Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyspa Sześciu Pierścieni Tom II sagi Atlanci - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
21,35

Wyspa Sześciu Pierścieni Tom II sagi Atlanci - ebook

„Wyspa Sześciu Pierścieni” to odwołująca się do artefaktów i monumentalnych budowli starożytnych cywilizacji kontynuacja mistrzowskiej powieści „Kakrachan”.

Dalema wreszcie dociera do Atlantydy, miejsca, o którym marzyła i w którym pragnęła się znaleźć od zawsze. Dla większości Atlantów jest tylko prymitywnym intruzem, przybyłym z najmniejszej kolonii ich Imperium, ale są też tacy, którzy okazują jej wyjątkowe względy i jawnie ją faworyzują. Dlaczego Odan, Namiestnik Supali, a nawet sam Chartros, Władca władców tak ją wyróżniają?

Początkowy zachwyt techniką i nauką szybko odchodzi na dalszy plan. Okazuje się, że Atlanci nie są wszechmocni, że też mają swoje sekrety, może nawet bardziej mroczne i tajemnicze niż te, z którymi się do tej pory zetknęła. Co zrobi Dalema, by w końcu uzyskać odpowiedzi na dręczące ją pytania? Jednego można być pewnym. Nikt nie będzie w stanie tego przewidzieć.

Druga część doskonałej sagi Atlanci, „Wyspa Sześciu Pierścieni”, to historical fiction w bezkonkurencyjnym wydaniu. Wprawdzie zagadka Kakrachana zostaje rozwiązana, ale rodzą się kolejne wątpliwości i pojawiają nowe tajemnice. Chociaż coraz więcej dowiadujemy się o Atlantach, zdumiewających przedmiotach i budowlach, to wciąż nie wiemy, co czeka nas na końcu tej drogi. Jak rozwinie się historia Dalemy i Zamira? Kim są Atlanci i dlaczego Podziemie z nimi walczy? Jaką rolę spełniają przepowiednie? A może nikt z bohaterów nie ma wpływu na to, co się zdarzy, ponieważ to już dawno zostało zaplanowane…

Niezwykła historia, wciągająca akcja, zadziwiająco realny świat Atlantydy – to sprawia, że „Wyspa Sześciu Pierścieni” pochłania bez reszty…

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-936753-7-1
Rozmiar pliku: 984 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

…Pisma nasze mówią, jak wielką niegdyś państwo wasze złamało potęgę… Szła z zewnątrz, z Morza Atlantyckiego. Wtedy to morze tam było dostępne dla okrętów. Bo miało wyspę przed wejściem, które wy nazywacie Słupami Heraklesa…

Ci, którzy wtedy podróżowali, mieli z niej przejście do innych wysp. A z wysp była droga do całego lądu, leżącego naprzeciw, który ogranicza tamto prawdziwe morze.

Otóż na tej wyspie, na Atlantydzie, powstało wielkie i podziwu godne mocarstwo pod rządami królów, władające nad całą wyspą i nad wieloma innymi wyspami i częściami lądu stałego…

Później przyszły straszne trzęsienia ziemi i potopy, i nadszedł jeden dzień i jedna noc okropna…

…wyspa Atlantyda tak samo zanurzyła się pod powierzchnię morza i zniknęła.

Platon: Timaios

Plan stolicy Atlantydy według opisu Platona. Dialog Timaiosa.1

– Z drogi! – przerażający krzyk sprawił, że szybko uskoczyła w bok. Ledwo zdążyła przed rozpędzonym nanekiem.

Nie cierpiała tych maleńkich, napędzanych Stwórca jeden raczy wiedzieć czym, pojazdów. Pojawiały się znikąd i równie szybko znikały, budząc w niej jedynie strach i grozę.

– Co to za miejsce?! Gdzie ja jestem?! – krzyczało jej w uszach, gdy stała na środku drogi rozglądając się niepewna i zagubiona. Zamęt i otumanienie, w jaki wprowadzało ją przebywanie na Wyspie Sześciu Pierścieni, chodzenie ulicami Miasta Trzech Szklanych Wież, po prostu zwyczajne bycie w jej upragnionej Atlantydzie, nie dorównywało niczemu co do tej pory przeżyła i czego doświadczyła w życiu.

Była tu drugi dzień i tak samo jak wczoraj nie odstępowało jej to uczucie przeniesienia do zupełnie innego świata. Zaskakującego i nieprzewidywalnego. Krainy, w której nic nie było takie, jakie być powinno. Nic nie przypominało czegokolwiek, co do tej pory widziała. I nic nie było nawet takie, jakby tego oczekiwała. Miejsca, przy którym Supala wydawała się mysią dziurą. Ciasną, małą i do tego bardzo dobrze znaną.

To, co widziała wokół siebie, sprawiło, że po raz pierwszy dotarło do niej, jak przerażająco prymitywni musieli się wydawać Atlantom Supalczycy. I jednocześnie pozostawiało ją bez odpowiedzi z innym, ważniejszym pytaniem: Dlaczego tak było?

Zastanawiała się jak to było możliwe, że różnili się tak bardzo?

– Dalemo mówiłem ci, że to nie Supala. Oczy dookoła głowy! Pamiętasz? – Namiestnik zwrócił się do niej poirytowany. – Trzymaj się prawej strony i miej na baczności. – Spojrzał na nią z wyrzutem – Ile razy mam ci powtarzać?

Był zdenerwowany zdecydowanie bardziej niż by należało w takich okolicznościach. Ale chyba mogła znaleźć usprawiedliwienie dla jego zachowania. Zaraz mieli przecież spotkać się z Władcą władców, czy też Dowódcą dowódców, jak nazywali go Atlanci.

– Tak, Namiestniku – przytaknęła zawstydzona swoim roztargnieniem. Tylko, że jej również udzielił się wszechogarniający niepokój. Ona także denerwowała się przed tym spotkaniem. W końcu, jak niewielu było dane osobiście zostać powitanym przez władcę i pana całego świata.

– Odanie – poprawił ją. – Prosiłem, abyś tutaj tak się do mnie zwracała.

– Dobrze Namie… – szybko dokończyła – Odanie.

Rozmowa z Władcą władców spędzała jej sen z powiek, odkąd dowiedziała się, że dostąpi tego zaszczytu. Miała, tak samo jak pozostałych ośmiu Wybrańców z różnych kolonii, stanąć przed jego obliczem. I chociaż przybyła tutaj jako ostatnia, to miała spotkać się z nim jako pierwsza.

Dlaczego tak właśnie miało być? Czy dlatego, że pochodziła z najmniejszej i nic nieznaczącej kolonii i nie było sensu zawracać sobie nią głowy bardziej niż innymi? A może właśnie dlatego, że była warta więcej niż inni?

Do tego, tych innych, Wybranych też jeszcze nie widziała. Czy byli lepsi od niej? Dlaczego wybrano właśnie ich? Dlaczego ją? Pytania cisnęły jej się na usta i kołatały w głowie bez przerwy. Namiestnik, to jest Odan, mówił jej tylko, że Wybrani przybyli kilka dni przed nią i że tymczasem oczekiwali na decyzje co do ich dalszych losów, funkcji i zadań.

– Dlacze… – zaczęła raptownie i równie gwałtownie przerwała.

– Co dlaczego? – Odan bacznie spojrzał na nią.

Zebrała się na odwagę.

– Dlaczego tutaj mam się tak zwracać do ciebie? Dlaczego każesz mi inaczej nazywać Władcę władców?

Namiestnik posłał jej dobrotliwy uśmiech.

– Bo nie jesteś już mieszkanką prymitywnych kolonii. Bo otwierają się przed tobą nowe możliwości, nowe światy i niewyobrażalne tajemnice. Nie ma sensu, abyś tkwiła w mrokach waszych czasów Dalemo – spróbował pogłaskać ją po głowie.

Sprawnie uchyliła się przed jego dotykiem. Tak więc to wygląda. Pan Ojciec, Garuna, Metramus, Mistrz Mansfeld, Prometus, ludzie z Podziemia, Zamir. Wyliczała sobie po kolei ich imiona w myślach, a lista stawała się coraz dłuższa. Oni wszyscy mogli mieć rację. Supalczycy wiedzieli i mogli tylko tyle, na ile im Atlanci pozwolili. Tylko tyle i nic więcej.

– A dlaczego to wy macie o tym decydować? – Zapytała na głos, choć chyba powinna była pozostawić to pytanie tylko w swojej głowie.

– My, chciałaś powiedzieć – podkreślił z naciskiem.

Przyjrzała mu się zdezorientowana.

– My – powiedział raz jeszcze. – Przecież jesteś jedną z nas.

Przez chwilę obserwowali się w milczeniu.

– Chodźmy – pierwszy odezwał się Namiestnik – Chartros nie będzie czekał. I ogarnij się – to mówiąc wygładził i tak nienagannie gładkie, jej najlepsze, niebiesko-szare supalskie ubranie. Poprawił suknię przy szyi i wyjął jej talizman na wierzch.

Odruchowo wyciągnęła rękę, żeby go schować.

– Zostaw – powstrzymał jej dłoń. – Tak lepiej – ponownie dotknął jej zawieszki. – Sądzę, że Dowódcę zainteresuje twoja nietypowa biżuteria.

– Nie rozumiem… – powiedziała powoli, upewniając się, że Namiestnik z niej nie kpi. – Niby co? Ten kawałek blaszki?

– Sama zobaczysz – odwrócił się i ruszył prosto przed siebie. Po dwóch krokach przystanął. Spojrzał na nią i powiedział. – Pamiętaj, aby być przy nim pewną siebie. Bądź otwarta i śmiała, ale nie bezczelna. – Wydawało się, że skończył, ale dodał po chwili. – I przede wszystkim bądź sobą.

– To raczej będzie trudne.

– Co?

– Bo mogę być albo pewna siebie, albo być sobą.

– Oj Dalemo – westchnął rozdrażniony – czas najwyższy, abyś skończyła z tymi dziecinnymi żartami. Pora wreszcie zachowywać się jak na Atlantę przystało. – Złapał ją za ramię i pociągnął za sobą. – Chodźmy już. Pospiesz się.

Szła za nim, a w zasadzie to truchtała, do tego podbiegając co pewien czas, by nadążyć, by dotrzymać mu kroku. Namiestnik szedł zdecydowanie, pewnie, nie rozglądając się nigdzie. Patrzył prosto przed siebie, na jemu tylko wiadomy cel i systematycznie przyspieszał. Ona zupełnie przeciwnie, nawet to tempo nie przeszkodziło jej w obserwacji i bacznym podziwianiu wszystkiego. Na każdym kroku coś budziło jej zachwyt albo zdziwienie, a najczęściej jedno i drugie.

Dopiero po raz drugi szła ulicami Atlantydy. A pierwszy raz widziała je w świetle dnia. Nie przypominały zupełnie systemu dróg w Supali. Ba, w ogóle nie przypominały dróg w jej znaczeniu tego słowa. Nie były szerokie i wcale nie były utwardzane. Były raczej wąskie i … miękkie…

Tak, zdawała sobie sprawę, że to określenie zupełnie nie pasowało do porządnego traktu. Ale tak było. Drogi były miękkie, gąbczaste i sprężyste. Pewnie dlatego przemierzało się je tak sprawnie i lekko, nie męcząc się tak jak zwykłym marszem. Z kolei mogłaby przysiąc, obserwując co jakiś czas migające naneki, że te pojazdy poruszając się nie dotykały powierzchni drogi. Wyglądały tak jakby unosiły się mniej więcej pięść nad ziemią. Zdumiewające. Latać – tak. Ale latać przy ziemi? Po co?

Jednak i tak odmienność ulic stawała się czymś zupełnie zwyczajnym przy niezwykłości budynków. To dopiero były cudeńka! Jaki geniusz je stworzył? Jak można było zbudować coś takiego?

Nie zdążyła jednak odpowiedzieć sobie na to pytanie, bo właśnie mieli wejść do jednego z nich, a w zasadzie do kompleksu wzajemnie ze sobą powiązanych budowli. Prawdę powiedziawszy to w ten sposób cały czas się przemieszczali. Przechodząc tylko z jednego gmachu do drugiego, z jednego systemu obiektów do następnego, na zewnątrz przebywali nie więcej niż parę chwil. Większość czasu spędzali raczej wewnątrz budynków, przypominając tym samym, bardziej te ślepe stworzenia na kretowisku niż władających wszystkimi żywiołami Atlantów.

Wczoraj Odan wyjaśnił jej, że pierwszy pierścień, w którym przebywali, jak i każdy z pozostałych dwóch naziemnych okręgów, składał się z kilku setek takich ogromnych, niebotycznie rozległych obiektów.

Informacje o pierścieniach nie były dla niej niczym nowym. Wiedziała, że Atlantyda była specyficzną wyspą złożoną z sześciu ogromnych kół nałożonych na siebie, wypełnionych na zmianę lądem i wodą. W pierwszym, podstawowym, centralnym pierścieniu – kole, mieściły się wszystkie najważniejsze siedziby i urzędy. Każdy, kto liczył się w Atlantydzie, kto miał jakieś znaczenie w społeczności, mieszkał właśnie w tej części. I analogicznie, im dalej było się od środka, tym niżej znajdowało się w hierarchii i strukturze Imperium. Namiestnik podkreślał to kilkakrotnie, znacząco wskazując miejsce, które miało być od tej pory i jej domem – trzyizbowe pomieszczenie, w sporych rozmiarów budynku, znajdującym się niecałą klepsę nanekiem od siedziby Odana i Dowódcy dowódców.

Pomiędzy poszczególnymi pierścieniami lądu znajdowała się woda. Jednak nie była to słona woda, jakby można było się tego spodziewać w otoczeniu wielkiego oceanu. Ale była to woda lądowa, słodka. Do tego miała jeszcze jedną zaskakującą cechę. Stałą, niezmienną temperaturę. I dlatego też ostatni pierścień, szeroki okręg wypełniony wodą, był najbardziej niezwykły. Graniczył z oceanem, ale jego wody nigdy się z nim nie mieszały. Jak wyczytała kiedyś, w jednym z należących do Pana Ojca zwojów, okrąg ten był swoistą granicą. Barierą nie tylko dla wody z oceanu, czy stworzeń morskich, które chciałyby nowe otoczenie sprawdzić, ale także dla każdego innego intruza, który nieproszony pragnąłby na te wody wpłynąć, by je lepiej poznać.

Wszystkie pierścienie były olbrzymie. W środku pierwszego, najmniejszego z nich, znajdowała się siedziba Władcy władców. Nie było najmniejszych szans, aby stąd zobaczyć kolejny, drugi, błękitny pierścień. Ten, w którym była woda.

Choć doskonale wiedziała o tych charakterystycznych dla Atlantydy pierścieniach, to będąc w Supali, wyobrażała sobie ich zabudowę inaczej. Myślała, że będą pokryte potężnymi, strzelistymi, kryształowymi wieżami. Całą puszczą, borem pełnym wzniesionych przez Atlantów, szklanych wież. Tymczasem żadne z budynków nie były ani strzeliste, ani nawet przesadnie wysokie. Najwyższe mogły przewyższać świątynie Widzących Prawdę jedynie pięciokrotnie. Niespecjalnie także różniły się od siebie. Wszystkie były jak połączone ze sobą, poustawiane jedne na drugich, kwadratowe i prostokątne pudełka.

Wykonane były z identycznego materiału, przypominającego na pierwszy rzut oka szkło. Kiedyś wyczytała, że ten specjalny stop miał szczególne właściwości. Kumulował w sobie każdy rodzaj energii, każdą substancję, jakikolwiek dźwięk czy zapach, jednym słowem wszystko. Najbardziej niezwykłe w nim było to, że w zależności od cech, jakie zapisano przy jego tworzeniu, czy też ustawiono na późniejszym etapie, ten materiał przekazywał do wewnątrz tylko to co konieczne i w proporcjach, w jakich było to niezbędne do utrzymania pożądanych warunków w pomieszczeniach. Ten stop po prostu myślał!

Było to trudne do ogarnięcia ludzkim umysłem. Jak to było w ogóle możliwe? Ale to dlatego właśnie wczorajszej nocy bała się zasnąć w przeznaczonych dla niej izbach. Czuła się tak jakby nie była sama, jakby ta potężna moc czająca się w ścianach mogła w każdym momencie ją zaatakować, pozbawiając oddechu i odbierając życie, gdyby tylko tak zechciała.

W blasku dnia jednak i mury i budynki nie napawały jej już takim strachem. No, może poza tym jednym, do którego teraz się kierowali.

Kompleksu najbardziej okazałego ze wszystkich, jakie widziała dotychczas. Najwyższej budowli na wyspie, wzbogaconej trzema idealnie równymi, postawionymi w jednakowych odległościach, spiczastymi wieżami. Gdyby miała jeszcze jakieś wątpliwości co do przeznaczenia tego miejsca to dodatkowo budowlę otaczał wianek białych, potężnych kolumn. Niby i te słupy były wszędzie, ale tylko tutaj, tylko wokół tego miejsca, umieszczone jedne obok drugich, stworzyły niepowtarzalny, śnieżnobiały pierścień. To dlatego bez trudu odgadła, że tu mieści się siedziba Władcy władców i kwatery innych ważnych osób. Tu biło serce Imperium, to stąd właśnie Atlanci kierowali światem.

– Odanie – zdążyła zawołać nim Namiestnik wszedł do środka.

– Tak? – odwrócił się, starając nie pokazać po sobie zniecierpliwienia.

– Te kolumny – wskazała ręką na najbliższą z nich – Do czego są potrzebne?

– Nie teraz, Dalemo – machnął ręką. – Nie teraz. Chartros czeka. – I spieszniejszym krokiem ruszył w stronę głównej bramy.

Sprawnie minęli straże przy wejściu. Namiestnik żadnego z wartowników nie zaszczycił spojrzeniem ani choćby najmniejszym zwolnieniem kroku. Przeszedł obok nich jakby nie istnieli. Dalema, podążając za nim, przyglądała się strażnikom zaciekawiona. Wyglądali jak wykuci w skale. Oni jednak nie odwzajemnili się tym samym. Stali nieruchomi i niemi. Rzuciła im ostatnie spojrzenie i pobiegła, żeby dogonić idącego szybko Namiestnika.

Wokoło było pełno Atlantów, a ona bała się zgubić Odana. Otaczający ją tłum nie był różnobarwny, jak wczoraj oczekiwała. Przeciwnie, wręcz przepełniony był istotami niezwykle do siebie podobnymi. Mieszkańcy Wyspy Sześciu Pierścieni w zdecydowanej większości nosili jednolite, zwiewne, jasne stroje. To dlatego tak trudno było ich odróżnić.

Ich ubrania przypominały nieco orbatolskie tuniki. Długie i proste, nie imponowały przepychem. Pewnej elegancji i gracji dodawał luźny płaszcz, jaki niektórzy z Atlantów dodatkowo zakładali. To wierzchnie odzienie było identyczne z tym okryciem, które kiedyś otrzymała od Namiestnika. Do złudzenia także przypominały kapoty supalskich kopalników.

Obserwowała ich uważnie, póki nie dostrzegła, że oni także na nią patrzą. Spojrzenia, które przesyłali jej mijający przechodnie nie były zbyt przyjacielskie. Najlepsze, co mogła odnaleźć w ich czarnych jak noc oczach, to zaciekawienie. Najczęściej jednak była to pogarda i niechęć. Nie spodziewała się tak wrogiego przyjęcia…

Poczuła zakłopotanie. W tym samym momencie zrozumiała, że jest wśród nich intruzem i nagle przestała czuć się dobrze w tym obcym tłumie.

Szli główną nawą w milczeniu. Namiestnik wyprostowany i dumny, nie zauważał kłaniających mu się dostojników, zbyt był pochłonięty własnymi myślami. Dalema także zaczęła unikać spojrzeń Atlantów. Najczęściej patrzyła w podłogę, co pewien czas upewniając się tylko, że towarzysz jest obok.

– Ciekawe, jak rozległa jest siedziba Chartrosa? – myślała drepcząc obok Odana – Ile będziemy tak szli? – wreszcie zrównała krok z Namiestnikiem i odważyła się zapytać.

– Namie.., Odanie, co z Panem Ojcem?

– Jak to co?

– Oni go nadal szukają, prawda?

– Tak – odparł krótko, nie przerywając marszu.

– I nie przestaną dopóki go nie znajdą? – upewniła się.

– Raczej tak – zbył ją ponownie.

– A czy ja…

– Co ty?

– Czy ja… – musiała się go o to zapytać – … czy ja też będę mogła pojechać do Supali, aby go szukać?

– Nie po to ściągaliśmy cię tutaj, aby zaraz odsyłać z powrotem – odpowiedział poirytowany Namiestnik, gwałtownie się zatrzymując.

– Ale to dla mnie ważne – zaczerpnęła powietrza. – Najważniejsze, Odanie – ośmieliła się dodać.

– Wiem, Dalemo, wiem – dodał nieco łagodniej.

– Pomożesz mi więc?

– Zobaczymy. Obiecuję, że postaram się – potrząsnął głową, jakby chciał wyrzucić z niej cały niepokój i stres.

– Takie zapewnienie mi nie wystarczy, Odanie.

– Domyślam się – Namiestnik uśmiechnął się i jakby całkiem rozpogodził jej śmiałym wyznaniem.

– To jak? Pomożesz?

– Na razie, umówmy się, że będę cię codziennie informował o postępach w poszukiwaniach, dobrze?

– To nie to samo.

Namiestnik przez chwilę zapatrzył się na nią, aż speszona spuściła wzrok.

– Czasami jesteś tak do niej podobna.

– Do kogo?

– Wszystko w swoim czasie, Dalemo – uśmiechnął się. – Obiecuję ci, że już niebawem nie będę miał przed tobą tajemnic. Wyjaśnię ci, co tylko będziesz chciała. – Wziął ją za rękę i poprowadził wprost na spotkanie z Chartrosem.2

– Kto to jest? – zapytał Set patrząc gdzieś przed siebie.

– Kto? – Ozy starał się podążyć za wzrokiem kolegi, ale nie miał pojęcia, co mogło tak przyciągnąć jego uwagę. – Gdzie? – dopytał rozglądając się.

– Tam – wskazał dłonią Set, precyzując kierunek. – Ta obok Namiestnika Odana.

Podążając za wskazówkami przyjaciela, w pewnym oddaleniu, nieopodal głównej siedziby Chartrosa Ozy wreszcie dostrzegł Namiestnika. Kiedy już go zobaczył, rozpoznał od razu. Bez najmniejszego trudu, bez choćby cienia wątpliwości. Przecież nikt inny w całej Atlantydzie nie nosił tak bijącego bielą po oczach stroju. W dodatku Odan zawsze zakładał cywilne szarawary, które tylko te ograniczone miernoty z dołów społecznych, bez żadnego militarnego wyszkolenia, nosiły.

– A, ta… – wreszcie zrozumiał o kogo chodzi.

Obok Namiestnika stała jakaś orbatolka. Przyjrzał się jej uważniej.

– Pewnie kolejna dzikuska z kolonii – pomyślał lustrując szczegółowo szczupłą postać przed sobą. Podobnie jak Odan, ona także wyróżniała się swoim strojem. Miała na sobie charakterystyczną dla regionu Supala, dobrze dopasowaną, niebiesko-szarą suknię. Na jej tle tym bardziej odcinały się, związane w luźny ogon, długie gołębie włosy. – Tak, to musi być Supalka – utwierdził się w przekonaniu Ozy, zauważając jej bladą, pociągłą, drobną twarz dopełnioną parą dużych oczu w kolorze morskiej wody.

Set przypatrywał się dłuższą chwilę zaabsorbowanej sobą parze. Obserwował ożywioną rozmowę i Odana starającego się usilnie coś wytłumaczyć dziewczynie. Młoda kobieta, bo mogła już mieć osiemnaście obrotów, może nawet więcej, zdawała się być jednak jedynie jedną wielką mieszaniną zagubienia, zmieszania i smutku, i zupełnie nie wydawała się podzielać entuzjazmu Namiestnika.

– To jedna z wybranych w selekcji – w końcu powiedział do Seta. Nabrał powietrza i ciągnął dalej. – Wiesz, kompletnie nie wiem po co Chartros ich tu ściąga. Jaki ma cel w tym, aby ich cywilizować? To jak zapraszanie małp do stołu. Może się i najedzą i nawet czegoś nauczą, ale nigdy nic z tego nie zrozumieją.

Cisza.

Żadnej reakcji ze strony przyjaciela. Ozy zamilkł więc, kiedy dotarło do niego, że jego głębokie i wyważone przesłanie raczej nie pada na podatny grunt. Dzisiaj sobie nie pogadają o wyższości jednych nad drugimi. Trudno. Postanowił zagadnąć go więc ponownie, na temat, który wydawał się Seta interesować. – To dziewka z kolonii. Chyba Supalka, sądząc po wyglądzie i stroju – uzupełnił.

– Aha – jego rozmówca tylko przytaknął.

– A co? Czemu pytasz? – dopytał, widząc jak towarzysz wciąż nie odrywa od niej wzroku.

– Nic – odburknął tamten.

– Wpadła ci w oko, co? – zagadnął.

Set poświęcił mu chwilę, patrząc na niego niewidzącymi oczami, ale nie powiedział nic więcej.

– Podoba ci się? – nie odpuszczał Ozy.

Lubił drażnić przyjaciela. Podobnie jak ojciec Seta, także on sam nie bardzo potrafił się kontrolować i łatwo wpadał w gniew. Chyba to u nich było cechą rozpoznawczą…

Jak widać, bazowanie na irytacji zawsze działało. Także i tym razem okazało się skuteczne. Bo nim Ozy skończył mówić, Set skupił na nim całą swoją uwagę i posłał mu nienawistne spojrzenie.

Wszyscy wiedzieli jak bardzo Set nie lubi wścibstwa, a za to lubi swoje prywatne sprawy, zwłaszcza miłostki i liczne romanse ukrywać przed światem i trzymać blisko siebie, nie dzieląc się nimi z nikim. Nawet on, jego najbliższy przyjaciel, nie miał do nich dostępu.

– No przyznaj, pobawiłbyś się z nią w potężnego Atlantę i prymitywną.

– Nie. Teraz to już nie. – Set nie dał mu dokończyć wchodząc ostro w słowo.

– A to czemu? – zdziwił się jak najszczerzej i najprawdziwiej Ozy.

– Bo jest z kolonii.

– Dobre – roześmiał się Ozy. – Mówisz tak jakby ci to kiedykolwiek przeszkadzało – nie mógł powstrzymać rozbawienia.

Przyjaciel odwzajemnił uśmiech. Nastroje Seta zmieniały się równie gwałtownie jak pogoda w letni, upalny dzień. Nigdy nie wiedziałeś, kiedy nadciągnie burza. I na odwrót: w każdej chwili niebo mogło się rozchmurzyć i ponownie mogło wyjrzeć słońce.

– Ale coraz mniej mnie bawią te prymitywne dzikuski – westchnął zniechęcony Set. – Tak łatwo je zadowolić…

– No, w tym to akurat nie ma nic złego – mrugnął do niego porozumiewawczo Ozy.

Roześmiali się obydwaj.

– Poza tym, Ozy, co innego zabawiać się z nimi na wyjeździe, a co innego grać na swoim terenie.

– Fakt.

Pokiwali głowami w pełni się rozumiejąc.

– Masz rację – przytaknął ponownie Ozy. Jego przyjaciel chyba jednak wiedział co robi. Może był bardziej rozsądny niż ojciec? – Jak myślisz – uznając tę kwestię za zakończoną Ozy postanowił zmienić temat i zagadnąć Seta w ważniejszej sprawie – chyba to już najwyższy czas, aby doceniono twoje starania i osiągnięcia, prawda? Pora abyś sięgnął po należne ci przywileje. Stanowisko po twoim ojcu czeka na ciebie.

– Nie nazywaj go moim ojcem! – Frustracja Seta nie zmalała z biegiem lat. Wciąż nie można było z nim o tym rozmawiać. – To tchórz i miernota. Wart jedynie tego, by o nim zapomnieć.

– Nieważne – zbagatelizował Ozy. – Twoje zaszłości z ojcem mnie nie interesują. Mnie interesuje, abyś został przełożonym jednostek powietrznych. Bo wtedy to dopiero będą wyprawy i rozrywki – rozmarzył się. – A jakie branie będziemy mieli.

– Starkis nie da się tak łatwo wygryźć – zauważył rzeczowo Set, widać już zdążył ochłonąć.

– Pewnie nie – potwierdził Ozy.

– No i do tego przyjaźni się z Odanem, niekwestionowanym pupilem Chartrosa od prawie dwudziestu obrotów.

– Ale trafił na godnego siebie przeciwnika. Nie uważasz, że czas najwyższy by zakończyć jego dobrą passę? – Ozy wpatrywał się w Seta szukając potwierdzenia, że chwila ta niedługo nadejdzie.

Set uśmiechnął się złowieszczo.

– Nie po to przecież zabiegam o względy tych wszystkich, zadufanych w sobie osiłków, by słuchać ich wynurzeń o ładzie i porządku, jaki by zaprowadzili, gdyby Chartros im na to tylko pozwolił, no nie? – Set roześmiał się ciężko, gardłowo.

Poklepali się rozbawieni po plecach.

– Ale skuteczny jesteś – kolejne klepnięcie Oza i jeszcze jedno. – Słyszałem jak Pamir i Namtram opowiadali, że jesteś jedynym oblantem, z którym warto tutaj rozmawiać.

– To dobrze – uśmiechnął się pod nosem. – O to właśnie chodziło.

– Myślę, że obydwaj cię poprą.

– Orton sa! – zaklął Set ponownie zmieniając się na twarzy i przybierając groźny wyraz – Przysięgam ci, Ozy, że ten orbatolski syn pożałuje, że się kiedykolwiek urodził i wyciągnął rękę po to, co moje.

– No! I teraz mówisz jak należy!

– To, co moje musi do mnie wrócić. – I dodał nieco spokojniej. – Chodźmy już, zaraz musimy wylecieć.

Odan i ta dziewczyna dalej stali razem i rozmawiali. Set rzucił jej na odchodne spojrzenie.

– Jak się dowiesz czegoś więcej o niej, to daj mi znać – raptem powiedział do Oza.

– Po co?

– Bo cię o to proszę.

– Chyba nie jestem ci do tego potrzebny – niespodziewanie dla Seta odmówił Ozy.

– Nie zrobisz o co proszę? – Set podniósł głos.

– Nie o to chodzi – Ozy uśmiechnął się rozbrajająco. – Po prostu sam będziesz miał lepsze okazje. I to wiele.

– Jak to?

– Słyszałem, że mają tych kmiotów ściślej wdrożyć w sprawy Imperium.

– No i…

– Mają poznać wszelkie aspekty naszego życia. Także to, jak działają i funkcjonują jednostki powietrzne.

Mina na twarzy Seta jasno mówiła, że teraz zrozumiał doskonale wszystko.

– A kto, jeśli nie najlepszy oblant będzie w stanie podołać temu zadaniu. – Ozy jednak nie mógł nie dokończyć. Co miał poradzić na to, że lubił wkurzać Seta. To zawsze gwarantowało emocje i moc atrakcji.

– Nie wezmę tych dzikusów na swój statek – warknął Set. – Nigdy.

– Możesz nie mieć wyjścia – skwitował krótko Ozy i nim Set zdążył cokolwiek powiedzieć, dodał: – Chodźmy, bo naprawdę się spóźnimy.3

– Jestem Starkis – przyjaźnie nastawiony mężczyzna z serdecznym uśmiechem na ustach skłonił się przed nią nieznacznie – Zapewne będziemy się widywać częściej.

Wyglądał podobnie jak większość Atlantów. Wysoki, jasna cera i włosy. Pociągła twarz, szczupłe i gibkie ciało. Jednak w przeciwieństwie do tych mieszkańców wyspy, których mijała idąc tutaj, on miał w sobie spokój i nawet jakieś ciepło w tych czarnych, przepastnych oczach. Był także inaczej niż oni ubrani. Miał na sobie ciemnogranatowe, przylegające do ciała, lekko lśniące ubranie. Wyglądał w nim godnie, dostojnie i bardzo oficjalnie. Pasował do tego miejsca znacznie lepiej niż ona czy nawet Odan.

Kiedy tylko weszli do Sali Narad, od razu rzucił się Dalemie w oczy, znajdujący się na środku pomieszczenia duży, owalny stół. Wokół niego usytuowanych było kilkanaście dziwnych krzeseł z różnymi wypustkami i przyciskami. Jedno z krzeseł było dużo większe od foteli pozostałych. Zapewne było to miejsce dla Władcy władców. Zapewne też wykonane było z fatroksu.

O tym materiale wiedziała niewiele. Dawno temu wyczytała tylko tyle, że był niezwykle kosztowny i trudny do uzyskania. Miał tę szczególną właściwość, że idealnie dopasowywał się do wymaganych form i kształtów. Wystarczyło wprowadzić w nim oczekiwane parametry i już mógł idealnie dopasować się do ciała siedzącej na nim osoby. Mechanizm uruchamiał się, gdy ten dla kogo był przeznaczony, siadał na nim.

– Dalema, Panie – wykonała głęboki ukłon. – Przybyłam z Supali i jestem jedną z…

– Wiem, Dalemo – wszedł jej w słowo. Upewnił się, że Odan stojący obok go słyszy i dodał – może nawet lepiej niż ty sama.

Spojrzała najpierw na jednego, potem na drugiego z towarzyszących jej mężczyzn. Twarz Namiestnika zmieniła się błyskawicznie. Rysy mu stężały i stał się poważny.

– Hamuj się, Starkis – wydusił przez zaciśnięte zęby Odan.

– Spokojnie przyjacielu, tylko zaprzyjaźniam się z naszym nowym nabytkiem.

– Już ci mówiłem, że nie jestem twoim przyjacielem. – Odan wszedł pomiędzy Dalemę i Starkisa i odwrócił się do dziewczyny plecami. – Poza tym to nie my decydujemy o tym, kiedy…

Nie dał rady jednak dokończyć, bo w tej samej chwili do Sali Narad wszedł Dowódca.

Chartros miał prawdziwe wejście wybitnego dostojnika, godne samego władcy. Szedł jako trzeci. Poprzedzali go tylko Pamir i Namtram, za nim szli Niewidoczni w liczbie dwunastu.

Dalema patrzyła na wchodzących Atlantów zafascynowana. Podziwiała ich chód, sposób poruszania się, ich stroje.

Niewidoczni szli równo. Tak perfekcyjnie równo, że wydawało się, że nie byli kilkunastoma istotami, ale jednym wielkim organizmem. Oni zawstydzali wręcz precyzją. Bo czy się to godzi, aby ludzkie istoty tak bardzo w swej precyzji i wyćwiczeniu przypominały bezduszne maszyny?

Każdy z przybyłych nosił taki sam jak Starkis, dopasowany jak druga skóra, lekko lśniący ubiór. Jedynym, co rozróżniało Atlantów był kolor ich strojów. I tak odzienie Chartrosa było czarne. Tak ciemne i mroczne, jak tylko su-palska, bezksiężycowa noc być może. Pamir i Namtram z kolei nosili barwy ciemnobrązowe. Natomiast ubranie Niewidocznych – jakkolwiek oni również posiadali strój w kolorze brązowym – było znacznie jaśniejsze.

Chartros sprawnie przeszedł do przeznaczonego dla niego miejsca i dłonią wskazał zgromadzonym, że mogą usiąść.

– Podejdź do mnie – rozkazał jej Dowódca, gdy tylko zdążyła wygodnie się usadowić.

Podeszła szybko, zdecydowanie i pewnie. I choć widziała, że wokoło zaległa cisza, to ona się go nie bała. Wydawał się w jakiś nieodgadniony sposób dziwnie znajomy. Może nawet był najbardziej oczywistą i przynależną do Wyspy Sześciu Pierścieni osobą…

Mierzyli się wzrokiem przez chwilę. Władca władców nie spuszczał z niej oczu, ona także przyglądała mu się badawczo. Był wysokim, postawnym mężczyzną. Włosy miał przyprószone siwizną, ale nie w sposób w jaki przychodzi to z wiekiem, kiedy zmienia się ich kolor. Jego włosy były srebrne i mogłaby przysiąc, że delikatnie się mieniły. Jego skóra, podobnie jak większości Atlantów, była jasna. Na tak jasnym tle, tym bardziej widoczne były jego czarne jak noc oczy. Czy każdy Atlanta miał tak mroczne spojrzenie? Twarz miał pociągłą, pokrytą gdzieniegdzie zmarszczkami, które jednak nie dodawały mu lat a jedynie godności. Wiekiem przypomniał jej Pana Ojca. Może nawet był nieco młodszy od niego…

– Napatrzyłaś się już? – dźwięczny głos wypełnił ciszę, która jednak zaraz zapadła na nowo.

– Nie, Panie – odparła po chwili, gdy dotarło do niej, że to jej Władca władców zadał pytanie i dalej wpatrywała się w niego jak urzeczona.

– Cóż, więc będziesz musiała dokończyć z dalszej odległości. Wracaj do siebie.

Nie ruszyła się z miejsca, tylko przyglądała mu w milczeniu. Czyżby coś zrobiła nie tak? Czy on każe jej wracać do Supali? Teraz, kiedy właśnie odnalazła kolejny powód, dla którego warto było zostać?

– No idź już i usiądź obok swojego Namiestnika – ponaglił ją.

Bez słowa skłoniła się przed nim, odwróciła i poszła by zająć miejsce pomiędzy Starkisem i Odanem.

– Siadaj Dalemo – usłużny Starkis zrobił jej miejsce.

– Namtram, Pamir – zwrócił się Chartros do obu mężczyzn znanych jej z Supali, którzy w tej samej chwili wstali. – Możecie zostawić nas samych – krótko zakomenderował.

– Ale Fendi… – chciał zaprotestować Namtram.

– Jestem wśród swoich – gestem uciszającym Atlantę i zakazującym jakichkolwiek dalszych słów Dowódca dowódców wskazał, że sprawa zakończona. – Niewidocznych także możesz zabrać ze sobą.

– Tak, Panie – Namtram dalej nie oponował.

Wszyscy wymienieni mężczyźni skłonili się i jeden po drugim opuszczali Salę Narad. Kiedy Niewidoczni zniknęli za drzwiami Dalema wreszcie miała czas, aby przyjrzeć się otoczeniu. Każdy przedmiot był tu dla niej nieznany i tajemniczy. Sama sala, Sala Narad, jak ją nazywano, po prostu onieśmielała swoim wyglądem. Takiego pomieszczenia Dalema nigdy dotychczas nie widziała. I nie chodzi o to, że była ogromna. Nie. Wcale nie była duża. Wielkością przypominała typowe sale w Ilumenie. Ale to jej wystrój, wyposażenie, wszystko co tu widziała budziło jej ciekawość, respekt i strach. Tak nierzeczywista, otaczająca ją zewsząd biel. Frapujące kształty wielkiego podłużnego stołu. Dziwne ozdoby i przyciski na każdym z kilkunastu foteli. Otoczenie wypełnione mieszaniną metalu, szkła, ale najczęściej wytworzone z zupełnie jej nieznanych materiałów.

Samo myślenie o tym wszystkim aż zapierało dech w piersiach i przyprawiało o zawrót głowy. Starała się jednak nie pokazywać jak bardzo jest przytłoczona majestatem i potęgą tego miejsca. Przecież do tej pory tylko o nim słyszała. Z podań, wyczytanych potajemnie zapisów, usłyszanych w tajemnicy opowiadań przekazywano sobie skąpe strzępki informacji o tym miejscu. Czasami przy ognisku słyszała jak mówiono o komnacie, z której Władca władców rządzi światem.

– I jak odnajdujesz Atlantydę, Dalemo? – zwrócił się do niej Chartros. Był teraz nieco mniej oficjalny. – Jest taka jak oczekiwałaś?

– Nie, Panie – wstała natychmiast, gdy tylko zwrócił się do niej.

– Nie?

– Nic co nam mówiono, co wyczytałam, co usłyszałam, choć nie powinnam – posłała Władcy rozbrajający uśmiech – nic nie przygotowało mnie na to, co tu zobaczyłam. Ale to zapewne żadna nowość dla ciebie, Panie. Wszyscy Wybrani muszą mówić to samo.

– Tak, to prawda – Chartros zamyślił się na chwilę.

W tym czasie Dalema zdążyła wymienić z Namiestnikiem porozumiewawcze spojrzenie. Odan potaknął uspokajająco głową, utwierdzając ją w przekonaniu, że zachowuje się odpowiednio.

– Odan – zwrócił się do Namiestnika Władca, ale nadal patrzył na nią – pokaże ci nasze miasto. Jutro też spotkasz się z pozostałymi Wybranymi i będziesz razem z nimi poznawać nasze zwyczaje, prawa i twoje obowiązki. Musisz się wiele nauczyć. Dużo i szybko. Tego od ciebie teraz wymagam. Czy to jasne?

– Tak, Panie.

– Możesz odejść. A wy – teraz mówił do pozostałej dwójki – Chciałbym z wami porozmawiać.

Dalema poczuła się nieco rozczarowana. Liczyła na coś więcej. Miała nadzieję…, wręcz pragnęła porozmawiać z nim dłużej. Szybko jednak skarciła sama siebie w duchu. Dlaczego wielki i potężny władca miałby jej poświęcać swój czas? Po co miałby to robić?

Aby wyjść z Sali Narad, musiała przejść koło Władcy. Przechodząc wykonała ukłon i ruszyła dalej, gdy raptem on zwrócił się do niej.

– Skąd masz ten wisior? – palec jednoznacznie pokazywał na jej talizman.

– Od Dziadka, Panie.

– Pokaż mi go – zażądał.

Podeszła do niego bliżej i pozwoliła mu wziąć go w ręce, ale nie zdjęła medalionu z szyi.

– Czy kiedy go dostawałaś tak właśnie wyglądał? – Władca w swych długich smukłych palcach obracał zawieszkę.

– Tak, Panie.

– Dokładnie tak?

– Tak.

– Kiedy go dostałaś?

– Jedenaście, albo dwanaście cykli temu. To jest obrotów, Panie – szybko poprawiała się używając właściwej atlantydzkiej miary czasu.

– Kiedy konkretnie?

Przez sekundę się zawahała, czy nie powiedzieć mu prawdy, czy nie odtworzyć całej historii otrzymania talizmanu. Tylko że w uszach wciąż brzmiały słowa Dziadka i Dalema wiedziała, że nadal, nawet tak wiele cykli po jego śmierci, nie potrafiła oprzeć się jego prośbom i jak zawsze będzie robiła to, o co ją prosił.

– Nie pamiętam Panie.

– Nie pamięta – fuknął na nią i z dezaprobatą spojrzał na Starkisa i Odana.

– To nie tak Panie, ja…

– Może jednak coś z nim zrobiłaś? Może go uszkodziłaś? Tyle obrotów, to szmat czasu.

– Nie, Panie, to najcenniejsza rzecz, jaką posiadam. Jedyna pamiątka po Dziadku, jaka mi pozostała – mówiła żarliwie i w uniesieniu. – Zawsze o niego dbałam.

– Dobrze, już dobrze – Chartros nieznacznie się uśmiechnął. – A co powiedział Dziadek, kiedy ci go dawał?

– Nie pamiętam, Panie – gładko skłamała. Mówienie nieprawdy przychodziło jej z coraz większą łatwością.

– Nie pamiętasz, co usłyszałaś, kiedy otrzymałaś – Władca jawnie z niej drwił – jak mówisz najcenniejszą rzecz, jaką posiadasz?

– Byłam dzieckiem… – bez trudu oszukiwała i brnęła w kłamstwo dalej.

– Widzę, że za dużo pożytku to my tu z ciebie nie będziemy jednak mieli – rzucił zniechęcony Chartros.

– Ale… – spróbowała zaprotestować.

– Jestem tobą rozczarowany.

– Przykro mi, Panie – zgarbiła się nieco, jeszcze bardziej pochylając się przed nim.

– Odejdź – odprawił ja lekceważącym machnięciem ręki. – Szkoda mojego czasu dla ciebie.

Ruszyła w stronę wyjścia. Gdy zamykały się za nią drzwi usłyszała jak Władca zwraca się do Odana i Starkisa.

– A z tobą, Odanie, mam do pomówienia.5

– Czas nadchodzi, Uranosie – usłyszał wyraźny przekaz.

– Quene, to Ty? – upewnił się, przestraszony. – Jesteś pewien, że to bezpieczne połączenie?

– Tak, nikt nie ma do niego dostępu. Nikt nas nie słyszy.

– To dobrze – nieco spokojniejszy głos Uranosa rozległ się w przestrzeni, przebrzmiał i ucichł.

Zaległa cisza. Żaden z nich nie podjął rozmowy na nowo. I tak samo jak obaj trwali w milczeniu, tak samo dzielili wspólne myśli o tym, co niebawem miało nadejść.

– Czas nadchodzi – powtórzył Quene, gdy zrozumiał, że nie ma sensu oczekiwać na to, by Uranos odezwał się pierwszy.

– Tak – odpowiedział mężczyzna i zrobił dłuższą przerwę. I w tym jednym „tak” było więcej wątpliwości niż wody na tej planecie.

– Nie wierzysz mi?

– Nie. Tobie wierzę.

– Więc?

– Jak możesz być tak pewny, że Atla miała rację…

– Jak możesz wątpić, Uranosie? – odbił piłeczkę.

– Tyle obrotów już minęło. Jak to sobie wyobrażasz, że ktokolwiek byłby w stanie przewidzieć wszystkie okoliczności, zaplanować każdy detal i sprawić, by inni mogli zrealizować plan sprzed 18 obrotów? To niedorzeczne.

– Ale to nie ktokolwiek. To Atla. Pamiętasz, co powiedziała ostatnim razem, gdy się widzieliśmy: nadejdzie chwila, gdy zaczniecie zapominać mnie i wątpić w moje słowa. Wtedy właśnie przyjdzie czas zmian. Wtedy właśnie Kakrachan wróci do domu, by zająć swe miejsce.

– Jeśli to prawda, choć trudna do uwierzenia, to wśród Wybranych teraz jest Kakrachan. Ma ze sobą wertram, a my.

– A my musimy działać – wszedł mu w słowo Quene. – Czy będziesz z nami Uranosie?

– Czemu pytasz?

– Bo widzę, że nie ufasz tak jak powinieneś.

– Będę, nawet jeśli mam wątpliwości.

– Jesteś pewien?

– Jeśli jest choćby cień nadziei, będę działał. Jestem z wami.

– To dobrze – Quene odetchnął z ulgą.

– Nie mogę już na to patrzeć – w głosie Uranosa słychać było narastające wzburzenie. – To straszne co tutaj się dzieje. Tak nie można postępować. Nie po to nas tu przysłano.

– Cieszy mnie, że wciąż myślimy podobnie.

– A my nie jesteśmy w stanie temu zapobiec, nie możemy nic zrobić. To ta nasza bezsilność przeraża mnie najbardziej – nadal w uniesieniu wyrzucał z siebie Uranos.

– A poza tym kiedyś trzeba będzie się zmierzyć z tym co zrobiliśmy. Kiedyś też trzeba będzie wrócić – nie wiedzieć czemu, sam zdziwiony swoimi słowami powiedział Quene. Jednak nie żałował tego co powiedział. Przed przyjacielem nie musiał się niczego obawiać, więc spokojnie dokończył – I co wtedy powiemy?

– Właśnie, co?

– Atla poświęciła się… – zaczął Quene, ale nie był w stanie dokończyć, bo przerwał mu Uranos.

– I my musimy zrobić to samo – powiedział z mocą.

Na chwilę pomiędzy nimi zapadła cisza.

– Ile nam czasu zostało? – zagadnął wreszcie Uranos. – Dziesięć, dwanaście obrotów?

– Mniej.

– Jak to? – znowu zdawał się nie wierzyć jego słowom. – Jesteś pewien?

– Tak jestem pewien. Znacznie mniej.

– Ile?

– Wydaje się, że procesy postępują szybciej niż to zakładaliśmy pierwotnie.

– Że jak?

– Tak po prostu. Nie na wszystko mamy wpływ.

– Ale jak to możliwe?

– Chyba nie uwzględniono prawidłowo naszego odzia-ływania – spróbował tłumaczyć Quene, choć sam nie do końca rozumiał jak można było popełnić takie błędy w obliczeniach.

Uranos tylko słuchał.

– Zdaje się, że nikomu nie przyszło do głowy, jak ogromny możemy mieć wpływ na zjawiska o globalnym zasięgu.

– Nawet tu dopełniamy działa zniszczenia… – westchnął Uranos.

Prawda wyzierająca z tych słów była zatrważająca. Teraz to Quene nie wiedział co powiedzieć.

– Ile więc? – kategorycznie zażądał właściwej odpowiedzi Uranos. – Nie zbywaj mnie przyjacielu, tylko powiedz prawdę, ile mamy czasu?

– Mniej niż pięć obrotów – odpowiedział cicho Quene.

– Co?

– Obawiam się, że w efekcie mogą nam pozostać niecałe cztery.

– Zatem nie zdążymy – ton głosu Uranosa niósł ze sobą porażkę.

– Zdążymy! – Quene od razu zaprzeczył i jeszcze dokończył, by utwierdzić przyjaciela w wierze, przed tym trudnym czasem, który miał nadejść. – Musimy. Nie ma innej możliwości.6

– Uwolnimy cię – usłyszał zza krat znajomy głos. W pierwszej chwili myślał, że to tylko jakieś omamy, wytwory jego umęczonej głowy.

Nie mógł spać od tak wielu, wielu dni.

Ilu?

Nie wiedział.

Tutaj w lochach, z dala od światła dziennego, różnice pomiędzy dniem i nocą zacierały się. Stawały się prawie niezauważalne. Tylko niektóre zwyczaje wartowników pozwalały przypuszczać, że oto minął kolejny dzień niewoli.

Miska strawy, którą dostawali regularnie, była jedną z takich miar czasu…

Te popłuczyny zwane z satysfakcją przez strażnikówjedze-niem, zapewne pozwalały na przeżycie, ale on nie był w stanie przełknąć nawet i tego. Zawsze dzielił się swoim posiłkiem. A chętnych nie brakowało. Choć każdy z osadzonych zamknięty był w osobnej celi, to mieli możliwość rozmowy, a czasami nawet sposobność, aby coś towarzyszowi niedoli podać.

Kiedy go tu tylko zamknęli, w tych pierwszych dniach zupełnie nie umiał sobie poradzić z utratą wolności. Był jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce. Zagubione i wściekłe. Jedyne co chciał zrobić to wydostać się na zewnątrz i rozszarpać swych prześladowców. Ale kolejne dni mijały, gniew stopniowo słabł, a on nadal tu siedział.

I wtedy powoli wszystko zaczęło się zmieniać…

Najpierw pomiędzy kolejnymi atakami wściekłości w przypływie zadumy, tak od czasu do czasu, docierała do niego smutna refleksja – czy kiedyś stąd wyjdę?

A potem, i to było zdecydowanie najgorsze, bezwiednie, zupełnie nieświadomie, jego umysł zaczął powracać do przeszłości. Do tamtej koszmarnej nocy, gdy wszystko poszło nie tak. Od tego czasu nie mógł znaleźć choćby sekundy ukojenia. Myślał. Bez przerwy myślał nad tym co się stało. Co zrobił źle.

Prawda była taka, że w tej małej, ciasnej kazamacie i tak nie można było robić nic innego. Człowiek zostawał sam na sam ze swoimi myślami i jedyne co mu pozostawało to roztrząsanie przeszłości. A jego przeszłość była upiorna, naznaczona pożogą i cierpieniem. Doprowadził przecież do śmierci tylu ludzi, porażki całego planu i co najgorsze przez niego ona dostała się w ich łapska.

– Zamirze – dotarło do niego głośno i wyraźnie.

Teraz już nie miał żadnych wątpliwości, że naprawdę ktoś tam był i zwracał się do niego po imieniu. Nawet był pewien, że rozpoznał osobę.

– Uwolnimy cię – powtórzył głos.

– Patkos?

– Tak.

– Ty tutaj? Skąd? Jak się tu dostałeś? Jak ci się udało? – nie mógł przestać zasypywać go pytaniami.

– Mówiłem ci, że mamy potężnych sprzymierzeńców i przyjaciół.

– Ale tutaj?

– Wszędzie. Nie istnieje miejsce, w którym Podziemie nie miałoby swoich ludzi.

Zamir przysunął się bliżej krat, na tyle na ile pozwalał mu łańcuch.

– Tak się cieszę, że cię widzę, Patkosie.

Patkos nic nie odpowiedział tylko ścisnął przez kraty jego dłoń.

– Uwolnimy cię – zapewnił solennie.

– Jak? – zapytał wątpiąco. – To przecież niemożliwie.

– Twórca nam pomoże.

– Twórca Podziemia?

– Tak.

– Kontaktowałeś się z nim?

– Tak.

– Ale jak?

– Na razie – Patkos delikatnie zastopował Zamira – to znaczy dopóki jesteś tutaj, nie mogę ci powiedzieć.

– Tak, pewnie. Wybacz… – przyznał od razu i dopytał – Kiedy?

– Nie wiem.

– Czekacie na dogodny moment, tak? – starał się odpowiedzieć sam sobie Zamir.

– Czekamy na dalszy rozwój wydarzeń.

– Jakich?

– Niebawem rozgrywki Tachli dla całego Imperium.

– Wiem. Pierwsze, które odbędą się na Wyspie Sześciu Pierścieni.

– Dokładnie.

– Jakie to ma znaczenie dla nas? – nie był w stanie zrozumieć o co mogło chodzić bratu z Podziemia.

– Jak to, jakie? – w głosie Patkosa usłyszał lekkie rozbawienie. – Przecież jesteś graczem Tachli. Najlepszym, jak mówią niektórzy, zawodnikiem w dziejach Supali. A może i w całym Imperium, jak dodają inni…

– Nawet jeśli tak było, to teraz jestem buntownikiem i zdrajcą – złapał kraty i spróbował mocno nimi potrząsnąć. – I gdybyś zapomniał, to za kratami, bracie.

– Myślisz, że Atlanci pozwolą na obniżenie rangi zawodów?

– O czym ty mówisz?

– Jesteś jednym z najlepszych graczy, nie może cię tam zabraknąć.

– I myślisz, że na Wyspie Sześciu Pierścieni będą o mnie pamiętać?

– Będzie ktoś, kto im o tym przypomni – zapewnił Pat-kos.

– Kto?

– A ty znowu swoje – żachnął się Patkos. – Któryś z naszych możnych i wpływowych przyjaciół, oczywiście.

– I myślisz, że to pomoże… – z niedowierzaniem w głosie dopytywał Zamir – że pozwolą mi pojechać do siedziby Atlantów, że wpuszczą zdrajcę i buntownika do swojego Szklanego Miasta?

– Tak.

– Skoro tak mówisz… – chociaż tak powiedział, to wątpliwości nadal go nie opuszczały.

– Wiem, że tak będzie. Pytanie brzmi tylko, w którym momencie będzie najlepiej cię uwolnić.

Zamir nie odpowiedział. Nie miał tej pewności co mężczyzna po drugiej stronie krat. Dzisiaj jedyne czego był pewien to tego, że życie jest jedną wielką niewiadomą.

– Potrzebujesz czegoś? – Patkos zmienił temat.

– Nie – uśmiechnął się smutno Zamir. – Co najwyżej morza okowity aby zapomnieć o tym co zrobiłem i ugasić wyrzuty sumienia.

Przez chwilę nie był w stanie wydusić z siebie nawet słowa.

– Widzę ich…, martwe ciała…, wszędzie Patkosie, wszędzie ich widzę.

– Źle się stało, że zginęło tylu naszych – przyznał głos zza krat. – Ale to nie twoja wina. Nie mogłeś temu zapobiec. – Nieco podniósł głos, gdy mówił kolejne słowa. – Oni wiedzieli na co się decydują. Wstępując do Podziemia każdy musi się z tym liczyć. Ofiary są wliczone w cenę zwycięstwa.

Zamir nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.

– Zabrzmiało to jakbyś był jednym z nich – powiedział Zamir z wyrzutem.

Patkos nie odpowiedział.

– Jak możesz tak do tego podchodzić? Jak możesz… – przerwał wzburzony. – Mówisz jak Atlanta – dokończył po chwili.

– Taka jest prawda, Zamirze. Toczymy wojnę. To jest normalne, że krew musi się polać. I to po obu stronach, zobaczysz!

– Ale Patkosie, to.

– Co? – pełnym wściekłości głosem zakrzyknął mężczyzna. – Nie uważasz, że lepiej jest umierać godnie, stojąc z bronią w ręku, twarzą w twarz z nimi? Niż., niż ginąć, czołgając się na kolanach, w strachu i poniżeniu.

Zamir nie był w stanie nic mu odpowiedzieć.

– Jeśli nie możemy godnie żyć, to chociaż tak umierajmy.

– Tak, ale to.

– To konieczność.

Zamir oddychał ciężko. Osunął się powoli, wciąż trzymając się krat, aż zupełnie usiadł na chłodnej, wilgotnej ziemi.

– Nic ci nie jest? – Patkos przysunął się bliżej, aby uważniej przyjrzeć się Zamirowi. Niewiele jednak dało się w ciemności nocy dostrzec.

– Zamir – przełożył rękę przez kraty i potrząsnął nim. – Co ci jest?

Ten jednak nie odpowiedział. Wydawał się zupełnie głuchy. Nieobecny. Nawet coraz energiczniejsze szarpnięcia nie były w stanie wytrącić go z zadumy, w jaką popadł.

– A ona? – wydusił wreszcie po nieskończenie długim momencie milczenia. – A Dalema?! To przez moją nieudolność ją znaleźli.

– Nic się nie stało – powiedział uspokajająco Patkos.

– Miałem jej strzec! I co zrobiłem?! – Do Zamira nie docierało nic poza jego własnym bólem. – Pojechała z nimi. Przeze mnie znalazła się w tym gnieździe szerszeni.

– Nic się nie stało – powtórzył Patkos spokojnie.

– Co ty mówisz? – w końcu dotarły do niego słowa przyjaciela. – Przecież mieliśmy ją chronić, izolować i osłaniać przed nimi.

– Tak, ale tylko do czasu.

– Nie rozumiem… – jego zdumienie narastało w zaskakującym tempie.

– Czas właśnie nadszedł.

– Nadal nie rozumiem.

– Tak miało być.

– Jak? – jego przygnębienie dawno ustąpiło miejsca rozdrażnieniu. Patkos zachowywał się tak, jakby grali w maktab i co najwyżej pogubili kilka pionków.

– Tak właśnie, jak jest teraz.

– Mówisz o tym, że Dalema miała zostać rozpoznana i wpaść w ich ręce?

– Tak.

– Po co więc było to wszystko? Śmierć, niewinne ofiary? Po co?

– Nie wolno było nam wzbudzać żadnych podejrzeń – powiedział z dziwnym błyskiem w oku. – Tylko wtedy mamy przewagę, gdy nas nie doceniają.

– Skąd ta pewność, Patkosie? Skąd to wiesz?

– Twórca powiedział, że wszystko idzie tak jak powinno. Idealnie, dokładnie zgodnie z planem.

– Z jakim znowu planem? Nie rozumiem – powtórzył po raz setny dzisiaj.

– Nie wszystko musisz rozumieć.

– Ty wiesz kim jest Twórca, prawda? – zapytał znienacka. Zamir tego nie mógł dostrzec, ale Patkos uśmiechnął się tajemniczo. Domyślił się tylko, że może trafnie odgadł.

– Jeśli wiesz, to powiedz kto to jest?

Cisza.

– Dobra. Zapomnij, że pytałem.

Znowu cisza. Został sam. Patkosa już nie było.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: