Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wyspa Pingwinów - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyspa Pingwinów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 460 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA

Mimo po­zor­nej róż­no­rod­no­ści nę­cą­cych mnie za­jęć, ży­cie moje ma je­den tyl­ko cel. Chcę usku­tecz­nić wiel­ki za­mysł. Pi­szę dzie­je Pin­gwi­nów. Pra­cu­ję nad tym wy­trwa­le nie zra­ża­jąc się czę­sty­mi trud­no­ścia­mi, któ­re nie­kie­dy zda­ją się wręcz nie­zwal­czo­ne. Ko­pa­łem zie­mię, by z niej od­grze­bać po­mni­ki tego na­ro­du. Pierw­szy­mi księ­ga­mi lu­dzi… były ka­mie­nie. Ba­da­łem kar­mie­nie, któ­re uwa­żać moż­na za pier­wot­ne kro­ni­ki Pin­gwi­nów. Prze­szu­ka­łem na wy­brze­żu oce­anu nie tknię­ty jesz­cze kur­han, zna­la­złam w nim, jak zwy­kle, krze­mien­ne sie­kie­ry, mie­cze spi­żo­we, mo­ne­ty rzym­skie i fran­ka z wi­ze­run­kiem Lu­dwi­ka Fi­li­pa I kró­la Fran­cu­zów.

Dla cza­sów hi­sto­rycz­nych wiel­ką po­mo­cą była mi kro­ni­ka Jo­han­ne­sa Tal­py, mni­cha z klasz­to­ru Be­ar­gar­den. Tym ob­fi­ciej z niej czer­pa­łem, że w póź­nym śre­dnio­wie­czu nie rna in­ne­go źró­dła do hi­sto­rii Pin­gwi­nów.

Bo­gat­si je­ste­śmy w sto­sun­ku do XIII wie­ku, bo­gat­si ale nie szczę­śliw­si. Bar­dzo trud­no jest pi­sać hi­sto­rię. Nie wia­do­mo nig­dy do­kład­nie jak się rze­czy od­by­ły, ob­fi­tość do­ku­men­tów, po­więk­sza jesz­cze za­kło­po­ta­nie hi­sto­ry­ka. Je­śli fakt zna­ny jest tyl­ko jed­ne­mu świad­ko­wi, przyj­mu­je go się bez wiel­kie­go wa­ha­nia; nie­po­kój za­czy­na się do­pie­ro, gdy fakt przy­ta­cza­ny jest przez dwóch lub wię­cej świad­ków; bo świa­dec­twa ich są za­wsze sprzecz­ne i po­go­dzić się nie da­dzą.

Bez wąt­pie­nia wzglę­dy na­uko­we, by jed­ne­mu świa­dec­twu dać pierw­szeń­stwo nad dru­gim, są nie­kie­dy bar­dzo sil­ne. Nig­dy jed­nak nie są sil­ne na tyle, by prze­wa­ży­ły nad na­szy­mi na­mięt­no­ścia­mi, prze­są­da­mi, in­te­re­sa­mi, by zwal­czy­ły tę lek­ko­myśl­ność wspól­ną wszyst­kim po­waż­nym lu­dziom. Więc bez­u­stan­nie przed­sta­wia­my fak­ty w spo­sób stron­ni­czy lub pło­chy. Zwie­rzy­łem się kil­ku uczo­nym ar­che­olo­gom i pa­le­ogra­fom, ro­da­kom i ob­cym, z trud­no­ści, ja­kich do­świad­czam w pi­sa­niu hi­sto­rii Pin­gwi­nów. Na­ra­zi­łem się na ich wzgar­dę. Pa­trzy­li na mnie z uśmie­chem po­li­to­wa­nia, któ­ry zda­wał się mó­wić: „Czyż pi­sze­my hi­sto­rię, my? Czyż z tek­stu, z do­ku­men­tu sta­ra­my się wy­cią­gnąć choć­by naj­mniej­szą czą­stecz­kę ży­cia lub praw­dy? Po pro­stu wy­da­je­my tek­sty. Trzy­ma­my się ich li­te­ry. Li­te­ra tyl­ko jest ści­sła i oce­nić się daje. Umysł nie jest ści­sły; idee są fan­ta­zja­mi. Trze­ba być bar­dzo próż­nym, by pi­sać hi­sto­rię; trze­ba mieć też bo­ga­tą wy­obraź­nię”.

Wszyst­ko to mie­ści­ło się w spoj­rze­niu i uśmie­chu na­szych mi­strzów w pa­le­ogra­fii, i roz­mo­wa z nimi głę­bo­ko mnie znie­chę­ci­ła. Pew­ne­go dnia, gdy po roz­mo­wie ze zna­mie­ni­tym si­gil­lo­gra­fem by­łem jesz­cze bar­dziej zgnę­bio­ny, przy­szła mi taka myśl do gło­wy:

– Jed­nak są prze­cie jesz­cze hi­sto­ry­cy; ród ich nie wy­gi­nął do­szczęt­nie. Jest ich pię­ciu czy sze­ściu w Aka­de­mii Nauk Mo­ral­nych. Ci nie po­wie­dzą mi, że trze­ba być bar­dzo próż­nym, aby po­świę­cać się tego ro­dza­ju pra­cy.

Myśl ta do­da­ła mi otu­chy.

Na­za­jutrz (jak mó­wią, a na ju­tro jak­by po­wie­dzieć na­le­ża­ło) sta­ną­łem przed ob­li­czem jed­ne­go z nich, star­ca prze­bie­głe­go.

– Przy­cho­dzę, pa­nie – rze­kłem doń – za­się­gnąć rady do­świad­cze­nia pań­skie­go. Mę­czę się okrop­nie pi­sa­niem hi­sto­rii i do żad­nych nie do­cho­dzę wy­ni­ków.

Od­po­wie­dział mi wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

– Po co się tak mę­czyć, za­cny pa­nie, i po co pi­sać hi­sto­rię, kie­dy wy­star­czy prze­pi­sać naj­bar­dziej zna­ne fak­ty, jak to jest w zwy­cza­ju? Je­śli masz pan nowe za­pa­try­wa­nia, ideę ory­gi­nal­ną, je­śli przed­sta­wisz fakt i lu­dzi w no­wej po­sta­ci, za­dzi­wisz tyl­ko czy­tel­ni­ka. A czy­tel­nik nie lubi, by go za­dzi­wiaćW hi­sto­rii szu­ka on tyl­ko sta­rych bred­ni, któ­re już zna. Je­śli spró­bu­jesz na­uczać go, roz­gnie­wasz go tyl­ko I upo­ko­rzysz. Nie pró­buj go oświe­cać. Wo­łać bę­dzie wiel­kim gło­sem, że ubli­żasz jego wie­rze­niom.

Hi­sto­ry­cy ko­piu­ją je­den dru­gie­go. W ten spo­sób oszczę­dza­ją so­bie pra­cy i uni­ka­ją zu­chwa­łej za­ro­zu­mia­ło­ści Na­śla­duj ich i nie bądź ory­gi­nal­nym. Hi­sto­ryk ory­gi­nal­ny jest przed­mio­tem nie­uf­no­ści, wzgar­dy i nie­chę­ci ogól­nej.

Czy są­dzisz, pan, że by­ły­bym ce­nio­nym i sza­no­wa­nym, jak nim je­stem, gdy­bym do mo­ich dzieł hi­sto­rycz­nych wpro­wa­dził był coś no­we­go? I czym­że są no­win­ki? Im­per­ty­nen­cją.

Wstał. Po­dzię­ko­wa­łem mu za uprzej­mość i zmie­rza­łem ku drzwiom; od­wo­łał mnie:

– Jesz­cze słów­ko. Je­śli pan chcesz, aby książ­ka two­ja była do­brze przy­ję­ta, nie za­nie­dbaj oka­zji, by wy­sta­wiać cno­ty, na któ­rych wspie­ra­ją się spo­łe­czeń­stwa: po­świę­ce­nie dla bo­gac­twa, uczu­cia po­boż­ne, a spe­cjal­nie re­zy­gna­cję ubo­gich, któ­ra jest pod­sta­wą ładu. Za­pew­nij pan, że pra­wa wła­sno­ści, szla­chec­twa, prze­wa­gi żan­darm­skiej trak­to­wa­ne będą w twym dzie­le z ca­łym sza­cun­kiem na­leż­nym tym in­sty­tu­cjom. Daj do zro­zu­mie­nia, że, gdy się zda­rzy, uwie­rzysz w ist­nie­nie po­tęg nad­przy­ro­dzo­nych. Pod tym wa­run­kiem mo­żesz li­czyć na po­wo­dze­nie w lep­szym to­wa­rzy­stwie.

Roz­my­śla­łem nad tymi ro­zum­ny­mi spo­strze­że­nia­mi i wzią­łem je pod uwa­gę.

Nie mam po­trze­by zaj­mo­wać się pin­gwi­na­mi przed ich me­ta­mor­fo­zą. Na­le­żą do mnie od tej chwi­li do­pie­ro, gdy wy­stę­pu­ją z zoo­lo­gii, by wstą­pić do hi­sto­rii i teo­lo­gii. Istot­nie wiel­ki świę­ty Maël prze­mie­nił pin­gwi­ny w lu­dzi, trze­ba jed­nak to wy­tłu­ma­czyć, bo obec­nie na­zwa ta może być po­wo­dem do za­mie­sza­nia.

Na­zy­wa­my pin­gwi­na­mi pta­ki stre­fy pod­bie­gu­no­wej: 2 ro­dzi­ny zi­mo­rod­ków; na­zy­wa­my bez­lot­ka­mi typ, za­miesz­ku­ją­cy mo­rza pół­noc­ne. Czy­ni tak na przy­kład pan G. Le­co­in­te w swo­im opi­sie po­dró­ży okrę­tu Bel­gi­ca «Ze wszyst­kich pta­ków, za­miesz­ku­ją­cych cie­śni­nę de Ger­la­chę – mówi on – bez­lot­ki są nie­za­prze­cze­nie naj­cie­kaw­sze. Nie­kie­dy myl­nie zo­wią je pin­gwi­na­mi po­łu­dnia». Dok­tor I. B. Char­cot prze­ciw­nie utrzy­mu­je, że praw­dzi­wy­mi i je­dy­ny­mi pin­gwi­na­mi są te pta­ki z oko­lic bie­gu­na po­łu­dnio­we­go, któ­re zo­wie­my bez­lot­ka­mi i na po­par­cie swe­go twier­dze­nia przy­ta­cza, że Ho­len­drzy w 1598 roku, do­tarł­szy do przy­ląd­ka Ma­gel­la­na, dali im na­zwę p i n gw i n ó w, za­pew­ne z po­wo­du ich tłusz­czu. Ale, je­śli bez­lot­ki zo­wią się pin­gwi­na­mi, jak­że te­raz zwać się będą pin­gwi­ny? Dok­tor I. B. Char­cot nie mówi nam tego i zda­je, się zu­peł­nie tym nie kło­po­tać.

A za­tem zgo­dzić się trze­ba, by jego bez­lot­ki po­zo­sta­ły lub zo­sta­ły pin­gwi­na­mi. Od­krył je, więc ma pra­wo ob­da­rzyć je na­zwą. Niech po­zwo­li przy­najm­niej pin­gwi­nom pół­no­cy po­zo­stać pin­gwi­na­mi. Będą więc ist­nieć pin­gwi­ny po­łu­dnio­we i pin­gwi­ny pół­noc­ne, an­tark­tycz­ne i ark­tycz­ne, zir­no­rod­ki czy­li daw­ne pin­gwi­ny i daw­ne bez­lot­ki. Wpro­wa­dzi to może w kło­pot or­ni­to­lo­gów, pra­gną­cych opi­sać i kla­sy­fi­ko­wać ptac­two płe­two­no­gie; za­py­ta­ją się może,

czy istot­nie na­le­ży jed­nym mia­nem okre­ślać dwie ro­dzi­ny, za­miesz­ku­ją­ce dwa prze­ciw­le­głe bie­gu­ny i róż­nią­ce się pod wie­lu wzglę­da­mi, mia­no­wi­cie dzio­bem, skrzy­dła­mi, łap­ka­mi. Co do mnie, bar­dzo do­brze za­do­wa­lam się tym za­mie­sza­niem. Ja­kie­kol­wiek by­ły­by róż­ni­ce mie­dzy mymi pin­gwi­na­mi, a pin­gwi­na­mi I. B. Char­co­ta, po­do­bień­stwa ich są głęb­sze i licz­niej­sze. Te i tam­te od­zna­cza­ją się miną po­waż­ną i spo­koj­ną, ko­micz­ną god­no­ścią, po­ufa­ło­ścią, żar­to­bli­wą do­bro­dusz­no­ścią, ru­cha­mi nie­zgrab­ny­mi i uro­czy­sty­mi za­ra­zem. Jed­ne i dru­gie po­ko­jo­wo uspo­so­bio­ne, wy­mow­ne, chci­we wi­do­wisk, za­ję­te spra­wa­mi pu­blicz­ny­mi i, być może, tro­chę za­zdro­sne o prze­wa­gę swo­ją.

Moi Hi­per­bo­rej­czy­cy mają, co praw­da, skrzy­dła po­kry­te nie łu­ską, lecz twar­dym pie­rzem; cho­ciaż nogi ich nie są tak ku ty­ło­wi osa­dzo­ne jak nogi po­łu­dniow­ców, cho­dzą jed­nak tak samo z biu­stem wy­sta­wio­nym, z gło­wą pod­nie­sio­ną ko­ły­sząc cia­ło w rów­nie god­ny spo­sób. Dziób ich nie­ma­ło się przy­czy­nia do omył­ki, w któ­rą po­padł apo­stoł bio­rąc je za lu­dzi.

Pra­ca ni­niej­sza na­le­ży, wy­znać to mu­szę, do ro­dza­ju daw­nej hi­sto­rii, tej któ­ra przed­sta­wia ciąg fak­tów za­pa­mię­ta­nych i któ­ra, o ile to moż­li­we, przy­ta­cza po­wo­dy i skut­ki: jest to ra­czej sztu­ka niż wie­dza. Utrzy­mu­ją, że ten spo­sób pi­sa­nia hi­sto­rii nie za­do­wa­la już umy­słów ści­słych i że sta­ro­żyt­na Clio ucho­dzi dziś za plot­kar­kę, opo­wia­da­ją­cą bred­nie. Może bę­dzie kie­dyś w przy­szło­ści hi­sto­ria pew­niej­sza, hi­sto­ria wa­run­ków ży­cia, uczą­ca nas, co każ­dy na­ród w każ­dej epo­ce wy­two­rzył i zu­żył na wszyst­kich po­lach swej dzia­łal­no­ści. Hi­sto­ria taka nie.bę­dzie już sztu­ką, lecz wie­dzą i ce­cho­wać ją bę­dzie ści­słość, któ­rej brak hi­sto­rii daw­nej. Ale, żeby po­wstać mo­gła, po­trze­ba jej bę­dzie mnó­stwa sta­ty­styk, któ­rych do­tąd brak wszyst­kim lu­dom, a szcze­gól­niej Pin­gwi­nom. Być może, że no­wo­cze­sne na­ro­dy do­star­czą kie­dyś ele­men­tów ta­kiej

hi­sto­rii. Co się ty­czy ludz­ko­ści mi­nio­nej, oba­wiam się, że za­wsze trze­ba bę­dzie za­do­wa­lać się opo­wia­da­niem na spo­sób daw­ny. Los ta­kie­go opo­wia­da­nia za­wisł od prze­ni­kli­wo­ści i do­brej wia­ry opo­wia­da­ją­ce­go.

Jak po­wie­dział pe­wien wiel­ki pi­sarz z Alca, ży­cie na­ro­du utka­ne jest ze zbrod­ni, nędz i sza­leństw. Z pin­gwi­na­mi dzia­ło się to samo, co i z in­ny­mi na­ro­da­mi; jed­nak hi­sto­ria ich ma kil­ka mo­men­tów prze­ślicz­nych, któ­re chcę przed­sta­wić.

Pin­gwi­ni byli dłu­go na­ro­dem wo­jow­ni­czym. Je­den z ich ziom­ków Ja­cqu­ot, fi­lo­zof, opi­sał cha­rak­ter ich, w ma­łym ob­raz­ku ro­dza­jo­wym, któ­ry tu przy­ta­czam i któ­ry bez wąt­pie­nia bę­dzie mile wi­dzia­ny.

«Mę­drzec Gra­cjan prze­bie­gał Pin­gwi­nię za cza­sów ostat­nich Dra­ko­ni­dów. Pew­ne­go dnia, gdy prze­cho­dził za­cisz­ną do­li­ną, gdzie w czy­stym po­wie­trzu dźwię­cza­ły sre­brzy­ste dzwon­ki, za­wie­szo­ne na szy­jach pa­są­cych się krów, zmę­czo­ny siadł na ław­ce u stóp roz­ło­ży­ste­go dębu, ro­sną­ce­go koło cha­ty. Na pro­gu nie­wia­sta kar­mi­ła dzie­cię; mło­dy chło­pak igrał z du­żym psem; a nie­wi­do­my sta­rzec sie­dząc na słoń­cu otwar­ty­mi war­ga­mi zda­wał się spi­jać ja­sność dzien­ną.

Go­spo­darz domu, czło­wiek mło­dy i dziar­ski, ofia­ro­wał Gra­cja­no­wi chleb i mle­ko.

Fi­lo­zof mar­su­ań­ski spo­żyw­szy ten siel­ski po­si­łek rzekł:

– Mili miesz­kań­cy mi­łe­go kra­ju – ser­decz­ne skła­dam wam dzię­ki. Wszyst­ko dy­szy tu ra­do­ścią, zgo­dą, po­ko­jem.

Gdy tak mó­wił, prze­szedł mimo nie­go pa­sterz, wy­gry­wa­ją­cy mar­sza na swo­jej kob­zie.

– Co to za żwa­wa me­lo­dia? – za­py­tał Gra­cjan.

– To hymn wo­jen­ny prze­ciw Mar­su­anom – od­rzekł wie­śniak. – Wszy­scy go tu śpie­wa­ją. Małe dzie­ci umie­ją

go, za­nim się mó­wić na­uczą. Je­ste­śmy wszy­scy do­bry­mi Pin­gwi­na­mi.

– Nie lu­bi­cie Mar­su­anów?

– Nie­na­wi­dzi­my ich!

– Dla­cze­goż ich nie­na­wi­dzi­cie?

– Py­tasz o to? Czyż Mar­su­anie nie są są­sia­da­mi Pin­gwi­nów?

– Bez wąt­pie­nia.

– No więc, dla­te­go to Pin­gwi­ni nie­na­wi­dzą Mar­su­anów.

– Czyż jest to do­sta­tecz­na przy­czy­na?

– Oczy­wi­ście. Kto mówi są­siad, mówi nie­przy­ja­ciel. Patrz na pole, któ­re do­ty­ka mego pola. Jest to pole czło­wie­ka, któ­re­go naj­wię­cej na świe­cie nie­na­wi­dzę. Po nimi naj­więk­szy­mi mo­imi wro­ga­mi są miesz­kań­cy wio­ski, roz­ło­żo­nej na prze­ciw­le­głym zbo­czu do­li­ny, u stóp tego brzo­zo­we­go la­sku. W wą­skiej tej do­li­nie, ze wszech stron za­mknię­tej, jest tyl­ko ich wio­ska i na­sza: są so­bie wro­gie. Ile­kroć nasi pa­rob­cy spo­tka­ją tych z prze­ciw­ka, wy­my­śla­ją so­bie i biją się. I chcesz, aby Pin­gwi­ni nie byli wro­ga­mi Mar­su­anów? Nie wiesz za­tem, co to pa­trio­tyzm? Dwa tyl­ko okrzy­ki wy­ry­wa­ją się z mych pier­si: «Niech żyją Pin­gwi­ni! Smierć Mar­su­anom!»

Przez trzy­na­ście wie­ków Pin­gwi­ni pro­wa­dzi­li woj­ny ze wszyst­ki­mi na­ro­da­mi świa­ta z nie słab­ną­cym za­pa­łem i róż­nym szczę­ściem. Po­tem w kil­ka lat znie­chę­ci­li się do tego, co tak dłu­go lu­bi­li, upodo­ba­li so­bie po­kój, co wy­ra­ża­li z god­no­ścią, bez wąt­pie­nia ale jak naj­szcze­rzej. Ge­ne­ra­ło­wie ich bar­dzo do­brze przy­ję­li ten nowy ka­prys; cała ar­mia, ofi­ce­ro­wie, pod­ofi­ce­ro­wie, żoł­nie­rze, re­kru­ci, we­te­ra­ni z przy­jem­no­ścią sto­so­wa­li się do tego, ża­li­li się nań tyl­ko gry­zi­piór­ki i szczu­ry bi­blio­tecz­ne, a bez­no­gie ka­le­ki były nie­po­cie­szo­ne.

Ten­że sam Ja­cqu­ot-fi­lo­zof na­pi­sał opo­wieść mo­ral­ną, w któ­rej w ko­micz­ny i do­bit­ny spo­sób przed­sta­wił róż­ne czy­ny ludz­kie i do­mie­szał do nich nie­któ­re rysy hi­sto­rii wła­sne­go kra­ju. Gdy go py­ta­no, w ja­kim celu na­pi­sał tak Prze­krę­co­ną hi­sto­rię i jaką we­dług nie­go ko­rzyść osią­gnie z tego jego oj­czy­zna – od­po­wie­dział:

– Bar­dzo wiel­ką. Gdy uj­rzą czy­ny swo­je prze­krę­co­ne i odar­te ze wszyst­kie­go, co im po­chle­bia­ło, Pin­gwi­ni le­piej o nich są­dzić będą i może mą­drzej­szy­mi się sta­ną.

Chciał­bym w tej hi­sto­rii nie za­nie­dbać nic z tego, co by mo­gło za­in­te­re­so­wać ar­ty­stów. Znaj­dzie się w niej roz­dział o ma­lar­stwie pin­gwiń­skim w wie­kach śred­nich, a je­śli roz­dział ten jest mniej kom­plet­ny niż­bym pra­gnął, nie moja w tym wina, jak o tym moż­na prze­ko­nać się czy­ta­jąc opo­wia­da­nie, któ­rym koń­czę tę przed­mo­wę.

W czerw­cu roku ze­szłe­go przy­szło mi na myśl, żeby za­się­gnąć opi­nii pana Ful­gen­cju­sza Ta­pi­ra, uczo­ne­go au­to­ra «Po­wszech­nych rocz­ni­ków ma­lar­stwa, rzeź­by i ar­chi­tek­tu­ry, o po­cho­dze­niu i po­stę­pie sztu­ki pin­gwiń­skiej». Wpro­wa­dzo­ny do ga­bi­ne­tu jego, uj­rza­łem przy biur­ku za ol­brzy­mim sto­sem pa­pie­rów ma­łe­go czło­wie­ka, nie­praw­do­po­dob­ne­go krót­ko­wi­dza, mru­żą­ce­go oczy za szkła­mi w zło­tych oku­la­rach.

Żeby wy­na­gro­dzić wadę oczu, nos jego wy­dłu­żo­ny, ru­cho­my, ob­da­rzo­ny zna­ko­mi­tym zmy­słem do­ty­ku, ba­dał świat ze­wnętrz­ny. Or­ga­nem tym Ful­gen­ciusz Ta­pir utrzy­my­wał łącz­ność ze sztu­ką i pięk­nem. Za­uwa­żo­no, że we Fran­cji naj­czę­ściej kry­ty­cy mu­zycz­ni są głu­si, a, kry­ty­cy pla­sty­ki śle­pi. To po­zwa­la im sku­pić się, co tak po­trzeb­ne jest dla zro­zu­mie­nia es­te­ty­ki. Czy są­dzi­cie, że ze wzro­kiem zdol­nym ob­jąć kształ­ty i bar­wy, ja­ki­mi przy­oble­ka się ta­jem­ni­cza przy­ro­da, Ful­gen­cjusz Ta­pir wzniósł­by się był po gó­rze dru­ko­wa­nych do­ku­men­tów i rę­ko­pi­sów aż na szczyt dok­try­ner­skie­go spi­ry­tu­ali­zmu i po­wziął­by tę

po­tęż­ną teo­rię, któ­ra sztu­kę wszyst­kich kra­jów i wszyst­kich epok spro­wa­dza do In­sty­tu­tu, ich koń­ca osta­tecz­ne­go?

Ścia­ny ga­bi­ne­tu, pod­ło­ga, su­fit na­wet, dźwi­ga­ły ną-pęcz­nia­łe sto­sy, pu­dła nie­moż­li­wie wy­pcha­ne, skrzyn­ki, w któ­rych cie­śni­ły się nie­zli­czo­ne kart­ki. Z trwoż­nym za­chwy­tem pa­trza­łem na te ka­ta­rak­ty eru­dy­cyj go­to­we do ze­rwa­nia tamy.

– Mi­strzu – rze­kłem wzru­szo­nym gło­sem… – uda­ję się do życz­li­wo­ści i wie­dzy two­jej nie­wy­czer­pa­nej. Czy nie ze­chciał­byś po­móc mi w po­szu­ki­wa­niach mo­ich co do źró­deł sztu­ki pin­gwiń­skiej?

– Pa­nie – od­rzekł mistrz – mam sztu­kę całą, ro­zu­mie pan, całą sztu­kę kla­sy­fi­ko­wa­ną al­fa­be­tycz­nie i we­dług spi­su rze­czy. Mam so­bie za obo­wią­zek od­dać do twe­go roz­po­rzą­dze­nia wszyst­ko, co od­no­si się do Pin­gwi­nów. Wejdź na tę dra­bi­nę i wy­cią­gnij pu­deł­ko, któ­re wi­dzisz tam w gó­rze. Znaj­dziesz w nim wszyst­ko, co po­trzeb­ne ci bę­dzie.

Usłu­cha­łem z drże­niem. Ale za­le­d­wie do­tkną­łem się fa­tal­ne­go pu­deł­ka, nie­bie­skie kart­ki wy­su­wa­jąc się z mych pal­ców za­czę­ły pły­nąć po­to­kiem. Pra­wie na­tych­miast przez sym­pa­tię otwar­ły się są­sied­nie pu­deł­ka i wy­pły­nę­ły z nich stru­mie­nie kar­tek ró­żo­wych, bia­łych, zie­lo­nych, i róż­no­ko­lo­ro­we kart­ki jed­ne za dru­gi­mi ze wszyst­kich pu­de­łek wy­mknę­ły się z szu­mem po­dob­nym do wio­sen­ne­go szu­mu po­to­ków gór­skich. W jed­nej chwi­li po­kry­ły pod­ło­gę gru­bą war­stwą pa­pie­ru. Try­ska­jąc z nie­wy­czer­pa­nych zbior­ni­ków z szu­mem co­raz sil­niej­szym, cią­gle przy­śpie­sza­ły swój rwą­cy bieg. Do ko­lan za­to­pio­ny w nich Ful­gen­cjusz Ta­pir uważ­nym no­sem ob­ser­wo­wał ten ka­ta­klizm; roz­po­znał jego przy­czy­nę i zbladł z prze­ra­że­nia.

– Ileż tu sztu­ki! – za­wo­łał.

Za­wo­ła­łem go, po­chy­li­łem się, by mu po­móc wstą­pić na dra­bi­nę, ugi­na­ją­cą się pod ule­wą. Było już za póź­no.

Zgnę­bio­ny, zroz­pa­czo­ny, li­to­ści god­ny, bez ak­sa­mit­nej cza­pecz­ki i zło­tych oku­la­rów, któ­re był zgu­bił, nada­rem­nie swy­mi krót­ki­mi rę­ka­mi sta­wiał opór fa­lom, do­cho­dzą­cym mu do ra­mion. Na­gle unio­sła się strasz­li­wa trą­ba kar­tek i spo­wi­ła go w ol­brzy­mi wir. Przez se­kun­dę wi­dzia­łem w ot­chła­ni wy­po­le­ro­wa­ną czasz­kę i pulch­ne rącz­ki uczo­ne­go, po­tem ot­chłań za­mknę­ła się i po­tok roz­lał się w ci­szy i nie­ru­cho­mo­ści. W oba­wie, że i mnie wraz z dra­bi­ną moją ten po­tok po­chło­nie, ucie­kłem przez gór­ną naj­wyż­szą szy­bę okna.

Qu­ibe­ron, 1 wrze­śnia 1907.ROZ­DZIAŁ I ŻY­WOT ŚWIĘ­TE­GO MA­ËLA

Maël, syn kró­lew­skiej ro­dzi­ny Kam­bryj­skiej, w dzie­wią­tym roku ży­cia od­da­ny był do klasz­to­ru w Yvern, by kształ­cić się w li­te­ra­tu­rze du­chow­nej i świec­kiej. Ma­jąc lat czter­na­ście, zrzekł się dzie­dzic­twa swe­go i po­świę­cił służ­bie Bo­żej. Czas swój we­dług re­gu­ły za­kon­nej dzie­lił na śpie­wa­nie hym­nów, na ba­da­nia gra­ma­tycz­ne i wni­ka­nie w praw­dy wie­ku­iste. Nie­biań­ska woń zdra­dzi­ła przed brać­mi cno­ty tego za­kon­ni­ka i gdy bło­go­sła­wio­ny Gal, prze­or Yvern, prze­niósł się do wiecz­no­ści, mło­dy Maël ob­jął po nim za­rząd klasz­to­ru. Za­ło­żył przy nim szko­łę, szpi­tal, go­spo­dę dla przy­jezd­nych, kuź­nię, roz­licz­ne warsz­ta­ty, warsz­tat dla bu­do­wy okrę­tów i za­kon­ni­kom na­ka­zał kar­czo­wa­nie grun­tów oko­licz­nych. Wła­sny­mi rę­ka­mi upra­wiał ogród klasz­tor­ny, ura­biał me­ta­le, uczył księ­ży no­wi­cju­szy; ży­cie jego pły­nę­ło spo­koj­nie jak rze­ka, któ­ra od­bi­ja w so­bie nie­bo i użyź­nia pola.

O zmierz­chu ten słu­ga Boży zwykł był sia­dać na ska­le w miej­scu, któ­re dziś jesz­cze zo­wią krze­słem świę­te­go Ma­ëla. U stóp jego, ska­ły pod­wod­ne na kształt czar­nych smo­ków ob­ro­słe tra­wa­mi i wo­do­ro­sta­mi prze­ciw­sta­wia­ły pia­nie fal po­twor­ne swe bary. Pa­trzał, jak słoń­ce spusz­cza się do oce­anu i niby ho­stia czer­wo­na szla­chet­ną krwią swo­ją za­bar­wia pur­pu­rą ob­ło­ki nie­bios i szczy­ty fal mor­skich. I świę­ty mąż wi­dział w tym ob­raz ta­jem­ni­cy Krzy­ża, przez któ­ry bo­ska krew odzia­ła zie­mię, kró­lew­ską pur­pu­rą. Z dala, ciem­no­błę­kit­na li­nia zna­czy­ła brze­gi wy­spy Gad, gdzie świę­ta Bry­gi­da przy­ję­ła ślu­by za­kon­ne świę­te­go Ma­ëla i za­rzą­dza­ła klasz­to­rem ko­bie­cym.

Bry­gi­da po­wia­do­mio­na o za­słu­gach czci­god­ne­go Ma­ëla, jako o dar naj­droż­szy, pro­sić go ka­za­ła o ja­kiś przed­miot, dzie­ło rąk jego wła­snych. Maël ulał dla niej dzwo­ne­czek ze spi­żu, po­świę­cił go i rzu­cił do mo­rza. Dzwo­ne­czek cią­gle dzwo­niąc przy­pły­nął do wy­brze­ża Gad, gdzie świę­ta Bry­gi­da, uprze­dzo­na dźwię­kiem spi­żu, przy­ję­ła go po­boż­nie, i w oto­cze­niu swych dzie­wic, w uro­czy­stej pro­ce­sji, przy śpie­wie psal­mów, wnio­sła go do ka­pli­cy klasz­tor­nej. Tak świę­ty mąż Maël kro­czył od cno­ty do cno­ty. Prze­biegł już był dwie trze­cie dro­gi ży­cia i spo­dzie­wał się dojść spo­koj­nie do ziem­skie­go kre­su w oto­cze­niu bra­ci du­chow­nych, lecz po nie­omyl­nym zna­ku po­znał, że inne są wy­ro­ki mą­dro­ści bo­żej i że Pan prze­zna­cza go do prac mniej ci­chych, lecz nie­mniej za­sług i chwa­ły god­nych.ROZ­DZIAŁ II PO­WO­ŁA­NIE APO­STOL­SKIE ŚWIĘ­TE­GO MA­ËLA

Pew­ne­go dnia gdy me­dy­tu­jąc szedł wzdłuż ci­chej za­to­ki, któ­rej ska­ły da­le­ko wsu­nię­te w mo­rze, two­rzy­ły dzi­ką tamę, uj­rzał ka­mien­ne ko­ry­to, na kształt czół­na pły­ną­ce po wo­dach.

W po­dob­nym na­czy­niu świę­ty Gu­irec, wiel­ki świę­ty Co­lom­ban i tylu in­nych mni­chów ze Szko­cji i Ir­lan­dii uda­wa­ło się, by na­wra­cać Ar­mo­ri­kę. Nie tak daw­no jesz­cze świę­ta

Avoya, przy­by­ła z An­glii, pły­nę­ła w górę rze­ki Au­ray w moź­dzie­rzu z ró­żo­we­go gra­ni­tu, w któ­ry po­tem kłaść będą dzie­ci, aby je sil­ny­mi uczy­nić; świę­ty Von­ga od­był dro­gę z Hi­ber­nii do Cor­no­uail­les na ska­le, któ­rej odłam­ki za­cho­wa­ne w Pen­march le­czyć będą z go­rącz­ki piel­grzy­mów, skła­da­ją­cych na nich gło­wę; świę­ty Sam­son w za­to­ce góry Sa­int Mi­chel wy­lą­do­wał w gra­ni­to­wej ka­dzi, któ­ra kie­dyś zwać się bę­dzie mi­ską świę­te­go Sam­so­na. To­też na wi­dok ka­mien­ne­go ko­ry­ta, świę­ty mąż Maël zro­zu­miał, że Pan prze­zna­cza go do na­wró­ce­nia po­gan, za­lud­nia­ją­cych jesz­cze wy­brze­ża i wy­spy Bre­ta­nii.

Od­dał swą gra­bo­wą la­skę świą­to­bli­we­mu mę­żo­wi Hu­do­co­wi, przez co zda­wał mu za­rząd nad klasz­to­rem i za­braw­szy bo­che­nek chle­ba, be­czuł­kę wody słod­kiej i świę­te Ewan­ge­lie, wsiadł do ka­mien­ne­go ko­ry­ta i spo­koj­nie do­tarł do wy­spy Ho­edie.

Wy­spę tę bez­u­stan­nie sma­ga­ją wi­chry. Ubo­dzy jej miesz­kań­cy ło­wią ryby wśród szcze­lin skał i z tru­dem upra­wia­ją wa­rzy­wa w ogro­dach peł­nych pia­sku i żwi­ru a opar­ka­nio­nych ka­mien­ny­mi mu­ra­mi lub pło­ta­mi ta­ma­ry­su. Pięk­ne drze­wo fi­go­we ro­sło w głę­bi wy­spy i da­le­ko roz­po­ście­ra­ło ga­łę­zie swo­je. Miesz­kań­cy wy­spy czci­li to drze­wo.

Świą­to­bli­wy mąż Maël rzekł do nich:

– Czcią i uwiel­bie­niem ota­cza­cie to drze­wo, dla­te­go że jest pięk­ne. Za­tem je­ste­ście wraż­li­wi na pięk­no. Ja przy­cho­dzę ob­ja­wić wam pięk­no ukry­te.

I na­uczał ich Ewan­ge­lii. A na­uczyw­szy ich ochrzcił solą i wodą.

Wy­spy Mor­bi­ha­nu w owych cza­sach licz­niej­sze były niż są obec­nie. Bo od­tąd wie­le z nich mo­rze po­chło­nę­ło. Świę­ty Maël na­wró­cił sześć­dzie­siąt wysp. Po­tem w gra­ni­to­wym swym ko­ry­cie po­pły­nął w górę rze­ki Au­ray i wy!ą – do­wał przed rzym­skim do­mem; z da­chu domu tego wzno­sił się lek­ki dym. Świą­to­bli­wy mąż prze­kro­czył próg, na któ­rym w mo­za­ice wy­obra­żo­ny był pies, wy­prę­żo­ny na ła­pach z war­gą od­wi­nię­tą. Przy­ję­ty zo­stał przez dwo­je mał­żon­ków sta­rusz­ków; Mar­cus Com­ba­bus i Va­le­ria Mo­erens żyli tu wśród swych dóbr. Po­dwó­rze we­wnętrz­ne oto­czo­ne było por­ty­kiem, któ­re­go ko­lum­ny do po­lo­wy wy­so­ko­ści były ma­lo­wa­ne na czer­wo­no. Fon­tan­na z musz­li przy­ty­ka­ła do jed­nej ze ścian, pod por­ty­kiem wzno­sił się oł­tarz z ni­szą, w któ­rej go­spo­darz domu usta­wił małe gli­nia­ne bo­żysz­cza, wap­nem bie­lo­ne. Jed­ne wy­obra­ża­ły skrzy­dla­te dzie­ci, inne Apol­lo­na lub Mer­ku­re­go, jesz­cze inne – nagą ko­bie­tę, skrę­ca­ją­cą swe wło­sy. Świą­to­bli­wy mąż Maël przy­glą­da­jąc się tym bo­żysz­czom spo­strzegł mię­dzy nimi wy­obra­że­nie mło­dej mat­ki, trzy­ma­ją­cej dzie­cię na ko­la­nach.

Uka­zu­jąc na po­są­żek ten rzekł:

– To jest Naj­święt­sza Pan­na, Mat­ka Boża. Po­eta Ver­gi­lius za­po­wie­dział ją w pie­śniach swo­ich, za­nim się na­ro­dzi­ła i aniel­skim gło­sem śpie­wał Jam re­dit et vir­go . I po­ga­nie czczą już pro­ro­cze jej po­sąż­ki, jak oto ten, któ­ry umie­ści­łeś na tym oł­ta­rzu, o Mar­ku­sie. I za­pew­ne ona strze­gła twe­go skrom­ne­go ogni­ska do­mo­we­go. Tak to ci, co ści­śle prze­strze­ga­ją praw przy­ro­dzo­nych, przy­go­to­wu­ją się do przy­ję­cia prawd ob­ja­wio­nych.

Mar­cus Com­ba­bus i Va­le­ria Mo­erens, tymi sło­wy prze­ję­ci, na­wró­ci­li się na wia­rę chrze­ści­jań­ską. Przy­ję­li chrzest wraz z mło­dą swą wy­zwo­le­ni­cą, Ca­elią Avi­tel­lą, któ­ra droż­szą im była niż świa­tło oczów. Wszy­scy ich ro­bot­ni­cy wy­rze­kli się bał­wo­chwal­stwa i te­goż sa­me­go dnia zo­sta­li ochrzcze­ni. Mar­cus Com­ba­bus, Va­le­ria Mo­erens i Ca­elia Avi­tel­la wie­dli od­tąd ży­wot pe­łen cnót. Umar­li w Panu i przy­ję­ci zo­sta­li w po­czet świę­tych.

Przez trzy­dzie­ści sie­dem lat jesz­cze bło­go­sła­wio­ny Maël na­wra­cał po­gan w głę­bi kra­ju. Wzniósł dwie­ście osiem­na­ście ka­plic i sie­dem­dzie­siąt czte­ry klasz­to­ry.

Aż dnia pew­ne­go, w ogro­dzie Van­nes, gdzie gło­sił Ewan­ge­lię, do­wie­dział się, że w cza­sie jego nie­obec­no­ści, mni­si w Yvern od­stą­pi­li nie­co od re­gu­ły świę­te­go Gala. Na­tych­miast, z gor­li­wo­ścią kwocz­ki zbie­ra­ją­cej pi­sklę­ta, udał się do swych zbłą­ka­nych dzie­ci. Do­bie­gał wów­czas dzie­więć­dzie­sią­te­go siód­me­go roku ży­cia, po­stać jego po­chy­li­ła się była, ale ra­mio­na były sil­ne jesz­cze i po­tok wy­mo­wy jego roz­le­wał się ob­fi­cie, jak śnieg zimą w głę­biach do­lin.

Opat Bu­doc zło­żył w ręce Ma­ëla ozna­kę wła­dzy, gra­bo­wą la­skę i za­wia­do­mił go o smut­nym sta­nie, w ja­kim się klasz­tor znaj­du­je. Mni­si po­kłó­ci­li się o datę, w któ­rej ob­cho­dzić na­le­ży świę­ta Wiel­ka­noc­ne; jed­ni byli za ka­len­da­rzem rzym­skim, dru­dzy – za grec­kim i okrop­na schi­zma chro­no­lo­gicz­na roz­dzie­la­ła bra­ci.

Była jesz­cze inna przy­czy­na bez­ła­du. Za­kon­ni­ce z wy­spy Gad, nie­po­mne daw­nej swej cno­ty, co chwi­la przy­by­wa­ły w czół­nie na wy­brze­ża Yvern. Mni­si przyj­mo­wa­li je w go­spo­dzie dla po­dróż­nych i wy­ni­ka­ło stąd zgor­sze­nie, któ­re smut­kiem na­peł­nia­ło du­sze po­boż­ne.

Wier­ne to spra­woz­da­nie opat Bu­doc za­koń­czył tymi sło­wy:

– Od przy­by­cia tych za­kon­nic skoń­czy­ła się nie­win­ność i spo­kój mni­chów.

– Bar­dzo wie­rzę temu – od­rzekł bło­go­sła­wio­ny Maël. – Bo ko­bie­ta jest zręcz­nie zbu­do­wa­ną za­sadz­ką; wpa­da się w nią, jak tyl­ko się ją zwie­trzy. Nie­ste­ty! Cud­ny czar tych istot dzia­ła jesz­cze sil­niej z da­le­ka niż z bli­ska. Tym wię­cej wzbu­dza­ją po­żą­dań, im mniej je za­do­wa­la­ją. Stąd ten wiersz po­ety do jed­nej z nich zwró­co­ny:

Uni­kam Cię, gdy je­steś; pra­gnę, gdyś ode­szła.

– To­też wi­dzi­my, synu mój, że upo­je­nia mi­ło­ści cie­le­snej sil­niej dzia­ła­ją na sa­mot­ni­ków i za­kon­ni­ków niż na lu­dzi, ży­ją­cych w świe­cie. Sza­tan zmy­sło­wo­ści ku­sił mnie przez całe ży­cie moje w naj­róż­niej­szy spo­sób, naj­cięż­sze po­ku­sy nie na­cho­dzi­ły mnie przy spo­tka­niu z nie­wia­stą choć­by pięk­ną i won­ną. Wy­wo­ły­wał je za­wsze ob­raz ko­bie­ty nie­obec­nej. I te­raz jesz­cze, w tak po­de­szłym wie­ku do­cho­dząc dzie­więć­dzie­sią­te­go ósme­go roku ży­cia, nie­raz przez Wro­ga pchnię­ty je­stem w grzech prze­ciw­ko czy­sto­ści, my­ślą przy­najm­niej. W nocy, gdy zim­no mi w łóż­ku, gdy z głu­chym chrzę­stem drżą me zlo­do­wa­cia­łe człon­ki, sły­szę gło­sy, po­wta­rza­ją­ce dru­gą strof­kę trze­ciej księ­gi Kró­lów. Di­xe­runt ergo et se­rvi sui; Qu­aera­mus do­mi­no no­stro regi ado­le­scan­tu­lam vir­gi­nem, et stet co­ram rege et fo­ve­at eum, do­rmia­tque in sinu suo, et ca­le­fa­ciat do­mi­num no­strum re­gem . I sza­tan uka­zu­je mi dziew­czę w kwie­cie lat, któ­re mówi: «Je­stem two­ją Abi­lag, je­stem Su­na­mit­ką two­ją. O pa­nie mój, zrób mi miej­sce w swym łożu.

– Wierz mi – do­dał sta­rzec – bez szcze­gól­nej po­mo­cy Nie­bios, mnich nie mógł­by za­cho­wać czy­sto­ści w czy­nach i w my­śli.

Za­brał się na­tych­miast do przy­wró­ce­nia nie­win­no­ści i zgo­dy w klasz­to­rze, po­pra­wił ka­len­darz we­dług ob­ra­chun­ku chro­no­lo­gii i astro­no­mii i przy­jąć go ka­zał wszyst­kim za­kon­ni­kom; ode­słał upa­dłe córy świę­tej Bry­gi­dy do ich klasz­to­ru, ale nie wy­pę­dził bru­tal­nie, lecz od­pro­wa­dzić je ka­zał na okręt przy śpie­wie psal­mów i li­ta­nii.

– Usza­nuj­my w nich – rzekł – cór­ki Bry­gi­dy i ob­lu­bie­ni­ce Pana. Nie na­śla­duj­my tych fa­ry­ze­uszów, uda­ją­cych po­gar­dę dla grzesz­nic. Grzech tych nie­wiast, nie zaś ich oso­bę upo­ko­rzyć trze­ba; na­le­ży je za­wsty­dzić w tym, co uczy­ni­ły a nie w tym, czym są: bo są one isto­ta­mi bo­ży­mi.

I świę­ty mąż pro­sił bra­ci swych, by wier­nie wy­peł­nia­li re­gu­łę za­ko­nu.

– Gdy okręt nie chce być po­słusz­ny ste­ro­wi – rzekł im – po­słusz­ny się sta­je ra­fie pod­wod­nej.ROZ­DZIAŁ III KU­SZE­NIE ŚWIĘ­TE­GO MA­ËLA

Bło­go­sła­wio­ny Maël za­le­d­wie przy­wró­cił był ład w klasz­to­rze Yvern, gdy do­wie­dział się, że miesz­kań­cy wy­spy Ho­edic, pierw­si jego ka­te­chu­me­ni i ser­cu jego naj­bliż­si, na nowo po­wró­ci­li do bał­wo­chwal­stwa i za­wie­sza­ją wień­ce kwia­tów i weł­nia­ne prze­pa­ski na ga­łę­ziach świę­te­go drze­wa fi­go­we­go.

Prze­woź­nik, któ­ry przy­wiózł tę smut­ną wia­do­mość, wy­ra­ził oba­wę, by zbłą­ka­ni ci lu­dzie że­la­zem i ogniem nie znisz­czy­li ka­pli­cy, zbu­do­wa­nej na wy­brze­żu ich Wy­spy.

Świą­to­bli­wy mąż po­sta­no­wił bez zwło­ki udać się do nie­wier­nych swych dzie­ci, aby po­wró­cić ich wie­rze i nie do­pu­ścić do speł­nie­nia bluź­nier­czych gwał­tów. Idąc do za­to­ki, gdzie wy­lą­do­wa­li był ze swe­go ka­mien­ne­go ko­ry­ta, spoj­rzał na warsz­ta­ty, któ­re za­ło­żył w ci­chej przy­sta­ni przed trzy­dzie­stu laty, a gdzie te­raz roz­le­gał się zgrzyt pił i ude­rze­nia mło­tów. W chwi­li tej Sza­tan, nig­dy nie znu­żo­ny, zbli­żył się do świą­to­bli­we­go męża pod po­sta­cią mni­cha, imie­niem Sam­son i ku­sić go po­czął:

– Oj­cze mój, miesz­kań­cy wy­spy Ho­edic grze­szą bez­u­stan­nie. Każ­da upły­wa­ją­ca chwi­la od­da­la ich od Boga. Nie­dłu­go że­la­zem i ogniem zbu­rzą ka­pli­cę, któ­rą czci­god­ny­mi rę­ka­mi twy­mi wznio­słeś na brze­gu ich wy­spy. Czas na­gli. Czy nie są­dzisz, że ka­mien­ne ko­ry­to two­je prę­dzej przy­wio­dło­by cię do nich, gdy­by za­opa­trzo­ne było jak czół­no w ster, ża­gle i masz­ty, bo wte­dy wiatr by je po­py­chał?

Ra­mio­na two­je sil­ne są jesz­cze i zdol­ne kie­ro­wać ło­dzią. Do­brze też było by umie­ścić ostry dziób na przo­dzie twe­go apo­stol­skie­go ko­ry­ta. Zbyt mą­dry je­steś, aby ci to już nie mia­ło przyjść na myśl.

– Bez wąt­pie­nia, czas na­gli – od­rzekł świą­to­bli­wy mąż. – Ale po­stą­pić jak ra­dzisz, synu mój, Sam­so­nie, czy nie zna­czy­ło­by to być po­dob­nym do tych lu­dzi ma­łej wia­ry, któ­rzy nie ufa­ją Panu? Czy nie zna­czy­ło­by to gar­dzić da­ra­mi Tego, któ­ry ze­słał mi tę ka­mien­ną kadź bez ża­gli i masz­tu?

Na za­py­ta­nie to Sza­tan, wiel­ki teo­log, od­po­wie­dział in­nym za­py­ta­niem.

– Oj­cze mój, czyż chwa­leb­ne jest cze­kać z za­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi, aż przyj­dzie po­moc z góry i żą­dać wszyst­kie­go od Tego, któ­ry wszyst­ko może, za­miast po­stą­pić z ludz­ką prze­zor­no­ścią i ra­dzić so­bie sa­me­mu?

– Nie, bez wąt­pie­nia – od­rzekł świą­to­bli­wy sta­rzec Maël – było by ku­sze­niem Boga, gdy­bym za­nie­dbał po­stą­pić zgod­nie z prze­zor­no­ścią ludz­ką.

– Otóż – na­le­gał Sza­tan – czy nie jest prze­zor­nie kadź tę za­opa­trzyć w ster, maszt i ża­gle?

– By­ło­by to prze­zor­nie, gdy­by w inny spo­sób nie moż­na było na czas przy­być.

– He, he, kadź two­ja je­st­że tak szyb­ka?

– Jest nią o tyle, ile się Bogu po­do­ba.

– Cóż mo­żesz wie­dzieć o tym? Su­nie ona jak pan­to­fle ojca Bu­doc. Praw­dzi­wy to żółw. Czyż wzbro­nio­ne ci jest po­więk­szyć jej szyb­kość?

– Synu mój, ja­sność zdo­bi sło­wa two­je, są one jed­nak zbyt cię­te. Zważ, że jest to ko­ry­to cu­dow­ne.

– Za­iste, oj­cze mój. Ko­ry­to gra­ni­to­we, pły­wa­ją­ce po wo­dzie jak ko­rek, jest ko­ry­tem cu­dow­nym. Nie ma co do tego żad­nej wąt­pli­wo­ści. Cóż z tego wnio­sku­jesz?

– Je­stem moc­no za­kło­po­ta­ny. Czyż sto­sow­ne jest ludz­ki­mi i na­tu­ral­ny­mi środ­ka­mi ulep­szać ma­szy­nę tak cu­dow­ną?

– Oj­cze mój, gdy­byś utra­cił pra­wą nogę i Bóg ci ją zwró­cił, czy by­ła­by to noga cu­dow­na?

– Bez wąt­pie­nia, synu.

– Czy obuł­byś ją? – Oczy­wi­ście.

– A za­tem! Je­śli są­dzisz, że zwy­kłym, na­tu­ral­nym bu­tem obuć moż­na nogę cu­dow­ną, po­wi­nie­neś też są­dzić, że moż­na na­tu­ral­ny­mi masz­ta­mi i ża­gla­mi za­opa­trzyć sta­tek cu­dow­ny. Toć ja­sne. Nie­ste­ty! Trze­baż, by naj­święt­sze na­wet oso­by mia­ły chwi­le sła­bo­ści i ciem­no­ty? Jest się naj­więk­szym apo­sto­łem Bre­ta­nii, moż­na by do­ko­nać dzieł god­nych wie­ku­istej chwa­ły!… Ale umysł cięż­ki jest, a ręka le­ni­wa! Że­gnam cię, oj­cze! Jedź so­bie po­ma­leń­ku, i gdy wresz­cie zbli­żysz się do wy­spy Ho­edic, uj­rzysz dy­mią­ce zglisz­cza ka­pli­cy, któ­rą wznio­słeś i po­świę­ci­łeś wła­sny­mi rę­ka­mi. Po­ga­nie spa­lą je wraz z diacz­kiem przez cie­bie po­zo­sta­wio­nym, któ­ry upie­cze się jak kieł­ba­sa.

– Wiel­kie jest za­kło­po­ta­nie moje – rzekł słu­ga Boży ocie­ra­jąc rę­ka­wem czo­ło, po­tem zro­szo­ne. – Ale po­wiedz mi, synu Sam­so­nie, nie lada to za­da­nie ka­mien­ne to ko­ry­to we wszyst­kie po­trzeb­ne za­opa­trzyć przy­bo­ry. I je­śli tę pra­cę przed­się­weź­mier­ny czy nie wię­cej cza­su stra­ci­my niź­li na tym zy­ska­my?

– Ach! Mój oj­cze – za­wo­łał Sza­tan – za­nim prze­sy­pie się klep­sy­dra, rzecz bę­dzie za­ła­twio­na. Znaj­dzie­my wszyst­ko, cze­go nam po­trze­ba w tych warsz­ta­tach przez cie­bie wznie­sio­nych na wy­brze­żu, w skła­dach two­im sta­ra­niem tak ob­fi­cie za­opa­trzo­nych. Sam przy­twier­dzę wszyst­kie czę­ści bu­do­wy okrę­to­wej. Za­nim zo­sta­łem mni­chem, by­tem ma­ry­na­rzem i cie­ślą; dużo in­nych jesz­cze rze­miosł upra­wia­łem. Do ro­bo­ty!

I na­tych­miast po­cią­gnął świę­te­go męża do szo­py, peł­nej przy­bo­rów po­trzeb­nych do że­glu­gi.

– To dla cie­bie, oj­cze mój.

I rzu­ca mu na ra­mio­na płót­na, masz­ty, liny. Po­tem sam bio­rąc bel­kę dzio­ba, ster i wo­rek z na­rzę­dzia­mi cie­siel­ski­mi, bie­gnie do brze­gu cią­gnąc za suk­nię świę­te­go męża, sa­pią­ce­go i dy­szą­ce­go pod brze­mie­niem drze­wa i płót­na.ROZ­DZIAŁ IV ŻE­GLU­GA ŚWIĘ­TE­GO MA­ËLA PO OCE­ANIE LO­DO­WA­TYM

Sza­tan za­ka­saw­szy się po pa­chy wy­cią­gnął ko­ry­to na pia­sek wy­brze­ża i w nie­ca­łą go­dzi­nę przy­spo­so­bił je do dro­gi.

Gdy świę­ty Maël wsiadł, kadź z roz­wi­nię­ty­mi ża­gla­mi tak szyb­ko pru­ła wody, że wy­brze­że nie­ba­wem zni­kło mu z oczów. Sta­rzec ste­ro­wał ku po­łu­dnio­wi, aby opły­nąć przy­lą­dek Land's End. Ale nie­prze­par­ty prąd parł go na po­łu­dnio­wy za­chód. Opły­nął po­łu­dnio­we wy­brze­że Ir­lan­dii i na­gle za­krę­cił na pół­noc. Wie­czo­rem wiatr wzmógł się. Maël da­rem­nie usi­ło­wał zwi­nąć ża­gle. Kadź mknę­ła w sza­lo­nym pę­dzie ku mo­rzom ba­jecz­nym. W bla­sku księ­ży­ca uj­rzał Maël ciem­no­wło­se sy­re­ny Pół­noc­ne, jak wy­nu­rza­ły z fal mor­skich bia­łe swe pier­si i ró­żo­we bio­dra; czas ja­kiś pły­nę­ły za nim bi­jąc fale szma­rag­do­wy­mi ogo­na­mi i śpie­wa­jąc zgod­nie:

Do­kąd, miły Ma­ëlu

Mknie łódź twa sza­lo­na?

Wszyst­kie ża­gle jej wzdę­te

Jak Ju­no­ny pier­si,

Gdy try­snę­ła z nich Mlecz­na dro­ga.

Przez chwi­lę pod gwiaź­dzi­stym nie­bem szedł za nim ich dźwięcz­ny śmiech sre­brzy­sty. Lecz kadź bie­gła sto­kroć szyb­ciej niż czer­wo­ne okrę­ty Wi­kin­gów. I mewy w lo­cie swym za­sko­czo­ne, plą­ta­ły się łap­ka­mi we wło­sach świą­to­bli­we­go męża.

Wkrót­ce ze­rwa­ła się bu­rza peł­na mro­ków i ję­ków i ko­ry­to, pę­dzo­ne sza­lo­nym wi­chrem, mknę­ło jak mewa w ciem­ność i od­mę­ty.

Po trzy­kroć dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzin­nej nocy, ciem­no­ści roz­dar­ły się na­gle. Świą­to­bli­wy mąż uj­rzał na wid­no­krę­gu wy­brze­że, błysz­czą­ce sil­niej od dia­men­tów. Wy­brze­że to po­więk­sza­ło się szyb­ko. W zim­nym bla­sku mar­twe­go i ni­sko sto­ją­ce­go słoń­ca Maël uj­rzał wy­pły­wa­ją­ce z fal bia­łe mia­sto, o ci­chych uli­cach, któ­re więk­sze niż stu­bram­ne Teby, roz­po­ście­ra­ło jak okiem się­gnąć ru­iny swe­go śnież­ne­go fo­rum, swych pa­ła­ców lo­do­wych, swych łu­ków krysz­ta­ło­wych i tę­czo­wych obe­li­sków.

Oce­an po­kry­ty był ru­cho­my­mi lo­da­mi, wo­ko­ło któ­rych pły­nę­li lu­dzie mor­scy o dzi­kim lub ła­god­nym spoj­rze­niu. Le­wia­tan prze­pły­nął ci­ska­jąc słup wody w nie­bio­sa. Na krze lo­do­wej, pły­ną­cej opo­dal ka­mien­nej bar­ki Ma­ëla, sie­dzia­ła bia­ła niedź­wie­dzi­ca trzy­ma­jąc swo­je małe na ko­la­nach. Maël usły­szał jak szep­ta­ła ci­chut­ko wiersz We­rgi­liu­sza: In­ci­pe pa­rve puer .

Sta­rzec smut­ny i zmę­czo­ny za­pła­kał. Słod­ka woda za­ma­rza­jąc roz­sa­dzi­ła ba­rył­kę, więc Maël, by uga­sić pra­gnie­nie, ssał lód, a chleb swój ma­czał w sło­nej wo­dzie. Wło­sy i bro­da jego kru­szy­ły się jak szkło. Sza­ta, war­stwą 1odu po­kry­ta, za każ­dym po­ru­sze­niem rżnę­ła mu sta­wy. Ol­brzy­mie fale otwie­ra­ły na star­ca pie­ni­ste swe pasz­cze, jak­by go po­chło­nąć mia­ły. Dwa­dzie­ścia razy całe masy wody mor­skiej na­peł­nia­ły sta­tek. Księ­gę świę­tej Ewan­ge­lii, sta­ran­nie strze­żo­ną przez apo­sto­ła pod po­krow­cem z pur­pu­ro­wym zło­tym krzy­żem po­chło­nął oce­an.

Trzy­dzie­ste­go dnia mo­rze uspo­ko­iło się. I oto z okrut­nym wrza­skiem wód i nie­ba, góra olśnie­wa­ją­cej bia­ło­ści, na trzy­sta me­trów wy­so­ka, zbli­ża się do ka­mien­ne­go ko­ry­ta, Maël ste­ru­je by jej unik­nąć, ster pry­ska mu w ręku. By opóź­nić spo­tka­nie z groź­ną za­po­rą, Maël pró­bu­je jesz­cze zwi­nąć ża­giel. Ale gdy zwią­zać chce liny, wiatr mu je wy­ry­wa i szarp­nię­ty sznur pali mu ręce. Wi­dzi te­raz, jak trzech czar­tów o skrzy­dłach z czar­nej skó­ry, ha­czy­ko­wa­to za­koń­czo­nych ucze­pi­ło się masz­tu i wście­kle dmie w płót­na. Zro­zu­miał, że do­tąd wszyst­kim Wróg kie­ro­wał, więc uzbro­ił się w Krzyż świę­ty. Na­tych­miast gwał­tow­ny wi­cher, pe­łen ję­ków i wy­cia pod­rzu­ca kadź, zry­wa ża­gle i masz­ty, uno­si ster.

Ko­ry­to na los fal pły­nie po uspo­ko­jo­nym mo­rzu. Świą­to­bli­wy mąż ukląkł i zło­żył dzię­ki Panu, że wy­ba­wił go od za­sadz­ki Sza­ta­na. Wte­dy uj­rzał sie­dzą­cą na bry­le lodu niedź­wie­dzi­cę, któ­ra prze­mó­wi­ła była pod­czas bu­rzy. Przy­ci­ska­ła do łona uko­cha­ne swe dzie­cię, w ręku trzy­ma­ła książ­kę w czer­wo­nej opra­wie ze zło­tym krzy­żem. Zbli­żyw­szy się do ka­mien­ne­go ko­ry­ta, po­wi­ta­ła świą­to­bli­we­go męża sło­wa­mi:

– Pax tibi, Maël.

I po­da­ła mu książ­kę.

Świę­ty mąż po­znał swą Ewan­ge­lię i pe­łen zdzi­wie­nia za­śpie­wał w ocie­plo­nym po­wie­trzu hymn Stwór­cy i stwo­rze­niu.ROZ­DZIAŁ V CHRZEST PIN­GWI­NÓW

Po go­dzi­nie że­glu­gi na los fal, Maël przy­bił do wą­skie­go wy­brze­ża, za­mknię­te­go ostro ster­czą­cy­mi gó­ra­mi. Szedł wzdłuż wy­brze­ża przez dzień je­den i jed­ną noc okrą­ża­jąc ska­ły, two­rzą­ce nie­prze­by­tą ścia­nę. Prze­ko­nał się w ten spo­sób, że była to wy­spa okrą­gła, na środ­ku któ­rej wzno­si się góra, uwień­czo­na chmu­ra­mi. Z roz­ko­szą wdy­chał świe­że tchnie­nie wil­got­ne­go po­wie­trza. Deszcz pa­dał, a deszcz ten był tak miły, że świę­ty mąż rzekł Panu:

– Pa­nie, oto wy­spa łez, wy­spa skru­chy.

Wy­brze­że było pu­ste. Wy­czer­pa­ny znu­że­niem i gło­dem. Mael usiadł na gła­zie, w któ­re­go wgłę­bie­niu le­ża­ły żół­te, czar­no krop­ko­wa­ne jaja, wiel­ko­ści jaj ła­bę­dzich. Ale nie tknął ich mó­wiąc:

– Pta­ki są żywą chwa­łą Boga. Nie chcę, by prze­ze mnie było mniej choć o jed­ną z tych chwał.

I jadł ko­rzon­ki, wy­ry­wa­ne ze szcze­lin skał.

Świą­to­bli­wy mąż ob­szedł już był całą wy­spę do­oko­ła nie spo­tkaw­szy miesz­kań­ców, gdy do­tarł do ob­szer­ne­go pół­ko­la, peł­ne­go szu­mią­cych ka­skad, utwo­rzo­ne­go z pło­wych i czer­wo­nych skał, któ­rych szczy­ty błę­kit­nia­ły w chmu­rach

Od­blask lo­dów bie­gu­no­wych ze­psuł był oczy sta­rusz­ka, sła­be jed­nak świa­tło prze­ci­ska­ło się jesz­cze przez jego opu­chłe po­wie­ki. Roz­róż­nił żywe kształ­ty, któ­re kłę­bi­ły się co­raz wy­żej i wy­żej, na kształt tłu­mu lu­dzi na stop­niach am­fi­te­atru. Jed­no­cze­śnie uszy jego, ogłu­chłe od dłu­gie­go ło­sko­tu mo­rza, do­sły­sza­ły sła­be gło­sy.. Są­dząc, że są to lu­dzie, ży­ją­cy we­dług praw przy­ro­dzo­nych i że Pan wy­słał go do nich, by ich na­uczył praw bo­skich, po­czął gło­sić im na­uki wia­ry świę­tej.

Wszedł­szy na ka­mień w po­środ­ku tego ol­brzy­mie­go dzi­kie­go cyr­ku rzekł:

– Miesz­kań­cy wy­spy tej, choć je­ste­ście ma­łe­go wzro­stu, wy­da­je­cie się nie tyle ry­ba­ka­mi i ma­ry­na­rza­mi, ile se­na­tem mą­drej re­pu­bli­ki. Przez swą po­wa­gę, mil­cze­nie, spo­koj­ne za­cho­wa­nie, sta­no­wi­cie na tych dzi­kich ska­łach zgro­ma­dze­nie, któ­re po­rów­nać moż­na do se­na­to­rów rzym­skich, ra­dzą­cych w świą­ty­ni Zwy­cię­stwa lub ra­czej do fi­lo­zo­fów Ateń­skich, dys­pu­tu­ją­cych na ła­wach Are­opa­gu. Bez wąt­pie­nia, nie po­sia­da­cie ani wie­dzy ich, ani ge­niu­szu; ale być może, że w ob­li­czu Boga ma­cie nad nimi pierw­szeń­stwo. Do­my­ślam się, że je­ste­ście pro­ści i do­brzy. Prze­bie­ga­jąc wy­spę wa­szą nie do­strze­głem zna­ków mor­du ani śla­dów rze­zi: ani gło­wy, ani oskal­po­wa­ne czasz­ki nie­przy­ja­ciół nie tkwią na wy­so­kich żer­dziach i nie są przy­bi­te do drzwi w wa­szych wio­skach. Zda­je mi się, że nie wie­cie, co jest sztu­ka i nie ob­ra­bia­cie me­ta­li. Ale ser­ca wa­sze czy­ste są i ręce nie­win­ne. Praw­dy wie­ku­iste ła­two prze­nik­ną, do dusz wa­szych.

Otóż to, co Maël wziął za lu­dzi ma­łe­go wzro­stu, lecz po waż­nych ru­chów, były to pin­gwi­ny, któ­re zgro­ma­dza­ła wio­sna i któ­re pa­ra­mi łą­czy­ły się na na­tu­ral­nych stop­niach ska­ły, sto­jąc w ma­je­sta­cie swych gru­bych, bia­łych brzu­chów. Chwi­la­mi po­ru­sza­ły lot­ka­mi swy­mi niby ra­mio­na­mi i wy­da­wa­ły po­ko­jo­we okrzy­ki. Nie oba­wia­ły się lu­dzi, gdyż ich nie zna­ły i nig­dy od nich krzyw­dy nie do­zna­ły; w tym mni­chu była też ła­god­ność, któ­ra naj­lę­kliw­sze zwie­rzę­ta uf­no­ścią na­peł­nić mo­gła, i któ­ra bar­dzo po­do­ba­ła się pin­gwi­nom Z przy­ja­zną cie­ka­wo­ścią zwra­ca­ły ku nie­mu małe, okrą­głe oczy, oto­czo­ne bia­łą, owal­ną pla­mą, co nada­wa­ło spoj­rze­niu: ich coś dzi­wacz­ne­go, ludz­kie­go.

Wzru­szo­ny ich sku­pie­niem, świą­to­bli­wy mąż gło­sił im Ewan­ge­lię.

– Miesz­kań­cy tej wy­spy, dzień ziem­ski, któ­ry wstał nad ska­ła­mi wa­szy­mi, jest ob­ra­zem du­cho­we­go świ­tu, któ­ry wsta­je w du­szach wa­szych. Bo przy­no­szę wam świa­tło we­wnętrz­ne, przy­no­szę wam świa­tłość i cie­pło du­szy. Jak słon­ce roz­ta­pia lody gór wa­szych, tak Je­zus Chry­stus sto­pi lody serc wa­szych.

Tak prze­mó­wił sta­rzec. A że za­wsze w przy­ro­dzie głos gło­sy przy­zy­wa i że wszyst­ko, co żyje w świa­tło­ści dnia, lubi śpie­wy, pin­gwi­ny od­po­wie­dzia­ły mu krzy­ka­mi swych gar­dzie­li. I głos ich sta­wał się słod­ki, były bo­wiem w po­rze mi­ło­ści.

Świą­to­bli­wy mąż, prze­ko­na­ny, że na­le­żą oni do ja­kie­goś bał­wo­chwal­cze­go na­ro­du i że w swo­im ję­zy­ku gło­szą przy­stą­pie­nie do wia­ry chrze­ści­jań­skiej, za­le­cił im przy­ję­cie chrztu.

– My­ślę – rzekł – że ką­pie­cie się czę­sto. Bo wszyst­kie za­głę­bie­nia skał peł­ne są prze­czy­stej wody.i przed chwi­lą, uda­jąc się na wa­sze zgro­ma­dze­nie, wi­dzia­łem kil­ku z was za­nu­rzo­nych w tych na­tu­ral­nych wan­nach. A czy­stość cia­ła jest ob­ra­zem czy­sto­ści du­cho­wej.

I wy­ło­żył im po­cho­dze­nie, isto­tę i skut­ki chrztu.

– Chrzest – rzekł – jest Ad­op­ta­cją, Od­no­wie­niem, Od­ro­dze­niem, Ob­ja­wie­niem.

I po ko­lei wy­tłu­ma­czył im każ­dy z tych punk­tów.

Po­tem uprzed­nio po­świę­ciw­szy wodę, spły­wa­ją­cą z ka­skad i wy­po­wie­dziaw­szy eg­zor­cy­zmy, ochrzcił tych, któ­rych był na­uczał le­jąc kro­plę wody na gło­wę każ­de­go i wy­ma­wia­jąc prze­pi­sa­ne sło­wa.

Chrzcił tak pta­ki przez trzy dni i trzy noce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: