komunistycznej Polski, które pomogły mi wystartować z kreacjami postaci Manekina, Cichego Boba i Kapoty, po rzecz jasna gruntownej literackiej obróbce fikcją w celu nadania postaciom całkowicie nowych charakterów. Dziękuję wam, Marku, Tomku i Maćku.

Podziękowania dla mojej rodziny nie tylko za dzielenie trudów budowania nowego życia na emigracji w Kanadzie, lecz również za cierpliwość i wyrozumiałość dla człowieka nagle ogarniętego magią pisania.

Ziemia obiecana

Lśniący jumbo jet nabierał wibracji pod budzącą się z drzemki mocą włączanych kolejno silników. Bazyl mrużył oczy, oślepiony marcowymi promieniami, które o tej południowej porze omiatały kałuże, ślady po roztopionym śniegu na lotnisku we Frankfurcie nad Menem. Głowa pękała mu w spojeniach, wołała o wilgoć. Sięgnął do bagażu podręcznego, pochylił się nisko, aby dyskretnie wychylić kilka długich łyków szlachetnej whisky Ballantine’s, prosto z płaskiej piersiówki koloru srebra. Gdy się prostował, dostrzegł kątem oka grymas obrzydzenia psujący ładną, anielską twarz jego żony.

Joasia pochylała się nad córką. Twarz dziecka, na przemian sina i zielona, pokazywała rozmiary cierpień, na jakie wbrew własnej woli zmuszone zostało podczas tej pierwszej w życiu wielogodzinnej podróży. Bazylowi było jej szkoda, ale nic nie mógł na to poradzić. Sam sobie nie mógł pomóc, choć miał przy sobie tę piersiówkę, wierną pomocnicę. Obserwował przez okienko, jak lotnisko na początku powoli, potem coraz szybciej ucieka do tyłu, aż naraz samolot jakby zamarł w powietrzu. Wydawało mu się przez chwilę, że bujnął się, zawahał, machnął skrzydłami, jakby zastanawiał się, czy podnieść dziób ku górze, wycelować w niebo i wspiąć się na wyżyny, czy też opaść całym ciężarem złomu naszpikowanego mięsem ludzkim, pogrzebać się razem z nim, ale by w końcu zostać tu, gdzie jest miejsce i dla ludzi, i dla przedmiotów. Na ziemi.

Zimny dreszcz przeszył ciało Bazyla.

– Żeby tylko szczęśliwie dolecieć! Tyle mam już poza sobą, może już wreszcie nastał czas na zakończenie tej poniewierki? – I przyszła chwila, kiedy zamarzył o spokojnym życiu tam, dokąd leciał. Naraz zapragnął gorąco, choć trochę wbrew samemu sobie, żeby już tylko zająć się rodziną, jakąś stałą, regularną pracą, przestać się szarpać i ryzykować.

Kiedy wreszcie samolot wyrównywał lot na dziesięciu tysiącach metrów, Bazyl zapadł w przerywaną dreszczami drzemkę. Uśpiony umysł włączył właśnie program z majaczeniem o nowym, wolnym od trosk życiu.

Zmęczeni długim lotem wypatrywali walizek na taśmociągu portu lotniczego Pearsona w Toronto. Magda popłakiwała cichutko. Joasia nerwowo przywoływała ją do porządku, ale widać było, że sama ledwie powstrzymuje się od płaczu. Dwa lata w Niemczech zrobiły swoje. Byli tam zbyt długo. Wystarczająco, aby myśleć o tym kraju jak o własnym domu. Bazyl doskonale o tym wiedział.

– Ja chcę do domu!… – chlipało dziecko.

Gdzie tutaj, teraz, będzie ich dom?

Urzędnik imigracyjny, czarny jak smoła Murzyn z Jamajki, zadawał stanowczo za dużo pytań. Wreszcie, jakby się ociągając, wręczył im brązowe płachty dokumentu Landed Immigrant – zezwolenia na pobyt stały w Kanadzie. Popychając z trudem wózki z olbrzymimi walizami, kierowali się do wyjścia z lotniska. Już z daleka zobaczyli przylepioną do szyby, optymistycznie uśmiechniętą szeroką, przyjazną twarz Janka.

– Kopę lat, chłopie! – wykrzyknęli razem, serdecznie poklepując się po plecach, splątani w ciasnym misiaczku. Tak, te niespełna dziesięć lat zrobiło swoje. Długo patrzyli na siebie, poszukując w swoich twarzach ukrytych śladów dawnych, młodzieńczych rysów. Mimowolnie, po raz drugi w życiu, tym razem w ułamku sekundy, uczyli się siebie na pamięć. Niemal równocześnie wyprodukowali to samo zdanie, wykrzyknięte z grzeczności, lecz naładowane trudnym do ukrycia fałszem komplementu:

– Nic się, stary, nie zmieniłeś! – I jednocześnie wybuchnęli śmiechem.

Janek, były brunet, nosił mały wąsik pod wydatnym, zgoła semickim nosem. Na głowie misternie ułożona fryzura z pożyczonych z lewego przedziałka długich, siwiejących włosów, udawała legalną hippisowską klapę. Średniego wzrostu i szczupły, zraniony już został przedwczesnym, okrąglutkim brzuszkiem zwanym powszechnie mięśniem piwnym.

Bazyl prezentował się korzystniej. Metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, wysmukła sylwetka, wszystko w nim zdradzało zamiłowanie do codziennych ćwiczeń. Szeroki w barach, widać to było nawet przez kurtkę, że jest klaciarzem. Ciemnoblond długie włosy zaczesywał gładko na tył głowy. Wysokie czoło i jasne, odważne spojrzenie niebieskich oczu czyniły jego inteligentną twarz spokojną i godną zaufania, ale szeroki, kanciasty podbródek sugerował gwałtowność i nieustępliwość.

Janek przedstawił swoją żonę, której Bazyl z Joanną przecież nie mogli znać, bo tamci spotkali się już tutaj, w nowym kraju. Bianka była piękną, młodziutką Chorwatką. Wszystko miała szczupłe, zgrabne i zwinne. Wyglądała jak młoda sarenka.

– Nie pasują do siebie… – pomyślał bezwiednie Bazyl. To ona energicznie wzięła teraz sprawy w swoje ręce:

– Jedziemy do domu – powiedziała śpiewnym falsecikiem. Załadowali się z trudem do starego cadillaca.

Koniec marca prezentował sumę wszystkich smutków świata. Jechali, milcząc. Szary dzień mglistym całunem wyprowadził ich z autostrady na Hurontario, jedną z głównych ulic Mississaugi. Szerokie ulice nowoczesnego miasta, z rzadką zabudową, jeszcze nieokraszone zielenią, zero słońca – wszystko to nie nastrajało optymizmem. Serca nowo przybyłych wypełniły się po brzegi żalem za utraconym niemieckim rajem.

Blok stał na uboczu, usiłując ukryć się pomiędzy bezlistnymi, wysokimi drzewami, targanymi bezlistośnie zimnym wiatrem. Czerwień cegły ozdobiona była fantazyjnymi balkonami, których ażurowe wycinanki prezentowały, jak na wystawie sklepu w dzielnicy slumsów, składnice sprzętów wystawionych na zimowe przechowanie. Roiło się od rowerów, klimatyzatorów, starych rakiet tenisowych, sprzętu do grillowania, stoliczków ze zwiniętymi parasolami, krzeseł piknikowych. Przykryte centymetrami pozimowego kurzu, nie dodawały uroku ponuremu otoczeniu. Wszystko to raziło oczy nowo przybyłych, nienawykłych do takich widoków w kraju, z którego ich tutaj przywiało. Jednak w środku blok wyglądał schludnie. Obszerne lobby zasłane wytartą wykładziną zastawione było używanymi kanapami, otaczającymi wielki kwiat filodendrona w pretensjonalnej donicy w stylu rzymsko-greckim. Wąska winda z porysowanymi w penisoidalne i waginopodobne obrazki ścianami powiozła ich na szóste piętro, chybotliwie dygocąc.

– Zajmujemy two bedrooms, po naszemu M3, a na razie jesteśmy tylko we dwoje – pokazywał mieszkanie Janek. Pomieścimy się. Wasze szczęście, bo teraz jest bardzo ciężko o mieszkania. Strasznie dużo nowych emigrantów dojechało.

Usadowili się na kanapach.

– Mój przyjacielu, nie zamierzamy was zbyt długo krępować – pospiesznie odpowiedział Bazyl. – A na początek powiedzcie lepiej, ile jesteśmy wam winni za sponsorowanie. Pamiętasz, Jasiu, że proponowałem ci każde pieniądze, gdy wyrzucali nas z Bundes. Za nic nie mogliśmy wracać do komuny, więc przez rok buliliśmy niemieckiemu adwokatowi, żeby przedłużał nasz pobyt.

Janek wraz z polską parafią katolicką św. Maksymiliana Kolbego sponsorowali przyjazd Bazyla i jego rodziny do Kanady, gwarantując, że w razie czego zapewnią im utrzymanie. To był warunek konieczny, aby rząd kanadyjski zgodził się na ich wjazd i podjęcie starań o stały pobyt.

– No, dobrze. Skoro chcesz zapłacić, uregulujmy to od razu – odpowiedział Janek po chwili wahania. Wydaliśmy dwadzieścia dolarów na paliwo, a dalsze czterdzieści na załatwienie papierów. Razem sześćdziesiąt baksów. Dawaj kasę, postaw pół litra i na tym kończymy temat.

Bazyl zupełnie nie wiedział, jak ma zareagować na ten dziwny tekst. Pomyślał przez chwilę, wyjął zieloną studolarówkę, popatrzył na wszystkich, po czym schował ją do kieszeni. Wstał z ociąganiem, poszedł w róg living roomu i na dłuższą chwilę zanurzył się w zwalonych tam bagażach. Z uroczystą miną wyciągnął z walizki ciężką paczkę zawiniętą w szeleszczący papier i wręczył ją gospodyni. Bianka jak oczarowana wpatrywała się w komplet sztućców ze szczerego złota.

– Coś ty, przyjacielu, taki rozrzutny? Jubilera skubnąłeś? – śmiał się Janek.

– Żebyś wiedział, jakbyś zgadł – odpowiedział kolega, prezentując kamienną twarz. Jaśkowej żonie śmiało się oko. Bazyl nie zwracał uwagi na podziękowania. Wyciągnął z tego walizkowego skarbca litrową butelkę Courvoisiera i zapytał gospodarzy:

– To jak, jesteśmy na razie kwita? – Nie doczekał się protestu. Rozlał koniak do szklanek i wzniósł toast:

– Zdrowie gospodarzy!

Na stół zaczęły wjeżdżać tradycyjne polskie potrawy: bigos, kiełbasa zasmażana z cebulą, pierogi, sałatka jarzynowa. Panowie wspominali swoje kawalerskie lata, wybuchając co chwila donośnym śmiechem. Atmosfera rozluźniła się jeszcze bardziej, kiedy duży living room zaczął zapełniać się sąsiadami. Okazało się, że w Jaśkowym bloku mieszkali prawie sami rodacy. Ciekawi wieści ze świata, zarzucali przybyszów pytaniami. Gwar rozmów wypełnił mieszkanie, a czas płynął szybko w rytm opróżnianych butelek.

Bazyl wyszedł na balkon. Spoza firanek mógł spokojnie zapuścić żurawia do pokoju. Dziwny wydawał mu się zarówno jego układ, jak i umeblowanie.

Całkiem inaczej niż u nas – złapał się na tym, że myśli w ten sposób o tym niemieckim miejscu, które powinien wymazać z pamięci, a męczyło go to, że nie potrafił.

U nas, to będzie teraz: tutaj – pomyślał, lecz to stwierdzenie wcale nie przypadło mu do gustu.

Duży pokój miał wydzieloną część jadalną. Czarny stół tworzył komplet z żelaznymi krzesłami, pomalowanymi czarnym lakierem na wysoki połysk. Komplet szarych, pluszowych kanap, rozstawionych amfiteatralnie na przeciwległej ścianie, spoglądał na czarny kredens ze sztucznego drewna, którego otwory zapełniał ogromny telewizor Sony z odtwarzaczem wideo tej samej firmy. Reszta półek zapełniona była kryształami rodem z Polski. W rogu królowała wysmukła czarna lampa na prostym kiju, zwieńczonym talerzem w kształcie znicza, który kierował ku sufitowi jarzeniową, podłużną żarówę.

– Podoba ci się ta lampa? – zapytał Janek, który nagłym pojawieniem się zaskoczył Bazyla, tak głęboko kontemplującego jego skarby. Jak już się zaczniecie urządzać, powiem wam, gdzie można właśnie taką dostać na przecenie. My wybuliliśmy czterdzieści baksów, a teraz, wyobraź sobie, taką samą można dostać za piętnaście! – dorzucił z wyraźnym żalem.

– No, chodźmy do środka, bo wóda stygnie. Przedstawię ci chłopaków. – W mieszkaniu roiło się już od ludzi.

– To jest Mucha, a ta śliczna laseczka to jego żona, Wandzia. Przedarli się do Kanady przez Italię. Na razie jeszcze chodzą do szkoły. Kasę płaci im rząd, ale już za miesiąc koniec zapomogi. Mucha dyma na budowie, a Wandzia sprzedaje w Timie Hortonsie kawę i pączki. Radzą sobie nieźle. Nie, Mucha?

Krótki, czarnobrody człowieczek, rzeczywiście przypominał wyglądem wielką muchę, ale może nawet bardziej dorodnego, wyrośniętego krasnala. Wielkie, czarne jak węgiel, pijane oczy śmiały się bezczelnym spojrzeniem światowca. Ubrany był w czarne spodnie, z mnóstwem zaszewek przy pasie, oraz w czarną koszulę, ozdobioną wielką białą muchą w czerwone grochy, która pod wpływem rozochocenia eleganta alkoholem przyjęła pion, podtrzymując brodę wykwintnisia wysoko w górze. Marynara na wyrost z wypchanymi ramionami czyniła postać szeroką i barczystą, ale krój opartych na białych mokasynach, zwężających się ku dołowi spodni niemiłosiernie ją skracał.

– Miami Vice, gratuluję gustu – pochwalił Bazyl ubranie Muchy, jednocześnie śmiejąc się w myślach, bo w Niemczech ten styl wyszedł z mody co najmniej przed dwoma laty.

– Wiesz, nie zawsze byłem murarzem! – odpłacił się Mucha. – Przez dziesięć lat kręciłem kółkiem w Warszawie. Zajeździłem dwa mercedesy.

– O Boże! Dlaczego aż dwa? – zdziwił się nieszczerze Bazyl.

Ale Janek już pociągnął go dalej.

– A to Kapota i Ilona – zaprezentował mu chudego, wysokiego chłopaka, z małymi oczkami pod blond lokiem, zdobiącym wysokie czoło z początkami łysiny. Ilonka ma pobyt stały, ale jest chwilowo bezrobotna. Kapota przypłynął kominem z Hamburga. To znaczy, przeszmuglowali go na statku. Może się kiedyś zderzy­liście?

Chudzielec podszedł bliżej, stanął bardzo blisko, zabujał się na przeraźliwie krzywych nogach i przyglądał się im pijanymi oczkami. Przez długą chwilę wodził nimi po twarzach Bazyla i Joasi, z wyraźnie podejrzliwym wyrazem twarzy. A potem odezwał się jakąś gwarą, przypominającą góralskie gadki:

– Ciebie, ślicznoto, pewnikim widziołek kajś na Reppyrbahnie, a ciebie… – chłopak wymachiwał wielkim, kalafiorowatym nosem tuż przed twarzą odsuwającego się ostrożnie Bazyla – z tobum musiołek sie minuńć za Zelaznum Bramum na Silbersack Strasse, dobze godum?

– Niedobrze, powiem więcej: kiepsko nawijasz, koleś – odsunął go na bok Bazyl. – Nie pamiętam cię z Bundes. Może i tam byłeś, ale bardziej wygladasz mi na wieśniaka spod Kielec.

Kapota przedzierał się jeszcze za odpływającym w dal Bazylem, próbował złapać go za ramiona, odgrażał się. Wysoki, atletycznie zbudowany chłopak z ogoloną głową, który do tej pory siedział, samotnie pociągając jedynego drinka, podskoczył raźnie, ujął awanturnika za kark i wierzgającego wyprowadził za drzwi.

– Nie ma głowy do wódy – tłumaczył sąsiada.

– To po co ją pije – odpowiedział przytomnie Bazyl. – Nie ma sprawy, nie róbmy z tego problemu. Ależ on ma krzywe nogi, jak żyję takich nie widziałem – rozładował śmiechem sytuację.

– Robert jestem – przedstawił się łysy. – Mówią na mnie Cichy Bob. Napijemy się po drinku? – Usiedli pod szerokimi wachlarzami liści wielkiego filodendrona. Obserwowali przez dłuższą chwilę rozplotkowane dziewczyny, tworzące barwną grupkę na kanapie. Bazyl z ulgą zauważył podekscytowaną twarz Joasi, z ożywieniem opowiadającej nowym koleżankom o trudach swojej emigracji.

Ładna jest ta moja żonka! – pomyślał. – Szkoda tylko, że taka głupia.

Odwrócił się do Cichego Boba i zapytał:

– Sam jesteś? Nie widzę obok ciebie żony, kochanki ani żadnej innej lali.

– Wszystkie dziewczyny są nasze! – zażartował atleta. – Nie zdążyłem się jeszcze do żadnej przyzwyczaić – dodał, jakby zażenowany. – Tego kwiata to pół świata – na odczepne popisał się wyświechtanym przysłowiem. – Problemu nie mam, bo arbajtuję w gastronomii, a tam kręci się mnóstwo towaru. A tak między nami: miałem tutaj dziewczynę, przywiozłem ją ze sobą z Grecji. Wystawiła mnie dupą do wiatru. Ale poczekaj, zobaczysz sam, jakie tutaj dzieją się cyrki z kobietami. Chyba ta moja nie kochała mnie zbyt mocno – pomarkotniał wyraźnie. – Jednym słowem, nie wytrzymała ze mną – kontynuował. – Siedzi teraz u takiego jednego Kowalskiego. Może dlatego że jestem bardzo zajęty, poszukała sobie innego popychacza. Kręcę jeden biznes, więc nie mam czasu na pieszczoty. Zajrzyj kiedy do Luny. Janek powie ci co i jak. Lecę już do arbajtu. Do zobaczenia.

I wyszedł. Dziwnym trafem wyjście Boba zadziałało jak sygnał do zakończenia imprezy. Towarzystwo niechętnie wynosiło się z gościnnego apartamentu, z żalem spoglądając na niedopite butelki. Jasiek trochę ponaglał, cierpliwie tłumacząc, że jest środek tygodnia, jutro do pracy, a poza tym najnowsi imigranci nie spali co najmniej od czterdziestu ośmiu godzin.

Udało się. Zostali sami. Siedli naprzeciwko siebie i raczyli się Molsonem.

– Cienkie tu piwko macie – krzywił się „Niemiec”.

– A taa, Kanadole robią siuśki – odparł gospodarz. Ale ja się do tego badziewia przyzwyczaiłem. Pokazuje się już w liquor storach polskie piwo, ale w małych ilościach, tak że trudno trafić. Ale nie będziesz miał problemów z niemiec­kim. Pełno tego.

Nastała cisza. Ciężka, lecz naturalna i wcale nie męcząca. Wreszcie Bazyl spojrzał staremu przyjacielowi w oczy. Zaskoczony sam zdziwił się, dlaczego zadał to pytanie:

– Powiedz mi, Jasiu, dlaczego właśnie ty nam pomogłeś zwlec się tutaj z Niemiec? Czy ty przypadkiem przez te wszystkie lata nie nosiłeś w sercu żalu?

Jasiek rozejrzał się ostrożnie, a kiedy już się upewnił, że kobiety zajęte są w sypialni rozkładaniem sofy-bed do spania, pochylił się do kolegi.

– A niby o co, przyjemny Bazylku? – zapytał przymilnie, ale w tym pytaniu dało się usłyszeć fałszywą nutę. Obaj przecież pomyśleli o tym samym.Co było, to się zmyło

Kiedy przed laty Bazyl zawalił egzaminy wstępne na polonistykę, zmuszony do ucieczki przed wojskiem zamelinował się na Studium Nauczycielskim w Kielcach. Tam spotkał Janka. W atmosferze potwornej nudy z miejsca zabrali się do roboty.

Młodzi, piękni, muskularni i dowcipni wojowali z dziewczynami, od których aż się roiło na nauczycielskich studiach, a właściwie „szkole półwyższej”, jak ten przytułek nieudaczników urzędowo nazywano. Bazyl mieszkał w akademiku, czyli w Domu Studenta. Jasiek był urodzonym kielczaninem, to znaczy chłopakiem „z Kielec”, jak złośliwie mawiali zazdrośni radomianie, których kilkoro nie wiadomo czemu pobierało nauki w Kielcach, choć w swoim mieście mieli taką samą szkołę. Niektórzy zabić by się dali za ich prywatną prawdę, że Radom jest miastem większym i piękniejszym, i choćby dlatego powinien być stolicą województwa. Pomiędzy zwaśnionymi patriotami często dochodziło do prawdziwych wojen. Ponieważ Bazyl pochodził spod Łodzi, siłą rzeczy powinien być neutralny. Ale nie był, bo mieszkał w Kielcach. Automatycznie zaliczany był do chłopaków z Kielc. Tak pozostało.

Przyjaźń Bazyla i Janka scementowała się tak naprawdę dopiero wtedy, gdy zapisali się na zajęcia teatralne profesora Kropidłowskiego. Janek był prezesem tego zespołu. Profesor wyróżniał go za dobrą dykcję, więc w nagrodę Janek trzymał klucze od rekwizytorni. Czasem rozpijali tam wina typu jabcok, najtańszy śmieć mocno nasycony alkoholem. Dużo koleżanek chodziło na te zajęcia.

Kiedyś Janek zwierzył się przyjacielowi, że nie może się opędzić od dziewczyny. Od takiej jednej Hrabianki, co łazi za nim, przynudza. Znają się od podstawówki. Przelecieli razem liceum i trafili razem do studium. Teraz ona ciągnie go do łóżka, a on jej po prostu nie znosi: nudna, banalna ciotka.

Pewnego razu ze strony Janka padła nagła, desperacka propozycja:

– Mogę ci ją odsprzedać. Za dwa wina, bierzesz?

A ponieważ były to czasy, kiedy wszystko wydawało się takie nowe, ogłuszające, bezczelne, rytmiczne i prowokacyjne, Bazyl nie zawahał się ani na minutę. Wziął na siebie i ten bagaż. Och, czy ktoś pamięta tamtego Bazyla? Stojąc na głównej kieleckiej ulicy w tym charakterystycznym rozkroku, w wyblakłych znoszonych dżinsach po starszym bracie, w kusej marynareczce jak do pierwszej komunii, w białej koszuli typu non-iron i w czarnym krawacie, składając starannie wargi jak Mick Jagger, rzucił Jankowi tekst pochodzący z zakamarków tej strasznej, a zarazem cudownej muzyki Rolling Stonesów: She’s Under My Thumb. Ona zrobi to, co zechcę. Kupuję.

Podskoczył do sklepiku Owoce, Warzywa, Kwiaty, nabył dwa płynne owoce, wzmocnione alkoholem oraz siarką, wrócił dostojnie i z ponurym wyrazem twarzy wetknął je Jankowi, odbierając klucze od kanciapy. Janek zmartwiał, gdyż nie spodziewał się tak szybkiej akcji. Te dwa tanie wina silnie dzierżył w dłoniach i nie bardzo teraz wiedział, co z nimi zrobić. Chciał coś dodać, załagodzić, próbował zaprotestować, ale Bazyl już się zwinął razem z oniemiałą Hrabianką.

Rzeczywiście pochodziła z zacnego rodu. Przed właściwym nazwiskiem figurowało herbowe. Trójkątna, porcela­nowa buzia o naiwnym wyrazie nie pytała o nic. Nawet nie wyraziła zdziwienia ani protestu, kiedy prowadzona za rękę do rekwizytorni usłyszała:

– Zainwestowałem w ciebie, jesteś moją własnością, to teraz musisz robić to, co ci rozkażę.

Znęcał się nad nią bez przekonania na szkarłatnych szatach króla Sobieskiego, dla zabawy ozdabiając jej uroczą główkę koroną królowej Marysieńki. Ciało miała porcelanowej białości, delikatne, wiotkie jak lebioda. Wąska oraz słabo nawilżona, ziębła podczas kopulacji, a wargi jej siniały. Natomiast traktowana od tyłu wyła nieswoim głosem tekst, jakiego nigdy by się Bazyl wcześniej nie spodziewał: „Wal mocniej, ty byku!”. Niemal łkał na samą myśl, żeby znów to słyszeć.

Dlatego cykl spotkań w ciemnościach rekwizytorni powtarzał się przez całą jesień i zimę. Dobrze im było polegiwać razem, ciągnąć jabcoka i zabawiać się przy longplayu „Sticky Fingers”. Z początkiem wiosny Hrabianka zadecydowała uroczyście ponurym głosem:

– Już nie kocham Jasia, teraz kocham ciebie. Chcę z tobą chodzić.

Z tonu przemówienia wynikało, że nie przewidywała sprzeciwu. Umówiła się z nim na kawę.

Plucha pośniegowa zalewała miasto, zimno jak diabli. Bazyl chował się w zaplutych bramach ruchliwej ulicy, raz po raz wychylając głowę, aż za którymś kolejnym zobaczył z daleka jej fosforyzującą, trójkątną twarz. Ale to nie o twarz chodziło. Prawdę mówiąc, po tych kilku miesiącach zawierania bliskiej znajomości w pozycji horyzontalnej, po raz pierwszy zobaczył jej całą postać w pionie. Przerażenie zagoniło go za słup ogłoszeniowy. Hrabianka zadawała szyku. Ubrana w krótki płaszczyk i króciutką spódniczkę w niebieską kratkę, na nogach miała kozaki, takie buty do kolan zapinane na suwak, bardzo szerokie i zbyt luźne u góry. Kształt tego obuwia nie dość, że skracał niemożliwie jej sylwetkę, to jeszcze na dodatek uwydatniał przerażającą niezgrabność nóg. A przecież był to w tamtych czasach najważniejszy szczegół: zgrabne nogi należały wtedy do niezbędnego kanonu piękności, były podstawowym kryterium oceny dziewczyny. Przynajmniej dla niego, dla Bazyla. Już wiedział, a nawet był pewny, że z tą dziewczyną nie pokaże się na ulicy. Wycofał się pospiesznie, w nagłej panice. Z najbliższego ulicznego automatu zadzwonił do jej domu i zapytał o Hrabiankę, a zdziwionej hrabiowskiej mamusi wyjaśnił, że nie może przyjść na spotkanie z córeczką z powodu bólu zęba.

Od tej pory jej unikał, choć nie było to łatwe. Coś go do niej ciągnęło, dobrze wiedział co. W najgorszym wypadku zwalał winę na tych pięciu rocko-zbójów z dalekiego Londynu, na ich liryczne numery: „Lady Jane” i pasującą idealnie do sytuacji „Ruby Tuesday”. Poza tym była jego własnością, bo ją przecież kupił. Na drugim roku łaziła za nim, tak jak przedtem za Jaśkiem. Wszystko wyjaśnił przypadek. Na studium było obowiązkowe wojsko. W każdy wtorek odwalali nieznośne zajęcia, bądź to ucząc się na pamięć wszystkich zakamarków groźnej broni wymyślonej przez Rosjanina Kałasznikowa, bądź latając po lasach jak dzieci na podchodach, co nazywało się ćwiczeniami taktyczno-antydywersyjnymi. Nie można powiedzieć, żeby Bazyl pokochał to wojsko. W czasie wakacji kupił sobie kategorię „D”, wykorzystując znajomości w wukaerze, czyli Wojskowej Komisji Rejonowej w swoim mieście rodzinnym pod Łodzią. Miał teraz wolny dzień, z którym nie bardzo wiedział, co ma zrobić. W ten dzień całkowicie weszła Hrabianka. Pod nieobecność rodziców spotykali się wreszcie w jej domu, przytulnym gniazdku wymoszczonym pluszami i jedwabiami. Miło było, obficie zaopatrzony hrabiowski barek wynagradzał niezgrabność porcelanowych nóżek, które zresztą i tak, jak powtarzał w myślach – szły na boki. Dziewczę niezmiennie siniało, omdlewając pod obowiązkową katorgą leniwego seksu. Jej trójkątna buzia wydzielała wtedy serduszkowatymi usteczkami jakiś trudny do określenia, podniecający zapaszek, jakby dziecięcego pudru marki Johnson & Johnson.

Hrabianka polegiwała pod nim bezwolnie, jak szmaciana lalka. Odkrywał jej możliwości na nowo dopiero wtedy, gdy zdesperowany brakiem rezultatów ucapiał jej wątłą dupę od tyłu porządnie w garść, a drugą dłonią wymierzał solidne klapsy.

– Jeb mnie, ty byku, jeb! – wyło dziewczę całkiem zmienionym głosem. Ta pieśń wojenna Hrabianki ciągnęła go do niej znowu i znowu, chociaż wokół siebie miał kilka stałych partnerek, pełnokrwistych wieśniaczek, kandydatek na nauczycielki spod kieleckich wsi. Był już wtedy również poważnie zaangażowany w uczucie do Joasi, dziewczyny z rodzinnego miasta. Wiedział o tym tylko Janek, jako najbliższy przyjaciel.

Jednak w każdy wtorek Bazyl latał jak opętany do Hrabianki. Już nigdy nie próbowała umawiać się z nim na mieście. W szkole też unikali kontaktów. Bez specjalnego powodu stała się jego tajemną kochanką. Aż przyszła wiosna zapowiadająca koniec sielanki. Trzeba było rozstać się z SN-em. Napisać pracę dyplomową, a potem jeszcze ją obronić. W tym czasie przepadł kontakt z Jasiem. Może z powodu przeddyplomowych zmagań z zaniedbywanymi przez cały rok książkami? A może z innego powodu?

Janek zaangażował się w raczkujący akurat Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Dziwne, ale Bazyla nie ciągnęło nigdy do żadnej organizacji. Kiedy jego najbliższy kolega latał na zebrania i gdzieś potajemnie drukował bibułę, on wolał imprezy, z których wyjmował kolejne zdobycze. W ten szalony czas strajków, nieporozumień i porozumień, wielkich haseł o wolności, armatek wodnych i pałowania, Bazyl jakby uciekał od rzeczywistości, zanurzony w pijaństwie, rozszlajany w rozpuście.

Przyszedł dzień, kiedy wylazło szydło z worka. Należało się wreszcie określić. W jakiś wtorek, kiedy miał znów wypełniać posuwistą powinność, zastał u Hrabianki uroczyście nakryty stół, a wino podawała sama hrabina matka. Ujrzał ją po raz pierwszy w życiu. Wysoka, kościstej budowy, z twarzą starej kozy, ubrana w czarne koronki jak na pogrzeb. Młoda Hrabianka siedziała, milcząc w bujanym fotelu, i gapiła się w sufit. Przemawiała szlachetna mama. Przeciągając sylaby, wymodulowanym głosem uderzyła w te słowa:

– Kończycie studia, moje dzieci. Nic nie trwa wiecznie, nieprawdaż? Jedno, co może przetrwać ten okropny czas, to wasza miłość. Wiem coś o tym, proszę szanownego pana. W mojej córce kochają się porządni kawalerowie. Nie wiem, doprawdy nie rozumiem, dlaczego wybrała szanownego pana. Nie chcę pana obrazić, ale może mi pan powie, jaką przyszłość może pan zapewnić tej młodej damie? Milczy pan szanowny, więc szanuję to i uznaję za odpowiedź. Jednakże nie pozostawiam pana bez ostatniej szansy. Dajemy szanownemu panu tydzień do namysłu. Tylko tyle. I aż tyle. Poczekam na pana oświadczyny, wraz z konkretnym planem na życie. Teraz żegnam was, moje dzieci. Możecie swobodnie podyskutować, zostawiam was samych. I odpłynęła.

Ledwie drzwi się za nią zamknęły, Bazyl ze zmienioną twarzą pobiegł do łazienki. Dopiero tutaj wyrzucił z głębi brzucha taki ładunek wstrzymywanego śmiechu, że aż się zatrzęsła cała kamienica. Żyły wystąpiły mu na czoło, pot pomieszany ze łzami lał się po zaczerwienionej twarzy. Przerażona Hrabianka stała w drzwiach wypucowanego do granic nieprzyzwoitości przybytku, pytając w kółko:

– Co ci się stało? Źle się czujesz? Coś ci zaszkodziło?

Chłopak obmył oblicze i osłabiony atakiem beznadziejnego, pustego śmiechu, opadł na pluszową otomanę.

– Wódki! – wykrzyknął nieswoim głosem, aż strapiona dziewuszyna podała mu całą butelkę Wyborowej. Nalał po brzegi kryształowej szklanki, przechylił duszkiem, beknął wdzięcznie, po czym zapytał:

– Dziecko, powiedz mi wreszcie, co wam się stało? Czy wy powariowałyście? A może mi się to wszystko przyśniło? Uderz mnie w twarz! No, uderz! Bij! Nie bój się, wal. Ocuć mnie wreszcie!

Hrabianka wyglądała na mocno zdezorientowaną. Całkiem nie wpadła w rytm. Nie rozumiała komizmu sytuacji. Bazyl chlał wódę, patrzył na nią coraz bardziej osowiały i chyba dopiero pod mocą tego spojrzenia dziewczyna załapała i pękła.

– To wszystko moja wina – zaczęła nieśmiałe wyjaśnienia, patrząc w podłogę. – Powinnam cię była uprzedzić, ale nie wiedziałam jak, bo się wstydziłam. Właściwie narozrabiał Janek. Od dłuższego czasu łaził za mną i prosił o spotkanie. Nie chciałam się z nim umawiać, bo przecież chodzę z tobą. Wiem, co chcesz powiedzieć. Jakie to nasze chodzenie jest: bardziej leżenie niż chodzenie. Myślisz, że nie domyślam się tego, że wstydzisz się ze mną pokazać publicznie? Jestem kobietą, czułam to od początku. Ale pokochałam cię nad życie. Prawdę mówiąc, nie za bardzo wyobrażam sobie, jak ja będę mogła żyć za dwa, trzy miesiące – żyć bez ciebie. Bo chyba będę musiała żyć bez ciebie, prawda? Kończy się nasz SN. Wyjedziesz, znikniesz z mojego życia na zawsze. Przeczuwam, że tak się właśnie stanie, chociaż głupia nadzieja podpowiada mi, że muszę, powinnam spytać cię o zdanie na ten temat. Bo stało się tak, jak się stało, a gorzej nie mogło się stać. Wczoraj wieczorem przyszedł podpity Janek. Przywlókł wielką wiązankę kwiatów dla mamy. Padł przed nią na kolana i poprosił o moją rękę.

– Rozumiesz? – już teraz chlipała. – Nie zapytał mnie, tylko poleciał prosto do niej! Biedna mama nie wiedziała, o co chodzi. To on jej powiedział. Wszystko, z detalami. Jaki to on był głupi, jak odrzucił moją miłość i od tego czasu nie zaznał spokoju. Zrozumiał poniewczasie, jaki skarb utracił. Na koniec opowiedział nam o tobie. Że nie jesteś mnie wart. Rypiesz wszystko co się rusza, choć w twoim mieście czeka na ciebie narzeczona, wobec której masz poważne zamiary. Ja nie będę cię pytała, ile w tym jest prawdy. Ale chyba mam prawo zapytać, czy się ze mną ożenisz. Jeśli powiesz, że mnie nie chcesz za żonę, wychodzę za Janka. Tyle mam ci do wyjaśnienia.

Bazyl zwlókł się z otomany. Nalał do szklanki, wypił już niemal w biegu, a ocierając się o Hrabiankę, ucałował z namaszczeniem jej szlachetne czoło.

– Zwracam ci wolność – wymamrotał. – Łamiesz mi serce, miła. Nie mogę jednak stawać w poprzek twojego przeznaczenia. Bądźcie szczęśliwi!Polityka i namiętności

Milczenie nieznośnie się przeciągało. W końcu nie wytrzymał gospodarz. Wstał, poszperał w szufladzie kredensu i wyciągnął pomięte, czarno-białe zdjęcie, odcięte na bokach koronkową aplikacją.

– Pamiętasz?

– Boże mój, ale byliśmy wszyscy młodzi i piękni! A jacy szczupli! – wykrzyknął Bazyl, wpatrując się w grupę młodych ludzi na starej fotografii. Chłopcy ubrani byli w mundury ułanów z okresu Księstwa Warszawskiego. Dziewczyny miały na sobie długie, powiewne suknie z głębokimi dekoltami. Na pierwszym planie tulili się do siebie Janek z Hrabianką. Obok patrzyli sobie głęboko w oczy Bazyl i Joasia. Ona jedna na tej fotografii ubrana była rażąco niestosownie, w minispódniczkę i obcisłą bistorową bluzeczkę. Bazyl zaprosił ją na uroczystość rozdania dyplomów i oficjalnie przedstawił jako swoją narzeczoną. Profesor Kropidłowski uparł się wtedy, żeby jego ulubieńcy z teatru po raz ostatni przywdziali stroje z rekwizytorni. Po tych jasełkach bawili się w klubie ZMS-u, ale z tego szybko porobiły się mikrokluby. Stara gwardia zebrała się w ciasnym pokoiku akademikowego radiowęzła. Między innymi ich czwórka, skrępowana niespodziewaną bezpośrednią bliskością swych ciał, z których co najmniej trzy miały ze sobą coś wspólnego, i na dodatek sporo do ukrycia. Wtedy Janek wyjął dwa wina patykiem pisane, wręczył Bazylowi, przytulił mocno Hrabiankę i rzekł:

– Oddaję stary dług. Kwita?

– Kwita! – odparł Bazyl, a zdziwionym dziewczynom objaśnił krótko:

– Właśnie załatwiliśmy stare porachunki.

Uścisnęli sobie dłonie, rozpili sikacze i rozeszli się, każdy w swoją stronę.

Janek przerwał ciszę:

– Gdybym miał do ciebie pretensje, nie wleciałbyś dziś do Kanady. Nie siedzielibyśmy przy tym stole, jak te palanty. Chodź, strzelimy jeszcze po sztuce czegoś mocniejszego, dobra? Późno już, ale widzę, że nie chce ci się spać. Ta różnica czasu jeszcze cię trochę pomęczy. Chcesz posłuchać, jak to ze mną było?

I nie czekając na pozwolenie zaczął opowiadać:

– Byłem naiwny jak baran, a przy tym samotny i zagubiony. Wymyśliłem taki układ: ożenię się z Hrabianką, wszystko się zmieni. Potrzebowałem podpory życiowej, a ją znałem od dziecka. Myślałem: mogę jej zaufać, będzie mi gotowała, urodzi dzieci. Pamiętasz, ganiałem jak wariat z zebrania na zebranie – najpierw ROPCiO, potem „Solidarność”. Już cię w Kielcach nie było, jak wybrali mnie do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Pracowałem wtedy w szkole, kiedy zarejestrowaliśmy organizację. Popłynąłem na fali tych burzliwych wydarzeń. A potem przyszedł grudzień osiemdziesiątego pierwszego i WRON-a wsadziła mnie do „internatu”. Z początku Hrabianka dzielnie przywoziła wałówkę na Białołękę. Ale w miarę upływu czasu mojego garowania zjawiała się coraz rzadziej. Kiedy mnie wreszcie zwolnili, wróciłem do pustego mieszkania.

Pamiętasz tego Darka Stępowskiego z Socjalistycznego Związku Studentów Polskich? Teraz on triumfował, komuch przeklęty. Przeprowadziła się do niego, jak bezwolne cielę. Powiedziała mi przez telefon, że bardzo jest jej przykro. Dodała filozoficznie, że jednak widocznie wszystko w życiu dzieje się z jakiegoś powodu, nawet moje aresztowanie musiało być przeznaczone, bo okazało się potrzebne. Nieodzowne do tego, aby mogła stwierdzić, jak wielki błąd popełniła wtedy, wybierając mnie. Nie widzi ze mną spokojnego życia ani żadnych takich perspektyw.

Chyba zdążyłeś zauważyć, że ona nie była całkiem normalna? Dziedzicznie obciążona kurwa szlachecka. Zero uczuć. Patrzyła tylko, jak i gdzie wygodnie posadzić dupę. Nie próbowałem nawet walczyć o to krówsko. Nie miałem przecież żadnych szans. Również na powrót do pracy. Kiedy więc gady zaproponowały mi paszport w jedną stronę, nie zawahałem się nawet przez ułamek sekundy. I tak znalazłem się tutaj.

Miałem od razu wszystkie możliwe przywileje. Poszedłem na język, potem na uniwerek. Tam poznaliśmy się z Bianką. Od dwóch lat uczę matematyki w high school, a ona jest menedżerką w przedszkolu. Nieźle zarabiamy, odłożyliśmy sporo kasy. Osiągnąłem spokój wewnętrzny, mam to wszystko, o czym kiedyś marzyłem. Kanada jest wspaniałym miejscem do życia, przekonasz się sam. Kupujemy dom, stać nas na to. Właściwie daliśmy już downpayment, znaczy zaliczkę, a wyprowadzamy się za dwa miesiące do Etobicoke. Jak chcesz, możecie zostać w tym apartamencie. Spróbuję wam to załatwić u surperintendenta. Postawisz mu flaszkę, nic cię nie będzie kosztowało. Bo teraz mieszkania załatwia się za łapówkę. Dziwne, nie? Tak zaraza łatwo przenika, z komunizmu nawet do normalnego systemu. To emigranci z Polski tak rozpuścili cieci.

Czy ja mam do ciebie żal o Hrabiankę? O nie, przyjacielu! Przecież sam podstawiłem łeb pod topór. Wtedy to nawet pożałowałem, że zbyt tanio odsprzedałem ci tak atrakcyjny towar, którego wartość pomnożyła się wielokrotnie, w miarę jak ty go zacząłeś używać. Przynajmniej tak wtedy myślałem, pękając z zazdrości. Chciałem ci ją odebrać, wiedząc, że wcale ci na niej nie zależy. Potem często myślałem, jaki to ja byłem wobec ciebie niesprawiedliwy. Zaproszenie ciebie z rodziną do Kanady było moim obowiązkiem, a zarazem mogę szczerze powiedzieć, że cała przyjemność jest po mojej stronie. Najlepiej będzie, jak obaj zapomnimy o tamtej historii. Po jednym?

*

Joasia spała już twardym snem, trzymając Magdę w opiekuńczych ramionach. Bazyl leżał na plecach. Nie mógł spać. Jakaś myśl uporczywa drążyła jego mózg. Nie potrafił jej odgonić. Już wiedział. Przysunął do stojącej lampy, identycznej jak ta w living roomie, wielką walizę, otworzył zameczki i zaczął układać na podłodze zawartość. Skóry, skóry, skóry. Ta walizka zapełniona była kurtkami, spodniami, spódnicami – wszystko śmierdzące skórzaną nowością. Odpruł nożyczkami podszewkę, wyciągnął cienką paczuszkę, okręconą zwykłą, aptekarską gumką. Zielone banknoty przytknięte do nosa wydzielały zapach, jaki uwielbiał, woń przewyższającą wszystkie zapachy świata – tajemniczy, bagienny smrodek pieniędzy. Poczuł ciepło zalewające policzki, piersi, rozchodzące się stopniowo na całe ciało, aż niechciana erekcja naprężyła mu spodnie. Teraz pracował już jak w transie. Kolejno otwierał bagaże. Takie same paczuszki były w każdej następnej walizce: i w tej, wypchanej wyłącznie nowymi dżinsowymi ciuchami, w tamtej, zapełnionej luksusową pościelą, w następnej, z bielizną osobistą i skarpetami, a nawet w ostatniej, zawierającej równo poukładane pudełka z najdroższymi kosmetykami.

Sześć zielonych paczuszek walało się teraz na wydeptanym dywanie. Bazyl układał je w przeróżne konfiguracje: romb, trójkąt, koło, linię prostą. Jednak żadna nie przypadła mu do gustu. Przewracał je pieszcząc dłońmi, aż nagle zauważył, że same ułożyły się w kształt krzyża. Cztery w pionie i dwie po bokach. Patrzył na zjawisko zaćmionym spojrzeniem, mimowolnie osuwając się na kolana. Trochę przerażony, ale uniesiony niemym zachwytem zaczął odmawiać dawno zapomniane Ojcze Nasz. Mylił się, wracał do początku, klepał pospiesznie paciorek jak w te tygodnie przed pierwszą komunią i po niej, aż jakoś dobrnął do końcowego Amen. Tajemnicze słowo podziałało uspokajająco. Zebrał paczuszki, wypchał nimi starego jaśka, który towarzyszył mu zawsze i wszędzie od czasu, kiedy zakończył pracę w zakładzie poprawczym w Szyszkowicach. Miał do niego uzasadniony sentyment. Wzór na jaśku przedstawiał bociany przechadzające się dostojnie po mokradłach. Niedbale wrzucił jasiek pod poduszkę i tak jak stał runął na łóżko.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: