Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wyprawa po żonę. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyprawa po żonę. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 301 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I, Z KTÓ­RE­GO CZY­TEL­NI­CY DO­WIA­DU­JĄ SIĘ Z WIEL­KIEM SWEM PO­DZI­WIE­MEM, ŻE W GO­STYŃ­SKIEM JEST PO­RZĄD­NA KARCZ­MA; WI­DZĄ ORAZ, ŻE FA­MU­LUS BO­HA­TE­RA NA­SZE­GO WY­CHO­DZI Z NIEJ BAR­DZIEJ KON­TENT Z PIE­CZE­NI CIE­LĘ­CEJ, NlŹ­LI PAN JEGO ZE SWYCH ZA­SAD.

Na­za­jutrz, po nie­go­dzi­wym noc­le­gu w ja­kiejś le­śnej i ma­łej kar­czem­ce, z któ­re­go ka­pi­tan wy­je­chał zły, bo miał łóż­ko krót­kie i skrzy­pią­ce; p. Xa­we­ry nie­wy­spa­ny, bo nie mógł so­bie wy­bić z gło­wy wdzię­ków i przy­mio­tów nie­szczę­śli­wej pa­nien­ki; Jan w naj­gor­szym hu­mo­rze, bo po­szedł spać bez ko­la­cyi i wstał bez śnia­da­nia: po­dróż­ni nasi je­cha­li dość spo­ro, dro­gą rów­ną, su­chą i nie – zbyt pia­sczy­stą, zmie­rza­jąc do trak­tu, któ­ry do Go­sty­ni­na pro­wa­dzi. Prze­ślicz­ny ra­nek, od­dech świe­ży i won­ny pól i la­sów orzeź­wił ich pręd­ko i w ja­śniej­szych bar­wach po­ka­zał im ży­cie i jego ko­le­je. Spo­koj­niej więc i z więk­szą wy­ro­zu­mia­ło­ścią po­glą­da­li na to wszyst­ko, co na tej zie­mi jest ko­niecz­nem, i roz­ma­wia­jąc o tej nie­ubła­ga­nej lo­gi­ce na­sze­go ży­cia, koło go­dzi­ny je­de­na­stej za­trzy­ma­li się przed karcz­mą dość po­rząd­ną z po­wierz­chow­no­ści. Sta­ła ona sa­mot­na pod la­sem, nie­zbyt da­le­ko od wsi du­żej i lud­nej, na tej dro­dze do­syć uczęsz­cza­nej. Ze na fron­to­nie jej był wy­ma­lo­wa­ny koń w ga­lo­pie, a pod spodem na­pis: Za­jazd pod ko­niem, oraz wszel­kie wy­go­dy i róż­ne trun­ki; osą­dzi­li, że je­że­li nie pa­no­wie, to przy­najm­niej ko­nie, znaj­dą tu wy­go­dę i po­ży­wie­nie. Wszak­że ka­pi­tan, któ­ry karcz­my tej nie znał, cho­ciaż mimo niej nie­raz już prze­jeż­dżał, nie­do­wie­rza­jąc zu­peł­nie po­zo­ro­wi, rzekł do słu­gi p. Xa­wa­re­go, któ­re­go twarz roz­pro­mie­nił jej obie­cu­ją­cy wi­dok, i któ­ry już uśmie­cha­jąc się, mru­żąc jed­no oko i po­ka­za­jąc nie­znacz­nie na otwar­tą i wzy­wa­ją­cą bra­mę, stał przy brycz­ce pa­nów i cze­kał na ich roz­ka­zy.

– To pójdź­że kpie, i do­wiedz się, czy tu moż­na po­pa­sać? a czy jest owies i sia­no: ro­zu­miesz?

– I czy bę­dzie tak co kor­dy­al­nie prze­ką­sić? ro­zu­miem p… ka­pi­ta­nie – od­po­wie­dział Jan i ru­szył na speł­nie­nie roz­ka­zu.

– Niech pa­no­wie za­jeż­dża­ją śmia­ło – ode­zwał się głos z boku: – na karcz­mie tej sie­dzą lu­dzie po­rząd­ni i usłuż­ni; mają wszyst­ko, cze­go po­dróż­nym po­trze­ba.

Oba, do któ­rych głos ten był skie­ro­wa­ny, ob­ró­ci­li się na lewo i po­strze­gli ja­kie­goś nie­mło­de­go już ob­dar­tu­sa, któ­re­go po­stać i mowa za­sta­no­wi­ła ich nie­po­ma­łu. Był słusz­ny, bar­czy­sty, twa­rzy dość bla­dej; ale z jej ry­sów i wy­ra­zu wi­dać było, że to nie był zwy­czaj­ny włó­czę­ga, wy­cią­ga­ją­cy rękę dla do­sta­nia kil­ku gro­szy, któ­re­by po­szły na wód­kę. Za­rost siwy i znacz­nie za­pusz­czo­ny, okry­wał dol­ną część jego lica, bia­ła­we już i nie­roz­cze­sa­ne wło­sy wy­glą­da­ły z pod dziu­ra­we­go i zmię­te­go ka­pe­lu­sza; okry­wa­ła go ja­kaś krót­ka, wy­tar­ta i świe­cą­ca na łok­ciach ka­po­ta, ciem­ne­go ko­lo­ru, pod któ­rą nie wi­dać było ka­mi­zel­ki; ale zato ko­szu­la, roz­war­ta na szyi, choć brud­na, wy­da­wa­ła się cień­szą, i zdra­dza­ją­cą daw­niej­szy lep­szy byt i niby pań­skie na­wyk­nie­nia. Spodnie w krat­ki, wi­docz­nie sta­re i wy­tar­te na ko­la­nach, spa­da­ły na bóty nie­wy­czysz­czo­ne, wy­krzy­wio­ne i dziu­ra­we; przez lewe ra­mie wi­sia­ła na nim tor­ba z ja­snej skó­ry, z kla­pą za­pię­tą na gu­zik, a przez pra­we dru­ga płó­cien­na na sznur­ku; przy tor­bie skó­rza­nej było przy­tro­czo­nych kil­ka ptasz­ków, któ­re wi­dać tego rana upo­lo­wał; w pra­wej ręce miał fu­zyj­kę nie­wiel­ką, or­dy­na­ryj­ną, ze zwy­czaj­ną ta­śmą, któ­ra wi­dać kie­dyś była zie­lo­ną, a lewą trzy­mał przy ustach fa­jecz­kę na krót­kim drew­nia­nym cy­busz­ku, z któ­rej błę­kit­na­wy dy­mek, jak zwy­kle z nie­do­gar­ków ty­tu­niu, wy­cho­dził cie­niut­kim i rów­nym prę­ci­kiem.

Nie­cze­ka­jąc od­po­wie­dzi pa­nów, do któ­rych się ode­zwał, że­brak ów my­śli­wy po­szedł ku karcz­mie, oparł fu­zyj­kę swą o ścia­nę i na ła­wecz­ce znaj­du­ją­cej się przy bra­mie usiadł. Gdy po­dróż­ni nasi pa­trzy­li nań cie­ka­wie, on spoj­rzał ku nim jak­by z iro­nią, uśmiech­nął się, zdjął ka­pe­lusz, ob­tarł czo­ło rę­ka­wem, przy­cze­sał pal­ca­mi siwe swe wło­ry, i do­byw­szy ze skó­rza­nej tor­by ja­kąś ob­dar­tą i bez okła­dek książ­kę, po­śli­nił pa­lec, za­czął prze­wra­cać jej po­mię­te kar­ty, i zna­la­zł­szy wi­dać żą­da­ne miej­sce po­ło­żył ją na ław­ce, i za­czął so­bie przy­rzą­dzać fa­jecz­kę.

W tym sa­mym cza­sie Jan wy­szedł z bra­my z roz­pro­mie­nio­ną twa­rzą, za­cie­rał ręce, jak ak­tor za ku­li­sa­mi, gdy sły­szy hucz­ne okla­ski i wo­ła­nia pu­blicz­no­ści, i sze­ro­kim po­stę­pu­jąc kro­kiem, sta­nął przed brycz­ką ka­pi­ta­na, zdjął kasz­kiet i rzekł:

– Pro­szę pa­nów! do­ku­ment­nie prze­ko­na­łem się, że po­pas bę­dzie do­bry. Dziś rano za­rżnę­li tłu­ste­go cie­la­ka, i ogrom­na pie­czeń z ner­ką po­szła już do pie­ca.

– Ale owies i sia­no, ośle – za­wo­łał ka­pi­tan.

– Już­ci, pro­szę p… ka­pi­ta­na – od­po­wie­dział nie­zmie­sza­ny żar­łok – kie­dy pie­czeń cie­lę­ca z ner­ką jest, to moż­na kon­fi­dent­nie po­wie­dzieć, że i owies jest.

– Ale jest, jest. Za­jeż­dżaj­cie pa­no­wie na moje sło­wo – ode­zwał się zno­wu ów ob­dar­tus pod­no­sząc gło­wę – a fa­gas ten ma ra­cyą, że pa­nów wabi na tę pie­czeń cie­lę­cą, któ­ra po­szła do pie­ca. Bę­dzie ona wy­śmie­ni­ta, za to rę­czę: nikt mi jej tak do­brze nie przy­rzą­dzał, jak go­spo­darz tu­tej­szy, kie­dy był u mnie ku­cha­rzem.

Słu­dzy przy­by­łych spoj­rze­li na nie­go z uśmie­chem, a ka­pi­tan ru­szył ra­mio­na­mi i ka­zał za­je­chać. Gdy brycz­ka wjeż­dża­ła w bra­mę, pan Xa­we­ry, któ­ry się do­tąd nie od­zy­wał, po­głą­dał z in­te­re­sem na sta­re­go bie­da­ka, któ­re­go prze­szłość mu­sia­ła być inna, a któ­ry dziś ob­dar­ty i za­pew­ne głod­ny, jak Dy­oge­nes po­cie­szał się słoń­cem, i za­ło­żyw­szy nogę na nogę, o cie­płą opar­ty ścia­nę, pa­trzał spo­koj­nie na dy­mek ula­tu­ją­cy z faj­ki, i wi­dział w nim za­pew­ne sym­bol wszyst­kich tego świa­ta mar­no­ści.

Po­dróż­ni nasi ulo­ko­wa­li się na kil­ka go­dzin w izbie po­rząd­nej, w któ­rej było parę łó­żek z czy­ste­mi ma­te­ra­ca­mi, ka­nap­ka okry­ta cy­cem, stół okrą­gły na środ­ku, wy­jąt­ko­wo cały i czy­sty, krze­seł­ka o wszyst­kich no­gach, a przy oknach, na któ­rych sta­ły wa­zo­ni­ki z ge­ra­nium i re­ze­dą, fi­ran­ki bia­łe z bia­łe­mi, włócz­ko­we­mi frendz­la­mi. Wszę­dzie był ślad szczot­ki i ręki ludz­kiej, i to ręki go­spo­dar­nej i pil­nej.

– Nie­źle nam się zda­rzy­ło – rzekł ka­pi­tan do p. Xa­we­re­go, po­glą­da­jąc jak­by z nie­do­wie­rza­niem po czy­stych ścia­nach i pro­bu­jąc pal­cem, czy nie ma ku­rza­wy na sto­le, na któ­rym chciał cza­pecz­kę swą po­ło­żyć. – Co u dia­bła! wszyst­ko czy­ste i całe!

– Wi­dać, że ten bie­dak praw­dę po­wie­dział, że tu miesz­ka­ją lu­dzie po­rząd­ni – od­po­wie­dział mło­dy czło­wiek z uśmie­chem, sia­da­jąc na ka­nap­ce, któ­ra się pod nim nie ugię­ła, ani za­skrzy­pia­ła. – Ale co to za je­den? trze­ba­by się do­wie­dzieć. Prze­czu­wam w nim coś szla­chec­kie­go, próż­ność przej­rza­ła za­raz przez dziu­ry ka­po­ty: nie za­nie­dbał nas na wstę­pie uwia­do­mić, że go­spo­darz tu­tej­szy był u nie­go ku­cha­rzem.

– Mu­sia­ło mu się bie­da­ko­wi tro­chę prze­wró­cić w gło­wie od wó­decz­ki, któ­rą za­pew­ne lubi – rzekł ka­pi­tan; – do­brze jesz­cze, że nam nie po­wie­dział, że był kie­dyś ka­pi­ta­nem, bo i ta­kich wy­drwi­gro­szów mamy nie­ma­ło.

Gdy tak ka­pi­tan mó­wił – drzwi się otwar­ły, i sta­nął w nich ten sam… o któ­rym roz­ma­wia­li. Zmię­ty jego ka­pe­lusz le­żał mu na gło­wie z pew­ną fan­ta­zyą, lewą ręką trzy­mał przy ustach fa­jecz­kę, wiel­kim pal­cem przy­du­sza­jąc ty­toń, żeby nie dy­mi­ła, a pra­wą ręką pod­no­sząc wiąz­kę ptasz­ków, któ­re upo­lo­wał, rzekł:

– Może pa­no­wie ku­pią; przy­da­dzą się na śnia­da­nie. Win­cen­ty przy­rzą­dzi do­sko­na­le, ob­ło­ży sło­nin­ką i będą wy­bor­ne: tłu­ste są i dziś za­bi­te.

– A cóż chcesz ko­chan­ku za tę zwie­rzy­nę – za­py­tał p. Xa­we­ry, przy­stę­pu­jąc do nie­go ze współ­czu­ciem.

– Co ła­ska – od­po­wie­dział – czy­to war­to na­zna­czać cenę.

P. Xa­we­ry do­był trzy­ru­blo­wy pa­pie­rek, dał mu, i wziąw­szy z rąk jego ptasz­ki, po­ło­żył na sto­le. Sta­ry spoj­rzał na gru­by pie­niądz, z któ­rym się za­pew­ne daw­no nie wi­dział, za­ci­snął war­gi, spu­ścił oczy ku zie­mi i rzekł wy­cią­ga­jąc rękę i pa­pie­rek ku mło­de­mu czło­wie­ko­wi:

– Resz­ty nie mam.

– Nie­po­trze­ba – od­po­wie­dział nasz bo­ha­ter, od­stę­pu­jąc parę kro­ków i od­wra­ca­jąc się, jak­by dla unik­nie­nia po­dzię­ko­wa­nia.

– Tro­chę to za wie­le – rzekł wów­czas sta­ry, na­chmu­rzyw­szy czo­ło, jak­by mu ta jał­muż­na była nie­mi­łą – ale dzię­ku­ję panu; przy­da się na bóty, któ­re mnie opa­da­ją; da­tek to do­bry, ale chęć pana oszczę­dze­nia mi wsty­du jesz­cze lep­sza: dzię­ku­ję panu.

– Ale coś Win­cen­to­wa nie przy­cho­dzi po dys­po­zy­cyą – do­dał oglą­da­jąc się ku drzwiom – może pa­no­wie każą za­wo­łać so­bie tu­tej­szej go­spo­dy­ni i ja­kie wy­da­dzą jej roz­ka­zy.

– Pro­si­my, pro­si­my – rzekł ka­pi­tan chrzą­ka­jąc i pa­trząc z wy­raź­nem za­ję­ciem na sta­re­go my­śliw­ca. Gdy wy­szedł, do­dał: – co to u dia­bła za fi­gu­ra! Albo ja­kiś pod­upa­dły bie­dak, któ­re­go nie­szczę­ście cięż­ko do­tknę­ło, albo wiel­ki fi­lut, któ­ry prze­pu­ści pręd­ko two­je ru­ble p. Xa­we­ry, i wy­śmie­je cię z ta­kie­mi ob­dar­tu­sa­mi, jak sam, żeś się dał zła­pać. Ale otóż i go­spo­sia tej oso­bli­wej karcz­my, któ­ra i czy­sta i we wszyst­ko opa­trzo­na, i dla za­ję­ję­cia po­pa­su­ją­cych ma jesz­cze za­gad­ko­wą i ory­gi­nal­ną po­stać, o któ­rej moż­na po­ga­dać. Go­spo­dy­ni, któ­ra w tej chwi­li we­szła, była to ko­bie­ta jesz­cze mło­da, bar­dzo przy­stoj­na, w kwie­ci­stej spód­ni­cy, z bia­łym far­tusz­kiem, w ko­szu­li cien­kiej, bia­łej i wy­da­ją­cej kształt­ne jej for­my, ob­wią­za­na na gło­wie chust­ką czer­wo­ną, któ­rej ko­niec spa­dał na ple­cy, a z pod któ­rej wy­glą­da­ły wło­sy ciem­ne i błysz­czą­ce, roz­dzie­lo­ne na­bia­łem i gład­kiem czo­le; wzrost mia­ła hoży, twarz ru­mia­ną i tchną­cą zdro­wiem, zęby bia­łe, oczy błę­kit­ne, któ­re­mi pa­trzy­ła spo­koj­nie i z uśmie­chem. Naj­wię­cej zaś wdzię­ku przy­da­wa­ło jej to, że we­szła trzy­ma­jąc na ręku prze­ślicz­ne­go chłop­czy­ka, mo­gą­ce­go mieć z pół­trze­cia roku, któ­re­go wło­ski ja­sne krę­ci­ły się, jak­by na ob­raz­ku Greu­za; twa­rzycz­ka peł­na kwit­nę­ła ru­mień­cem, a na rzę­sach czar­nych, któ­re ota­cza­ły duże nie­bie­skie oczy, sta­ły dwie kro­ple łez, świad­ki nie­daw­ne­go pła­czu, a może ja­kiej chi­me­ry, któ­ra jesz­cze wid­na była na jego buzi nie­uśmie­cha­ją­cej się i na­dą­sa­nej.

– Oso­bliw­sza karcz­ma! gdzie w do­dat­ku jesz­cze i taka go­spo­dy­ni – rzekł ka­pi­tan pół­gło­sem, i zno­wu od­chrząk­nął moc­no, po­glą­da­jąc z ukon­ten­to­wa­niem na ład­ną mat­kę i na ład­niej­sze jesz­cze dzie­cię.

– Prze­pra­szam wiel­moż­nych pa­nów, żem za­raz nie przy­szła – rze­kła go­spo­dy­ni – ale mi się mój chło­piec roz­be­czał, a nie mia­łam go z kim zo­sta­wić.

P. Xa­we­ry, któ­re­mu strój ko­bie­ty i ak­cent jej mowy przy­po­mniał ro­dzin­ne stro­ny, rzekł uśmie­cha­jąc się.

– Za­pew­ne z Lu­bel­skie­go je­steś, moja ko­cha­na.

– My od Hru­bie­szo­wa, wiel­moż­ny pa­nie – od­po­wie­dzia­ła z Wo­łyń­ską śpiew­no­ścią – a tu już trze­ci rok miesz­ka­my. I ja­koś pan Bóg ła­skaw: jest ka­wa­łek chle­ba i dzie­ci cho­wa­ją się… Ale może pa­no­wie po­zwo­lą tym­cza­sem kawy, nim się upie­cze cie­lę­ca pie­czeń, któ­rą lo­kaj pań­ski ka­zał całą dla pa­nów przy­rzą­dzić.

– Całą? – za­wo­łał ka­pi­tan.

– Nie dziw się ka­pi­ta­nie – rzekł p. Xa­we­ry śmie­jąc się – on wię­cej my­ślał o so­bie, niż o nas. Niech więc pie­cze­nia pie­cze się cała; damy jej radę wszy­scy, ile nas tu jest, a szcze­gól­niej mój gor­li­wy Skra­wek, okroi wszyst­kie ko­ści do czy­sta. Kawy nie trze­ba ko­chan­ko! bo nam ze­psu­je ape­tyt. Nie­praw­daż ka­pi­ta­nie?

– Przy­ślij nam tu tyl­ko asa­ni czy­stej wód­ki i ka­wa­łek chle­ba z solą – do­dał ka­pi­tan.

– I po­proś tak­że swe­go męża – mó­wił p. Xa­we­ry, po­da­jąc jej ptasz­ki, po któ­re chłop­czyk go­spo­dy­ni ręce wy­cią­gał – żeby nam jesz­cze i tę zwie­rzy­nę przy­rzą­dził i sło­nin­ką ob­ło­żył.

– To za­pew­ne wiel­moż­ny pan od p. Ła­chow­skie­go ku­pił – rze­kła go­spo­dy­ni uśmie­cha­jąc się i bio­rąc ptasz­ki.

– Ku­pi­łem od tego bie­da­ka – mó­wił p. Xa­we­ry – któ­ry tam sie­dział przed karcz­mą, za­rę­czał nam, że tu wszyst­kie­go do­sta­nie­my, co i praw­da, i uwia­do­mił oraz, że mąż twój był daw­niej u nie­go ku­cha­rzem.

– Bo i to praw­da wiel­moż­ny pa­nie – od­po­wie­dzia­ła ład­na ko­bie­ta z miną jak­by po­li­to­wa­nie wy­ra­ża­ją­cą.

– Cóż­to za je­den – za­py­tał ka­pi­tan.

– Jak­by­to wiel­moż­nym pa­nom po­wie­dzieć? – rze­kła ob­cie­ra­jąc far­tusz­kiem no­sek swe­go chłop­czy­ka z ko­kie­te­ryą praw­dzi­wie ma­cie­rzyń­ską. – Pan Be­ne­dykt Ła­chow­ski był kie­dyś pa­nem; trzy­mał koło Hru­bie­szo­wa dużą wieś w dzier­ża­wie i do­brze mu się wio­dło; po­tem się oże­nił i prze­niósł się w te stro­ny. Tu trzy­mał w po­ses­syi do­bra koło Łę­czy­cy; ale mu się nie­po­szczę­ści­ło: spa­lił się, po­tem cho­ro­wał, i wszyst­ko stra­cił. Kto tam temu wi­nien, to pan Bóg wie. On na­rze­ka na żonę; ale jaka ona tam była, to była, gdy­by do nie­go nie przy­stą­pi­ło ja­kieś li­cho, i ta cho­ro­ba po któ­rej mu się tro­chę niby w gło­wie po­mie­sza­ło i za­chcia­ło się włó­czyć po świe­cie z tor­bą i kosz­tu­rem, był­by się pew­no po­pra­wił z tej bie­dy i do tego nie przy­szedł. Nam go żal, bo praw­dę mó­wiąc mój Win­cen­ty jemu wi­nien i chleb i na­ukę, i on nam do­po­mógł, że­śmy na swo­je po­szli i ja­koś stat­kiem i pra­cą i bło­go­sła­wień­stwem Bo­żem sta­nę­li na no­gach. To też jak tu do nas przy­wę­dro­wał, to­śmy go upro­si­li, że już u nas sie­dzi, i ma przy­najm­niej łyż­kę cie­płej stra­wy i ką­cik, a nie po­trze­bu­je wa­lać się gdzie­in­dziej i wy­cią­gać rękę.

– To bar­dzo pięk­nie z wa­szej stro­ny – rzekł ka­pi­tan uję­ty i gło­sem i wy­ra­zem twa­rzy ko­bie­ty, w któ­rej opo­wia­da­niu pro­stem i szcze­rem był wy­raz ser­ca i praw­dy.

– Pro­szę wiel­moż­ne­go pana – od­po­wie­dzia­ła z uśmie­chem – czy to tak trud­no pa­mię­tać do­bre, a oso­bli­wie ta­kie­mu, któ­re­go p. Bóg do­tknął. Nie­wie­le też­to nas kosz­tu­je, że sią­dzie do na­szej mi­ski i wy­spi się w iz­deb­ce, któ­rą mamy od tyłu, i gdzie żad­ne­go go­ścia po­mie­ścić nie mo­że­my. Za to też uczy star­szych chłop­ców na­szych czy­tać i pi­sać, jak jest w do­brym hu­mo­rze, ot jak i te­raz. A jak przyj­dzie na nie­go to na­sła­nie Boże, co go do tej bie­dy przy­pro­wa­dzi­ło, to i nas cza­sem zfu­ka i na wszyst­kich lu­dzi łaje, ze mu jał­muż­nę dają i mają go za dzia­da, a on za­ra­bia strzel­bą i ni­czy­jej ła­ski nie po­trze­bu­je. Wten­czas mój Win­cen­ty wy­kra­da mu fu­zyj­kę i pil­nu­je­my go, je­śli do­sie­dzi w domu, żeby so­bie co złe­go nie zro­bił; ale to nie trwa dłu­go, cza­sem parę dni, a naj­wię­cej ty­dzień. Wte­dy wa­łę­sa się albo po le­sie, albo po cu­dzych wsiach; a jak bie­da mi­nie, to zno­wu przy­cho­dzi; bywa cza­sem we­so­ły, gada wie­le, a szcze­gól­niej o ja­kiejś tam ob­dar­tej książ­ce, któ­rą w tor­bie nosi i za­wsze z niej czy­ta. Zresz­tą do­bre to bie­da­czy­sko, ni­ko­mu wody nie za­mą­ci.

Gdy to mó­wi­ła, otwo­rzył drzwi przy­stoj­ny męż­czy­zna, w nan­ki­no­wej kurt­ce, z far­tu­chem za­pię­tym po ku­char­sku, z czer­wo­ną od ognia twa­rzą i z wy­ra­zem na niej ener­gii i uczci­wo­ści. Był to oczy­wi­ście p. Win­cen­ty, go­spo­darz za­jaz­du i mąż tej ład­nej żony, któ­ra opo­wia­da­niem swem, oka­zu­ją­cem i bied­ny stan p. Be­ne­dyk­ta i do­bre swe ser­ce, za­in­te­re­so­wa­ła słu­cha­ją­cych ją z uwa­gą go­ści.

– Ba­siu, ser­ce! – rzekł do żony – za­ga­da­łaś się tu z pa­na­mi, a tam fur­ma­ni do­po­mi­na­ją się o owies. Ja nie mogę kuch­ni od­stą­pić, bo mi się wszyst­ko ze­psu­je.

– Idę ko­chan­ku! idę – od­po­wie­dzia­ła ład­na Ba­sia, i od­da­jąc mę­żo­wi ptasz­ki, do­da­ła: – pa­no­wie chcą jesz­cze, że­byś im te ptasz­ki upiekł i sło­nin­ką ob­ło­żył.

– Aha! już mi je­go­mość o nich mó­wił i chwa­lił się, że do­bre dziś pie­nią­dze za­ro­bił – od­po­wie­dział Win­cen­ty; wziął z rąk żony zwie­rzy­nę i do­dał z uśmie­chem – będą pa­no­wie mie­li do­sko­na­łe śnia­da­nie.

– Wód­kę i za­ką­skę za­raz pa­nom przy­ślę – mó­wi­ła żona i obo­je po­szli, a przez drzwi otwar­te wi­dział p. Xa­we­ry, jak ku­charz po­kle­pał po tłu­stych pyszcz­kach swo­je­go syn­ka, po­pa­trzył na żonę, po­gła­skał ją po twa­rzy, a gdy mu ślicz­ne usta swe na­sta – wiła, po­ca­ło­wał je z mi­ło­ścią i po­biegł do swo­jej ro­bo­ty.

– Szczę­śli­wi lu­dzie! – rzekł wów­czas nasz bo­ha­ter.

– Po­emat w karcz­mie! – od­po­wie­dział ka­pi­tan, po­glą­da­jąc jak­by iro­nicz­nie na mło­de­go czło­wie­ka, któ­ry za­czął spa­ce­ro­wać po izbie i prze­cho­dząc my­ślą wszyst­kie pa­ra­gra­fy swe­go ko­dek­su, roz­wa­żał, we­dług któ­re­go z nich szczę­śli­wy ten ku­charz żonę swą wy­bie­rał?

Gdy po­da­no śnia­da­nie, któ­re było rze­czy­wi­ście przy­rzą­dzo­ne wy­bor­nie, tak, że Jan usta­wia­jąc na sto­le ogrom­ną pie­czeń, ru­mia­ną i won­ną, uśmie­chał się, mru­żył to jed­no oko, to dru­gie, i po­glą­dał na nią lu­bież­nie, jak­by już roz­mie­rzył i ogar­niał ten po­tęż­ny ka­wał, jaki mu się z niej do­sta­nie, rzekł ka­pi­tan do go­spo­dy­ni, któ­ra przy­nio­sła jesz­cze na ta­le­rzu kasz­kę drob­ną ze sło­nin­ką i zwie­rzy­nę przy­rzą­dzo­ną, jak żą­da­li:

– Moja miła go­spo­siu! wszyst­ko to tak wy­glą­da, że na­wet po do­brym obie­dzie moż­na­by jesz­cze raz za­siąść do two­je­go sto­łu.

– Co to, to p. Ka­pi­tan ar­gu­ment­nie po­wie­dział – rzekł Jan uśmie­cha­jąc się – tyl­ko bra­ku­je jesz­cze do­bre­go piwa.

– Prze­cież choć raz ode­zwa­łeś się z sen­sem – mó­wił ka­pi­tan i ob­ra­ca­jąc się do go­spo­dy­ni do­dał: – przy­nieś­że nam tu go­spo­siu kil­ka bu­te­lek piwa, je­śli ma­cie; a po­nie­waż tu tego wszyst­kie­go dla nas bę­dzie za­nad­to, za­proś do na­sze­go śnia­da­nia tego bie­da­ka, niech się tro­chę po­si­li i daw­niej­sze cza­sy so­bie przy­po­mni.

– On musi być, pro­szę pana ka­pi­ta­na, fa­tal­nie głod­ny: to wi­dać do­ku­ment­nie z jego twa­rzy – rzekł Jan prze­stra­szo­ny tym no­wym przy­by­szem i pew­ny, że się jego por­cya znacz­nie uszczu­pli. P. Xa­we­ry za­śmiał się z wi­docz­nej trwo­gi swo­je­go słu­gi, a ka­pi­tan spoj­rzaw­szy na nie­go groź­nie za­py­tał:

– To i cóż?

– To to, pro­szę p… ka­pi­ta­na – rzekł Jan tro­chę zmie­sza­ny, – że dla pa­nów bę­dzie mało.

Dla cie­bie, kpie, bę­dzie mniej – mó­wił ka­pi­tan – ale to nie­wiel­ka bie­da: po­ra­dzisz so­bie in­a­czej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: