Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wywiad z historią - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
8 lutego 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Wywiad z historią - ebook

„Oriany Fallaci były trzy. Romantyczna młoda reporterka budziła moją sympatię. Dojrzała geniuszka wywiadu politycznego - zachwyt. Islamofobiczna eseistka pod koniec życia - konsternację. W tej książce jest to, co najlepsze w Fallaci. Najgłośniejsze, niezapomniane wywiady polityczne. Niedoścignione w odkrywaniu kuchni wielkiej polityki i psychiki wielkich polityków.”

- Jacek Żakowski

"Wywiad z Fallaci był najgłupszą rzeczą, jaką zrobiłem w życiu."

-  Henry Kissinger

Zbiór wywiadów, które Fallaci przeprowadziła z ważnymi osobistościami w latach siedemdziesiątych XX wieku dla tygodnika "L'Europeo". Są wśród nich m.in.: Willy Brandt, Henry Kissinger, Golda Meir, Indira Gandhi, Hajle Syllasje, Jasir Arafat, Giulio Andreotti. Książka ukazała odwagę Fallaci, bezkompromisowe dążenie do prawdy, krytykę cynizmu polityków.

Oriana Fallaci (1929-2006) - legendarna włoska reporterka i korespondentka wojenna, publicystka i pisarka. Relacjonowała konflikty w Wietnamie, Indiach, Afryce Południowej, na Bliskim Wschodzie. Uznawana za mistrzynię wywiadu. Po zamachach 11 września 2001 roku wzbudziła liczne kontrowersje ostrą krytyką islamu. Laureatka wielu nagród, jej książki są tłumaczone na całym świecie. W Polsce ukazały się m.in.: List do nienarodzonego dziecka, Inszallah, Penelopa na wojnie, Wściekłość i duma, Siła rozumu.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7799-973-8
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Ach, gdyby tak ktoś przeprowadził wywiad z Jezusem Chrystusem, żeby zatrzymać jego głos, myśli, słowa! Ach, gdyby tak ktoś porozmawiał przed kamerą z Napoleonem!”.

Ambicji jej nie brakowało: tym „kimś” oczywiście chciałaby być ona sama, Oriana Fallaci. Niewielu z jej współczesnych zdołało się obronić przed jej nieugiętą ciekawością, przed tymi przesłuchaniami, które mogły niespodziewanie zamienić się w mowę prokuratorską albo obrończą, w akt oskarżenia. Tego, czego nie da się zrobić z bohaterami dawnych epok, ona dokonała z najważniejszymi ludźmi drugiej połowy XX wieku. Podarowała nam niezapomnianą galerię postaci swoich czasów: polityków rządowych i opozycyjnych, demokratycznych liderów i dyktatorów, humanitarnych pacyfistów i bojowników, przywódców duchowych, ideologów, ludzi czynu. W tym zbiorze wywiadów historia światowa staje się ludzka, konkretna, ożywiana przez osoby z krwi i kości, obnażone w swoich prywatnych historiach, cierpieniach i marzeniach, ze wszystkimi przywarami i słabościami, czasem objawiające irytującą przeciętność. Niewielu mocarzy tego świata ośmieliło się odeprzeć jej oblężenie, jej natarczywe pytania. Albowiem Fallaci, reżyserka i autorka tych wywiadów, miała już międzynarodowy prestiż i autorytet. Była uznawana za jednego z największych reporterów swoich czasów, wysyłano ją na wszystkie kontynenty, była naocznym świadkiem krwawych konfliktów, wojen domowych, zamachów stanu. Jej pytania do przywódców nie były „chłodne”, nie pochodziły z abstrakcyjnego notatnika problemów, ale rodziły się często z jej osobistych wspomnień wysłanniczki na front. Siedząc naprzeciw premiera albo generała jakiejś nuklearnej potęgi, amerykańskiego sekretarza stanu czy też wojskowego dyktatora któregoś z krajów trzeciego świata, uzbrojona wyłącznie w dziennikarski notes, identyfikowała się z ofiarami bombardowań, z gnębionymi ludami, z więzionymi opozycjonistami, z torturowanymi i zabijanymi dysydentami. Za pośrednictwem jej pytań cała ludzkość rozlicza możnych tego świata.

Ważne, aby odczytywać te wywiady w kontekście ich powstania, w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w epoce już bardzo odległej ze względu na zasady komunikowania się, styl i dziennikarski obyczaj. Był to czas, kiedy wielu polityków uważało zachowywanie rezerwy wobec mass mediów za obowiązek związany z pełnioną przez siebie funkcją; kultywowali oni dyskrecję jako formę samoobrony, przestrzegali zasady powściągliwości jako gwarancji swojego wizerunku. Trzydzieści lat później wywiad stał się gatunkiem pozornie łatwym, nadużywanym, na pewno zdewaluowanym. Wielu polityków zamieniło się w kuglarzy, którzy wloką swoją twarz z jednego talk-show do drugiego, spędzają większość czasu na publicznych zwierzeniach, wykonując coś na kształt nieustannego bezwstydnego i nużącego wirtualnego striptizu. Nie działo się tak w czasach, w których powstawały te „wywiady z historią”. Dla dziennikarki każde spotkanie było wówczas osiągnięciem, zdobytą fortecą, dziennikarską sensacją, kopalnią informacji niedostępnych w żaden inny sposób. Fallaci przygotowywała się do tych rozmów jak do pojedynków. Podchodziła swoją zdobycz, używając każdego rodzaju broni: od kobiecego uwodzicielstwa po wspólnictwo, od prowokacji po szyderstwo. Była rozmówczynią wymagającą, nieokazującą szacunku, zbuntowaną. W razie potrzeby potrafiła się odwołać do osobistych niechęci, zawiści, urazów i pragnienia odwetu u osób udzielających wywiadu, ustawiając symbolicznie jednych przeciwko drugim. Jej równoległe rozmowy z Henrym Kissingerem i z generałem Giapem, dwoma przeciwnikami w wojnie wietnamskiej, albo z Goldą Meir i Arafatem, Indirą Gandhi i Bhutto są przykładami sytuacji, w których reporterka gra na zestawianiu oskarżeń, doprowadzając do swoistej konfrontacji na odległość między wielkimi rywalami.

W wywiadach tych, w opowiadanych przez nie historiach, odnajdujemy korzenie naszej współczesnej historii, rodowód wciąż otwartych konfliktów, strategiczne błędy, za które płaci się jeszcze dzisiaj. Lektura tych stronic płata dziwne optyczne figle, jakbyśmy przechodzili przez starą galerię krzywych zwierciadeł. Niektóre z rozmów wydają się nam bardzo bliskie, tak aktualne są bowiem poruszane w nich tematy: na przykład wywiad z szejkiem Yamanim, saudyjskim ministrem do spraw ropy naftowej, przeprowadzony wkrótce po pierwszym kryzysie energetycznym, który doprowadził do podniesienia cen ropy o 130 procent (październik 1973 roku). Inne epizody zdają się bardzo odległe, a jednak bogate w znaczenia, jak gest niemieckiego kanclerza Willy’ego Brandta, klęczącego w Warszawie przed pomnikiem upamiętniającym powstanie w getcie, i słowa, którymi on, przeciwnik Hitlera, tłumaczy swoje zachowanie: „Nie rzuciłem się na kolana po to, żeby wyznać jakąś winę, ale dlatego, że chciałem utożsamić się z moim narodem. To znaczy z narodem, z którego wyszli ludzie odpowiedzialni za dokonanie tych potworności. Ten gest nie był skierowany tylko do Polaków. Był skierowany także do Niemców. Trzeba wspólnie dźwigać to brzemię”. Są to słowa dziś zapomniane, w epoce, w której tylu przywódców wielkich lub średnich mocarstw – od Ameryki po Chiny, od Rosji po świat islamski – zdaje się uodpornionych na wszelkie poczucie winy, reaguje alergicznie na propozycje autokrytyki, cierpi na niebezpieczną historyczną amnezję. Fallaci utożsamia się z uniwersalnymi wartościami, które zrodziły się na Zachodzie – z liberalną demokracją, z prawami człowieka, z wolnością informacji – i właśnie dlatego nie dopuszcza niespójności, nie okazuje pobłażania, kiedy przyłapuje Zachód na rażącym łamaniu tych zasad. W rozmowie z szefem CIA oskarża Amerykę o wspieranie „w imię wolności wszystkich tych, którzy wolność zabijają”, poczynając od generała Franco w Hiszpanii, po chilijskiego organizatora zamachu stanu Pinocheta oraz faszystowskich dyktatorów w Ameryce Łacińskiej czy w Azji. Przejmuje ją wstręt oraz oburzenie w obliczu Realpolitik sekretarza stanu Kissingera, który wciąż posyła młodych Amerykanów na śmierć (a także po to, by zabijali Wietnamczyków i Kambodżan), choć już dawno ogłosił decyzję o wycofaniu Ameryki z frontu indochińskiego. Jednak Fallaci nie jest też łagodna wobec walczących po przeciwnej stronie, i w istocie wietnamscy przywódcy oskarżają ją o to, że jest sterowana przez Amerykanów. Jej wieczna podejrzliwość, to, że jest niewygodna, niepohamowana, niemiła wszystkim wielkim postaciom, z którymi się spotyka, stanowi część jej zawodowego przeznaczenia: Fallaci nie chciała być „dworską portrecistką”.

W starannych i zabawnych wprowadzeniach, które poprzedzają każdy wywiad, nie pomija też intymnych szczegółów: nic nie powinno pozostać poza polem widzenia czytelnika, by mógł on sobie stworzyć pełne wyobrażenie o postaci, z którą ma się spotkać. Długo opisuje jasnowłosego i błękitnookiego pięknisia pełniącego funkcję ochroniarza Arafata i wskazuje go jako jednego z kochanków palestyńskiego przywódcy. W stosunku do samego Arafata jest surowa, złośliwa, nie waha się przed obaleniem jego mitu, uważa, że jest rozczarowujący, a jego rzekomą charyzmę uznaje za wymysł mediów. Widząc a posteriori, jakże nędzne dziedzictwo polityczne Arafat pozostawił narodowi palestyńskiemu, a także szybki upadek jego mitu wśród jego własnych ludzi, zdajemy sobie sprawę, że jest to jeden z tych przypadków, kiedy intuicja Fallaci z dużym wyprzedzeniem okazała się celna i niemal profetyczna.

Niektóre kobiety wyzwalają w niej natychmiastową sympatię, instynktowną solidarność, a także postawę zdecydowanie feministyczną. Ocenia jako „fantastyczną” Goldę Meir, z tą „irytującą skromnością”, która przypomina jej własną matkę. Udaje jej się odnaleźć w niej kobiecość i pewien rodzaj piękna. Broni ją przed wulgarną męską ironią. Z pytania zadanego Goldzie Meir wyziera to, co myśli sama Fallaci: „Żeby osiągnąć sukces, kobieta musi być dużo lepsza od mężczyzny”. To naturalnie prawda, a włoska dziennikarka odczuła ją na własnej skórze. U premier Indiry Gandhi uderza owo poczucie samotności kobiet u steru władzy, ogromne wyrzeczenia w życiu rodzinnym, zdolność kobiecego spojrzenia na historię. Fallaci uchwyciła niezwykłe znaczenie symboliczne władzy Indiry w kraju, w którym sytuacja kobiet jest jeszcze tragicznie anachroniczna: „Trudno być kobietą i nie czuć się wyzwoloną, pomszczoną za sprawą sukcesu, który zaprzecza wszelkim komunałom uzasadniającym patriarchat i męską dominację”. Indira, jej syn Rajiv Gandhi, prezydent Bhutto (ojciec Benazir): uderza długa lista rozmówców, którzy później tragicznie skończyli, zamordowani, podążając krwawym śladem towarzyszącym losom ich dynastii i naznaczającym haniebnym piętnem wciąż nierozwiązane konflikty narodowościowe czy religijne.

W zbiorze tym jest niewiele, ale za to bardzo cennych, wywiadów z postaciami ze sceny włoskiej. Nie dlatego, że Fallaci nie kochała swojego kraju, ale dlatego, że miała dużo szersze zainteresowania, inne zawodowe priorytety. Poza tym z trudem przychodziło jej rozszyfrowywanie Włoch, brzydził ją polityczny bizantynizm. To zniecierpliwienie słychać w pytaniu, które zadała liderowi socjalistów, Pietro Nenniemu: „Arthur Schlesinger tak wyraził się o Włochach: kto może was zrozumieć, skoro jesteście pierwszymi, którzy nie rozumieją samych siebie? Panie senatorze, jestem tu, by poprosić pana o pomoc w zrozumieniu nas samych i tego, co dzieje się we Włoszech”. Wśród zawiłości rzymskiego mikrokosmosu politycznego Fallaci podąża za pewnymi wyborami światopoglądowymi: jest antyfaszystką, zdecydowanie nie komunistką, jest nieufna wobec roli katolików w polityce, wroga wszelkiej formie totalitaryzmu (również kiedy przywdziewa on szaty młodych kontestatorów ze skrajnej lewicy). Potrafi być niezwykle ostra wobec przywar Włoskiej Partii Komunistycznej: „W owym czasie, rozmawiając z osobą nie będącą komunistą, włoscy komuniści mieli okropny zwyczaj, by traktować ją z ironią albo pobłażaniem, niemal jakby mieli przed sobą kretyna, którego ominęło Objawienie marksizmu”. Natomiast bez żadnych zastrzeżeń pochyla się przed moralną wzniosłością Giorgia Amendoli i oddaje cześć jego intelektualnej uczciwości. Jest zachwycona, kiedy Amendola ośmiela się wypowiedzieć te, jakże surowe, mało demagogiczne i zaskakujące dla przywódcy opozycji, słowa: „Niech pani posłucha, powtarzam zawsze młodym: Włochom nigdy nie było tak dobrze jak dziś. Było im zawsze gorzej niż dziś. Żyli zawsze w gorszych warunkach, jedli zawsze mniej. Kiedy byłem młody, średnia konsumpcji mięsa w Lukanii wynosiła jeden kilogram na rok pro capite. Kobiety na Capri chodziły boso i z portu Marina nosiły pod górę worki z węglem. Bądźmy uczciwi, nigdy nie mieliśmy we Włoszech tyle wolności”.

We wstępie Fallaci jasno odkrywa reguły gry, zasady, którymi się kieruje, swoją ideę dziennikarstwa. Jest w niej zuchwałe odrzucenie neutralności. Czuje się w obowiązku zawsze zajmować stanowisko. W tej postawie kryje się źródło jej potrzeby pozostawania w centrum uwagi; podobnie jak inny wielki włoski dziennikarz, Indro Montanelli, również Fallaci nie jest nigdy „poza boiskiem”, ona sama jest postacią zawsze dobrze widoczną w swoich opowieściach, na antypodach anglosaskich tradycji uprawiania tego zawodu. Do możnych tego świata, z którymi się spotyka, odczuwa zarówno pociąg, jak i odrazę: są to rozmówcy niezbędni do zinterpretowania biegu historii, a jednocześnie stanowią część logiki panowania i ciemiężenia, która dla dziennikarki jest odpychająca. „Postrzegam władzę jako zjawisko nieludzkie i wstrętne”, mówi. Stąd jej wyraźne preferowanie wszelkich buntowników, przeciwników systemu, stawiających opór ustanowionemu porządkowi, szczególnie jeśli jest to porządek oparty na władzy i przemocy.

Jak dalece dziennikarstwo w stylu Fallaci pozostaje wciąż zasadne? W jakim stopniu reguły informacji zmieniły się w XXI wieku, odkąd dramatyczne zdarzenia tworzące historię mogą zostać uchwycone przez jakiegokolwiek świadka telefonem komórkowym, uwiecznione turystyczną kamerą wideo, w zaledwie kilka chwil rozpowszechnione na cały świat za pośrednictwem telewizji satelitarnej i internetu, zmagazynowane w zasobach YouTube, komentowane na bieżąco na setkach tysięcy blogów? Szczególnie po 11 września 2001 roku rozmnożyły się sensacyjne wiadomości rozpowszechniane przez „niezawodowe dziennikarstwo”, amatorskie filmy wideo stały się dokumentami o zasadniczej wartości. Na pozór żyjemy w epoce maksymalnej demokratyzacji informacyjnej, zalewani reportażami pochodzącymi „ z dołu”. Wciąż na pozór ta technologiczna i kulturalna rewolucja może wyznaczać schyłek dziennikarstwa autorskiego. W rzeczywistości te nieobrobione informacje stały się „commodity”, towarem, produktem zmasowanym, dostępnym wszędzie w dużych ilościach i małym kosztem. Ale już żeby je wyselekcjonować, uporządkować i nadać im znaczenie, sprowadzić do właściwych rozmiarów, odmitologizować i, jeśli to konieczne, odrzucić, bardziej niż kiedykolwiek aktualny jest styl Fallaci: żywy kontakt z konkretnymi postaciami, pogłębione dochodzenie na miejscu wydarzeń, zdolność analizy, zbieranie dokumentacji, praca „wykopaliskowa” i interpretacyjna, która nazywa się dziennikarstwem śledczym, niezależnie od tego, czy będzie ono polityczne, gospodarcze, czy strategiczne.

Praca reportera nie jest skazana na przeminięcie, jeśli już, skazana jest na specjalizację. W epoce internetu stała się bardziej złożona, ponieważ nie istnieją już uprzywilejowane pozycje. Nie wystarczy nawet indywidualna odwaga, gotowość mierzenia się z osobistymi zagrożeniami, zapał i determinacja, aby dotrzeć na miejsce wydarzeń przed konkurencją; zawsze będzie jakiś niedziennikarz, który znajdzie się tam przypadkiem i cię uprzedzi. Nie wystarczy powiedzieć „ja tam byłem i opowiem wam, co widziałem”, ponieważ bezpośrednie świadectwo stało się powszechnie dostępnym i tanim surowcem. Dotarcie do publiczności jest uproszczone, tradycyjne bariery broniące wejścia do biznesu informacyjnego rozpadają się, internetowe strony gazet zamieszczają obok siebie blogi reporterów i czytelników, przy jednoczesnym wymieszaniu hierarchii. Każde stwierdzenie, jakie reporter publikuje na temat dalekich i egzotycznych krajów, może być natychmiast zweryfikowane przez jego odbiorców za pomocą tak potężnych i szybkich narzędzi, jak Wikipedia i Google.

Właśnie ten gigantyczny przyrost masy dostępnych informacji oraz szybkość, z jaką się rozprzestrzeniają, popycha w rzeczywistości w stronę selekcji opartej na jakości, wiarygodności, powadze. Ktoś zostaje dziennikarzem nie tylko dlatego, że umie pisać na komputerze albo obsługiwać kamerę telewizyjną. Tak samo jak w czasach Fallaci nie wystarczało jeździć do odległych krain albo stawiać czoło trudnościom i niebezpieczeństwom. Informatyczne hipermarkety nie sprzedają na CD oprogramowania uczącego zawodowej etyki, intelektualnej deontologii, zasad sprawdzania źródeł, umiejętności unikania konfliktu interesów, historycznej kultury. Obywatelskie zaangażowanie, skłonność do podawania w wątpliwość usłyszanych prawd, komunałów i stereotypów, biegłość w przygotowywaniu reportaży polegająca na gromadzeniu wiedzy na temat najdalszej rzeczywistości – takie pozostają wyróżniki wśród prawdziwych dziennikarzy i tych, którzy zarządzają owym „commodity”, towarem. Nowe technologie nie zmieniają podstawowych zasad rządzących jakością i wiarygodnością informacji. Najpoważniejsze zagrożenia dla zawodu reportera wynikały zawsze nie z konkurencji nowych mediów, ale ze splotu między interesami i informacją, z konfliktu interesów, z serwilizmu, tajnych porozumień i wspólnictwa, występujących między dziennikarzami i politykami, między dziennikarzami i potentatami gospodarczymi albo po prostu między dziennikarzami i ich informatorami, kiedy wiadomości stają się towarem wymiennym w handlu przysługami, w służbie ukrytych i tajemnych agend, logiki danej władzy, partii, mafii, grup poparcia. Rola mass mediów, mająca na celu kształtowanie społeczeństwa obywatelskiego poinformowanego i świadomego swoich praw, upada za każdym razem, kiedy dziennikarze służą interesom innym niż interesy ich publiczności. Najlepsze rozdziały w historii dziennikarstwa miały zawsze źródło w silnym poczuciu prestiżu tego zawodu, jego autorytetu, funkcji strażnika konstytucyjnych praw demokratycznego społeczeństwa.

Jeśli chodzi o jakość narracji, nie może ona ucierpieć z powodu faktu, że na rynku informacji pojawia się tak wiele nowych postaci. Im większa konkurencja, tym twardsza selekcja. Ci sami młodzi ludzie, którzy tłoczą się na MySpace ze swoimi pamiętnikami spisanymi nastoletnią składnią, idą do księgarni szukać książek Oriany Fallaci. To nie przypadek, że po tylu latach jest wciąż czytana. To nagroda za to, że poświęciła temu zawodowi całe życie, z maniakalnym rygorem, z łapczywą pasją oddając się dziennikarstwu, będącemu „nadzwyczajnym i straszliwym przywilejem”.

Federico Rampini

październik 2008Książka ta nie zamierza być niczym więcej niż tym, czym jest, to znaczy bezpośrednim świadectwem dotyczącym dwudziestu siedmiu politycznych postaci współczesnej historii. Nie chce obiecywać niczego ponad to, co obiecuje, to znaczy być dokumentem pomiędzy dziennikarstwem a historią. Nie chce też jednak zaprezentować się jako zwykły zbiór wywiadów dla badaczy władzy i antywładzy. Nie czuję się ani nigdy nie zdołam się poczuć chłodnym rejestratorem tego, co słyszę i co widzę. Każdemu doświadczeniu zawodowemu oddaję kawałek duszy, uczestniczę w tym, co widzę i co słyszę, jakby sprawa osobiście mnie dotyczyła albo jakbym miała zająć stanowisko (w istocie zawsze tak robię na podstawie precyzyjnego wyboru moralnego), a do moich dwudziestu siedmiu rozmówców nie udałam się, przyjąwszy postawę anatoma czy też niewzruszonego kronikarza. Udałam się tam ogarnięta gniewem, przytłoczona tysiącem pytań, które, zanim uderzyły w nich, uderzały we mnie, z nadzieją, że zrozumiem, w jaki sposób, będąc u władzy albo z nią walcząc, ludzie ci determinują nasz los. Takie przykładowe pytania to: Czy historię tworzą wszyscy, czy tylko nieliczni? Czy zależy ona od uniwersalnych praw, czy tylko od kilku jednostek?

Wiem, to stary dylemat, którego nikt nie rozwiązał i nigdy nie rozwiąże. To także stara pułapka, w którą bardzo niebezpiecznie jest wpaść, bo każda odpowiedź mieści w sobie własne zaprzeczenie. Nie przypadkiem wiele osób odpowiada kompromisowo i twierdzi, że historia tworzona jest przez wszystkich i przez nielicznych, że ci nieliczni pojawiają się u steru władzy, ponieważ rodzą się we właściwym momencie i potrafią ten moment zinterpretować. Być może. Ale ten, kto nie ma złudzeń na temat absurdalnej tragedii życia, pójdzie raczej śladem Pascala, który mówi, że gdyby nos Kleopatry był krótszy, zmieniłoby się całe oblicze ziemi; będzie się raczej obawiał tego, czego obawiał się Bertrand Russell, który pisał: „Daj sobie spokój, to, co się dzieje na świecie, nie zależy od ciebie. Zależy od pana Chruszczowa, od pana Mao Tse-tunga, od pana Fostera Dullesa. Jeśli oni mówią »umierajcie«, umrzemy, jeśli mówią »żyjcie«, będziemy żyć”. Nie potrafię mu zaprzeczyć. Słowem, nie potrafię wykluczyć, że o naszej egzystencji decydują nieliczni, piękne marzenia albo kaprysy nielicznych, inicjatywa albo wola nielicznych. Tych nielicznych, którzy poprzez idee, odkrycia, rewolucje, wojny, czasem jeden prosty gest, zabicie tyrana, zmieniają bieg rzeczy oraz los większości.

Jest to oczywiście okrutna hipoteza. Jest to obraźliwa myśl, bo w takim wypadku, kim my jesteśmy? Bezradnym stadem w rękach pasterza, raz szlachetnego, raz nikczemnego? Tworzywem, liśćmi niesionymi przez wiatr? Żeby temu zaprzeczyć, przyjmiesz może tezę marksistów, według której wszystko rozwiązuje się poprzez walkę klasową: historię-tworzą-ludy-poprzez-walkę-klasową. Szybko jednak dostrzegasz, że codzienna rzeczywistość im także przeczy, zauważasz, że bez Marksa nie istniałby marksizm (nikt nie może udowodnić, że gdyby Marks się nie urodził albo nie napisał Kapitału, napisaliby go John Smith lub Mario Rossi). Strapiony dochodzisz do wniosku, że takiego a nie innego przełomu dokonuje niewielu, że taką a nie inną drogę każe nam obrać niewielu, niewielu tworzy idee, dokonuje odkryć, rewolucji, wywołuje wojny, zabija tyranów. Jeszcze bardziej strapiony zastanawiasz się, jacy oni są: inteligentniejsi od nas, silniejsi, bardziej światli, bardziej od nas przedsiębiorczy? A może to ludzie tacy jak my, ani od nas lepsi, ani gorsi, zwyczajni, niezasługujący na naszą złość, na nasz podziw, na naszą zazdrość?

Pytanie obejmuje przeszłość, a czasem bardzo odległą przeszłość, o której wiemy tylko to, czego nam kazano posłusznie nauczyć się w szkole. Kto da nam pewność, że w szkole nie nauczono nas kłamstw? Kto dostarczy nam bezspornych dowodów na dobre intencje Kserksesa, Juliusza Cezara, Spartakusa? Wiemy wszystko na temat stoczonych przez nich bitew, nic zaś na temat ich ludzkiego wymiaru, ich słabości i kłamstw, ich intelektualnych i moralnych braków. Nie mamy żadnego dokumentu, z którego by wynikało, że Wercyngetoryks był draniem. Nie wiemy nawet, czy Jezus Chrystus był wysoki, czy niski, czy był blondynem, czy brunetem, czy był człowiekiem wykształconym, czy prostaczkiem, czy poszedł do łóżka z Marią Magdaleną, czy też nie, czy naprawdę mówił to wszystko, co twierdzą św. Łukasz, św. Mateusz, św. Marek, św. Jan. Ach, gdyby tak ktoś przeprowadził z nim wywiad, nagrywając go na magnetofon, żeby zatrzymać jego głos, myśli, słowa! Ach, gdyby tak ktoś stenografował to, co Joanna d’Arc oświadczyła na procesie i przed wkroczeniem na stos! Ach, gdyby tak ktoś przepytał w obecności kamery Cromwella i Napoleona! Ja nie ufam kronikom przekazywanym z ust do ust, sprawozdaniom sporządzanym poniewczasie i bez możliwości przedstawienia dowodu. Wczorajsza historia jest powieścią pełną faktów, których nie mogę sprawdzić, sądów, którym nie mogę zaprzeczyć.

Dzisiejsza historia nie. Ponieważ dzisiejsza historia pisana jest w tej samej chwili, kiedy się dzieje. Można ją sfotografować, sfilmować, nagrać na taśmę, jak wywiady z tymi nielicznymi, którzy kontrolują świat albo zmieniają jego bieg. Można ją natychmiast rozpowszechnić poprzez prasę, radio, telewizję. Można ją na gorąco interpretować, poddawać pod dyskusję. Dlatego kocham dziennikarstwo. Dlatego obawiam się dziennikarstwa. Jaki inny zawód pozwala ci zapisywać historię w tej samej chwili, w której się ona staje, a także być jej bezpośrednim świadkiem? Dziennikarstwo jest nadzwyczajnym i straszliwym przywilejem. Nie przypadkiem, jeśli jesteś tego świadomy, trawi cię sto kompleksów związanych z własnymi ograniczeniami. Nie przypadkiem, kiedy mam przeżyć jakieś ważne wydarzenie albo spotkanie, ogarnia mnie jakby niepokój, strach, że nie mam wystarczająco wiele oczu, wystarczająco wiele uszu i wystarczająco dużo mózgu, żeby patrzeć, słuchać i rozumieć, niczym kornik, który toczy drewno historii. Nie przesadzam, kiedy mówię, że każdemu doświadczeniu zawodowemu oddaję kawałek duszy. Niełatwo mi powiedzieć sobie: daj spokój, nie trzeba być Herodotem, jakkolwiek źle by poszło, i tak dołożysz kamyczek potrzebny do ułożenia mozaiki, swoimi informacjami dasz ludziom do myślenia. A jeśli się pomylisz, to trudno.

Książka ta narodziła się właśnie w taki sposób, na przestrzeni siedmiu lat, podczas których przeprowadziłam dwadzieścia osiem wywiadów dla mojej gazety „L’Europeo”. Do wszystkich ludzi, których ustawiam tu w szeregu, udałam się w takim duchu: za każdym razem szukając, oprócz informacji, odpowiedzi na pytanie, w czym są różni od nas. Zorganizowanie spotkania z nimi wymagało często wyczerpujących wysiłków. Reakcją na prośbę o wyznaczenie wizyty niemal zawsze było mroźne milczenie albo odmowa (w istocie, tych dwudziestu siedmiu rozmówców występujących w książce to nie wszyscy, z którymi usiłowałam się spotkać), a kiedy się zgadzali, musiałam czekać miesiącami, żeby poświęcili mi godzinę albo tylko pół godziny. Kiedy wreszcie się z nimi spotykałam, musiałam stawać na głowie, żeby zatrzymać ich dłużej niż na ten przewidziany czas. Gdy jednak już z nimi byłam, dotknięcie prawdy stawało się grą, odkryciem, że nawet to, że zostali wybrani, nie usprawiedliwia ich władzy: ci, którzy wyznaczają nasz los, naprawdę nie są od nas lepsi, nie są ani inteligentniejsi, ani silniejsi, ani bardziej światli. Najwyżej są bardziej przedsiębiorczy, ambitni. Tylko w niezwykle rzadkich przypadkach miałam pewność, że znajduję się przed istotami zrodzonymi po to, żeby nas prowadzić albo kazać nam pójść tą, a nie inną drogą. Przypadki te dotyczyły jednak ludzi, którzy wcale nie byli u władzy, przeciwnie, walczyli z nią, ryzykując własnym życiem. Wobec tych, którzy w jakiś sposób mi się spodobali albo mnie uwiedli – nadeszła chwila, by to wyznać – mój mózg zachował coś na kształt rezerwy, a moje serce czuło pewien rodzaj niezadowolenia. W gruncie rzeczy było mi przykro, że siedzą na szczycie piramidy. Nie będąc w stanie uwierzyć im tak jakbym chciała, nie mogłam uznać ich za niewinnych. A tym bardziej za towarzyszy podróży.

Może dlatego, że nie rozumiem władzy, mechanizmu, który powoduje, że mężczyzna lub kobieta czują się obdarzeni lub zostają obdarzeni prawem rozkazywania innym i karania ich w razie nieposłuszeństwa. Niezależnie od tego, czy należy ona do despotycznego władcy czy wybranego prezydenta, generała mordercy czy ukochanego przywódcy, ja sama postrzegam władzę jako zjawisko nieludzkie i ohydne. Może się mylę, ale ziemski raj nie zakończył się w dniu, w którym Adam i Ewa zostali powiadomieni przez Boga, że od tej chwili będą pracować w pocie czoła i rodzić w bólu. Zakończył się w dniu, kiedy spostrzegli, że mają pana, który zabrania im zjeść jabłko i – wypędzeni z powodu tego jabłka – stanęli na czele plemienia, w którym zakazywało się spożywania mięsa w piątki. Zgoda, żeby żyć w grupie, potrzebna jest władza rządząca, w innym razie powstaje chaos. Najbardziej jednak tragicznym aspektem kondycji ludzkiej wydaje mi się właśnie potrzeba władzy, która rządzi, czyli potrzeba przywódcy. Nigdy nie wiadomo, gdzie zaczyna się, a gdzie kończy władza przywódcy, pewne jest tylko, że nie możesz jej kontrolować i że zabija ona twoją wolność. Gorzej, jest najbardziej gorzkim dowodem na to, że wolność absolutna nie istnieje, nigdy nie istniała, nie może istnieć. Choć trzeba zachowywać się, jakby istniała, i poszukiwać jej. Za wszelką cenę.

Uważam za swój obowiązek uprzedzić czytelnika, jak bardzo jestem o tym przekonana, a także o tym, że jabłka rodzą się po to, by je zrywać, a mięso można jeść również w piątek. Jeszcze ważniejsze wydaje mi się przypomnienie, że w takiej samej mierze, w jakiej nie rozumiem władzy, rozumiem tych, którzy władzy się sprzeciwiają, którzy władzę potępiają, którzy władzę kontestują, a przede wszystkim rozumiem tych, którzy buntują się przeciwko władzy narzuconej w sposób brutalny. Zawsze patrzyłam na nieposłuszeństwo wobec despotów jako na jedyny sposób wykorzystania cudu naszych narodzin. Milczenie tych, którzy nie reagują, a wręcz przyklaskują, postrzegałam zawsze jako ich prawdziwą śmierć. Najpiękniejszym pomnikiem ku czci ludzkiej godności pozostaje dla mnie to, co razem z moim towarzyszem życia Alekosem Panagulisem zobaczyłam na jednym ze wzgórz Peloponezu w dniu, w którym zaprowadził mnie do kilku członków ruchu oporu. Było to latem 1973 roku, Papadopulos był jeszcze u władzy. Nie chodziło o żaden wizerunek ani o flagę, ale o trzy litery, OXI, co po grecku znaczy NIE. Ludzie spragnieni wolności napisali je między drzewami podczas okupacji nazistowsko-faszystowskiej i przez trzydzieści lat to NIE tam pozostało: nie wyblakło od deszczu i od słońca. Potem pułkownicy kazali zamalować je wapnem. Ale natychmiast, jakby za sprawą czarów, deszcz i słońce rozpuściły wapno. Tak więc dzień po dniu trzy litery wyłaniały się uparte, rozpaczliwe, niezatarte.

Ta książka naprawdę nie chce być niczym więcej niż tym, czym jest. Nie chce obiecywać niczego ponad to, co obiecuje, to znaczy ma być bezpośrednim świadectwem, dostarczonym przez postaci współczesnej historii, z których każda obdarzona jest symbolicznym znaczeniem. Przygotowując książkę do tego nowego wydania, o wiele bogatszego od poprzedniego, nie chciałam przerabiać żadnego wywiadu i zrobiłam tylko niewielkie uaktualnienia we wstępach, w niektórych przypadkach ograniczając się do zmiany czasu, to znaczy nadając formę czasu przeszłego czasownikom, które wcześniej występowały w czasie teraźniejszym. Tej samej zasady trzymałam się, dodając dziesięć spośród najważniejszych wywiadów, które przeprowadziłam po opublikowaniu pierwszej wersji książki: z Giuliem Andreottim, Giorgiem Amendolą, arcybiskupem Makariosem, szefem CIA Williamem Colbym, jego przeciwnikiem Otisem Pike, Santiago Carrillem, Alvarem Cunhalem, Mariem Soaresem i z Yamanim. Oczywiście wraz z upływem lat ocena danego spotkania i postaci poszerza się i pogłębia. Gdybym jednak uległa pokusie komentowania ich z perspektywy czasu, straciłyby one walor dokumentów, które skrystalizowały się w chwili, kiedy przeżywałam i przedstawiałam te spotkania, ich bezpośredniość zostałaby zafałszowana dokładnie tak, jak poddawana retuszom fotografia. Jedynie we wprowadzeniu do wywiadu, który symbolicznie zamyka książkę, to znaczy do rozmowy z Alekosem Panagulisem, uznałam za stosowne dodać obszerny fragment mówiący o tym, co się z nim stało. Powody nie są natury sentymentalnej, to znaczy nie wynikają z faktu, że Alekos stał się moim towarzyszem życia, ale natury moralnej. Panagulis umarł, zamordowany przez tę samą Władzę, którą książka oskarża, potępia i której nienawidzi. Tym bardziej więc po jego zamordowaniu to, co próbowałam powiedzieć przez moją pracę, powinno być czytane przy nieustannej obecności owego NIE, które wyłaniało się, wyłania, uparte, rozpaczliwe, niezatarte, pośród drzew na wzgórzu Peloponezu.

Oriana Fallaci

czerwiec 1977Ten człowiek zbyt sławny, zbyt ważny, mający zbyt wielkie szczęście, którego określano przydomkiem Superman, Superstar, Superkraut, a który zawierał paradoksalne sojusze, osiągał niemożliwe porozumienia, sprawiał, że świat wstrzymywał oddech, jakby ten świat był grupą jego studentów z Harvardu. Ten niewiarygodny, niezrozumiały, w gruncie rzeczy absurdalny osobnik, który spotykał się z Mao Tse-tungiem, kiedy tylko chciał, wchodził do Kremla, kiedy miał na to ochotę, budził prezydenta Stanów Zjednoczonych i wkraczał do jego pokoju, kiedy uznał to za stosowne. Ten pięćdziesięciolatek w okularach z zausznikami, w porównaniu z którym James Bond był całkowicie jałowym wymysłem. On nie strzelał, nie bił się na pięści, nie wyskakiwał z rozpędzonych samochodów jak James Bond, ale doradzał wojny, kończył wojny, rościł sobie prawo do zmiany naszego losu, a nawet go zmieniał. Kim więc, koniec końców, był ten Henry Kissinger?

Na jego temat napisano książki niczym o wielkich postaciach strawionych już przez historię. Książki w typie tej, która ilustruje jego formację polityczno-kulturalną, Kissinger i praktyki władzy, owoc podziwu jednego z uniwersyteckich kolegów; książki w typie tej, która opiewa jego zalety uwodziciela (Dear Henry), owoc nieodwzajemnionej miłości pewnej francuskiej dziennikarki. Z kolegą z uniwersytetu nigdy nie chciał rozmawiać. Z francuską dziennikarką nigdy nie chciał pójść do łóżka. Obydwoje wspomina z grymasem niechęci i zbywa ich pogardliwym gestem tłuściutkiej dłoni: „Niczego nie rozumie”, „To kompletna nieprawda”. Jego biografia jest przedmiotem badań, które ocierają się o kult, i wszyscy wiedzą, że urodził się w Fürth, w Niemczech, w 1923 roku jako syn Louisa Kissingera, nauczyciela w szkole średniej, i Pauli Kissinger, gospodyni domowej. Wiadomo, że była to rodzina żydowska, że czternaścioro jego krewnych zginęło w obozach koncentracyjnych, że wraz z ojcem, matką i bratem Walterem w 1938 roku uciekł do Londynu, a potem do Nowego Jorku, że miał wtedy piętnaście lat, a na imię Heinz, a nie żaden Henry, i nie znał słowa po angielsku. Nauczył się go jednak bardzo szybko. Kiedy ojciec pracował w urzędzie pocztowym, a matka otwierała cukiernię, on uczył się tak dobrze, że przyjęto go na Harvard, który ukończył z maksymalną liczbą punktów, pisząc pracę o Spenglerze, Toynbeem i Kancie, by potem zostać profesorem tej uczelni. Wiadomo, że w wieku dwudziestu jeden lat był żołnierzem w Niemczech, gdzie przebywał z grupą GI, złożoną z osobników wyselekcjonowanych na podstawie testu i uznanych za tak inteligentnych, iż ocierali się o geniusz. Z tego powodu (i mimo młodego wieku) powierzono mu zadanie zorganizowania władzy cywilnej w niemieckim mieście Krefeld. To właśnie w Krefeld zrodziła się jego pasja do polityki: namiętność, którą zaspokoi, stając się doradcą Kennedy’ego, Johnsona, a następnie asystentem Nixona. Nie przypadkiem można go było uznawać za drugiego najpotężniejszego człowieka Ameryki. Chociaż niektórzy uważali, że był kimś więcej, o czym świadczy dowcip, który w okresie mojego wywiadu krążył po Waszyngtonie: „Pomyśl, co by się stało, gdyby umarł Kissinger. Richard Nixon zostałby prezydentem Stanów Zjednoczonych...”.

Nazywano go umysłową niańką Nixona. Dla niego i Nixona ukuto złośliwe i demaskatorskie nazwisko: Nixinger. Prezydent nie mógł się bez niego obyć. Chciał go mieć zawsze u boku: podczas każdej podróży, uroczystości, oficjalnej kolacji, w czasie wakacji. A przede wszystkim przy podejmowaniu każdej decyzji. Jeśli Nixon postanawiał jechać do Pekinu, wprawiając w osłupienie prawicę i lewicę, to właśnie Kissinger podsunął mu wcześniej pomysł podróży do Pekinu. Jeśli Nixon postanawiał jechać do Moskwy, żeby zmylić Wschód i Zachód, to Kissinger zasugerował mu, by udał się do Moskwy. Jeśli Nixon postanawiał zawrzeć ugodę z Hanoi i opuścić Thieu, to Kissinger przekonał go do tego kroku. Jego domem był Biały Dom. Kiedy nie był akurat w podróży jako ambasador, tajny agent, minister spraw zagranicznych, negocjator, wchodził do Białego Domu wczesnym rankiem, a wychodził wieczorem. Do Białego Domu przynosił nawet bieliznę do prania, w formie paczek zwiniętych w papier, które trafiały nie wiadomo dokąd (czyżby do prywatnej pralni prezydenta?). W Białym Domu często też jadał. Nie sypiał tam, ponieważ nie mógłby sprowadzać kobiet. Rozwiedziony od dziewięciu lat, ze swoich przygód miłosnych uczynił mit, który starannie podsycał, choć wiele osób nie bardzo w to wierzyło. Aktorki, aktoreczki, piosenkarki, modelki, producentki, dziennikarki, tancerki, miliarderki. Podobały mu się wszystkie. Sceptycy twierdzili jednak, że nie podobała mu się żadna, że zachowywał się tak dla zabawy, świadomy, iż dodaje mu to szyku, przysparza popularności, zwiększa liczbę fotografii w tygodnikach. Również w tym znaczeniu był człowiekiem, o którym w Ameryce najwięcej plotkowano, był „modny”. Modne stały się jego okulary krótkowidza, jego loki (jak u żyda), jego szare garnitury z granatowym krawatem, jego niepewny krok prawiczka, który właśnie odkrył przyjemność.

Człowiek ten pozostawał zatem zagadką, tak samo jak jego nieporównywalny sukces. Jedną z przyczyn takiej tajemnicy był fakt, że zbliżyć się do niego, zrozumieć go było niezwykle trudno, nie udzielał bowiem indywidualnych wywiadów, wypowiadał się wyłącznie na konferencjach prasowych zwoływanych przez biuro prezydenta. Tak więc, przysięgam, dotąd jeszcze nie zrozumiałam, dlaczego zgodził się mnie przyjąć zaledwie trzy dni po otrzymaniu mojego pozbawionego złudzeń listu. On sam mówi, że to z powodu mojego wywiadu z generałem Giapem, przeprowadzonego w Hanoi w lutym 1969 roku. Być może. Pozostaje jednak faktem, że po tym nadzwyczajnym „tak” zmienił zdanie i postanowił zobaczyć się ze mną pod jednym warunkiem: że nic mi nie powie. Podczas spotkania to ja miałam mówić i na podstawie tego, co powiem, on miał postanowić, czy udzieli mi wywiadu, czy też nie. Zakładając, że znajdzie czas. Co też rzeczywiście się stało w Białym Domu, w czwartek 2 listopada 1972 roku, kiedy zobaczyłam go, jak nadchodzi zasapany, bez uśmiechu, mówiąc: „Good morning, miss Fallaci”. Następnie, wciąż bez uśmiechu, wprowadził mnie do swojego eleganckiego gabinetu, pełnego książek, telefonów, papierów, abstrakcyjnych obrazów, fotografii Nixona. Tutaj zapomniał o mnie, pogrążywszy się w lekturze długiego maszynopisu. Było to trochę kłopotliwe siedzieć tam pośrodku pokoju, podczas gdy on czytał odwrócony do mnie tyłem. Z jego strony było to również głupie, prostackie. Pozwoliło mi jednak przyjrzeć mu się, zanim on przyjrzał się mnie. Nie tylko po to, żeby odkryć, że nie jest pociągający, taki niski, krępy, przygnieciony tą wielką, baranią głową, ale by odkryć, że wcale nie jest swobodny ani pewny siebie. Zanim z kimś się zmierzy, potrzebuje zyskać na czasie i osłonić się swoją władzą. Jest to zjawisko częste u osób nieśmiałych, które chcąc to ukryć, stają się w końcu niegrzeczne. Albo naprawdę takie są.

Po zakończeniu lektury maszynopisu, skrupulatnej i uważnej, zważywszy na czas, jaki jej poświęcił, odwrócił się wreszcie w moją stronę i poprosił, bym usiadła na kanapie. Następnie usiadł w fotelu obok, wyższym od kanapy, i z tej strategicznej, uprzywilejowanej pozycji zaczął mnie przepytywać: tonem profesora egzaminującego ucznia, któremu specjalnie nie ufa. Przypominał mojego nauczyciela matematyki i fizyki z florenckiego Liceo Galilei, osobnika, którego nienawidziłam, ponieważ lubił mnie straszyć, wpatrując się we mnie ironicznie zza okularów. Podobnie jak ów profesor, miał nawet barytonowy, wręcz gardłowy głos, jak również sposób siedzenia w fotelu z prawą ręką obejmującą oparcie i nogą założoną na nogę, gdy tymczasem marynarka napinała mu się złośliwie na brzuchu, stwarzając ryzyko odpadnięcia guzików. Jeśli chciał, bym poczuła się nieswojo, udało mu się to znakomicie. Koszmar szkolnych dni powrócił z takim impetem, że przy każdym jego pytaniu myślałam: „ O Boże, czy będę umiała odpowiedzieć? Bo jak nie będę wiedziała, obleje mnie”. Pierwsze pytanie dotyczyło generała Giapa: „Jak pani mówiłem, nigdy nie udzielam indywidualnych wywiadów. Powód, dla którego szykuję się do rozważenia ewentualności udzielenia wywiadu pani, jest pochodną tego, że przeczytałem pani rozmowę z Giapem. Very interesting. Bardzo interesująca. Jakim typem jest Giap?”. Zadał to pytanie z miną kogoś, kto ma mało czasu do dyspozycji, dlatego zmusiłam się, by streścić wszystko w efektownej odpowiedzi, i odparłam: „Wydał mi się francuskim snobem. Jednocześnie jowialny i arogancki, w gruncie rzeczy nudny niczym deszczowy dzień. W jego przypadku, bardziej niż wywiad, był to wykład. Nie zachwycił mnie. Jednak to, co mi powiedział, sprawdziło się”.

Umniejszyć w oczach Amerykanina postać Giapa jest niemal obelgą: wszyscy są w nim trochę zakochani, podobnie jak trzydzieści lat temu w Rommlu. Wyrażenie „francuski snob” niemal go zmieszało. Być może go nie zrozumiał. Odkrycie, że jest „nudny niczym deszczowy dzień” zaniepokoiło go, wiedział, że sam ma oznaki nudnego typa, i ze dwa razy jego błękitne spojrzenie rozbłysło we wrogi sposób. Jednak szczegół, który go najbardziej uderzył, to to, że dałam wiarę Giapowi, iż ten przewidział prawdziwe rzeczy. Przerwał mi, pytając: „Dlaczego się sprawdziło?”. Dlatego, że Giap zapowiedział w 1969 roku to, co nastąpiło w roku 1972, odparłam. „Na przykład?”. Na przykład fakt, że Amerykanie będą się stopniowo wycofywać z Wietnamu, następnie zarzucą wojnę, która kosztowała ich coraz więcej pieniędzy i miała ich wkrótce doprowadzić na skraj inflacji. Błękitne spojrzenie znów rozbłysło. „A jaka była, pani zdaniem, najważniejsza rzecz, którą powiedział pani Giap?”. To, że zasadniczo zaprzeczył ofensywie Tet, przypisując ją wyłącznie żołnierzom Vietcongu. Tym razem nie skomentował. Zapytał tylko: „Sądzi pani, że inicjatywa wyszła od Vietcongu?”. „Być może tak, doktorze Kissinger. Nawet dzieci wiedzą, że Giap lubi ofensywy z czołgami, w stylu Rommla. W istocie ofensywę wielkanocną wykonał w takim właśnie stylu i...”. „Ale ją przegrał!”, zaprotestował. „Czy rzeczywiście przegrał?”, spytałam. „Co pozwala pani myśleć, że jej nie przegrał?”. „Fakt, że zaakceptował pan ugodę, która nie podoba się Thieu, doktorze Kissinger”. Próbując wyciągnąć z niego jakąś informację, dodałam roztargnionym tonem: „Thieu nigdy nie ustąpi”. Wpadł w tę małą pułapkę. Odparł: „Ustąpi. Musi”. Po czym skupił się na Thieu, swoim polu minowym. Zapytał, co myślę o Thieu. Powiedziałam, że nigdy mi się nie podobał. „A dlaczego nigdy się pani nie podobał?”. „Doktorze Kissinger, wie pan to lepiej ode mnie. Męczył się pan z Thieu trzy dni, ba, cztery”. Słowa te wywołały u niego pomruk aprobaty i grymas, który – jeśli się nad tym zastanowić – dziwi. Kissinger potrafi doskonale kontrolować twarz, z wielkim trudem pozwala swoim ustom i oczom zdradzić jakąś myśl bądź uczucie. Ale podczas tego pierwszego spotkania, nie wiedzieć czemu, mało się kontrolował. Za każdym razem, kiedy mówiłam coś o Thieu, przytakiwał albo uśmiechał się porozumiewawczo.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: