Wytępić całe to bydło - ebook
Wytępić całe to bydło - ebook
Na wszystkim, co żyje, można wymusić postęp wyłącznie przez kary – głosił pogląd Herberta Spencera. Istnieją dziś, między małpami i cywilizowanym człowiekiem, formy przejściowe, jak goryle i dzikusy, mówił Karol Darwin. Georges Cuvier o negroidach pisał, że grupy należące do tej rasy pozostaną na zawsze w stanie barbarzyństwa. Joseph Conrad naoczny świadek tamtych wydarzeń, pisał: „Europejczycy to przekleństwo Wschodu. Co mają do zaproponowania? Broń palną, proch, dżin, kiepskie ubrania, często brak uczciwości, zastępującą rękodzielnictwo kobiet tandetę, nowe wymagania, nowe obyczaje i niezadowolenie z tego, co się ma... Takie to dobrodziejstwa przynoszą z sobą Europejczycy”. Zainspirowany Jądrem ciemności Josepha Conrada, Sven Lindqvist ukazuje historię terroru przełomu XIX i XX wieku oraz filozofię unicestwiania ras niższych w imię poszerzania przestrzeni życiowej dla ras wyższych. Wyruszając do współczesnej Afryki Północnej, bada ślady europejskiego kolonializmu, obnaża dzisiejsze skutki działalności białych na Czarnym Lądzie – niszczenie zasobów natury, niewolniczy wyzysk i mordowanie miejscowej ludności. Pokazuje, jak biali uczeni, w myśl europejskich teorii antropologicznych pozwolili sobie na ludobójstwo, traktowane jako efekt postępu. To kolaż historii, dziennikarstwa i literatury pięknej.
Jeden z najoryginalniejszych i obdarzonych wyobraźnią pisarzy. Jest pionierem gatunku, w którym podróż w przestrzeń jest też podróżą w czasie.
Richard Gott
Wyjątkowa książka… my, nasi władcy i ich poddani powinniśmy to przeczytać… jest to przesłanie na przyszłość.
The Guardian
Ta niezwykle wartościowa książka chodziła za mną miesiącami.
The Sunday Times
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-436-5 |
Rozmiar pliku: | 1 015 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Wiesz już wystarczająco dużo. Ja też. To nie wiedzy nam brakuje. Brak nam odwagi, by zrozumieć to, co wiemy, i wyciągnąć z tego wnioski.
2
Tadmait, „pustynia nad pustyniami”, to najbardziej martwa część Sahary. Bez śladu roślinności. Wszelkie życie tu zgasło. Ziemię pokrywa czarny, lśniący pustynny werniks, żarem wyciśnięty z kamieni.
Nocny autobus, jedyny z El Golea do Ajn Salih, jedzie, przy odrobinie szczęścia, siedem godzin. O miejsce siedzące trzeba stoczyć batalię z gromadą żołnierzy w ciężkich buciorach, wytrenowanych w algierskiej szkole walki wręcz w Sidi bel-Abbes. Ktoś, kto dźwiga pod pachą kwintesencję myśli europejskiej zamkniętą w niemal już muzealnym komputerze, jest w tej sytuacji z góry przegrany.
Przy bocznej drodze do Timimun przez wyłom w murze sprzedają ciepłą kartoflankę z chlebem. Potem wyboisty, rozjeżdżony asfalt kończy się i autobus toczy się dalej przez bezdrożną pustynię.
To prawdziwe rodeo. Pojazd zachowuje się jak nieujeżdżony młody koń. Grzechocąc szybami, skrzypiąc resorami, kołysze się i podskakuje, prąc naprzód. Każdy wstrząs przenosi się na komputer, który trzymam na kolanach, i czuję to aż w miękkich chrząstkach kręgosłupa, chwiejącego się jak wieża z klocków. Kiedy już nie można siedzieć, chwytam się półki na bagaż i próbuję pozycji wiszącej lub przykucam.
To jest właśnie to, czego się obawiałem. To jest to, za czym tęskniłem.
Wspaniała noc księżycowa. Godzina za godziną obok nas płynie biała przestrzeń: kamienie i piasek, kamienie i żwir, żwir i piasek – wszystko skrzy się jak śnieg. Godzina za godziną. Nie dzieje się nic aż do momentu, kiedy nagle w ciemności rozpala się płomień. To sygnał. Jeden z pasażerów zatrzymuje pojazd, wysiada i rusza prosto przed siebie w pustynię.
Odgłos jego kroków znika w piasku. Wkrótce znika i on. Także i my znikamy w tym białym mroku.
3⁴
Kwintesencja myśli europejskiej? Tak, istnieje zdanie, krótkie i proste zdanie, trzy lub cztery słowa opisujące dzieje naszej części świata, naszego człowieczeństwa, całą historię naszej biosfery od holocenu po Holocaust.
Nie mówi ono jednak nic o Europie jako ojczyźnie humanizmu, demokracji i dobrobytu. Nie mówi więc nic o tym wszystkim, z czego nie bez racji jesteśmy dumni. Niesie jedynie tę prawdę, którą najchętniej wymazalibyśmy z pamięci.
Studiowałem to zdanie wiele lat. Zebrałem ogromny materiał, na którego przeanalizowanie nigdy nie znalazłem czasu. Chciałbym zniknąć gdzieś w tej pustyni, gdzie nikt by mnie nie znalazł, gdzie miałbym czas tylko dla siebie. Zniknąć i nie wrócić, dopóki nie zrozumiem tego, co już wiem.
4⁵
Wysiadam w Ajn Salih.
Księżyc już nie świeci. Autobus zabiera z sobą światło i znika. Dookoła mnie panuje gęsta ciemność.
To właśnie pod Ajn Salih napadnięto i obrabowano Aleksandra Gordona Lainga, szkockiego podróżnika i odkrywcę. Dostał pięć ciosów w ciemię i trzy w lewą skroń. Jeden z nich, lądując na lewej kości policzkowej, strzaskał szczękę i zmiażdżył ucho. Potworna rana na karku uszkodziła tchawicę, a kula wystrzelona w biodro doszła aż do kręgosłupa. Trzy ciosy w prawe ramię i rękę, złamane trzy palce, zmiażdżony nadgarstek etc., etc.
Gdzieś daleko, w ciemności, miga blask ognia. Zaczynam wlec w jego kierunku moją ciężką elektronikę i jeszcze cięższą torbę.
Łachy naniesionego wiatrem czerwonego piachu przecinają drogę. Na zboczach wydm sypki piasek zbiera się, tworząc zaspy. Robię dziesięć kroków, odpoczywam i znów dziesięć kroków. Światło wcale nie staje się bliższe.
Lainga napadnięto w styczniu 1825 roku. Ale strach jest ponadczasowy. Thomas Hobbes w XVII wieku bał się samotności, nocy i śmierci tak samo jak ja. „Istnieją na świecie ludzie okrutni” – mówił do swego przyjaciela Aubreya – „którym zabicie człowieka sprawia większą przyjemność niż tobie upolowanie dzikiego ptaka”.
Ogień wydaje się nadal bardzo odległy. Czy mam „zaparkować” komputer i torbę, aby było mi lżej iść? Nie. Usiądę w tym pyle i poczekam do świtu.
I nagle dociera do mnie podmuch wiatru niosący tuż nad ziemią woń palonego drewna.
Czy zapachy pustyni czuje się intensywniej dlatego, że jest ich tu niewiele? A może na pustyni drewno jest bardziej skondensowane i z tego powodu bardziej aromatyczne? Pewne jest, że ogień, który dla oka wydawał się tak daleki, nagle dla nosa okazuje się o wiele bliższy.
Wstaję i ruszam dalej.
Z mocnym postanowieniem osiągnięcia celu docieram w końcu do siedzących wokół ogniska ludzi.
Pozdrawiam. Pytam. I dowiaduję się, że idę w całkiem przeciwnym kierunku. Wystarczy zawrócić, mówią.
Dochodzę więc po swoich śladach do przystanku, na którym wysiadłem.
A potem dalej, na południe, wciąż w ciemnościach nocy.
5⁶
„Lęk pozostaje zawsze” – mówi Conrad. – „Człowiek może zniszczyć w sobie doszczętnie wszystkie uczucia – miłość i nienawiść, i wiarę, i nawet zwątpienie. Ale póki lgnie do życia, nie może zniszczyć lęku”.
Hobbes zgodziłby się z nim. Mogliby więc, poprzez wieki, podać sobie ręce.
Dlaczego nieustannie podróżuję, skoro tak bardzo boję się podróży? Dlaczego podróżował Artur Lundkvist⁷, który też się bał?
Może w lęku szukamy sposobu na wyostrzenie naszych zmysłów, intensywniejszej formy egzystencji? Boję się, więc jestem. Im bardziej się boję, tym bardziej istnieję?
6
W Ajn Salih jest tylko jeden hotel – duży, drogi, państwowy hotel Tidikelt. Kiedy wreszcie udaje mi się go znaleźć, ma do zaoferowania jedynie mały, ciemny i lodowato zimny pokój, którego system ogrzewania już dawno temu przestał funkcjonować.
Wszystko poza tym takie jak zawsze na Saharze: ostry zapach detergentów, skrzypiące drzwi z nienaoliwionymi zawiasami i opuszczone do połowy rolety. Doskonale rozpoznaję znajomy kiwający się stół z krótszą jedną nogą, woalkę piasku na jego blacie, na poduszce i umywalce. Nie jest mi też obcy kran, który po całkowitym odkręceniu zaczyna powoli kapać, a napełniwszy do połowy szklankę do mycia zębów, poddaje się z ciężkim westchnieniem. Dobrze znam także surowo, niemal po wojskowemu zaścielone łóżko, na którym nie da się położyć inaczej niż w pozycji „na baczność”. Pościel, przymocowana do dolnej części łóżka, wystarcza na przykrycie połowy ciała mniej więcej do wysokości pępka, broniąc dziewiczo nienaruszonego posłania.
OK, podróżować może i trzeba, ale dlaczego aż tu?
7
Dźwięk uderzeń ciężkiego młota. Spadają na krtań. Odgłos przypominający zgniatanie skorupki jajka i charczenie bitych ludzi usiłujących rozpaczliwie złapać oddech.
Budzę się w końcu późnym popołudniem ubrany w to, w czym przyjechałem. Łóżko jest czerwone od piasku, który przyniosłem z autobusu. Każdy kolejny cios miażdży krtań. Ostatni pewnie zmiażdży moją.
8
Hotel leży otulony lotnym piaskiem, samotny przy pustej drodze wiodącej przez jałową równinę. Brnę w głębokim piachu. Słoneczny młot pulsuje nieubłaganie. Światło jest równie oślepiające jak ciemność. Gorące powietrze tnie twarz jak cieniutka warstewka lodu.
Pół godziny zajmuje dojście do poczty, od której z kolei jest równie daleko do banku i rynku. Stare miasto leży skulone w sobie, niedostępne dla słońca i piaskowych burz. Natomiast nowa część rozciąga się szeroko i nowoczesnymi rozwiązaniami planistycznymi usiłuje spotęgować saharyjską pustkę.
Czerwonobrązowe gliniane fasady w centrum miasta ożywiają białe kolumny i portale, białe wieżyczki i korony murów. Styl nazywany jest „sudańskim”, czarnym, od „Bled es-Sudan” – ziemia czarnych. W istocie ten pełen fantazji styl stworzony został przez Francuzów specjalnie na Wystawę Światową w Paryżu w 1900 roku, a dopiero później przeniesiony tu, na Saharę. Nowoczesna część miasta jest szara od stosowanego na całym świecie betonu.
W drodze powrotnej czuję na twarzy ostry wiatr wiejący od wschodu. W hotelu przeważają kierowcy ciężarówek i obcokrajowcy, w większości Niemcy – wszyscy w drodze „do góry” lub „na dół”, jakby byli na schodach. Każdy pyta każdego o drogę, o benzynę, o ekwipunek, wszyscy pochłonięci są jedną myślą: wyruszyć w dalszą drogę najszybciej jak to możliwe.
Przymocowuję mapę do ściany i oceniam odległości. Dwieście dziewięćdziesiąt kilometrów pustynnej drogi na wschód do najbliższej oazy Reggan. Najbliższa na północy El Golea, z której właśnie dotarłem – czterysta kilometrów. Na wschód oaza Bordż Omar Driss – pięćset kilometrów w prostej linii. Na południe – Tamanrasset, sześćset. Do najbliższego morza, Śródziemnego – tysiąc kilometrów w prostej linii i tysiąc trzysta do najbliższej rzeki, Nigru. Na zachodzie morze jest w odległości tysiąca pięciuset kilometrów, na wschodzie zaś leży tak daleko, że nie ma to już żadnego znaczenia.
Za każdym razem, kiedy widzę te odległości od miejsca, w którym się znajduję, za każdym razem, kiedy uświadamiam sobie, że jestem tu, w zerowym punkcie pustyni, przeszywa mnie dreszcz szczęścia. Właśnie dlatego tu jestem.
9⁸
Żebym tylko mógł uruchomić komputer. Czy zniósł wstrząsy i pył. Dyskietki nie są większe od kartki pocztowej. Mam ich z sobą kilka setek, w hermetycznych opakowaniach. To cała biblioteka, która nie waży więcej niż jedna książka.
Mogę w każdej chwili wejść w dowolny moment historii Zagłady, od początków paleontologii, gdy Thomas Jefferson uważał za niewyobrażalne, by z systemu biologicznego mógł zniknąć choćby jeden gatunek – aż do dzisiejszej wiedzy, według której 99,99 procent wszystkich gatunków już na dobre wymarło, i to tych największych. Nieomal całe życie zgaszone masowymi zabójstwami.
Dyskietka waży pięć gramów. Wsuwam ją do komputera i włączam prąd. Ekran rozjaśnia się blaskiem i fraza, którą od tak dawna studiuję, oślepia mnie w mroku pokoju.
„Europa” wywodzi się z semickiego słowa oznaczającego mrok. Litery płonące na ekranie układają się w prawdziwie europejskie zdanie. To pogląd istniejący na długo zanim na przełomie lat 1898 i 1899 sformułował go polski pisarz, który często myślał po francusku, ale pisał po angielsku: Joseph Conrad.
Kurtz, główny bohater Jądra ciemności, kończy swój raport o niesieniu cywilizacji wśród dzikich w Afryce odręcznym postscriptum. Wydobywa ono z górnolotnej retoryki dzieła jego prawdziwą treść.
I to zdanie teraz świeci z ekranu:
„Exterminate all the brutes”.
10⁹
Łacińskie „extermino” oznacza „wygnać poza granice”, „terminus” – „skazać na wygnanie”. Z tych pojęć powstało angielskie „exterminate”, co znaczy „wygnać poza granice życia, deportować z życia”.
W języku szwedzkim nie znajduję bezpośredniego odpowiednika tego słowa. Można powiedzieć „wytępić”, choć jest to właściwie zupełnie inne słowo, odpowiadające angielskiemu „extirpate” z łacińskiego „stirps”, czyli „korzeń, plemię, ród”.
Zarówno w szwedzkim, jak i w angielskim już z samego czasownika wynika, że pojęcie to rzadko odnosi się do pojedynczego osobnika, częściej zaś dotyczy całej grupy, na przykład perzu, szczurów czy też narodu.
Dalszy ciąg zdania „all the brutes” w starym szwedzkim przekładzie brzmi „wszystkie bestie”. Rzecz jasna „brute” można tłumaczyć jako „bestia”. Przede wszystkim jednak pojęcie to oznacza zwierzę, ze szczególnym naciskiem na to, co w nim najbardziej zwierzęce. Europejczycy od pierwszych kontaktów z mieszkańcami Afryki nazywali ich właśnie zwierzętami i opisywali jako rude and beastlike, like to brute beasts oraz more brutish than the beasts they hunt.
W nowym tłumaczeniu słowo „brute” jest także przekleństwem i znaczy „hołota”. Jest to wersja łagodniejsza. Ja chcę jednak zachować brutalną moc tego pierwotnego zdania i tłumaczę je: „Wytępić całe to bydło”¹⁰.
11¹¹
Kilka lat temu wydawało mi się, że znalazłem źródło Conradowskiego „exterminate all the brutes” w pracach filozofa Herberta Spencera, rzecznika liberalizmu.
Pisze on w Social Statics (1850), że imperializm przysłużył się cywilizacji usunięciem z powierzchni ziemi ras niższych.
Siły realizujące wszechogarniającą koncepcję całkowitego szczęścia nie biorą pod uwagę cierpienia, jakie niesie ze sobą podporządkowanie, i usuwają (exterminate) te sfery życia, które stoją na drodze do sukcesu. Czy to będzie ludzka istota, czy też zwierzę (brute) – przeszkoda musi zostać usunięta.
Tu odnajdujemy zarówno cywilizacyjną retorykę Kurtza, jak i słowa-klucze „exterminate” i „brute”, a także człowieka, który na dodatek został wyraźnie postawiony na równi ze zwierzęciem jako obiekt przeznaczony do wytępienia.
Wydawało mi się, że dokonałem małego naukowego odkrycia, wystarczająco wartościowego, by kiedyś odnotowano je w historii literatury. Słowa wypowiedziane przez Kurtza „wyjaśnia” filozofia wyniszczenia Spencera. Ona zaś z kolei była – jak sądziłem – odbiciem osobistych przeżyć z dzieciństwa, kiedy to całe rodzeństwo myśliciela zabrała śmierć. Uspokajający i bezpieczny wniosek.
12¹²
Gdybym zakończył przemyślenia w tym punkcie, wierząc, że wiem już wystarczająco dużo, popełniłbym błąd. Drążyłem więc problem dalej.
Dość szybko przekonałem się, że Spencer nie był odosobniony w swoich przekonaniach. Nie były one wówczas niczym niezwykłym, a stały się jeszcze bardziej popularne w drugiej połowie XIX wieku. Toteż niemiecki filozof Eduard von Hartmann mógł napisać w drugim tomie swojej pracy Philosophie des Unbewussten, Versuch einer Weltanschauung, którą Conrad czytał w angielskim tłumaczeniu (1884):
Jeśli musimy obciąć psu ogon, to nie przysłużymy się zwierzęciu, obcinając go stopniowo, cal po calu. Równie nieludzkie jest przedłużanie sztucznymi metodami walki ze śmiercią dzikiego ludu i tak stojącego na skraju zagłady.
Prawdziwy przyjaciel człowieka nie może pragnąć niczego innego, kontynuuje Hartmann, jak tylko przyspieszenia agonii tego dzikiego ludu i powinien działać na rzecz tego celu.
To, co sformułował Hartmann, nie było niczym niezwykłym w owym czasie. Prywatnie ani jego, ani Spencera nikt nie potraktowałby jako nieludzkich. Za to Europa taka właśnie była.
Frazę „Wytępić całe to bydło” dzieli od serca humanizmu dystans nie większy niż odległość od Buchenwaldu do domu Goethego w Weimarze. Ta świadomość została prawie całkowicie wyparta – nawet przez Niemców zmuszonych samotnie dźwigać winę za Zagładę, która w gruncie rzeczy jest wspólną własnością całej Europy.
13¹³
Co pewien czas poprzez niemieckich podróżników dociera do mnie na pustyni echo trwającego w Niemczech sporu o wciąż obecną tam przeszłość. Ten „Historikerstreit”¹⁴, jak się go nazywa, obraca się wokół pytania: Czy zagłada Żydów jest einzigartig, a więc jedyna w swoim rodzaju, czy też nie?
Ernst Nolte w jednej ze swoich prac określił „tak zwaną zagładę Żydów przez Trzecią Rzeszę” jako „reakcję lub zniekształconą kopię, a nie pierwotne, oryginalne przedsięwzięcie”. Wzorcem była, jego zdaniem, likwidacja kułaków w Związku Radzieckim w latach dwudziestych XX wieku i stalinowska czystka lat trzydziestych. Te właśnie działania skopiował Hitler.
Na to zareagował Habermas i w ten sposób rozpoczął się spór.
Wydaje się, że teza, jakoby los kułaków stał się przyczyną zagłady Żydów, została zarzucona i większość utrzymuje, że wszelkie wydarzenia historyczne są w tym sensie einzigartig, stanowią unikatowe zjawiska, niebędące wzajemnymi kopiami. Można je natomiast porównywać. Doszukiwać się podobieństw i różnic między zagładą Żydów a innymi masowymi mordami, począwszy od najczęściej wymienianej tureckiej masakry Ormian na początku XX wieku po zbrodnie Pol Pota.
Nikt jednak nie wspomina o wymordowaniu przez Niemców, w latach gdy Hitler był dzieckiem, ludu Hererów w południowo-zachodniej Afryce. Nikt też nie mówi o ludobójstwach popełnianych przez Francuzów, Brytyjczyków czy Amerykanów. Nikt nie wskazuje na widoczną w okresie dzieciństwa Hitlera cechę europejskiego pojmowania ludzkości. Było nią przekonanie, że „rasy podrzędne” już przez samą naturę skazane zostały na zagładę, a ułatwianie tego procesu jest tylko przejawem prawdziwego miłosierdzia „ras wyższych”.
Wszyscy niemieccy historycy uczestniczący w debacie spoglądają, jak się wydaje, w jednym kierunku. Żaden z nich nie patrzy na Zachód. Hitler tymczasem tam właśnie kierował swój wzrok. To, co chciał stworzyć, szukając „przestrzeni życiowej” na Wschodzie, miało być kontynentalnym odpowiednikiem brytyjskiego imperium. U Brytyjczyków i wśród innych zachodnich społeczeństw znajdował wzory, których „zdeformowaną kopią” stało się unicestwienie Żydów.placówka cywilizacji
Exterminating all the niggers
14¹⁵
22 czerwca 1897 roku, w tym samym roku, gdy w Niemczech pojawiło się pojęcie „przestrzeni życiowej”, brytyjska polityka ekspansji osiągnęła punkt kulminacyjny. Największe imperium w historii świata czciło swoje narodziny z niespotykaną arogancją.
Reprezentanci wszystkich podległych Brytyjczykom narodów i terytoriów, blisko jednej czwartej kuli ziemskiej i jej mieszkańców, zgromadzili się w Londynie, by uczcić sześćdziesiątą rocznicę wstąpienia na tron królowej Wiktorii.
W owym czasie ukazywało się pismo „Cosmopolis”, skierowane do wykształconej warstwy Europejczyków, z artykułami w językach niemieckim, francuskim i angielskim.
Przed wybraną i światłą europejską widownią porównywano w nim Wiktorię z Dariuszem, Aleksandrem Wielkim i Augustem. Żaden z tych starożytnych królów nie mógł się jednak pochwalić ekspansją na tak wielką skalę.
Jej imperium powiększyło się o trzydzieści i pół miliona kilometrów kwadratowych i o sto pięćdziesiąt milionów poddanych. Przerastało ono Chiny, które z czterystoma milionami mieszkańców uważane były dotychczas za najludniejsze państwo na ziemi.
Pozostałe mocarstwa europejskie, twierdzono, nie zdawały sobie sprawy z potęgi militarnej Imperium Brytyjskiego. Brytyjczycy w większym stopniu niż jakikolwiek inny naród odznaczali się instynktem walki i żołnierskim duchem. Jeśli chodzi o flotę, Imperium nie tylko miało przewagę, ale bezapelacyjnie panowało na morzach.
Brytyjczycy nie upajali się sukcesami niemającymi bez wątpienia odpowiedników w historii, lecz pełni pokory łączyli je ze szczególną łaską, jaką obdarzał ich wszechmogący Bóg.
Jak również, rzecz jasna, z osobą samej królowej. Siła jej charakteru nie dała się być może zmierzyć z naukową precyzją, lecz wpływ królewskiego autorytetu był niewątpliwie ogromny. Jak donosił zagraniczny kronikarz:
Dzisiejsza ceremonia świadczy o triumfie, jakiego jeszcze nigdy nie świętowano: silniejsze poczucie tożsamości narodowej, ożywiony handel, więcej uprawianej ziemi, mniej bestialstwa, więcej pokoju i wolności. To nie przesada, to prosta statystyka...
Naród świadomie i z pełnym zrozumieniem wyraził aprobatę dla swej wielkiej potęgi, kolonialnych sukcesów, autentycznej jedności i dla wielkiego, obejmującego dużą część świata, terytorium. I cieszył się z tego.
Okrzyki hurra oznaczały: Nigdy nie byliśmy tak silni. Niech cały świat wie, że nie zamierzamy być słabsi także w przyszłości!
Tak brzmiał rok 1897. Niemieccy i francuscy wydawcy pisma przyłączali się do wiwatującego chóru. Wszystkie spojrzenia kierowały się w tę samą stronę. Dlatego opowiadanie otwierające numer jubileuszowy musiało wywołać wyjątkowo silny wstrząs.
15¹⁶
Mówi ono o dwóch Europejczykach, Kayertsie i Carlierze, zesłanych przez cynicznego dyrektora spółki na małą placówkę handlową u brzegu wielkiej rzeki.
Ich jedyną lekturą jest pożółkła gazeta, gdzie w pompatycznych słowach sławiono „naszą ekspansję kolonialną”. Podobnie w jubileuszowym numerze „Cosmopolis” przedstawiano kolonie – jako święte dzieło w służbie Cywilizacji. Artykuł w pożółkłej gazecie wysławiał przymioty pionierów niosących światło, wiarę i handel w „ciemnych zakątkach” ziemi.
Początkowo dwaj kompani dają wiarę wielkim słowom. Stopniowo jednak odkrywają, że to tylko dźwięki, sounds. A dźwięki wyrwane z kontekstu społecznego, w którym powstały, pozbawione są jakiejkolwiek treści. Dopóki policjant stoi na rogu ulicy, dopóki w sklepiku można kupić coś do jedzenia i jesteś wydany na osąd opinii publicznej – tak długo twoje dźwięki niosą z sobą poczucie przyzwoitości. Społeczeństwo jest warunkiem posiadania sumienia.
Wkrótce obaj są gotowi do podjęcia się handlu niewolnikami i masowych mordów. Kiedy kończy się prowiant, wybucha między nimi kłótnia o kawałek cukru. Kayerts ucieka, sądząc, że jego towarzysz ściga go z pistoletem. Gdy więc niespodziewanie wpadają na siebie, Kayerts strzela. Jest głęboko przekonany, że czyni to w obronie własnej. Dopiero po chwili dociera do niego, że w panice zabił bezbronnego człowieka.
Jakie to ma jednak znaczenie – pojęcia „cnota” i „zbrodnia” to przecież tylko dźwięki. Tysiące ludzi umiera każdego dnia, myśli Kayerts, siedząc przy zwłokach. Może nawet i setki tysięcy – kto wie? Jeden więcej lub mniej nie powinien mieć większego znaczenia, przynajmniej dla istoty myślącej.
A on, Kayerts jest przecież istotą myślącą. Do tej pory, podobnie jak reszta ludzkości, dreptał w kółko i wierzył w masę nonsensów. Dziś wreszcie, po raz pierwszy, naprawdę myśli. Teraz już wie. Teraz wyciąga wnioski z tego, co wie.
Kiedy nadszedł poranek, przez mgłę przebił się nieludzki, wibrujący dźwięk. Parowiec spółki, na którego powrót obaj mężczyźni czekali od miesięcy, dobił do brzegu!
Dyrektor wielkiej firmy Cywilizacja schodzi na ląd i dostrzega ciało Kayertsa, który powiesił się na nagrobnym krzyżu swojego towarzysza. Choć wisi w pozycji na baczność, przynajmniej tak to wygląda, w śmiertelnym odruchu pokazuje język dyrektorowi.
16¹⁷
I nie tylko dyrektorowi. Kayerts pokazuje czarny opuchnięty język sławiącym jubileusz artykułom towarzyszącym opowiadaniu, całej ideologii triumfującego imperializmu.
Naturalną reakcją na opublikowane po raz pierwszy w „Cosmopolis” opowiadanie Josepha Conrada Placówka postępu było traktowanie tego tekstu jako komentarza do obchodzonego jubileuszu. W istocie jednak napisał je rok wcześniej, w czerwcu 1896, w czasie podróży poślubnej Conrada po Bretanii. Był to zresztą jeden z pierwszych jego utworów.
Materiał do niego Conrad zaczerpnął z pobytu w Kongu. Płynął w górę rzeki na jednym z parowców należących do Kompanii. Widział te małe stacje handlowe i słuchał opowieści współpasażerów. Jeden z nich nazywał się właśnie Keyerts.
Całe sześć lat Conrad trzymał materiał z tej podróży. Dlaczego został przywołany akurat teraz? Poważną debatę na temat Konga rozpoczęto w roku 1903. Co więc spowodowało, że w lipcu 1896 roku Conrad nie tylko przerwał podróż poślubną, ale także pracę nad nową powieścią, by zamiast niej napisać inną, o Kongu?
17
Przeprowadziłem się. Wynajmuję tani pokój w byle jakim hotelu Badżuda, naprzeciwko wejścia na targ. Stołuję się u Ben Haszem Mulaya w „Restauracji Przyjaciół”. O zmierzchu przesiaduję na ruchliwej ulicy pod iglastymi drzewami, piję kawę z mlekiem i obserwuję przechodniów.
Sto lat temu targ w Ajn Salih był pełnym życia miejscem spotkań na Saharze. Niewolników z południa wymieniano na transportowane z północy zboże, daktyle i towary przemysłowe. Niewolników nie trzeba było trzymać w zamknięciu – ucieczka z Ajn Salih oznaczała pewną śmierć na pustyni. Tych nielicznych podejmujących mimo wszystko próby ucieczki bardzo łatwo chwytano i karano. Miażdżono im jądra, przecinano ścięgna i zostawiano na pastwę losu.
Na tym niegdyś słynnym targowisku dziś można znaleźć trochę nędznych importowanych jarzyn, zwiędniętych już w momencie dostarczenia ich na bazar. Materiały tekstylne produkowane w kraju planowej gospodarki krzyczą wściekłymi, jadowitymi barwami.
Księgarnia wyspecjalizowała się w drugich tomach klasycznych arcydzieł, takich jak Don Kichot i dzieło Madame de Staël o Niemczech. Tomy pierwsze zostały przekazane do jakiejś innej oazy, najprawdopodobniej na podstawie rozdzielnictwa politycznego – nie byłoby przecież sprawiedliwe pozwolić, by zarówno tom pierwszy, jak i drugi poszukiwanych książek trafił do jednej oazy.
Jedyna naprawdę interesująca rzecz, jaką można znaleźć na tym targowisku, to skamieniałe drewno, resztki wielkich drzew umarłych miliony lat temu i pogrzebanych w piasku. Kwas krzemowy przeistoczył drewno w kamień, który uwolniwszy się z wędrującego dalej piasku, trafił właśnie tu.
Zbieranie skamieniałych kawałków drewna większych od ludzkiej pięści jest surowo zakazane. Ale nawet w tej zaciśniętej pięści jest wystarczająco dużo miejsca dla zielonych lasów Sahary. Mój kawałek leży na stole. Daje złudzenie żywego drzewa, pełnego zapachu mokrych od deszczu liści i szumu gęstej korony.
18
Kiedy byłem mały, ojciec, po powrocie z pracy najpierw szedł do babci i z nią się witał.
To nie podobało się matce. Za każdym razem czuła się zawiedziona.
Czy miłość między matką a synem nie była mocniejsza i prawdziwsza od tej, jaka łączy męża i żonę? Ojciec był przecież ukochanym synem babci, którego nosiła pod sercem, kiedy zmarł jej mąż. Synem, którego urodziła jako samotna matka. Mój ojciec, który nigdy nie widział własnego ojca, na nią właśnie przelał całą miłość.
Matka miała tego świadomość. Wyczuwałem to i ja. Babcię lubiłem najbardziej. W jej bezradności starego człowieka rozpoznawałem swoją własną bezradność dziecka.
Babcia pachniała babcią. Ta sama mocna słodko-kwaśna woń wydobywała się z jej pokoju i jej ciała. Matka nie mogła tego znieść, szczególnie przy stole jadalnym. Babcia zdawała sobie z tego sprawę. Jadała w kuchni.
Od czasu do czasu matka dokonywała najazdu na pokój babci, by po raz kolejny spróbować usunąć źródło tego zapachu, co skazane było na niepowodzenie, ponieważ ów zapach pochodził od samej babci. Za każdym razem jednak matka usuwała „całą masę śmieci nagromadzonych przez babcię” i wyrzucała je, by pozbyć się znienawidzonego odoru.
Nawet ojciec nie był w stanie obronić babci. Ona naprawdę nieładnie pachniała. Nie mógł temu zaprzeczyć. Tak jak nie mógł zaprzeczyć, że zapach świadczył o brudzie, a brud należy usunąć. Logika wywodu była nie do podważenia. Jedyne, co ojciec mógł zrobić, to odroczyć lub łagodzić naloty, w czasie których babcia, płacząc, błagała o litość. Reszta należała do mnie.
Babcia była naszą krawcową i w zawiniątku pod łóżkiem przechowywała całą stertę ścinków i niepotrzebnych skrawków różnych materiałów zwanych szmatkami. Kiedy byłem bardzo mały, uwielbiałem bawić się tymi rozbudzającymi fantazję gałgankami. Z pasiastego kawałka koszuli nocnej ojca robiłem mężczyznę, a z fragmentu jedwabnej różowej bluzki matki – kobietę. Pomagała mi w tym babcia. Wspólnie wyczarowywaliśmy ludzi i zwierzęta.
Rozumiałem więc dobrze rozpacz babci, kiedy „ten chlew” miał zostać zlikwidowany. Próby matki, by zachować czystość, były dla mnie bezdusznym gwałtem takiego samego rodzaju, na jaki i ja byłem narażony. I dlatego grzebałem w śmieciach w poszukiwaniu przedmiotów należących do babci i ukrywałem je między swoimi rzeczami tak długo, aż niebezpieczeństwo minęło.
W taki oto sposób uratowałem między innymi starą pożółkłą książkę W cieniu palm.
19
W domu mojego dzieciństwa książki ustawiano w niezmiennym porządku. Te w miękkiej oprawie stały po lewej stronie regału, oprawione w płótno pośrodku, a te w półskórku po prawej.
Książki ustawiano w ten sposób z myślą o przybyszach z zewnątrz. Gość – tak nazywano każdego, kto nie należał do rodziny – stojąc w drzwiach, widział jedynie małą część regału, mógł więc przypuszczać, że wszystkie książki oprawione są w skórę ze złotym paskiem na grzbiecie. Po wejściu w głąb pokoju wciąż jeszcze mógł sądzić, że księgozbiór składa się z tomów oprawnych co najmniej w płótno. Dopiero kiedy stawał w miejscu pod żyrandolem, był w stanie dostrzec książki w miękkich okładkach stojące po lewej stronie regału.
Wśród oprawionych w skórę tkwiła książka Trzy lata w Kongu (1887). Były to wspomnienia trzech szwedzkich oficerów ze służby u króla Leopolda.
Jeden z doświadczonych podróżników po Afryce dał taką oto radę porucznikowi o nazwisku Pagels: najlepszym towarzyszem jest pejcz wykonany ze skóry hipopotama, „który po każdym uderzeniu zostawia na ciele krwawe znaki runiczne”.
Dla europejskiego ucha brzmi to może okrutnie, ocenił Pagels, ale on wiedział z doświadczenia, że to prawda. Szczególnie istotne jest, by sprawiać wrażenie obojętnego i niewzruszonego w trakcie wymierzania chłosty.