Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wysadzony z siodła - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wysadzony z siodła - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 352 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I,

– Pa­nie, pa­nie!… Daj pan po­kój!… Tu za-płyt­ko: ka­ta­ru pan tyl­ko do­sta­niesz – wo­łał prze­woź­nik, po­wsta­jąc na­gle z miej­sca, gdzie le­żał był na bul­wa­rze.

W od­po­wie­dzi na jego sło­wa dał się sły­szeć plusk fali Wi­sty, w któ­rą się rzu­cił ja­kiś czło­wiek.

– Żeby cię cho­ro­ba!–za­klął prze­woź­nik, i za­czął się S2yb­ko roz­bie­rać, nie spusz­cza­jąc z oka tej prze­strze­ni rze­ki, w któ­rej znik­nął na­gle sa­mo­bój­ca.

Noc była księ­ży­co­wa, wid­na,lecz zim­na,pra­wie przej­mu­ją­ca do ko­ści, po­nie­waż to już było pod ko­niec paź­dzier­ni­ka; nic dziw­ne­go za­tem, iż prze­woź­ni­ko­wi wy­rwa­ły się sło­wa za­klę­cia w chwi­li, kie­dy mu przy­szła dziw­na myśl do gło­wy-po­śpie­szyć to­ną­ce­mu na ra­tu­nek. Po­mi­mo to, ro­ze­brał się szyb­ko do naga, aby mu ko­szu­la na­wet nie za­wa­dza­ła, i rzu­cił się w Wi­sie, krzyk­nąw­szy ochry­płym, lecz do­no­śnym gło­sem w stro­nę jed­ne­go z szyn­ków Sol­ca:

– „Jó­zef!…. An­tek!…. By­waj!…”

Po nie­ja­kim cza­sie nad brze­giem rze­ki zna­la­zło się kil­ku męż­czyzn, jak z miny i ubra­nia wi­dać było, rów­nie prze­woź­ni­ków, któ­rzy, na­próż­no szu­ka­jąc przez chwi­lę oczy­ma ko­le­gi, za­wo­ła­li na­stęp­nie pra­wie ra­zem:

– Olek! Czy to ty?

– Toć!–od­po­wie­dział im głos z po­wierzch­ni fal, o ja­kie kil­ka­na­ście juz sąż­ni od brze­gu.

I zo­ba­czy­li gło­wę to­wa­rzy­sza, któ­ra, w bla­dem świe­tle smug księ­ży­ca, to uno­si­ła się nad po­wierzch­nią wody, to zno­wu pod nią gi­nę­ła.

– Cóż ty, psia­ra­ać?! Pchły na so­bie gu­bisz po nocy, czy co?! – za­wo­łał je­den.

– Głu­piś – od­po­wie­dział tam­ten – pa­sa­żer chlu­snął do wody! Da­waj łód­kę!

– Tak­że ci ro­bo­ta, po nocy się chla­pać w wo­dzie za ja­kimś nie­do­wiar­kiem, co może i tej zmo­kłej ko­szu­li nie wart – mru­czał któ­ryś z cze­rech ło­bu­zów, kie­ru­ją­cych się jed­nak w stro­nę ło­dzi, sto­ją­cych nie­opo­dal na ko­twi­cy.

Po chwi­li łódź spły­nę­ła w dół rze­ki, ą z niej ode­zwał się głos:

– Ino go na bystrz nie puść", to mu za­je­dziem dro­gę!

Tym­cza­sem na bul­war, mimo spóź­nio­nej pory, zbie­gła się gro­mad­ka lu­dzi, zwa­bio­na na­wo­ły­wa­niem się prze­woź­ni­ków. Po chwi­lo­wej, zgieł­kli­wej wy­mia­nie za­py­tań i od­po­wie­dzi na­stą­pi­ła gro­bo­wa ci­sza. Wszy­scy sta­li w mil­cze­niu, z wy­cią­gnię­te­mi gło­wa­mi, z ocza­mi utkwio­ne­mi w ciem­ny punkt na sta­lo­wo świetl­nej fali rze­ki, gdzie roz­gry­wał się ta­jem­ni­czy dra­mat. Nikt nie śmiał prze­rwać ci­szy, nie tyl­ko gło­sem, ale na­wet sil­niej­szym od­de­chem. I z ca­łe­go ży­cia sły­chać było na Sol­cu tyl­ko głu­che tęt­no ru­chu noc­ne­go War­sza­wy, któ­ry zda­le­ka przy­po­mi­nał po­nu­ry huk mo­rza,–i mia­ro­we, cięż­kie stą­pa­nie stój­ko­we­go, któ­ry po­wo­li kro­czył w stro­nę wy­pad­ku.

Na­raz łódź się za­trzy­ma­ła na fali, Wi­docz-nem było, iż prze­woź­ni­cy na­tra­fi­li na cia­ło sa­mo­bój­cy, któ­re­go prąd nie zdą­żył jesz­cze po­rwać.

Wszy­scy wstrzy­ma­li od­dech i cze­ka­li, co po­wie­dzą prze­woź­ni­cy.

Dłu­ga była chwi­la sza­mo­ta­nia się tych kil­ku lu­dzi, stu­ku ich cięż­kich bu­tów o dno lo­dzi, lecz na­resz­cie ode­zwał się glos:

_ „A to ci je­siotr cięż­ki” – i łódź za­czę­ła zbli­żać się do brze­gu.

Kie­dy to­piel­ca wy­nie­sio­no już na ląd, po­wsta­ła żwa­wa dys­ku­sja, jak go ra­to­wad, czy go ra­to­wać i gdzie? Jed­ni pro­po­no­wa­li za­nieść go do szyn­ku po­bli­skie­go, inni byli zda­nia, że na­le­ży po­słać po do­roż­kę i od­wieść go do szpi­ta­la, stój­ko­wy zaś prze­ma­wiał za cyr­ku­łem. Olek tyl­ko, któ­ry mu pierw­szy rzu­cił się z po­mo­cą, nie za­bie­rał wca­le gło­su, gdyż, szczę­ka­jąc z zim­na zę­ba­mi, nie był w sta­nie prze­mó­wić sło­wa, wy­mó­wić na­wet swe­go na­zwi­ska na żą­da­nie stój­ko­we­go. Za­nim do­roż­kę któś spro­wa­dził, za­czę­to jed­nak tro­chę ra­to­wać to­piel­ca na miej­scu. Przy roz­pi­na­niu ubra­nia do­ma­ca­no się pasa skó­rza­ne­go, wi­docz­nie trzo­su, na jego brzu­chu. To wy­wo­ła­ło sen­sa­cję. Każ­dy chciał być pierw­szym w nie­sie­niu po­mo­cy, a zwłasz­cza w prze­wie­zie­niu go do mia­sta. Osta­tecz­nie po­je­chał z nim stój­ko­wy i Olek, trzę­są­cy się z zim­na i nie­zmier­ne­go wy­sił­ku; inni po­le­cie­li za do­roż­ką pie­szo.

W cyr­ku­le, po da­niu mu pierw­szej po­mo­cy, zre­wi­do­wa­niu ubra­nia i za­trzy­ma­niu rze­czy wraz z trzo­sem, spi­sa­no pro­to­kół, w któ­rym sa­mo­bój­ca fi­gu­ro­wał, jako Er­nest Za­ło­gow­ski, i na pół żywy od­wie­zio­ny zo­stał do szpi­ta­la Dzie­ciąt­ka Je­zus.

Cho­ro­wał dłu­go, parę ty­go­dni; przez kil­ka na­wet dni le­ka­rze nie ro­ko­wa­li na­dziei ży­cia – i cór­ce, któ­ra, do­wie­dziaw­szy się o za­ma­chu sa­mo­bój­czym z Kur­je­ra, przy­cho­dzi­ła go od­wie­dzać w szpi­ta­lu, da­wa­li do zro­zu­mie­nia, iż praw­do­po­dob­nie nic z ku­ra­cji nie bę­dzie. Wszyst­ko było za­ata­ko­wa­ne: mózg, kisz­ki i płu­ca. W go­rącz­ce ma­ja­czył i wciąż mó­wił:

– Zoś­ka!!! Co?!…. Ona – Zoś­ka?!…. Czy mnie uszy nie mylą?…. „Zoś­ka! po­wiedz temu dut-kowi, żeby się wy­no­sił!” Brr!…. Ja nie mam cór­ki!…. Wy­rzuć­cie ją!…. Je­stem Za­ło­gow­ski – her­bu Od­mień­czyk–i mam cór­kę Zo­fję!…. Pro­szę się nie za­po­mi­nać!…. Przedem­ną lasy i góry drża­łyl.. Wy­rzuć­cie ją!…."

Lecz osta­tecz­nie, or­ga­ni­za­cja zdro­wa jesz­cze i sil­na wzię­ła górę nad wszyst­kie­mi kom­pli­ka­cja­mi. Kie­dy przy­szedł o tyle już do sie­bie, że miał świa­do­mość wy­pad­ków i rze­czy, za­czął się roz­py­ty­wać sio­stry mi­ło­sier­dzia o szcze­gó­ły: kto i jak go wy­ra­to­wał, kto go tu przy­wiózł, kto się nim opie­ko­wał, co się sta­ło z pie­niędz­mi, któ­re miał na so­bie w trzo­sie?–W roz­mo­wie, po­mię­dzy in­ne­mi, sio­stra mi­ło­sier­dzia po­wie­dzia­ła mu, iż go wciąż od­wie­dza cór­ka i pew­nie na­wet lada chwi­la na­dej­dzie…

_ Ja nie mam cór­ki!…. Nie pusz­czaj­cie jej do mnie! – krzyk­nął krzy­kiem zra­nio­nej śmier­tel­nie du­szy, i, na­gle osła­bio­ny, opadł bez­wład­nie na łóż­ko. Od tej pory, nie roz­ma­wiał z ni­kim, nie chciał pa­trzeć na ni­ko­go i nie wi­dział też ni­ko­go. W ta­kiem sza­mo­ta­niu prze­mę­czył się kil­ka dni jesz­cze, ule­ga­jąc na­mo­wie le­ka­rza, któ­ry oba­wiał się re­cy­dy­wy cho­ro­by mó­zgu. Z każ­dym dniem jed­nak nie­cier­pli­wił się co­raz bar­dziej, co­raz wi­docz­niej, co­raz gło­śniej. W mia­rę przy­by­wa­nia sił fi­zycz­nych przy­bie­ra­ła w nim ener­gją czło­wie­ka, któ­ry, nie przy­zwy­cza­jo­ny do bez­czyn­no­ści, ani też do kon­tem­pla­cyj­ne­go ży­cia, nie mógł sie­dzieć, czy le­żeć bez żad­ne­go za­ję­cia.

Był to męż­czy­zna ja­kich czter­dzie­stu kil­ku lat. Typ po­spo­li­te­go szlach­ci­ca. Wzro­stu do­bre­go, bar­czy­sty, dość jesz­cze zgrab­ny, zwłasz­cza iż, wsku­tek cho­ro­by, stra­cił na tu­szy, ener­gicz­ny, a ra­czej po­pę­dli­wy w ru­chach. Gło­wę miał okrą­głą, twarz bez ry­sów, nie­wy­raź­ną, oczy ja­sno nie­bie­skie, pra­wie sza­re, duże, wy­łu­pia­ste i sze­ro­ko roz­sta­wio­ne, któ­re pa­trzą wpraw­dzie, lecz nie wi­dzą; wło­sy ja­sno-blond, krót­ko strzy­żo­ne, lecz już wy­tar­te nad czo­łem becz­ko­wa­to wy­pu­kłem, któ­re przez to wy­da­wa­ło się więk­szem i bar­dziej in­te­li­gient­nem, niż było, – i wresz­cie cha­rak­te­ry­stycz­no wąsy szlach­ci­ca pol­skie­go, któ­re ca­łej twa­rzy na­da­ją zna­mię pew­nej dziel­no­ści i buty, choć­by ich w du­szy nie było. Poza tem żad­ne­go wy­ra­zu, nic, coby zdra­dza­ło ja­kąś ener­gi­ję szcze­gól­ną, ja­kiś cha­rak­ter wy­jąt­ko­wy, chy­ba dość" czę­ste kur­cze­nie mię­śni nad ocza­mi, któ­re usi­ło­wa­ły ścią­gać się ku pod­sta­wie nosa, co jed­nak uda­wa­ło im się z tru­dem i w nie­wiel­kim tyl­ko stop­niu.

Kie­dy był już o tyle zdrów, że mógł opu­ścić szpi­tal, za­czął w ru­chach zdra­dzać więk­szy jesz­cze, niż zwy­kle, nie­po­kój. Mó­wił wciąż do sie­bie, zży­mał się i za­ci­skał to jed­ne, to dru­gą pięść ner­wo­wo. Przed sa­mem pój­ściem do kan­ce­lar­ji, dla uisz­cze­nia na­leż­no­ści za szpi­tal i ode­bra­nia rze­czy, zwró­co­nych przez cyr­kuł, wy­rwa­ły mu się na głos sło­wa:

– Cie­żyń­ski zda mi ra­chu­nek ze wszyst­kie­go! Po­cze­kaj opie­ku­nie!…

I wkrót­ce po­tem ka­zał so­bie spro­wa­dzić do­roż­kę i za­wieść się wprost na No­wo­li­pie pod N-er 9. W dro­dze przy­pa­try­wał się cie­ka­wie mu­rom sto­li­cy; wy­chy­lał się z do­roż­ki, roz­glą­dał się na wszyst­kie stro­ny, ki­wał gło­wą, jak gdy­by chciał wi­tać" po przy­ja­ciel­sku gma­chy i lu­dzi, i mó­wić:

_ „Więc to wy na­resz­cie!… Jak się ma­cie, po tylu la­tach!”

Kie­dy jed­nak do­roż­karz za­trzy­mał się przed wska­za­nym nu­me­rem, chwi­lo­wy spo­kój znikł z jego twa­rzy. Za­chmu­rzył się, zmarsz­czył, minę czu­pur­nie na­stro­szył. Czuć było, że ja­kiś wiel­ki ból za­tar­gał na­gle jego wnętrz­no­ścia­mi. Wy­siadł ostro z do­roż­ki, za­pła­cił za kurs snać po pań­sku, gdyż mu się' do­roż­karz ukło­nił ni­sko, i wszedł w bra­mę domu szyb­ko, jak gdy­by dłu­ga cho­ro­ba sił jego nie nad­we­rę­ży­ła wca­le. Po ru­chach wi­dać było, iż mo­tyw dra­ma­tu, któ­ry w tej chwi­li roz­gry­wał się w jego du­szy, nie­ba­wem roz­wi­nie się w sil­ną ak­cję, a może i skoń­czy tra­gie­dją.

W bra­mie, na cięż­kich drzwiach dę­bo­wych, pro­wa­dzą­cych do miesz­ka­nia par­te­ro­we­go, zo­ba­czył dużą me­ta­lo­wą ta­bli­cę, a na niej na­pis ze świe­cą­cych żół­tych li­ter:

JAN CIE­ŻYŃ­SKI Ad­wo­kat przy­się­gły.

Przyj­mu­je od 5–7 po po­łu­dniu,

Nie py­ta­jąc o dro­gę, wszedł kil­ka stop­ni po scho­dach i ostro po­cią­gnął za rącz­kę por­ce­la­no­wą dzwon­ka.

Po chwi­li drzwi się otwo­rzy­ły i w nich uka­zał się słu­żą­cy, sztyw­ny, 2im­ny, wy­go­lo­ny, we fra­ku i bia­łym kra­wa­cie.

– Czy pan Cie­żyń­ski w domu?

– Jest, ale za­ję­ty.

– Po­wiedz, że któś zda­le­ka do nie­go przy­je­chał.

– Jak god­ność pań­ska?

Tu szlach­cic, po chwi­lo­wem wa­ha­niu się jak gdy­by się na­gle za­wsty­dził swe­go na­zwi­ska od­po­wie­dział mniej but­nie: „Za­ło­gow­ski”.

Słu­żą­cy spoj­rzał na nie­go cie­ka­wie, z uśmie­chem wpraw­dzie nie­znacz­nym, lecz wy­raź­nie szy­der­czym, i, wpro­wa­dziw­szy go do du­że­go ga­bi­ne­tu, któ­ry sta­no­wił kan­ce­lar­ję ad­wo­ka­ta, po­szedł za­mel­do­wać. Jesz­cze Za-ło­gow­ski nie­zdą­żył ro­zej­rzeć się po po­ko­ju, a lo­kaj już wró­cił i gło­sem mo­no­ton­nym wy­po­wie­dział:

– Pan me­ce­nas bar­dzo za­ję­ty w tej chwi­li, ale pro­si, aby pan był ła­skaw za­cze­kać.

– Do­brze! – rzu­cił su­cho Za­ło­gow­ski za od­cho­dzą­cym lo­ka­jem, i, usiadł­szy na krze­seł­ku, przy biur­ku, za­czął się roz­glą­dać bez­myśl­nie po pra­cow­ni „me­ce­na­sa”.

Był to ga­bi­net praw­ni­ka, któ­re­go du­sza fi­li­ster­ska prze­zie­ra­ła z każ­de­go przed­mio­tu, z każ­de­go szcze­gó­łu ume­blo­wa­nia i urzą­dze­nia

Oświe­tle­nie sła­be, ile go jed­no okno od po­dwó­rza, za­sło­nię­te fi­ran­ką mu­śli­no­wą i okra­ja­ne z dwóch stron fe­sto­na­mi cięż­kiej ko­ta­ry z czer­wo­ne­go ak­sa­mi­tu, dać mo­gło, pa­da­ło tyl­ko na wiel­kie biur­ko mi­ni­ster­jal­ne sto­ją­ce bo­kiem tuż pod oknem; resz­ta gi­nę­ła w po­mro­ce pół­cie­nia. Czuć było, że czło­wiek tu nie żyje ży­ciem na­tu­ral­nem: gdy­by na­wet chciał, brak by mu było świa­tła, brak po­wie­trza. Ume­blo­wa­nie ho­te­lo­we: imi­ta­cja prze­py­chu, imi­ta­cja sztu­ki, imi­ta­cja sma­ku. Sześć krze­seł wy­ście­ła­nych, czer­wo­nym Utrech­tem kry­tych, sta­ło rzę­dem pod jed­ną ścia­ną, a ka­nap­ka od gar­ni­tu­ru i dwa fo­te­le, rów­nież Utrech­tem kry­te, pod dru­gą. Stół ma­ho­nio­wy przed ka­nap­ką przy­kry­ty był ażu­ro­wą, lnia­ną ser­we­tą, a na nim le­ża­ły al­bu­my z fo­to­gra­fia­mi, al­bu­my wi­do­ków miejsc ką­pie­lo­wych, kil­ka­na­ście nu­me­rów pism ilu­stro­wa­nych i hu­mo­ry­stycz­nych, cały stos „Ga­ze­ty Są­do­wej” z nie­po­roz­ci­na­ne­mi kart­ka­mi i duża pa­te­ra me­ta­lo­wa, na­śla­du­ją­ca śred­nie wie­ki, peł­na bi­le­tów wi­zy­to­wych. W czte­rech ro­gach po­ko­ju fi­lar­ki ma­lo­wa­ne na he­ban, na któ­rych sta­ły małe,.nędz­ne, gip­so­we po­pier­sia Mic­kie­wi­cza, Sło­wac­kie­go, Kra­siń­skie­go, Szo­pę na. Przy drzwiach, pro­wa­dzą­cych do sa­lo­nu, za ta­bo­re­tem drew­nia­nym przed biur­kiem–kąsa ognio­trwa­ła, a na niej wa­zon z ma­to­we­go szkła ma­lo­wa­ne­go, z bu­kie­tem sztucz­nych kwia­tów. Z boku i po dru­giej stro­nie biur­ka dwa krze­sła ame­ry­kań­skie dla kli­jen-tów. Przy drzwiach, pro­wa­dzą­cych do sto­ło­we­go po­ko­ju, wiel­ka sza­fa oszklo­na z książ­ka­mi prze­waż­nie praw­ni­cze­mi. Na jed­nej Ścia­nie wiel­ki ob­raz, ob­ra­mo­wa­ny wą­ską li­stwą zło­co­ną, bo­ho­maz czar­ny, po­pę­ka­ny, świe­cą­cy się od wer­nik­su, ma­ją­cy przed­sta­wiać sce­nę „Ku­sze­nia Chry­stu­sa”– nędz­nie pod­ro­bio­na szko­ła bo­loń­ska, któ­rą Pol­ska jest za­wa­lo­na. Po­zo­sta­łe trzy ścia­ny bar­wi­ły się ole­jo­dru­ka-mi: więc wi­siał tu ohyd­ny por­tret So­bie­skie­go, krzy­kli­we ko­pi­je Ma­tej­ki, bla­de na­śla­dow­nic­twa Sie­mi­radz­kie­go, ne­apo­li­tań­czyk Rich­te­ra, nie­miec­ki ar­tyzm wy­li­za­ny i sen­ty­men­tal­ny, i duża fo­to­gra­fi­ja gru­py stu­den­tów pra­wa, koń­czą­cych wy­dział w 1866 roku. Na biur­ku, za­rzu­co­nem ak­ta­mi w sza­rych okład­kach–cały sklep ga­lan­te­ryj­ny w li­chym ga­tun­ku. Wy­so­ka lam­pa na po­stu­men­cie z por­ce­la­ny, szka­rad­nie ma­lo­wa­nej, lich­ta­rze me­ta­lo­we, na­śla­du­ją­ce gru­bo tu­rec­kie wy­ro­by cy­ze­lo­wa­ne, wiel­ki ka­ła­marz w drew­nia­nej rzeź­bio­nej opra­wie, ja­kieś dzi­wacz­ne ob­sad­ki do piór, pre­ten­sjo­nal­ne pie­cząt­ki z ma­la­chi­tu, jawy i ala­ba­stru, nóż do roz­ci­na­ma pa­pie­ru z rącz­ką, przed­sta­wia­ją­cą gło­wę i na­gie po­pier­sie ko­bie­ty, fi­gur­ki por­ce­la­no­we w ero­tycz­nych po­zach, na­śla­du­ją­ce sa­ską por­ce­la­nę, duży ze­gar umiesz­czo­ny w wia­tra­ku me­ta­lo­wym, po­piel­nicz­ka fa­jan­so­wa, na dnie któ­rej wi­dać było wy­pu­kłe nogi ko­bie­ty od­kry­tej do po­ło­wy ud, duże pu­deł­ko z pa­pie­ro­sa­mi, wy­obra­ża­ją­ce opraw­ną książ­kę, pu­deł­ko z pa­pie­rem li­sto­wym, na wierz­chu któ­re­go chro­mo-li­to­gra­fi­ja przed­sta­wia­ła ko­bie­tę, prze­bra­ną za majt­ka, za­wie­szo­ną z cy­nicz­ną lu­bież­no­ścią na li­nach masz­tu okrę­to­we­go, pięk­na teka czar­na, skó­rza­na, ze srebr­nym za­mecz­kiem,– obok ko­deks; na przo­dzie biur­ka sze­ro­ka pod­kład­ka z czer­wo­nej bi­bu­ły, a na niej za­czę­ty list, tom po­wie­ści Sien­kie­wi­cza i naj­śwież­szy nu­mer „Kur­je­ra Po­ran­ne­go”.

Za­ło­gow­ski sie­dział z boku biur­ka, za­pa­trzo­ny ma­chi­nal­nie w okno, przez któ­re świa­tło wprost pa­da­ło mu na twarz. Był bla­dy, zmę­czo­ny, bez­wład­ny. Od cza­su "do cza­su przy­pa­try­wał się bez­myśl­nie ja­kie­muś dro­bia­zgo­wi, lub też bęb­nił pal­ca­mi po ma­ho­nio­wej li­stwie biur­ka. Z sa­lo­nu do­cho­dzi­ły go nie­kie­dy ury­wa­ne sło­wa kon­fe­ren­cji praw­ni­czej, ci­cho, dys­kret­nie pro­wa­dzo­nej po­mię­dzy ad­wo­ka­tem a ko­bie­tą, jak to po gło­sie się do­ro­zu­mie­wał. Na­raz roz­mo­wa usta­la i usły­szał za sobą trzask drzwi, pro­wa­dzą­cych wi­docz­nie wprost z sa­lo­nu do przed­po­ko­ju, a po­tem słod­ki głos ad­wo­ka­ta:

– „Pa­dam do nóg pani do­bro­dziej­ce”.

Za chwi­lę temi sa­me­mi drzwia­mi, co Za­ło­gow­ski, wszedł ci­chut­ko do ga­bi­ne­tu Cie­żyń-ski. Za­ło­gow­ski drgnął, zmarsz­czył brwi, po­rwał się z krze­sła i szyb­ko od­wró­cił się twa­rzą ku drzwiom. Oczom jego uka­zał się czło­wiek nie­wiel­kie­go wzro­stu, sza­tyn, ły­sa­wy, z sze­ro­kiem czo­łem, z twa­rzą spi­cza­sto ścię­tą ku do­ło­wi, przy­po­mi­na­ją­cą gło­wę lisa, bez wą­sów, z ciem­ne­mi fa­wo­ry­ta­mi, sy­me­trycz­nie spa­da­ją­ce­mi w dłu­gich ję­zy­kach po oby­dwóch stro­nach bro­dy sta­ran­nie wy­go­lo­nej,–z czar­ne­mi ocza­mi, prze­ni­kli­wie ze­zu­ją­ce­mi na­wew-nątrz.

Po­su­wał się po­wo­li, ci­cho, z wy­cią­gnię­te­mi na­pół rę­ka­mi, i, nie cze­ka­jąc, za­czął pierw­szy to­nem peł­nym sło­dy­czy i wy­mu­szo­nej czu­ło­ści:

– Er­nest'… Ko­cha­ne­go ko­le­gę!… Mój Boże!… Po tylu la­ta­chl… Na­resz­cie…

– A tak: na­resz­cie!… je­stem!–od­po­wie­dział Za­ło­gow­ski su­cho, opry­skli­wie, nie śpie­sząc się z po­da­niem ręki.

– Jak­to!…. Czyż­by ko­le­ga nie chciał się ze mną przy­wi­tać?…

__ phi!…, Moge, je­że­li o to cho­dzi; ale…

– Ale co?

– Ale z przy­mu­sem–od­parł cierp­ko.

– Ko­le­ga chce mnie ob­ra­zić: ro­zu­miem; wkrót­ce jed­nak po­ka­że się… iż nie za­słu­ży­łem so­bie ni­czem na to, ete, lek­ce­wa­żą­ce za­cho­wa­nie się ko­le­gi, dla któ­re­go zro­bi­łem wszyst­ko, co mo­głem–mó­wił z uda­nym spo­ko­jem Cię­żyń­ski.

– Być może – od­parł po­ryw­czo Za­ło­gow­ski–ale ra­chun­ki po­mię­dzy nami nie­ja­sne!

– tyl­ko nie tak pręd­ko… Fe­sti­na len­te!… śpiesz­my się po­wo­li!-. Jak wi­dzę, go­rą­ce­go tem­pe­ra­men­tu ko­le­gi nie ochło­dził mróz Bał­ka­nów.

– Ani woda Wi­sły, w któ­rej się przez wa­sze go­spo­dar­stwo chcia­łem uto­pić!

– Wiem..

– A to skąd?

– Z „Kur­jer­ka”. Po­sze­dłem za­raz, po­nie­waż uwa­ża­łem so­bie to za miły obo­wią­zek, od­wie­dzić ko­le­gę w szpi­ta­lu, i cho­dzi­łem do­tąd, do­pó­ki za­kon­ni­ca nie za­mknę­ła drzwi przedem­ną i przed cór­ką ko­cha­ne­go…

– Nie mam cór­ki!…. Pro­szę tego wy­ra­zu nie wy­ma­wiać przedem­ną – za­wo­łał sta­now­czo, przy­czem… mach­nął tak sil­nie ręką przed no­sem Cie­źyń­skie­go, jak gdy­by chciał mu usta nią za­mknąć na­praw­dę.

– Ro­zu­miem: ko­le­ga po­znał rzecz całą za­raz na wstę­pie, i stąd dra­mat!…. Ro­zu­miem; lecz dla­cze­go nie mie­li­by­śmy o fak­tach mó­wić spo­koj­nie. Być może zresz­tą, iz fak­ty oka­żą się w lep­szem świe­tle, niż się ko­le­dze pier­wot­nie zda­wa­ło…

– Kpi­ny, czy co?'… Cór­ka… tfu'… łaj­dacz­ka! a z ma­jąt­ku… figa!

– Pfe? któż tak rze­czy bie­rze?… Przedew­szyst­kiem, i co do jed­ne­go, i codo dru­gie­go, ko­le­ga prze­sa­dza pod wpły­wem pierw­sze­go wra­że­nia. Po­wo­li wy­pro­wa­dzę ko­cha­ne­go ko­le­gę z po­dwój­ne­go błę­du. Lecz mu­si­my się do dzie­ła za­brać spo­koj­nie. Tro­che zim­nej wody…

– Mia­łem jej do­syć!…. Głup­stwo mó­wie!…. Za-mało, kie­dy ja­kiś du­reń mógł mnie z niej wy­cią­gnąć za wło­sy!…. Bo­daj mu ręka uschła'

– Ależ spo­koj­nie!…. Niech ko­le­ga sia­da, oo, tu, tak, na­tem krze­śle–mó­wił Cie­żyń­ski wol­no, i po­sa­dził Za­ło­gow­skie­go pra­wie gwał­tem na krze­śle, przy biur­ku, wprost okna, sam zaś za­jął swo­je zwy­kłe miej­sce na ta­bo­re­cie przy oknie.

Na­stą­pi­ła chwi­la mil­cze­nia. Za­ło­gow­ski, bla­dy, ze zmarsz­czo­nem czo­łem, pa­trzył po­nu­ro w lśnią­cą kra­wędź biur­ka; Cie­żyń­ski, ru­mia­ny, z prze­krwio­ne­mi nie­co po­licz­ka­mi, jak to się czę­sto zda­rza u lu­dzi nad­uży­wa­ją­cych al­ko­ho­lu, za­pa­trzo­ny przed sie­bie w prze­strzeń po­rząd­ko­wał my­śli w gło­wie, po­cią­ga­jąc pra­wą ręką po le­wym bo­ko­bro­dzie, przy­czem lek­ko prze­chy­lał gło­wę na lewą stro­nę, co mu nada­wa­ło po­zór czło­wie­ka, za­słu­cha­ne­go w ja­kiś głos ta­jem­ni­czy, pły­ną­cy z góry.

– A więc–prze­rwał ad­wo­kat pierw­szy – ad rem, i to do rze­czy naj­waż­niej­szej. Je­stem czło­wie­kiem–sam prze­cież mam już tro­je pod­ra­sta­ją­cych dzie­ci – ro­zu­miem prze­to do­sko­na­le jak głę­bo­ko, jak bo­le­śnie mu­sia­ło zo­stać zra­nio­ne ser­ca ojca, któ­ry, po kil­ku­na­stu la­tach roz­łą­ki z ro­dzi­ną, do­wia­du­je się na sa­mym wstę­pie, iż jego cór­ka, ete, nie ko­niecz­nie do­brze się po­kie­ro­wa­ła.

Za­ło­gow­ski zmarsz­czył czo­ło jesz­cze moc­niej i wy­pro­sto­wał się na­gle na krze­śle, jak gdy­by go ja­kaś nie­wi­dzial­na siła no­żem prze­je­cha­ła po krzy­żu.

– Ro­zu­miem–cią­gnął Cie­żyń­ski, z od­cie­niem sztucz­ne­go smut­ku w gło­sie–ro­zu­miem do­sko­na­le; lecz, mój Boże! w ży­ciu trze­ba być na wszyst­ko przy­go­to­wa­nym…. Pio­run, ete, może paść z po­god­ne­go nie­ba…

A ja tak to dziec­ko ko­cha­łem… tak do nie­go tę­sk­ni­łem–mó­wił, jak­by do sie­bie, Za­ło­gow­ski z od­cie­niem rzew­nej skar­gi, nie sły­sząc pra­wie słów ad­wo­ka­ta.

– Cóz ko­le­ga chcesz?…. Bied­na dziew­czy­na, zda­la od do­bro­czyn­nych wpły­wów ogni­ska ro­dzin­ne­go, bez mat­ki, bez ojca, bez czu­łej opie­ki pra­wie od ko­leb­ki.,.

– Jak­to bez opie­ki?!…. A wy?… A sio­stra mo­jej żony?… A twój oj­ciec?… A ty?!…

– Ko­cha­ny ko­le­ga ze­chce nie za­po­mi­nać, iż sio­stra jego nie­boszcz­ki Łony, za­raz po roz­łą­cze­niu się, ze swo­im mę­łem, jak to zresz­tą pi­sa­łem, ode­sła­ła nam Zoch­nę do domu, a ś… p… oj­ciec mój uznał za sto­sow­ne od­dać ją bez­zwłocz­nie na pen­sję, cze­mu z uwa­gi, iż pod­ów­czas był już wdow­cem, dzi­wić się nie moż­na.

_ Tak: lecz ty, przy­ja­ciel, ko­le­ga ze szkol­nej ławy?…-.

__ ja?„ Ja?…. Ja nie mo­głem, ede, mieć wpły­wu… Cóż zresz­tą mia­łem ro­bić – bą­kał Cie­żyń­ski, po­cią­ga­jąc lewą ręką po pra­wym bo­ko­bro­dzie, przy­czem, jako uzu­peł­nie­nie skom­pli­ko­wa­ne­go od­ru­chu, prze­chy­lił gło­wę na pra­wą stro­nę, tak, że przez to samo już unik­nął groź­ne­go spoj­rze­nia Za­ło­gow-

Skie­go

Jak­to co mia­łeś ro­bić?!…. Kpisz, czy o dro­gę py­tasz?!–Do kroć­set dy­ja­błów! mo­głeś był cho­ciaż za­jąć się wy­na­le­zie­niem ja­kiejś po­rząd­nej opie­kun­ki! By­łeś już prze­cie żo­na­ty; roz­po­rzą­dza­łeś mo­je­mi pie­niędz­mi, ca­łym ma­jąt­kiem!….

– Ko­cha­ny ko­le­ga ze­chce uwzględ­nić, ie opie­kun­ka za pie­nią­dze, choć­by naj­więk­sze, jest tyl­ko opie­kun­ką za pie­nią­dze, któ­re nie za­stą­pią tej ser­decz­nej nici, jaka wią­że mat­kę z dziec­kiem. Zresz­tą czę­sto­kroć i do­bro­czyn­ny wpływ mat­ki oka­zu­je się za sła­bym, po­wie­dział­bym żad­nym, je­że­li dziew­czy­na, prze­pra­szam! pan­na, wcho­dzi w za­ra­niu ży­cia na po­chy­łą dro­gę już, ete, z tem­pe­ra­men­tu…

– Jak­to z tem­pe­ra­men­tu?… Nie ro­zu­miem…

– Jest to naj­śwież­szy ter­min na­uko­wy, któ­rym fi­lo­zo­fo­wie dzi­siej­si okre­śla­ją ca­ło­kształt na­tu­ry da­ne­go osob­ni­ka, a stąd jego cha­rak­ter, lo­gi­kę jego po­stę­po­wa­nia.

– Ach! Cóż mnie może ob­cho­dzić wa­sza fi­lo­zo­fi­ja! Ja wiem tyl­ko tyle, że wam od­da­łem dziec­ko pod opie­kę, a wy­ście się z niej wy­wią­za­li ha­nieb­nie – wy­rzu­cił z sie­bie jed­nem tchem Za­ło­gow­ski, ude­rza­jąc przy­tem pię­ścią w stół.

Cie­żyń­ski, nie śmiąc prze­ry­wać, zno­wu prze­chy­lił gło­wę na bok, na pra­wą, stro­nę, i za­czął de­li­kat­nie po­cią­gać pal­ca­mi le­wej ręki po pra­wym bo­ko­bro­dzie, przy­czem zro­bił zeza tak sil­ne­go, że, kie­dy pra­we jego oko było zwró­co­ne wprost do okna, le­wem przy­pa­try­wał się por­ce­la­no­wej fi­gur­ce na­giej ko­bie­ty na po­piel­nicz­ce. Wi­docz­nie był zmie­sza­ny: nie umiał się bro­nić.

– Może mi po­wiesz – krzy­czał, za­pa­la­jąc się Za­ło­gow­ski–że to nie two­ja wina?!

– Ja… Ja… Ja… ete, nie je­stem ni­cze­mu wi­nien. Bóg świad­kiem!….

– Nie­praw­da!…. Tyś prze­cie do kroć­set dja­błów był osta­tecz­nie opie­ku­nem!…. Do cie­bie na­le­ża­ło wy­bić jej ten świń­ski te­atr z gło­wy!…. Tyś wi­nien, że ona za­sta­ła…

– Pfe!…. tak źle prze­cie nie jest! – od­parł sło­dziut­kim, lecz prze­ko­ny­wa­ją­cym to­nem Cie­żyń­ski, przy­cho­dząc do rów­no­wa­gi umy­sło­wej.

– Jak to?!

– Przedew­szyst­kiem, jest ona ak­tor­ką…

– Ak­tor­ka!…, ak­tor­ka!…, co mi to za ga­da­nie!…. Al­boż to nie sły­sza­łem u niej sam, na wła­sne uszy! jak ją ja­kiś du­reń na­zy­wał Zoś­ką! Zresz­tą wi­dzia­łem to po mi­nie stró­ża, któ­ry mnie do jej miesz­ka­nia pro­wa­dził. Tak jest, nie in­a­czej, i tyś temu wi­nien!…. Pi­sa­łem do cie­bie list za li­stem, abyś ją od­wiódł od tego kro­ku, któ­ry mogł ją za­pro­wa­dzić na dro­gę hań­by!

– Wszak­żeż ko­cha­ny ko­le­ga do niej wprost pi­sy­wał i sam jej li­stow­nie za­bra­niał, a jed­nak to nie po­mo­gło.

– Tak, ale żywe sło­wo wię­cej zna­czy niż pi­sa­ne! Po­wi­nie­neś był prze­mó­wić do jej ser­ca, wzbu­dzić w niej am­bi­cję szla­chet­ną, po­czu­cie god­no­ści, sza­cu­nek dla na­zwi­ska, któ­re­go ia­den Za­ło­gow­ski nie spla­mi­li

– Sam no­si­łem jej li­sty ko­cha­ne­go ko­le­gi i od­czy­ty­wa­łem od­po­wied­nie ustę­py; lecz wszyst­ko już było, ete, spóź­nio­ne. Rze­czy się tak zło­ży­ły, iż pra­wie in­nej dro­gi wyj­ścia nie mia­ła.

– Jak­to!…. Czyż, po­zba­wio­na ma­jąt­ku, nie mo­gła była zo­stać szwacz­ką, gu­wer­nant­ką, za­kon­ni­cą, czem chcesz zresz­tą, byle nie ko­me­djant­ką?

– Za­ko­ny znie­sio­ne – mó­wił zwol­na Cie-źyń­ski, gła­dząc się po le­wym bo­ko­bro­dzie i pa­trząc jed­nem okiem na Za­ło­gow­skie­go – zaś los szwacz­ki w na­szem spo­łe­czeń­stwie nie jest do po­zaz­drosz­cze­nia i nie chro­ni od upad­ku mo­ral­ne­go, a gu­wer­nant­ką zo­stać nie mo­gła, gdyż nia mia­ła pa­ten­tu rzą­do­we­go. Wszak­że pry­wat­nej na­wet pen­sji nie skoń­czy­ła.

– Nie skoń­czy­ła?…. Pi­sa­łeś mi prze­cie, ze była już w pią­tej kla­sie!

– Tak, ale z pią­tej wła­śnie ucie­kła… chcia­łem po­wie­dzieć…

– Co?!… Ucie­kła?!

– Tak jest: opu­ści­ła pen­sję. Nie pi­sa­łem o tym szcze­gó­le do ko­cha­ne­go ko­le­gi, aby jego ser­ca nie ra­nić…

– Ucie­kła!…. Ucie­kła!–po­wta­rzał Za­ło­gow­ski z go­ry­czą i wy­ra­zem przy­gnę­bie­nia, lecz po­tem za­py­tał po­ryw­czo: – A może Jej tam do­ku­cza­li? Może ją gło­dzi­li?

– Cho­waj Boże!…. Pen­sja pan­ny Brześ­kie­wicz od­po­wia­da­ła pod każ­dym wzglę­dem wszel­kim wy­ma­ga­niom ra­cjo­nal­nej pe­da­go­gi­ki i uspra­wie­dli­wia­ła re­no­mę, jaką się cie­szy­ła w ca­łym kra­ju. Jak­kol­wiek więc sam wy­bra­łem dla niej tę pen­sję z po­mię­dzy tylu in­nych, to jed­nak nie ro­bię so­bie z tego po­wo­du żad­nych, ete, wy­rzu­tów: le­piej umiesz­czo­ną być nie mo­gła. Zresz­tą, tem­pe­ra­ment jest w sta­nie wy­do­stać się z wię­zów klasz­tor­nej na­wet klau­zu­li.

– Ucie­kła!…. Ucie­kła!…. Ale gdzie?…. Po co?…. Na co?! –mó­wił Za­ło­gow­ski, nie słu­cha­jąc fa­ry­ze­uszow­skich słów Cie­źyń­skie­go.

– Ko­cha­ny ko­le­ga ze­chce so­bie przy­po­mnieć, że pod­ów­czas mia­ła osiem­na­ście lat:

fi­zycz­nie była już pra­wie doj­rza­łą, a z ksią­żek i ro­man­sów wie­dzia­ła pew­nie wszyst­ko… Tem­pe­ra­ment wziął górę nad ro­zu­mem jesz­cze nie­doj­rza­łym…. Mu­sia­ła ucie­kać z pen­sji, aby nie dać zgor­sze­nia ko­le­żan­kom…

– Nie ro­zu­miem! Mów ja­śniej!

– Ko­cha­ny ko­le­ga przy­po­mi­na so­bie za­pew­ne je­den z mo­ich li­stów–cią­gnął spo­koj­nie na po­zór Cie­źyń­ski–w któ­rym do­no­si­łem, iż rok ten roz­cho­da­mi prze­wyż­szał wszyst­kie inne, z po­wo­du kosz­tow­nej ku­ra­cji je­go­cór­ki…

– Tak, pi­sa­łeś mi, iż była cho­rą na ty­fus, po­tem na bled­ni­cę, i że mu­sia­łeś ją wy­wieść do ja­kie­goś Na­łę­czo­wa…

– W rze­czy­wi­sto­ści było in­a­czej: wy wię­złem ją do ma­łej wio­ski pod Na­łę­czo­wem, gdzie, ukry­ta przed nie­dy­skret­ne­mi oczy­ma i zło­sli­we­mi, ete, ję­zy­ka­mi, od­by­ła sła­bość.

– Moja cór­ka?!

– Tak jest.

– Więc ją któś uwiódł?!….

– Tak.

– Kto?!

Ja… Ja… Ja nie wiem…

Jak­to nie wiesz?! I cóż-ęś ty za opie – kun?!…. Ale to me praw­da!… Ty wiesz! Ty mu­sisz wie­dzieć. Mów-kto?

– Nie wiem!

– Daj sło­wo ho­no­ru!

– Sło­wo ho­no­ru?…. Nie daje się, ete, sło­wa ho­no­ru w rze­czach tak draż­li­wej na­tu­ry…

– A wi­dzisz, że wiesz, tyl­ko nie chcesz po­wie­dzieć!!

– Nie moge, ete, zdra­dzić ta­jem­ni­cy pan­ny Zo­fii–od­parł Cie­żyń­ski, spusz­cza­jąc oczy.

– I mia­ła dziec­ko?!

– Tak jest.

– Ze swo­jem, z mo­jem na­zwi­skiem?!

– Dro­gą wiel­kich wy­sił­ków i kosz­tów zdo­ła­li­śmy uta­ić wszyst­ko. Dziec­ko pod in­nem na­zwi­skiem, zo­sta­ło od­da­ne do szpi­ta­la Dzie­ciąt­ka Je­zus.

– Do domu pod­rzut­ków?!…. Krew krwi mo­jej?!….

– Tak jest – od­po­wie­dział Cie­żyń­ski, gła­dząc się po pra­wym bo­ko­bro­dzie, przy­czem, dla unik­nię­cia wzro­ku Za­ło­gow­skie­go, od­wró­cił gło­wę na bok.

– I ona to prze­ży­ła?!

– Cóż mia­ła zro­bić?…. Nie­złom­ne wy­ma­ga­nia kon­we­nan­su…

– A je­że­li dziec­ko bę­dzie chcia­ło kie­dyś do­cho­dzić praw do na­zwi­ska?….

– Nie ma oba­wy: umar­ło w kil­ka ty­go­dni po umiesz­cze­niu w szpi­ta­lu.

_ Zie­mio roz­stąp się pod memi no­ga­mi!… Co za hań­ba!…. Nie!…. Ja tego nie prze­ży­ję…! Za­bi­ję ją, cie­bie, sie­bie – ryk­nął Za­ło­gow­ski, i, po­rwaw­szy się z krze­sła, przy­sko­czył z pię­ścia­mi do Cie­żyń­skie­go.

W tej chwi­li drzwi się otwo­rzy­ły od przed­po­ko­ju i na pro­gu sta­nął słu­żą­cy.

– Cze­go chcesz–spy­tał Cie­żyń­ski, nie ru­sza­jąc się z miej­sca.

– Pani pro­si pana me­ce­na­sa.

– Za­raz – od­po­wie­dział me­ce­nas, da­jąc rów­no­cze­śnie słu­żą­ce­mu znak ręką, aby wy­szedł.

Na­stą­pi­ła dłu­ga chwi­la mil­cze­nia. Za­ło­gow­ski, ska­mie­nia­ły w bólu, stał na środ­ku po­ko­ju, z gło­wą po­nu­ro spo­szczo­ną na dół, z brwia­mi ner­wo­wo ścią­gnię­te­mi ku osa­dzie nosa, z ocza­mi tępo utkwio­ne­mi w ja­kiś świe­cą­cy przed­miot na biur­ku, z pię­ścia­mi sil­nie za­ci­snię­te­mi, jak­by do wal­ki, któ­rą wy­zwał, a któ­rej jed­nak nie miał siły, czy od­wa­gi pro­wa­dzić. Cie­żyń­ski, nie pa­trząc na nie­go, gła­dził so­bie mięk­ko bo­ko­bro­dy, na­prze­mian: to jed­ną, to dru­gą ręką, i gryzł z od­ru­cho­wą bez­myśl­no­ścią dol­ną war­gę, przy­czem po­ka­zy­wał cały rząd bia­łych, sze­ro­kich zę­bów gór­nej szczę­ki, co było ozna­ką pew­ne­go za­nie­po­ko­je­nia z jego stro­ny. Z są­sied­niej ja­dal­ni do­le­ciał od­głos ze­ga­ra, któ­ry dźwięcz­nie, po­wo­li bit dzie­sią­tą go­dzi­nę. Rów­no­cze­śnie z ostat­nie­mi ude­rze­niem Cie­żyń­ski wstał ci­chut­ko z krze­sła, i, przy­su­wa­jąc się ostroż­nie do Za­ło­gow­skie­go, rzekł pra­wie spo­koj­nie, to­nem słod­kim, a za­ra­zem ob­łud­nie smut­nym:

– Ko­le­ga wy­ba­czy, że na chwi­lę zo­sta­wię go sa­me­go z jego my­śla­mi… Po­trze­bu­ję parę stów po­mó­wić z żoną. Za pół mi­nu­ty będę z po­wro­tem… Może ko­le­ga ze­chce usiąść tym­cza­sem.

Za­ło­gow­ski, prze­bu­dzo­ny z odrę­twie­nia, spoj­rzał groź­nie za od­cho­dzą­cym Cie­Żyń­skim, lecz w chwi­li, kie­dy ten za­my­kał drzwi ja­dal­ni za sobą, jęk­nął bo­le­śnie całą pier­sią, i, od­rzu­ciw­szy w tył gło­wę, padł bez­wład­nie na fo­tel przy okrą­głym sto­le przed ka­na­pą. Cała jego chwi­lo­wa zdol­ność do dzia­ła­nia, do czy­nu, zgi­nę­ła od­ra­zu, ustę­pu­jąc miej­sca re­flek­sji bez­przed­mio­to­wej. Oczy miał za­mknię­te; był bla­dy; czo­ło mu się jed­nak po­ma­łu roz­fał­do-wy­wa­ło i cala twarz pod wpły­wem ogól­ne­go zmę­cze­nia za­czę­ła na­bie­rać wy­ra­zu re­zy­gna­cji, pra­wie apa­tji.

Wi­dać było, że siły fi­zycz­ne i mo­ral­ne wy­czer­pu­ją się, a w du­szy, po ca­łym pier­wot­nym bólu, gnie­wie, dra­ma­cie, po ca­łej bu­rzy na­tę­żo­nych uczuć, na­sta­je po­mro­ka czcze­go, bez­wraż­li­we­go przy­gnę­bie­nia. Tem­pe­ra­ment na krót­ką metę… po­de­rwa­ny już kil­ko­ty­go­dnio­wą cho­ro­bą i gorz­kie­mi re­flek­sja­mi nad nie­uda­ną pró­bą sa­mo­bój­stwa, zu­żył się w po­ryw­czych sło­wach. Po gwał­tow­nym, nad­mier­nym wy­bu­chu, na­stą­pi­ło od­czu­le­nie ner­wów, któ­re­mi w tej chwi­li może już żad­ne wra­że­nie, ża­den cios, nie by­ły­by w sta­nie za­tar­gać. Prze­cią­gnię­ta stru­na wraż­li­wo­ści prze­sta­ła drgać zdol­na, co naj­wy­żej, za­miast dźwię­ków jędr­nych, choć przy­krych, wy­da­wać pu­sty szmer.

I Za­ło­gow­ski stra­cił wolę, a z nią po­bud­ki ak­cji. To też, kie­dy Cie­żyń­ski wró­cił po kil­ku mi­nu­tach do ga­bi­ne­tu, zo­ba­czył przed sobą na fo­te­lu na­pół le­żą­ce­go, bla­de­go, zmę­czo­ne­go, lecz spo­koj­ne­go szlach­ci­ca, któ­ry zre­zy­gno­wa­ny na wszyst­ko, może przy­stą­pić do for­mal­ne­go za­ła­twie­nia spra­wy.

– Prze­pra­szam ko­cha­ne­go ko­le­gę – za­ga­ił Cie­żyń­ski, z całą ob­łu­dą czło­wie­ka, przy­go­to­wa­ne­go na wszyst­ko, sia­da­jąc na fo­te­lu z dru­giej stro­ny sto­łu – żem mu po­zwo­lił dłu­żej, niż my­śla­łem, cze­kać na sie­bie. Było w tem zresz­tą tro­chę rów­nież i wy­ra­cho­wa­nia psy­cho­lo­ga. W bez­względ­nej ci­szy i w sa­mot­no­ści ła­twiej jest przyjść do po­żą­da­nej rów­no­wag, po nad­mier­nem wra­że­niu, zwłasz­cza nie­mi­łej na­tu­ry. Czas jest i bę­dzie za­wsze naj lep­szym le­ka­rzem na rany du­szy i ser­ca. To tez, jak­kol­wiek ro­zu­miem do­sko­na­le, od­czu­wam do głę­bi świę­tą bo­leść ojca, któ­ry, po­kła­da­jąc naj­pięk­niej­sze na­dzie­je na przy­szło­ści dziec­ka…

– Nie mam dziec­ka!… Nie chcę o niej sły­szeć!…. To juz rzecz skoń­czo­na!… Mów­my o in­te­re­sach–od­po­wie­dział Za­ło­gow­ski gło­sem zła­ma­nym, ma­to­wym, głu­chym.

– Ko­cha­ny ko­le­ga po­stą­pił so­bie – rzekł Cie­żyń­ski, wsta­jąc i ści­ska­jąc Za­ło­gow­skie­go z prze­sad­ną czu­ło­ścią za rękę–jak na roz­sąd­ne­go czło­wie­ka przy­sta­ło. Cóż po ba­da­niu mo­ty­wów czy­nu, kie­dy on sam się przez to od­stać nie może. Świę­te sło­wa De­oty­my, na­szej nie­zrów­na­nej wieszcz­ki:

„Czy­nów z pro­gów prze­szło­ści sam Bóg nic od­wo­ła!”

– Przejdź­my, mó­wię–do in­te­re­sów!…

– Nic ła­twiej­sze­go; ale to się tak na po­cze­ka­niu, stan­te pede, za­ła­twić nie da. Wąt­pię zresz­tą, aby ko­cha­ny ko­le­ga chciał rzecz całą trak­to­wać en bloc. Osta­tecz­ny re­zul­tat jest już ko­cha­ne­mu ko­le­dze wia­do­my z mego ostat­nie­go li­stu, przy któ­rym, ete, za­łą­czy­łem ty­siąc dwie­ście ru­bli, jako na­leż­ność resz­tu­ją­cą, a po­wsta­łą z do­bro­wol­ne­go prze­po­ło­wie­nia sumy hi­po­tecz­nej Wer­th­sma­na, któ­ry, dla oszczę­dze­nia mi kosz­tów stę­pia, zo­bo­wią­zał się przez to przy li­cy­ta­cji Ocie­szy­na, me pę­dzić mnie po nad sumę To­wa­rzy­stwa, sub­ha­stu­ją­ce­go nas za za­le­głe raty. In­a­czej me był­bym w sta­nie utrzy­mać się przy li­cy­ta­cji a tem sa­mem i przy ma­jąt­ku.

– Jak­to!…. I tyle tyl­ko mi się po­zo­sta­ło z pięć­dzie­się­ciu włók naj­pięk­niej­szej zie­mi?

– Jest jesz­cze suma, dwa ty­sią­ce ru­bli, nie­boszcz­ki żony ko­cha­ne­go ko­le­gi, za­hi­po­te­ko­wa­na na pierw­szym nu­me­rze za­raz po to­wa­rzy­stwie, a więc, po­mi­mo de­pre­cja­cji ma­jąt­ku, dość pew­na.

– Kto jest wła­ści­cie­lem obec­nie Ocie­szy­na?

– Fi­lip Za­mber­ski, mój szwa­gier, za któ­re­go pie­nią­dze zdo­ła­łem ura­to­wać, ile się tyl­ko dało.

– I na­tem ko­niec!?

– Jak przej­rzy­my akty i ra­chun­ki szcze­gó­ło­wo, to je­stem pra­wie pe­wien, że się jesz­cze gdzieś ja­kaś sum­ka po­ka­że. Lecz na to po­trze­ba dłuż­sze­go cza­su. Cały stos pa­pie­rów z szes­na­stu lati Pół dnia zej­dzie nam na spraw­dza­niu sa­mem cyfr, a ja dziś, ete, wła­śnie je­stem za­ję­ty w są­dzie i nie przy­go­to­wa­ny.

– Więc kie­dyż?

– Je­że­li ko­cha­ny ko­le­ga po­zwo­li, to dziś wie­czór upo­rząd­ku­ję pa­pie­ry, przy­go­tu­ję plan, i ju­tro, choć­by od ósmej, weź­mie­my się do ro­bo­ty.

– Niech i tak bę­dzie–od­po­wie­dział kwa­śno Za­ło­gow­ski, ro­biąc przy­tem minę po­gar­dli­we­go zdzi­wie­nia–przyj­dę ju­tro o ósmej.

– Ale o ósmej rano. Za­bie­ram so­bie ko­cha­ne­go ko­le­gę na cały dzień. Po pra­cy bę­dzie się na­le­żał nam wy­po­czy­nek, po­ga­węd­ka o prze­szło­ści i pro­jek­to­wa­nie o przy­szło­ści… Gdzie ko­cha­ny ko­le­ga stoi?

wprost ze szpi­ta­la.

– Aha!…. To może by ko­le­ga sta­nął tu gdzie w bliz­ko­ści, na­przy­kład w Ho­te­lu Pol­ski­mi

– Czy nie dro­gi?

– Nie droż­szy od in­nych. Od­pro­wa­dzę ko­cha­ne­go ko­le­gę i po­mó­wię z rząd­cą: to mój do­bry zna­jo­my; z pew­no­ścią coś opu­ści z ceny; mo­że­my za­raz za­brać rze­czy ko­cha­ne­go ko­le­gi.

– Ja nie mam rze­czy…

– Jak­to?

– Zo­sta­wi­łem, ja­kem tyl­ko przy­je­chał, u niej… u tej.,..

– Aha… No!…. To ja mógł­bym po­słać po nie słu­żą­ce­go.

– Nie chcę!… Obej­dę sie bez nich!… Z nią już rzecz skoń­czo­na-od­parł sta­now­czo Za­ło­gow­ski.

– W ta­kim ra­zie, ju­tro, po śnia­da­niu, zaj­mie­my się wy­ekwi­po­wa­niem ko­cha­ne­go ko­le­gi. Te­raz pój­dzie­my do ho­te­lu. Czło­wiek musi naj­przód miesz­kać, a po­tem być ubra­nym od­po­wied­nio do swe­go sta­nu; oto moja za­sa­da. A może ko­le­ga jest bez pie­nię­dzy?

– O nie: mam jesz­cze oko­ło czte­ry­stu ru­bli, któ­re, dla bez­pie­czeń­stwa, za­szy­łem w pas skó­rza­ny i no­szę na brzu­chu.

– Wy­bor­ny spo­sób!…. Tro­chę to zresz­tą i grze­je… Gdy­by jed­nak ko­le­ga… tego, to bar­dzo pro­szę, otwar­cie ze mną, bez ce­re­mon­ji, po ko­le­żeń­sku…

– Na te­raz dzię­ku­ję–od­po­wie­dział cie­plej­szym już to­nem Za­ło­gow­ski i po­da­ną so­bie rękę Cie­żyń­skie­go lek­ko uści­snął.

– Ko­cha­ny ko­le­ga wy­ba­czy, ale „komu w dro­gę, temu czas”, a ja mam dziś waż­ną spra­wę w są­dzie…. Jak­kol­wiek więc to nie­grzecz­nie…,

– Ależ!…

I w chwi­lę po­tem wy­szli.

ROZ­DZIAŁ II.

Pew­ne­go dnia, kolo go­dzi­ny dwu­na­stej, Za­ło­gow­ski i Cie­żyń­ski we­szli do jed­ne­go z tych licz­nych i cha­rak­te­ry­stycz­nych za­kła­dów, zwa­nych han­del­ka­mi, w któ­re War­sza­wa ob­fi­tu­je. Był to zwy­czaj­ny han­del win i to­wa­rów ko­lo­ni­jal­nych, na Dłu­giej uli­cy, tem tyl­ko róż­nią­cy się od in­nych za­kła­dów tego ro­dza­ju, iź w nim, na go­rą­cych śnia­da­niach i śnia­dan­kach ze­środ­ko­wy­wa­ło się całe nie­omal ży­cie sa­dow­ni­ków i afe­rzy­stów fi­nan­so­wo-praw­ni­czych. W kil­ku po­ko­jach, po za skle­pem, w któ­rym od­by­wa­ła się naj­spo­koj­niej sprze­daż de­ta­licz­na to­wa­rów ko­lo­ni­jal­nych, wrza­ło ży­cie sztucz­nie pod­nie­co­nym hu­mo­rem. Jed­ni wpa­da­li na chwi­lę na kie­li­szek wód­ki i ja­kąś drob­ną za­ką­skę, aby się tyl­ko po­krze­pić do dal­szej pra­cy; inni je­dli i pili z ca­łem „ro­czy­stem na­masz­cze­niem sy­ba­ry­tów, któ­rzy umie­ją ży­cia uży­wać. Przy sto­lach i sto­li­kach, po­usta­wia­nych po­pod ścia­na­mi wo­kół wszyst­kich po­ko­jów, gru­py i pary, gie­sty­ku-lu­ją­ce, krzy­czą­ce, roz­ma­wia­ją­ce z wiel­kiem za­ję­ciem, lub sie­dzą­ce w mil­cze­niu, pod­nie­ca­ły się pi­wem, por­te­rem, wę­grzy­nem, bur­gun­dem, szam­pa­nem, z całą swo­bo­dą lu­dzi, któ­rym się zda­je, że nikt ich nie słu­cha, że nikt na nich nie pa­trzy, po­nie­waż sami nie pa­trzą i sami nie słu­cha­ją. Gwar i ha­łas ogól­ny po­zwa­lał każ­de­mu czuć się od­osob­nio­nym przy swo­im sto­li­ku, być jak u sie­bie.

Za­ło­gow­ski i Cie­żyń­ski za­ję­li ostat­ni po­ko­ik, tuż przy kuch­ni, lecz za to nie­prze­chod­ni, gdyż Cie­żyń­ski, jak sam to mó­wił, nie lu­bił, aby mu kto, ete, pa­trzył jed­nem okiem w kie­li­szek a dru­giem w du­szę. Był to po­kój naj­mniej­szy i naj­gor­szy, bo ciem­ny, po­nu­ry, za­tę­chły. Jed­no okno od po­dwó­rza za­le­d­wie-tyle prze­pusz­cza­ło świa­tła, że przed­mio­ty znaj – du­ją­ce się w po­ko­ju z trud­no­ścią tyl­ko i to do­pie­ro po pew­nej chwi­li roz­róż­niać było moż­na. PraW­da ZreSZ­tą nie było tak bar­dzo co i wi­dzieć. Nie­wiel­ki sto­lik owal­ny tem mar­mu­ro­wym na jed­nej no­dze, czte­ry

Wy­sa­dzo­ny z sio­dła.

krze­sła gię­te do­ko­ła sto­łu, sta­ra ka­nap­ka, znisz­czo­na, wy­tar­ta i ob­dar­ta, po­przez skó­rza­ne po­kry­cie któ­rej wy­glą­da­ły po­ła­ma­ne sprę­ży­ny, sza­ra­gi że­la­zne przy­bi­te do ścia­ny przy drzwiach, kil­ka anon­sów, ma­lo­wa­nych na bla­sze, i ole­jo­druk, przed­sta­wia­ją­cy na srebr­nym pół­mi­sku na­tu­rę mar­twą: ostry­gi, raki, szpa­ra­gi, ryby, ka­la­fjo­ry, prze­kra­ja­ną cy­try­nę, kil­ka ga­tun­ków wi­no­gron, sło­wem wszyst­ko ra­zem, co nig­dy ra­zem na jed­nym pół­mi­sku się nie znaj­du­je,–oto całe ume­blo­wa­nie tego za­kąt­ka, do któ­re­go od kuch­ni do­la­ty­wał swąd so­sów i przy­pa­lo­nych tłusz­czów, a z dal­szych po­ko­jów ha­łas i krzy­ki prze­pi­tych gar­dzie­li. Na ra­zie wszyst­ko–po­wie­trze, świa­tło, tem­pe­ra­tu­ra, at­mos­fe­ra–uspo­sa­bia­ło źle, tak było tu ja­koś zim­no, nie­przy­jem­nie, smut­no. Na­praw­dę jed­nak nig­dzie, „śnia­dan­ka”, tego czy­sto war­szaw­ske­igo śnia­dan­ka, nie je się cie­plej, przy­jem­niej, we­se­lej, po­nie­waż wszyst­kie zmy­sły: wzro­ku, słu­chu, do­ty­ku, wę­chu, ko­rzą się przed jed­nym, zmy­słem sma­ku, któ­ry tu nie­po­dziel­nie pa­nu­je i rzą­dzi. Po­trze­ba tyl­no, aby „śnia­dan­ko” się za­czę­ło.

Tym­cza­sem, jak na złość, „mały” nie przy­cho­dził, jak­kol­wiek Cie­żyń­ski, co­raz bar­dziej nie­cier­pli­wiąc się, co­raz moc­niej dzwo­nił.

_ Czy ich dja­bli z taką usłu­gą!… Nie uwie­rzy ko­cha­ny ko­le­ga-mó­wił Cie­żyńsk „ gła­dząc sie po­bo­ko­bro­dzie, jak mi nie­raz wstyd za nich!… Dziś, na­przy­kład, gdy­bym się nie oba­wiał spo­tka­nia z ja­kimś in­te­re­san­tem zna­jo­mym, któ­ry­by mnie ode­rwał na chwi­lę od mi­łe­go to­wa­rzy­stwa ko­cha­ne­go, ete, ko­le­gi, po­szedł­bym zro­bić awan­tu­rę pryn­cy­pa­ło­wi!

– Ależ śnia­da­nie nie uciek­nie uspa­ka­jał go z ru­basz­ną do­bro­dusz­no­ścią Za­ło­gow­ski.

– To wiem,–od­po­wie­dział Cie­żyń­ski, dzwo­niąc gwał­tow­nie–ale mi wstyd za nich i za sie­bie. Co praw­da, chcia­łem ko­cha­ne­go ko­le­gę przy­jąć u sie­bie. Tak by na­wet się na­le­ża­ło. Go­ścin­ność sta­ro­pol­ska prze­cie nie prze­sta­ła być na­szym zwy­cza­jem, na­szą ce­chą, na­szą cno­tą, któ­rej, ste, nie po­wi­nie­nem po­mi­jać, ani na­wet, że się tak wy­ra­żę, omi­jać… Lecz co po­ra­dzić z ko­bie­ta­mi!…. Ani spo­sób!…. Pro­si­łem żony, aby mi po­zwo­li­ła przed­sta­wić so­bie daw­ne­go dru­ha, ko­le­gę ze szkol­nej ławy, któ­ry po tylu la­tach tu­łacz­ki, za­wi­nął na­resz­cie do por­tu, po­wró­cił w ro­dzin­ne stro­ny, do swo­ich. Lecz nie ma rady na bab­skie kon­we­na­se!…. Zona moja, za­strze­ga­jąc so­bie na przy­szłość szczę­ście po­zna­nia ko­cha­ne­go ko­le­gi, ka­za­ła mi prze­pro­sić go, iż dziś dla ja­kichś tam bła­hych po­wo­dów go­spo­dar­skich, nie może wy­stą­pić ze śnia­da­niem od­po­wied­niem do zna­cze­nia go­ścia. Przy­kro mi i wstyd!

– Ale cóż to szko­dzi – tło­ma­czył Za­ło­gow­ski.

– Szko­dzi, szko­dzi mo­ral­nie! – wo­łał Cie­żyń­ski, dzwo­niąc gwał­tow­nie.–Wszak­żeż dla ja­kie­goś tam głup­stwa, my­cia pod­łóg, czy bra­ku fi­ra­nek w ja­dal­ni, mu­szę ob­cho­dzić pra­wo na­szej, że się tak wy­ra­żę, ro­dzi­mej go­ścin­no­ści i za­stę­po­wa­ćją uro­bio­ną. Nie przy sto­le ro­dzin­nym, jak­bym tego pra­gnął, jak tego wy­ma­ga zwy­czaj, lecz w re­stau­ra­cji, w ob­cem miej­scu, wy­pa­dło mi po­dzie­lić się z ko­cha­nym ko­le­gą ka­wał­kiem chle­ba. Mam jed­nak na­dzie­ję, że ko­cha­ny ko­le­ga wy­ba­czy mi…

– Z ca­łe­go ser­ca…

– I przyj­mie, co Bóg dał, coś bar­dzo skrom­ne­go: we­dług sta­wu gro­bla…

– Ależ ja już nie mam żad­nych wy­ma­gań. Ty­lem prze­szedł, tak je­stem zgnę­bio­ny…

– Tyl­ko bez smut­nych my­śli!… Sur­sum cor­da!…. Nie na­le­ży się pod­da­wać nie­szczę­ściu, kie­dy moż­na mu sta­wić czo­ło – od­parł ener­gicz­nie Cie­żyń­ski, trzę­sąc z wście­kło­ścią dzwon­kiem.

– Je­stem, je­stem – za­wo­łał pięt­na­sto­let­ni wy­ro­stek, otwie­ra­jąc z roz­ma­chem drzwi do po­ko­ju i wno­sząc za­pa­lo­ną świe­cę.

– Coż wy so­bie my­śli­cie z taką usłu­gą – krzyk­nął Cie­żyń­ski, od­wra­ca­jąc się z krze­słem w stro­nę chłop­ca i pa­trząc mu gro­znie w oczy.

Chło­piec, ład­ny blon­dy­nek z fi­lu­ter­ne­mi nie­bie­skie­mi oczy­ma, z za­dar­tym no­sem, z cy­nicz­nym uśmie­chem na ustach, z wy­ra­zem ob­łu­dy na twa­rzy, sta­nął na pro­gu sztyw­no, i, uda­jąc po­ko­rę, od­po­wie­dział:

– A bo to, pa­nie me­ce­na­sie, dziś tak go­ście dzwo­nią w kie­lisz­ki, że­śmy wszy­scy już… po­gtu­chli.

– Da­waj ucho, to ci się słuch za­raz na­pra­wi!…

– A któ­re, pa­nie me­ce­na­sie–od­po­wie­dział chło­piec z uda­ną płacz­li­wo­ścią tonu.

– Oby­dwa, że­byś le­piej sły­szał!

– Czy to już bez ape­la­cji!?

– Pa­trz­cie go! Już się na­uczył ter­mi­nów praw­ni­czych!

– To dla przy­jem­no­ści pana me­ce­na­sa… pa­mię­taj

– Dzię­ku­ję panu me­ce­na­so­wi; pan me­ce­nas jest taki do­bry, jak nie ma dru­gie­go na świe­cie!…. Daj, sło­wo!

– Smar­kacz!…. Już słó­wo daje!,. No, do­syć tego!…. Ga­daj, co jest do je­dze­nia?

– Wszyst­ko, cze­go tyl­ko du­sza pana me­ce­na­sa za­pra­gnie!,.

– Mó­wie ci: bez kpin!…. Nie je­stem dziś w uspo­so­bie­niu!….

– To mo­że­by panu me­ce­na­so­wi po­dać, tak na­przy­kład, pie­czeń z kwa­śnym so­sem….

– Nie!…. Tego już za­nad­to–za­wo­łał Cie­żyń­ski, i, po­ry­wa­jąc się z miej­sca, schwy­cił chłop­ca za ucho.

– Pan me­ce­nas się, nie zna na żar­tach – za­wo­łał płacz­li­wie chło­piec.

– Masz, na pa­miąt­kę!

– Dzię­ku­ję panu me­ce­na­so­wi, A mo­że­by te­raz tak po kie­li­szecz­ku wó­decz­ki?

– Urwis!…. Do­brze: przy­nieś nam wód­ki.

– A co do wó­decz­ki? Tu­zi­nek ostryg, ćwiar­tecz­ka ka­wio­ru, pu­de­łecz­ko sar­dy­nek, a mo­że­by tak sie­law­ki, mi­noż­ki, śle­dzik ma­ry­no­wa­ny?

– Co ko­cha­ny ko­le­ga po­zwo­li?

– Mnie wszyst­ko jed­no!…. Ja już za­po­mnia­łem, jak się je i pije… Prze­cież to pięt­na­ście lat prze­szło!

– Pan do­bro­dziej w parę dni so­bie przy panu me­ce­na­sie przy­po­mni – od­parł chło­piec.

– Do roz­mo­wy, smar­ka­czu, się nie wtrą­caj!… Przy­nieś dwa śle­dzie; tyl­ko po­wiedz ku­cha­rzo­wi, żeby je po­krył ce­bul­ką i ob­rzu­cił ka­par­ka­mi.

– A z mię­sa?… Mo­że­by tak dwa ka­wał­ki cą­ber­ka za­ję­cze­go?…. Może ku­ro­pa­tew­ki, ja­rząb­ki, pu­lard­ka?…. Jest sar­na po pań­sku, san­dacz po…. z ja­ja­mi, szczu­pak po ży­dow­sku… Jesz­cze nie do­syć?… Ah! Boże!… To może być file sau­te so­sma­der, by­fsz­ty­czek z rusz­tu, ko­tle­ci­ki sos­sic­bis. Ach! na śmierć za­po­mnia­łem: są flacz­ki w gar­nusz­ku!

– Wi­dzisz, smar­ka­czu, jaki z cie­bie roz­trze­pa­niec!…. I nie wy­tar­gać tu ta­kie­go za uszy!… Przy­nieś­że nam fla­ków.

– Czy już moge odejść?

– Idź!… Tyl­ko nie za­po­mnij o par­me­za­nie!

– Nie, nie!…. Niech pan me­ce­nas bę­dzie spo­koj­ny. Jak Ja­nek się tyl­ko weź­mie do usłu­gi, to wszyst­ko idzie, jak z płat­ka!… A wó­decz­ka jaka?…. Czy­sta, słod­ka, gorz­ka, może red – lów­ka?

– Jak ko­cha­ny ko­le­ga my­śli?

– Dla mnie niech bę­dzie „oczysz­czo­na”: przy­zwy­cza­iłem się.

– Do­brze: przy­nieś je­den kie­li­szek czy­stej, * drug, tej, co wiesz, mo­jej…

– Wiem, wiem: „me­ce­na­sów­ki”; gład­ko się pije.

– Tyl­ko bez kpin, bo do­sta­niesz jesz­cze raz za uszy…. i spiesz się!

– Na jed­nej no­dze–od­po­wie­dział chło­piec, wy­la­tu­jąc szyb­ko z po­ko­ju i tu­piąc umyśl­nie ob­ca­sa­mi tak sil­nie, aby go było sły­chać w ca­łym za­kła­dzie.

– Szcze­gól­na rzecz, jak ci chłop­cy pręd­ko się po­ufa­lą z pu­blicz­no­ścią. Wy­staw so­bie ko­le­ga, że ten smar­kacz jest może wszyst­kie­go dwa mie­sią­ce w han­dlu i już by kle­pał go­ści po ra­mie­niu. Lecz cóż ro­bić?…. Spo­łe­czeń­stwo się de­mo­kra­ty­zu­je z każ­dym dniem co­raz wi­docz­niej. Zresz­tą, od­wiecz­ny to przy­wi­lej chłop­ców we wszyst­kich ta­kich han­del­kach… Nie są to prze­cie kel­ne­rzy, gar­so­ni, służ­ba w wła­ści­wem tego sło­wa zna­cze­niu, ale ucznio­wie: nie daje się im „na piwo''. Za parę lat taki smar­kacz bę­dzie już sub­jek­tem, a jak szczę­ście mu po­słu­ży, to i sam może z cza­sem otwo­rzyć po­dob­ny in­te­res.,. Mnie ta ich po­ufa­łość nie razi, chy­ba, że je­stem pierw­szy raz z kimś ob­cym; ale ko­cha­ne­mu ko­le­dze może się to wy­da­wać dziw­nem.

– Mnie już, co praw­da, wszyst­ko wy­da­je się dziw­nem: i ta wa­sza War­sza­wa, któ­ra się tak od­mie­ni­ła, i ten wasz ruch, i te zwy­cza­je, i ci lu­dzie… Wi­docz­nie, już nie­je­stem do tego ży­cia!

– Za pare ty­go­dni wszyst­ko się ure­gu­lu­je: ja juz wtem je­stem; ale pierw­sza rzecz, ja­sno pa­trzeć przed sie­bie!

_ Ja­sno?…. A czyż to moż­na, kie­dy się ma za­sło­nę przed oczy­ma?

– Od­chy­le­my ją, od­chy­le­my. Tyl­ko tro­chę cier­pli­wo­ści–od­parł Cie­żyń­ski, gła­dząc się po bo­ko­bro­dzie i prze­chy­la­jąc gło­wę na bok, jak to zwykł był czy­nić, ile razy nie chciał ani jed­nem, ani dru­giem okiem pa­trzeć pro­sto w oczy swo­je­mu in­ter­lo­ku­to­ro­wi.

– Idzie wó­decz­ka, idzie – mó­wił chło­piec, psal­mo­dju­jąc tony wy­ra­zów i usta­wia­jąc bu­tel­ki, kie­lisz­ki, ta­le­rze, noże i wi­del­ce na sto­le mar­mu­ro­wym.

– Ot! i za­raz nam się ja­śniej zro­bi przed ocza­mi–rzekł Cie­żyń­ski.

– Masz to­bie! Za­po­mnia­łem po­ło­żyć bi­bu­ły: pan me­ce­nas nie miał­by czem obe­trzeć so­bie wą­sów po śle­dziu!

– Tyl­ko bez kpin, smar­ka­czu!

– Ach! prze­pra­szam pana me­ce­na­sa-od­po­wie­dział chło­piec z uda­ną trwo­gą, prze­my­ka­jąc się poza krze­słem ostroż­nie do okna, gdzie na fra­mu­dze le­ża­ła cała paka sza­rej bi buły–ale ja za­wsze za­po­mi­nam, że pan me­ce­nas goli so­bie wąsy.

– Patrz swo­je­go nosa i usłu­guj, kie­dyś od… tego!

– Słu­żę: bi­buł­ka czy­ściut­ka, aż miło!…. Ale to za­wsze dziw­ne, że pan me­ce­nas nie nosi wą­sów.

– Je­że­li jesz­cze raz otwo­rzysz gębę, to do­sta­niesz po uszach!

– Brr!!…. Jaki pan me­ce­nas dzi­siaj zły!…,. A co ma być do śnia­da­nia?… Bo Ja­nek jed­nak o wszyst­kiem pa­mię­ta…. Piw­ko, por­te­rek, może bu­te­lecz­ka win­ka reń­skie­go?… Zra­na nie ma jak lek­kie win­ko!

– Głu­piś!…. To nie idzie do fla­ków.–Przy­nieś nam piwa i bu­tel­kę por­te­ru, tyl­ko w ory­gi­nal­nej bu­tel­ce, ro­zu­miesz?… Nie lu­bię por­te­ru, ścią­ga­ne­go u was w piw­ni­cy… A nie za­po­mnij o par­me­za­nie!

– Każ­de sło­wo pana me­ce­na­sa dla mnie, to tak, jak z ewan­giel­ji…

– Tyl­ko bez kpin i śpiesz się!

– Lecę na jed­nej no­dze!

– Leć na zła­ma­nie kar­ku!

– A kto­by panu me­ce­na­so­wi usłu­gi­wał ci­chut­ko przy tych ko­la­cyj­kach, co to pan me­ce­nas wie…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: