Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wyzyskiwani powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyzyskiwani powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 441 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

Za oknem sza­la­ła bu­rza. Ga­łę­zie ude­rza­ły w szy­by, niby rze­sza bez­dom­na, pu­ka­ją­ca do mi­ło­sier­dzia ludz­kie­go. Hu­lał wi­cher je­sien­ny, a w nim wyła zbio­ro­wa skar­ga dzie­ci zie­mi: bie­da ludz­ka, nę­dza zwie­rząt, jęk ro­ślin­no­ści, ob­dzie­ra­nej z ży­cia.

Jak po­tę­pie­niec, gna­ny fu­ryą znisz­cze­nia, opa­sy­wał wi­cher chłod­nym pier­ście­niem sta­ry, wspa­nia­ły dwór wiej­ski, usi­łu­jąc do­stać się do jego wnę­trza. W bez­sil­nym gnie­wie wpa­dał na dach, dmu­chał na pa­lą­ce się w ko­mi­nie ga­łę­zie so­śni­ny, wy­rzu­cał na ja­sny, ob­szer­ny po­kój skry ża­rzą­ce­go się wę­gla, draż­niąc ja­kimś głu­chym sko­wy­tem drze­mią­cą tu ci­szę.

Nie­mło­da ko­bie­ta o si­wych wło­sach, sie­dzą­ca przy ko­mi­nie, z nie­po­ko­jem przy­słu­chi­wa­ła się tym har­com li­sto­pa­do­wym.

– Nie na­uczy­łaś się jesz­cze lek­cyi, Nel­ciu? – zwró­ci­ła się na­raz do ma­łej dziew­czyn­ki, sie­dzą­cej nad książ­ką przy sto­li­ku.

– Nie mogą, pani Mi­cha­li­no – od­po­wie­dział ża­ło­sny głos dziec­ka. – Ta geo­gra­fia taka trud­na…

– Nie­ma tam nic trud­ne­go. Tyle razy prze­czy­ta­łam ci za­da­ny ka­wa­łek… już go pra­wie umia­łaś.

– Bo mi z pa­nią ła­twiej…

– Ależ nie mogą, moja Nel­ciu, uczyć cię każ­dej lek­cyi; nie przy­nio­sło­by ci to żad­nej ko­rzy­ści.

– Ten raz tyl­ko…

– Do­brze, ale pa­mię­taj, że ostat­ni raz uła­twiam ci pra­cę w ten spo­sób. Trze­ba, że­byś się na­uczy­ła sama my­śleć – rze­kła pani Mi­cha­li­na.

Nel­cia przy­su­nę­ła z ha­ła­sem sto­łe­czek do jej stóp, uklę­kła na nim i ręce opar­ła na ko­la­nach na­uczy­ciel­ki.

– Prze­czy­tam ci raz jesz­cze za­da­ną lek­cyę, a ty mi ją po­wtó­rzysz, mały le­niusz­ku. Wiel­ki to wstyd, że się sama ta­kie­go ła­twe­go ka­wał­ka na­uczyć nie mo­żesz. Taka duża je­de­na­sto­let­nia dziew­czy­na!

Pani Mi­cha­li­na po­czę­ła od­czy­ty­wać lek­cyę, dziew­czyn­ka ją po­wta­rza­ła, to przy­my­ka­jąc, to otwie­ra­jąc sze­ro­ko swe duże, czar­ne oczy, któ­re sen kle­ił.

Po upły­wie kwa­dran­sa na­uczy­ciel­ka odło­ży­ła książ­kę.

– Idź spać, Nel­ciu… dzie­wią­ta już wy­bi­ła!

– Czy nie po­cze­kam na ma­mu­się?

– Nie, dziec­ko. Ro­dzi­ce po­wró­cą do­pie­ro może oko­ło pół­no­cy. Z Gaz­do­wiec jest czte­ry mile fa­tal­nej dro­gi.

Pani Mi­cha­li­na ogrza­ła przy ogniu, pło­ną­cym na ko­min­ku, noc­ną ko­szul­kę dziec­ka i po­pra­wiw­szy po­dusz­ki, od­sło­ni­ła koł­drę, pod któ­rą ro­ze­bra­na już Nel­cia pręd­ko się wsu­nę­ła.

– A pa­cio­rek?

– Praw­da! Za­raz zmó­wię.

Uklę­kła na łóż­ku, ob­ję­ła za szy­ję sie­dzą­cą przy niej pa­nią Mi­cha­li­nę, zło­ży­ła ręce na jej ple­cach i od­ma­wia­ła pa­cierz, pa­trząc w jej oczy.

Po kil­ku chwi­lach już spa­ła.

Pani Mi­cha­li­na zga­si­ła sto­ją­cą na ele­ganc­kim sto­li­ku świe­cę, żeby blask jej nie ra­ził śpią­cej i wy­szła do dru­gie­go po­ko­ju, w któ­rym bron­zo­wa lam­pa, wi­szą­ca nad dłu­gim, okry­tym bia­łą ce­ra­tą sto­łem, oświe­tla­ła rzeź­bio­ny dę­bo­wy kre­dens i ta­kież me­ble.

– Fra­niu – zwró­ci­ła się do młod­szej, usta­wia­ją­cej coś w kre­den­sie – niech An­to­ni za­raz po­je­dzie kon­no z la­tar­nią na­prze­ciw pań­stwa! Tak ciem­no, deszcz pada… o wy­pa­dek nie trud­no; wra­ca­jąc za­wo­łaj mi tu ku­cha­rza!

Wy­da­wa­ła te roz­ka­zy gło­sem pew­nym i sta­now­czym, jak oso­ba, któ­ra wie, że wszyst­kie jej zle­ce­nia będą na­tych­miast wy­ko­na­ne.

Po krót­kiej roz­mo­wie z ku­cha­rzem wró­ci­ła do po­ko­ju, w któ­rym spa­ła Nel­cia, przy su­nę­ła fo­tel do ko­min­ka, usia­dła i spló­tł­szy ręce na ko­la­nach za­my­śli­ła się głę­bo­ko.

Z ry­sów jej i po­god­nych, ciem­no­sza­rych oczów, oko­lo­nych le­ciut­ką sie­cią zmarsz­czek, prze­glą­da­ło za­sty­głe ja­kieś za­do­wo­le­nie.

Po­dob­na była do drze­wa je­sien­ne­go, po­zba­wio­ne­go kwia­tu i owo­ców, któ­re­go list­ki, okry­te szro­nem, nie lę­ka­ją się już burz let­nich.

Ota­cza­ją­cy ją kom­fort za­moż­ne­go domu oby­wa­tel­skie­go, cie­pło idą­ce od ko­mi­na, ci­sza, wśród któ­rej sły­chać było sza­mo­ta­nie się za oknem ga­łę­zi nie­po­ko­jo­nych wi­chrem je­sien­nym, uko­ły­sa­ły ją do spo­koj­nej za­du­my.

Dzie­sięć lat już upły­nę­ło od chwi­li, gdy po raz pierw­szy, jako na­uczy­ciel­ka we­szła w pro­gi tego za­moż­ne­go gniaz­da.

Po­do­ba­ła się jej ta pań­ska sie­dzi­ba o ogrom­nych sie­niach i wy­so­kich z po­sadz­ką ka­mien­ną kom­na­tach, chłod­nych la­tem, a zimą ogrze­wa­nych ko­mi­na­mi, na któ­rych cią­gle ża­rzył się ogień. Z przy­jem­no­ścią słu­cha­ła ża­ło­sne­go krzy­ku pawi, gnież­dżą­cych się w par­ku i szep­tu lip roz­ło­ży­stych, któ­re pod jej okna­mi opo­wia­da­ły o wiel­ko­ści daw­no za­po­mnia­nych dzie­jów.

Lata prze­su­wa­ły się po­nad jej gło­wą spo­koj­ne, ni­czem nie­za­mą­co­ne; tyl­ko cza­sem wi­cher je­sien­ny wy­wle­kał z prze­szło­ści bo­le­sne chwi­le, roz­ko­py­wał uko­cha­ne mo­gi­ły, przy­po­mi­nał tu­ła­cze lata, prze­gry­za­jąc jej du­szę ża­lem i tę­sk­no­tą.

Czas jed­nak wy­rów­ny­wał po­wo­li głę­bo­kie bruz­dy bo­le­snych wspo­mnień i dziś, gdy ćwierć­wie­ko­wa pleśń po­kry­ła grób prze­szło­ści, już tyl­ko ze smut­kiem my­śla­ła o utra­co­nem szczę­ściu i dro­gich cie­niach.

Wszyst­ko prze­szło, mi­nę­ło, jak sen. Ży­cie jej było jed­ną chwi­lą, krót­ką i bez­barw­ną, gdy prze – le­cia­ła je my­ślą, a dłu­gą, bo­le­sną, gdy po­li­czy­ła lata tę­sk­no­ty, pra­cy i do­kucz­li­wej my­śli o ju­trze nie­pew­nem.

Za oknem przy­ci­chło. Wę­gle do­ga­sa­ły na ko­mi­nie. Nie­kie­dy za­skwier­cza­ła ży­wi­ca na szysz­ce so­sno­wej na­pół zwę­glo­nej, nie­kie­dy wy­buch­nę­ła na­głym bla­skiem le­żą­ca z boku, zda­la od ognia ga­łąz­ka i znów był mrok i ci­sza, w któ­rej zda­wał się szem­rać wiecz­nie pra­co­wi­ty ruch nisz­czą­cej ręki cza­su.

Pani Mi­cha­li­na sie­dzia­ła po­grą­żo­na w pół­śnie, wy­czu­wa­jąc z roz­ko­szą cie­pło i spo­kój, nie wstrzą­sa­na żad­nem pra­gnie­niem mło­do­ści, nie wy­bie­ga­ją­ca my­ślą po za próg tej sie­dzi­by.

Tur­kot pod­jeż­dża­ję­ce­go po­wo­zu i gło­sy na gan­ku wy­rwa­ły ją ze spo­koj­ne­go pół­by­tu.

Po­wsta­ła z fo­te­lu i wy­szła do ogrom­ne­go, oświe­tlo­ne­go lam­pą przed­sion­ku, w któ­rym roz­bie­ra­li się z wierzch­nie­go odzie­nia pań­stwo Widz­cy i cór­ka ich Te­re­nia.

– Okrop­ną mie­li­śmy dro­gę – mó­wi­ła do pani Mi­cha­li­ny, zdej­mu­jąc z sie­bie cie­płe okry­cie Widz­ka, oty­ła blon­dyn­ka, dość jesz­cze mło­da, we­so­ła, o ry­sach po­spo­li­tych, ale sym­pa­tycz­nych. – Wiatr po­ga­sił nam la­tar­nie przy ka­re­cie i gdy­by nie An­to­ni, wpa­dli­by­śmy z pew­no­ścią w jaki rów. Do­brze pani zro­bi­ła, wy­sy­ła­jąc go nam na spo­tka­nie.

– Al­boż pani Mi­cha­li­na może co kie­dy źle zro­bić? – wtrą­cił Widz­ki, wi­ta­jąc na­uczy­ciel­kę.

Obo­je mał­żon­ko­wie byli do sie­bie po­dob­ni: blon­dy­ni, oty­li, we­se­li, za­do­wo­le­ni z ży­cia.

Na do­bro­dusz­nej, ład­nej twa­rzy Widz­kie­go, ozdo­bio­nej ja­sny­mi, du­ży­mi wą­sa­mi go­ścił szcze­ry, po­czci­wy uśmiech.

We­szli do po­ko­ju ja­dal­ne­go, gdzie wnet za­bra­li się do her­ba­ty, któ­rą im pani Mi­cha­li­na na­le­wa­ła.

Ar­cy­przy­jem­ną jest jed­nak rze­czą, sie­dzieć w ro­dzin­nym ką­cie i pić do­sko­na­łą her­ba­tę, po czte­ro­go­dzin­nych ba­lan­ce i to­urs de ma­ins w po­wo­zie – rzekł Widz­ki.

– Bie­da­czy­sko! Całą dro­gę ja i Te­re­nia chwy­ta­ły­śmy go za ręce za każ­dem prze­chy­le­niem się po­wo­zu. Po­czci­wy mój Sta­siek! – mó­wi­ła, śmie­jąc się i ca­łu­jąc męża Widz­ka.

– Cóż sły­chać u Ro­liń­skich i jak­że się za­ba­wa uda­ła? – spy­ta­ła pani Mi­cha­li­na.

– Jak zwy­kle w Gaz­dow­cach. Ład­na mama, brzyd­kie cór­ki, za­ba­wa nud­na, ko­la­cya za­póź­no i wiecz­ne wes­tchnie­nia Klar­ci do pana Mie­czy­sła­wa, któ­ry wciąż woli mamę, niż jej kon­so­la­cyę.

– Gwał­tu! To niby nic nie po­wie­dzia­ła – wtrą­cił Widz­ki.

– Al­boż to se­kret? Wie­dzą o tem i wró­ble na da­chu.

– Ale od kogo?

– No… od wszyst­kich. Idę spać, bo le­d­wie żyję. Ju­tro opo­wiem pani o szcze­gó­łach wie­czo­ru, dziś nie je­stem w sta­nie. Nel­cia śpi?

– Od­daw­na.

– Idź­że za­raz i ty, Te­re­niu, spać. Je­steś pew­nie ogrom­nie znu­żo­ną.

– Tak, mamo – od­rze­kła ja­sno ubra­na pan­na, wy­so­kie­go wzro­stu, blon­dyn­ka dość zgrab­na, szy­kow­na, o twa­rzy po­dłuż­nej, nic nie mó­wią­cej, ja­snych nie­wiel­kich oczach i za­nad­to wy­so­kiem czo­le. Mło­dzień­cza świe­żość po­licz­ków i ust bro­ni­ła ją od mia­na brzyd­kiej.

Była do­sko­na­łym ty­pem po­czwar­ki, z któ­rej w przy­szło­ści mia­ła się wy­lę­gnąć ko­bie­ta prze­cięt­na, no­szą­ca, jak śli­mak sko­ru­pę, swą po­spo­li­tą na­tu­rę, nie­zdol­na wy­krze­sać z niej bo­daj prze­lot­ne­go prze­ja­wu du­cha.

Twarz jej, znu­dzo­na w tej chwi­li i obo­jęt­na, oży­wia­ła się zło­śli­wym uśmie­chem, gdy mat­ka kry­ty­ko­wa­ła są­sia­dów, uśmie­chem mó­wią­cym, że umysł jej zdrob­nia­ły szu­kał dla sie­bie po­ży­wie­nia na śmiet­ni­sku ży­cio­wem, skwa­pli­wie chwy­ta­jąc wszyst­ko to, co było za­pra­wio­ne mier­no­tą co­dzien­nych za­tar­gów ludz­kich.

Po­wie­dzia­ła ro­dzi­com do­bra­noc i po­szła do swe­go po­ko­ju, znaj­du­ją­ce­go się tuż obok sa­lo­nu.

Pani Mi­cha­li­na, po­mo­gła jej ro­ze­brać się, po­wyj­mo­wa­ła szpil­ki z jej wło­sów, splo­tła na noc war­ko­cze, przy­gła­dza­jąc je dło­nią piesz­czo­tli­wie.

Póź­niej dłu­go jesz­cze, gdy wszy­scy już spa­li, prze­su­wa­ła się po po­ko­jach, ga­sząc lam­py, usta­wia­jąc krze­sła, szep­cąc pa­cie­rze, ła­god­na spo­koj­na, bło­go­sła­wią­ca mo­dli­twą, niby do­bry duch domu.

* * *ROZ­DZIAŁ II

Widz­ka na­le­ża­ła do rzad­kich wy­bra­nek losu. Nie po­sia­da­jąc ani po­sa­gu, ani pięk­no­ści, wy­szła za czło­wie­ka uczci­we­go, sym­pa­tycz­ne­go i za­moż­ne­go, któ­ry nie tyl­ko po­zwo­lił jej urzą­dzić so­bie ży­cie po­dług swe­go upodo­ba­nia, ale był zu­peł­nie za­do­wo­lo­ny z jego try­bu..

W domu była naj­pierw­szą oso­bą; wszy­scy cho­dzi­li na pal­cach, gdy spa­ła, spie­szy­li do jej łóż­ka, sko­ro się obu­dzi­ła. Nie wy­pły­wa­ło to wca­le z de­spo­tycz­ne­go, lub ka­pry­śne­go jej uspo­so­bie­nia, lu­bio­no ją po­pro­stu. Cho­ciaż w domu ni­czem się nie zaj­mo­wa­ła i cały dzień spę­dza­ła na oży­wio­nej ga­węd­ce i pa­le­niu pa­pie­ro­sów, wszyst­kim jej bra­kło, gdy wy­jeż­dża­ła na dłuż­szy czas z domu.

Spa­ła zwy­kle do po­łu­dnia. Po prze­bu­dze­niu się mia­ła za­wsze świet­ny hu­mor. Ka­za­ła za­raz do sie­bie wo­łać męża, dzie­ci, pa­nią Mi­cha­li­nę. Sy­pial­nia jej była punk­tem zbor­nym do­mo­wych od po­łu­dnia do czwar­tej, to jest do obia­du. Przy jej łóż­ku od­by­wa­no na­ra­dy, dzie­lo­no się wszel­kie­mi wra­że­nia­mi, two­rzo­no pro­jek­ty, a pa­nie, przy­jeż­dża­ją­ce z ran­ną wi­zy­tą, szły od­ra­zu do jej sy­pial­ne­go po­ko­ju.

Po­nie­waż lu­bi­ła, za­rów­no jak i jej mąż, go­ści, cią­gle ktoś z są­sia­dów przy­jeż­dżał w od­wie­dzi­ny.

Po­da­wa­no śnia­da­nia, obia­dy, o któ­rych go­spo­dy­ni nic nie wie­dzia­ła; wszyst­ko, co się sma­ży­ło lub go­to­wa­ło w kuch­ni, było dla niej nie­spo­dzian­ką; to na­le­ża­ło do pani Mi­cha­li­ny.

Gdy Widz­ki zwró­cił uwa­gę żony na to… że na­uczy­ciel­ka jest na­zbyt prze­cią­żo­na pra­cą, zgo­dzi­ła się za­raz z jego zda­niem i gdy pod­wyż­szył pen­syę pani Mi­cha­li­nie, któ­ra za­miast trzy­stu za­czę­ła po­bie­rać czte­ry­sta ru­bli rocz­nie, po­dzię­ko­wa­ła mu ser­decz­nie.

Była szczę­śli­wą i lu­bi­ła wi­dzieć do­ko­ła sie­bie za­do­wo­lo­ne twa­rze.

Dziś, obu­dziw­szy się, jak zwy­kle w po­łu­dnie, spy­ta­ła za­raz młod­szej, gdzie jest pani Mi­cha­li­na.

– Ma lek­cye z Nel­cią – od­rze­kła słu­żą­ca, nio­sąc kawę… któ­rą po­sta­wi­ła na sto­li­ku przy łóż­ku Widz­kiej.

– Po­proś ją do mnie.

Słu­żą­ca ode­szła, żeby wy­peł­nić po­le­ce­nie.

Widz­ka prze­cią­gnę­ła się le­ni­wie, wy­pi­ła tro­chę kawy, za­pa­li­ła pa­pie­ro­sa i za­czę­ła się nie­cier­pli­wić, że nikt do­tąd nie nad­cho­dzi.

Pani Mi­cha­li­na we­szła.

– Sia­daj­cie no, pa­niu­siu i po­ga­wędź­cie ze mną – mó­wi­ła we­so­ło Widz­ka, wska­zu­jąc jej miej­sce na swem łóż­ku.

– Nie bar­dzo ja mam czas na ga­wę­dy – od­rze­kła na pół żar­tem na­uczy­ciel­ka.

– Za­cze­kaj­cie chwi­le., mam coś cie­ka­we­go do po­wie­dze­nia.

Pani Mi­cha­li­na usia­dła, na­de­szła Te­re­nia.

Za­czę­ła się znów roz­mo­wa o wczo­raj­szym wie­czo­rze u Ro­liń­skich. W opo­wia­da­niu mat­ki brzmia­ły: hu­mor i dow­cip, sło­wa cór­ki pod­szy­te były żół­cią z wy­raź­nym od­cie­niem za­zdro­ści.

– W nie­dzie­lę mają tu wszy­scy zje­chać. Nowy kło­pot dla pa­niu­si! Na świę­ta za­po­wia­da­ją się wspa­nia­łe za­ba­wy. A wie pani, że przy­je­chał brat Zu­ra­kow­skiej, ten co ma ob­jąć po­sa­dę che­mi­ka w cu­krow­ni; ka­wa­ler, przy­stoj­ny, za­dłu­żo­ny, cier­pią­cy na new­ral­gię, jed­nem sło­wem com­me il fant. Pan­ny się szy­ku­ją do kon­kur­su. Co ty na to, Te­re­niu?

– Chy­ba nie­ma tu komu o pierw­szeń­stwo wal­czyć; wszyst­kie ta­kie brzyd­kie.

– Co praw­da, to w tej oko­li­cy pan­ny są okrop­nie brzyd­kie. Mę­żat­ki za to tę­gie, za­czy­na­jąc ode­mnie – za­śmia­ła się Widz­ka.

– Sio­stra dy­rek­to­ro­wej bar­dzo ład­niut­ka – rze­kła pani Mi­cha­li­na.

– A tak. Ta jest mi­lut­ka.

– Za­wsze ma wło­sy, jak­by je wi­cher po­tar­gał – wtrą­ci­ła Te­re­nia.

– To jej wca­le nie szpe­ci. A wie pani –

mó­wi­ła Widz­ka – że w Zu­ków­ce jest nowa na­uczy­ciel­ka?

– Mło­da?

– Ma, po­dob­no, dwa­dzie­ścia parę lat.

– Wi­dzia­ły­ście ją pa­nie?

– Nie. Zo­sta­ła z dzieć­mi w domu. Pani zna dzie­ci Zu­ra­kow­skiej. Czyż moż­na je same zo­sta­wić? Pew­nie­by dom spa­li­ły.

– Trud­ne bę­dzie mia­ła, bie­dacz­ka, za­da­nie, w Zu­ków­ce. Dzie­ci tam ogrom­nie są roz­piesz­czo­ne – rze­kła pani Mi­cha­li­na, któ­ra, słu­cha­jąc spra­woz­dań i bio­rąc udział w roz­mo­wie, my­śla­ła jed­no­cze­śnie o tem, że Nel­cia ocze­ku­je koń­ca prze­rwa­nej lek­cyi, że dziec­ko czas tra­ci i de­ner­wu­je się bez­czyn­nem sie­dze­niem.

Do po­ko­ju wszedł Widz­ki.

– Jesz­cze w łóż­ku! Co ty so­bie my­ślisz, ko­bie­to? Już obiad po­da­ją. Nie­chby kto tak ka­zał męż­czyź­nie le­żeć tyle cza­su; toby łóż­ko prze­klął, a ko­bie­ta śpi szes­na­ście go­dzin i, wsta­jąc, jesz­cze ła­ko­mie na po­dusz­ki spo­glą­da. A wszyst­ko to ofia­ry, nie­wol­ni­ce! – mó­wił Widz­ki, ca­łu­jąc w rękę żonę, któ­ra go ob­ję­ła za szy­ję i uści­ska­ła ser­decz­nie.

– Có­że­ście pa­nie ura­dzi­ły na dzi­siej­szym kon­gre­sie?

– Jesz­cze nic, Sta­siecz­ku, ale mu­si­my coś ura­dzić. Stro­je na­sze po­trze­bu­ją ko­niecz­nie od­świe­że­nia na świę­ta. Trze­ba, żeby kto po­je­chał do War­sza­wy po spra­wun­ki. Chy­ba pani Mi­cha­li­na zro­bi z sie­bie ofia­rę, bo nikt le­piej od niej nie po­tra­fi ob­my­śleć wszyst­kie­go.

– Zli­tuj się, chcesz po­zba­wić dom je­dy­ne­go pra­co­wi­te­go czło­wie­ka – mó­wił Widz­ki.

– To praw­da – zgo­dzi­ła się we­so­ło żona, – Nie wiem, jak­by wy­glą­da­ła Hor­ni­ca bez pani Mi­cha­li­ny. Ale co po­cząć ze stro­ja­mi? Ja je­chać w taką po­go­dę ze swo­im reu­ma­ty­zmem nie mogę, Te­re­ni sa­mej nie wy­pa­da.

– Nie wiem czy do­brze­by było, gdy­bym te­raz od­je­cha­ła? Nel­cia nie mia­ła­by lek­cyi, a przy­tem go­spo­dar­stwo do­mo­we… – od­rze­kła pani Mi­cha­li­na.

Pro­jekt je­cha­nia do War­sza­wy uśmiech­nął się był jej w pierw­szej chwi­li; mia­ła tam uko­cha­ne­go bra­ta, któ­re­go od dwóch lat nie wi­dzia­ła.

Nel­cia wsu­nę­ła przez drzwi swo­ją ciem­ną głów­kę.

– Chodź-no tu, piesz­czo­to, chodź prę­dzej! – za­wo­ła­ła Widz­ka.

Dzie­wecz­ka prze­bie­gła jak strza­ła przez po­kój i rzu­ci­ła się w ob­ję­cia mat­ki, któ­ra ją ca­ło­wa­ła w oczka, w bu­zię. Na­pie­ściw­szy się z mat­ką, sko­czy­ła do ojca i, wy­ści­skaw­szy go, usia­dła na ko­la­nach u pani Mi­cha­li­ny.

Była bar­dzo szczu­pła, drob­na na swo­je je­de­na­ście lat i prze­ślicz­na.

– Wsta­waj już, wsta­waj, Ba­siu. To ob­ra­za Bo­ska spę­dzać pół ży­cia w łóż­ku – zwró­cił się Widz­ki do żony, wy­cho­dząc z po­ko­ju.

– Za­raz, Staś­ku, za­raz. Więc jak­że bę­dzie z War­sza­wą? Po­je­dzie pa­niu­sia?

– Je­że­li trze­ba, to po­ja­dę. Ale znów Nel­cia stra­ci dużo cza­su.

Te­re­nia bę­dzie z nią od­ra­bia­ła lek­cye.

– Są­dzę, że to wszyst­ko da­ło­by się w domu zro­bić, sko­ro znaj­dzie­my w mia­stecz­ku do­bre ma­te­ry­ały.

Widz­ka za­czę­ła z po­mo­cą młod­szej ubie­rać się. Pani Mi­cha­li­na po­szła z Nel­cią do bi­blio­te­ki, gdzie zwy­kle od­by­wa­ły się lek­cye.

Nel­cia była za­sę­pio­na i spo­glą­da­ła od cza­su do cza­su z min­ką chmur­ną na na­uczy­ciel­kę.

– Je­steś czemś zmar­twio­na, Nel­ciu?

– Nie… A pani bar­dzo się chce tej War­sza­wy?

– Dla­cze­go mię o to py­tasz?

– Bo wi­dzia­łam, jak pani była za­do­wo­lo­na, gdy ma­mu­sia wspo­mnia­ła o wy­jeź­dzie. Pani była kon­ten­ta, że zo­ba­czy swo­ich sio­strzeń­ców i tę… Ja­dwi­nię, któ­rą pani tak ko­cha – mó­wi­ła za­zdro­śnie dziew­czyn­ka.

Pani Mi­cha­li­na uśmiech­nę­ła się.

– Będę za­do­wo­lo­ną, gdy się z nimi zo­ba­czę, ale tę­sk­no mi bę­dzie bez cie­bie.

Nel­cia po­krę­ci­ła głów­ką z nie­do­wie­rza­niem.

– Ja nie będę uczy­ła się z Te­re­nią! – wy­buch­nę­ła na­gle. – Ona się tyl­ko zło­ści przy lek­cyi. Gdy pani była la­tem cho­ra i ja przy niej czy­ta­łam po fran­cu­sku, to mi dała trzy klap­sy, a na­wet za wło­sy tar­ga­ła. Nie po­wie­dzia­łam o tem ani ta­tu­sio­wi, ani ma­mu­si, ale te­raz kie­dy pani musi je­chać po stro­je dla niej, wszyst­ko opo­wiem.

– Nie trze­ba nig­dy ni­ko­go oskar­żać, moja dzie­ci­no. Je­śli po­ja­dę, to wró­cą pręd­ko; bę­dzie mi tę­sk­no za wszyst­ki­mi, a naj­wię­cej za tobą… bo cię bar­dzo ko­cham.

– Tak samo jak… Ja­dwi­nię?

– Może… może… tro­szecz­kę… Dziew­czyn­ka za­wi­sła na jej ustach…… wię­cej – od­po­wie­dzia­ła, śmie­jąc się i przy­cią­ga­jąc do sie­bie Nel­cię.

W nie­dzie­lę zje­cha­li się go­ście do Hor­ni­cy.

Pierw­szy po­wóz przy­wiózł dzie­dzi­ców z Gaz­do­wiec, pań­stwa Ro­liń­skich. Sama pani była to jesz­cze bar­dzo ład­na ko­bie­ta, przy­bie­ra­ją­ca po­waż­nie skrom­ną min­kę wo­bec trzech brzyd­kich có­rek i rnę­ża w po­de­szłym wie­ku, mó­wią­ca cią­gle o swej sta­ro­ści z mło­dzień­czym bły­skiem w prze­ślicz­nych oczach.

Za­le­d­wie go­ście za­sie­dli w sa­lo­nie, gdy na dzie­dziń­cu uka­za­ła się ka­re­ta po­prze­dza­na przez wo­lant, w któ­rym sie­dzie­li dwaj mal­cy i mło­dy czło­wiek o ele­ganc­kim wy­glą­dzie.

Była to ro­dzi­na Zu­ra­kow­skich z Zu­ków­ki.

Widz­ki wi­tał go­ści w przed­sion­ku.

Zu­ra­kow­ska, wdo­wa w śred­nim wie­ku, przy­stoj­na i dys­tyn­go­wa­na, cho­ciaż tro­chę wy­mu­szo­na i sztyw­na, ład­nie ubra­na, we­szła do sa­lo­nu z dwu­na­sto­let­nią cór­ką, za nią szła mło­da pan­na wy­so­kie­go wzro­stu o ciem­nych oczach i ta­kich­że wło­sach, upię­tych wy­so­ko na kształt­nej gło­wie.

Była przy­stoj­na i prze­ślicz­nie zbu­do­wa­na. Czar­na suk­nia ele­ganc­kie­go kro­ju przy­stra­ja­ła jej zgrab­ną po­stać.

– Na­uczy­ciel­ka mo­ich dzie­ci, pan­na Ewa Star­kie­wi­czów­na – za­pre­zen­to­wa­ła ją Zu­ra­kow­ska Widz­kim. A to mój brat, Cze­sław Włó­kow­ski. Pań­stwo Widz­cy wi­ta­li go­ści z wiel­ką uprzej­mo­ścią.

f – Niech mi pań­stwo wy­ba­czą, że przy­wio­złam z sobą dzie­ci – mó­wi­ła Zu­ra­kow­ska – ale tak przy­rze­ka­ły wzo­ro­wą grzecz­ność, żem je za­bra­ła.

– Bar­dzo je­stem pani wdzięcz­ną; moja Nel­cia bę­dzie mia­ła przy­jem­ność od­rze­kła Widz­ka.

Pani Mi­cha­li­na za­bra­ła za­raz dzie­ci Zu­ra­kow­skiej: dwóch mal­ców, Fre­dzia i Ko­cia i dziew­czyn­kę. Wi­cie, a tak­że Bro­nię Ro­liń­ską, któ­rej to­wa­rzy­szy­ła fran­cuz­ka, i za­pro­wa­dzi­ła je wraz z Nel­cią do bi­blio­te­ki, gdzie mo­gły swo­bod­nie się ba­wić.

Ewa wa­ha­ła się przez chwi­lę, nie wie­dząc co ma z sobą zro­bić.

Kwe­styę tę roz­strzy­gnę­ła Zu­ra­kow­ska z uprzej­mym, pań­sko-grzecz­nym uśmie­chem.

– Pan­no Ewo! Niech pani bę­dzie tak do­bra i do­pil­nu­je, żeby dzie­ci były grzecz­ne.

Na­uczy­ciel­ka lek­ko po­bla­dła, ale na­tych­miast opu­ści­ła sa­lon i po­szła za dzieć­mi do bi­blio­te­ki.

Przy­by­li jesz­cze Ko­śmi­cze, zbo­ga­ce­ni do­rob­kie­wi­cze z sy­nem Ju­lia­nem, brzyd­kim, z ogrom­ny­mi zę­ba­mi i du­że­mi czer­wo­ne­mi rę­ka­mi, z któ­re­mi nie wie­dział nig­dy co ma ro­bić, i cór­ką Anie­lą, ja­sną blon­dy­ną o zie­lon­ka­wej ce­rze, któ­ra ją czy­ni­ła po­dob­ną do ja­kiejś ane­micz­nej tra­wy. Na­stęp­nie przy­je­chał dy­rek­tor z żoną, obo­je mło­dzi i sym­pa­tycz­ni. To­wa­rzy­szył im dok­tór.

W sa­lo­nie zro­bi­ło się gwar­no. Pa­nien­ki oto­czy­ły for­te­pian, przy któ­rym dok­tór, nie­mło­dy już wdo­wiec, bar­dzo we­so­łe­go uspo­so­bie­nia, wy­śpie­wy­wał z ko­micz­nym pa­to­sem:., Uj­rza­łem raz i ko­cham już"…

Cze­sław usiadł zda­la od to­wa­rzy­stwa i prze­rzu­ca­jąc al­bum, spo­glą­dał kry­tycz­nem okiem na obec­nych, wśród któ­rych są­dzo­no mu było spę­dzić szmat ży­cia.

Oczy jego przy­sło­nię­te bi­no­kla­mi, prze­su­wa­ły się po po­sta­ciach ko­bie­cych z obo­jęt­no­ścią i iro­nią: wszyst­kie były brzyd­kie i no­si­ły ce­chę pro­win­cy­ona­li­zmu.

Po chwi­li spo­chmur­niał.

Z tego koła pro­win­cy­ona­łek mu­siał jed­nak wy­brać so­bie żonę, któ­rej po­sag za­pew­nił­by mu nie­za­leż­ną przy­szłość. W War­sza­wie, gdzie gro­sze w ustach bla­gi pęcz­nie­ją do roz­mia­ru du­ka­tów, nie­bez­piecz­nie było za­ła­twiać po­dob­ną spra­wę. Po­wie­rzył więc ją sio­strze i ta wy­szu­kaw­szy mu po­sa­dę, spro­wa­dzi­ła go na grunt, gdzie owe owiecz­ki pól i la­sów ho­do­wa­ły się i gdzie ich war­tość ła­two było otak­so­wać.

– Jak one chęt­nie idą do ręki – po­my­ślał, pa­trząc z za bi­no­kli na pan­ny zer­ka­ją­ce w jego stro­ną.

Uśmiech szy­der­czy prze­mknął mu po ustach i znikł na wi­dok zbli­ża­ją­cej się Widz­kiej.

Po­wstał z krze­sła.

– Pan się tak od­osob­nił od mło­de­go to­wa­rzy­stwa. Nowe oko­li­ce i nowe sto­sun­ki nie za­wsze są zaj­mu­ją­ce, szcze­gól­niej, gdy kto… jak pan, przy­by­wa z szer­szej wi­dow­ni – mó­wi­ła uprzej­mie go­spo­dy­ni.

Za­pew­nił, że się czu­je zu­peł­nie szczę­śli­wym i za­do­wo­lo­nym w no­wem oto­cze­niu i przy­łą­czył się do mło­de­go to­wa­rzy­stwa.

Po­da­no her­ba­tę.

Pani Mi­cha­li­na zmę­czo­na, czer­wo­na, bie­ga­ła od sa­mo­wa­ra do kuch­ni, wy­da­jąc roz­po­rzą­dze­nia, za­sta­wia­jąc stół… to znów, zno­sząc do bi­blio­te­ki róż­ne ła­ko­cie dla dzie­ci, ba­wią­cych się w gry pod prze­wod­nic­twem ga­da­tli­wej fran­cuz­ki.

Ewa usia­dła przy okrą­głym sto­le, sto­ją­cym na środ­ku po­ko­ju i prze­glą­da­ła dzien­ni­ki.

Oczy jej spo­czy­wa­ły na li­te­rach, nie wi­dząc ich wca­le. Upo­ko­rze­nie, któ­re­go do­zna­ła przed go­dzi­ną, gdy jej ka­za­no opu­ścić to­wa­rzy­stwo i pil­no­wać dzie­ci, wstrzą­snę­ły nią do głę­bi.

Od lat kil­ku była już na­uczy­ciel­ką, ale do­tych­czas pra­wie za­wsze mie­wa­ła do­ra­sta­ją­ce uczen­ni­ce, a przy­tem prze­by­wa­ła w do­mach śred­nio za­moż­nych, gdzie im­po­no­wa­ła wy­kształ­ce­niem i zna­jo­mo­ścią form to­wa­rzy­skich. Lu­biąc kom­fort i wy­staw­ne ży­cie, pra­gnę­ła za­wsze do­stać się do ja­kie­go bo­ga­te­go domu, któ­ry­by le­piej li­co­wał z jej uspo­so­bie­niem.

Dziś śród tego upra­gnio­ne­go oto­cze­nia spo­tka­ło ją pierw­sze upo­ko­rze­nie.

Z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­ła koń­ca wie­czo­ru, usi­łu­jąc nie słu­chać ha­ła­śli­wych wy­krzyk­ni­ków dzie­ci i pi­skli­wej pa­pla­ni­ny fran­cuz­ki.

Dla na­uczy­cie­lek i dzie­ci po­da­no her­ba­tę w bi­blio­te­ce. Widz­ka usiadł­szy obok Ewy, roz­ma­wia­ła z nią przez chwi­lę.

Żal jej było tej przy­stoj­nej pan­ny, któ­ra się nu­dzi­ła śród dzie­ci, ale nie wie­dzia­ła jak na to po­ra­dzić.

W sa­lo­nie tań­czo­no.

– Niech pani idzie do sa­lo­nu – rze­kła do niej z życz­li­wą nutą w gło­sie – ja tro­chę po­pil­nu­ję dzie­ci. Jest tu wresz­cie pan­na Mar­tin i za chwi­lę na­dej­dzie pani Mi­cha­li­na. Pani po­tań­czy tro­chę.

– Dzię­ku­ję pani, nie lu­bię tań­ców.

– Więc pani przej­dzie się, za­po­zna z mło­dem to­wa­rzy­stwem – na­le­ga­ła Widz­ka.

– Nie chcia­ła­bym opusz­czać dzie­ci. Pani Zu­ra­kow­skiej by­ło­by to przy­kro. Dzię­ku­ję pani ser­decz­nie za tro­skli­wość o mnie, ale wolę po­zo­stać na swem sta­no­wi­sku.

Po odej­ściu Widz­kiej roz­draż­nie­nie Ewy spo­tę­go­wa­ło się. Zro­zu­mia­ła, że jest przed­mio­tem li­to­ści, że jest słu­gą, któ­ra nie ma pra­wa opu­ścić po­ko­ju z oba­wy, żeby jej nie skar­co­no pu­blicz­nie.

W drzwiach uka­zał się Cze­sław.

Ewa nie pod­nio­sła na­wet oczu na wcho­dzą­ce­go.

– Czy do­brze się spra­wu­ją tu moi sio­strzeń­cy? – za­py­tał fran­cuz­ki, któ­ra wnet za­szcze­bio­ta­ła… jak ga­da­tli­wa sro­ka.

Roz­ma­wiał z nią przez chwi­lę, pa­trząc na twarz Ewy i czy­ta­jąc jej my­śli, ma­sko­wa­ne wy­ra­zem chłod­nej obo­jęt­no­ści.

Była bla­da i drob­niut­kie kro­ple potu, wy­wo­ła­ne go­rą­cem i po­draż­nie­niem, per­li­ły się nad jej usta­mi.

Cze­sław zbli­żył się do niej.

– Jak też pani wy­trzy­mu­je ha­łas tych dzie­ci? Ude­rzy­ła go oczy­ma peł­ne­mi iro­nii.

– Zu­peł­nie tak samo, jak pan zgrzyt kół ma­szy­no­wych. Są rze­czy, któ­re sta­ją się tak ko­niecz­nem złem, jak samo ży­cie, sko­ro się raz ist­nie­je.

– Złe prze­sta­je być ko­niecz­no­ścią wo­bec woli ludz­kiej.

– Wola ludz­ka jest nie­wol­ni­cą wa­run­ków ży­cia.

– Tyl­ko nie dla jed­no­stek, któ­re po­tra­fią ujarz­mić naj­bar­dziej wro­gie so­bie wa­run­ki.

– Nie na­le­żę do nad­ko­biet.

– Robi jed­nak pani wra­że­nie isto­ty sil­nej, zdol­nej po­chwy­cić cu­gle losu i kie­ro­wać nim po­dług upodo­ba­nia.

W tej chwi­li roz­legł się okrop­ny wrzask. Ewa po­wsta­ła z miej­sca prze­ra­żo­na.

W ką­cie po­ko­ju bili się Fre­dzio z Ko­ciem, tar­ga­jąc się… za wło­sy, uszy, wy­my­śla­jąc so­bie wza­jem­nie.

Fran­cuz­ka pisz­cza­ła, roz­bra­ja­jąc ich.

Do bi­blio­te­ki wbie­gła Zu­ra­kow­ska, a za nią kil­ka osób, zwa­bio­nych ha­ła­sem.

– Co tu się sta­ło? – zwró­ci­ła się do Ewy – O co im po­szło?

– Mamo! On mi wy­rwał pa­ja­ca, któ­re­go mi Nel­cia da­ro­wa­ła…

– Kła­mie, mamo, kła­mie! Wy­pro­si­łem go u niej wprzó­dy. On mój! – prze­rwał mu Fre­dzio, go­tu­jąc się do no­wej wal­ki.

– Bę­dziesz go wi­dział jak swo­je uszy! Le­piej go pod­rę w ka­wał­ki! – krzy­czał Ko­cio.

– Ci­cho mi za­raz! Nig­dy już wię­cej nie we­zmę was z sobą. Trze­ba było cią­gle uwa­żać na nich – zwró­ci­ła się Zu­ra­kow­ska octo­wo-grzecz­nie do Ewy – to są chłop­cy: nie mogą się ba­wić spo­koj­nie.

Ko­cio miał uszy bu­ra­ko­we, Fre­dzio roz­dra­pa­ne czo­ło.

– Pro­szę mu zim­nej wody przy­ło­żyć do czo­ła.

Ewa wzię­ła z rąk fran­cuz­ki ręcz­nik, umo­czo­ny w wo­dzie i przy­ło­ży­ła go do ran­ki Fre­dzia, czu­jąc w tej chwi­li nie­po­ha­mo­wa­ną nie­na­wiść do tego krę­pe­go, pie­go­wa­te­go chłop­ca, któ­re­mu mę­ska bru­tal­ność, nie­po­ha­mo­wa­na jesz­cze kul­tu­rą, wy­zie­ra­ła z oczu o roz­hu­ka­nym wy­ra­zie.

Nie­na­wiść, któ­rą uczu­wa­ła, mu­sia­ła sug­ge­styj­nym prą­dem prze­le­cieć przez jej rękę… do czo­ła Fre­dzia, gdyż chło­pak na­gle od­trą­cił ją od sie­bie ze zło­ścią.

– Pani mnie dra­pie tym ręcz­ni­kiem i jesz­cze wię­cej mię boli.

– Pro­szę dać ręcz­nik, zro­bię to sama – rze­kła Zu­ra­kow­ska, od­bie­ra­jąc Ewie ręcz­nik.

– Z dzieć­mi trze­ba umieć się ob­cho­dzić – do­da­ła. – No, dość… już dość!… Nic się nie sta­ło! – uspo­ka­ja­ła Fre­dzia. – Są­dzę, że bę­dzie­cie ci­cho, gdyż in­a­czej otrzy­ma­cie w domu su­ro­wą karę.

Te­re­nia, któ­ra we­szła ra­zem z Zu­ra­kow­ska do bi­blio­te­ki, nie spusz­cza­ła oczu z Ewy. Mło­dziut­kie jej rysy, przy tem spoj­rze­niu peł­nem nie­chę­ci, na­gle jak­by po­sta­rza­ły od do­tknię­cia sta­rych, jak świat, skrzy­deł za­wi­ści.

Spoj­rza­ła na Cze­sła­wa.

– Czy to pan był spraw­cą za­mie­sza­nia?

– Są­dzi więc pani, żem sta­wał tak­że do kon­kur­su o pa­ja­ca? – od­rzekł z uśmie­chem Cze­sław, idąc za nią do sa­lo­nu.

Ko­la­cyę ja­dły na­uczy­ciel­ki wraz z dzieć­mi przy wspól­nym sto­le. Ewa sie­dzia­ła po­mię­dzy Wi­cią a Fre­dziem, któ­ry dła­wił się żar­łocz­nie pasz­te­tem i chru­pał prze­raź­li­wie ko­ści z dro­biu.

Głos Zu­ra­kow­skiej skie­ro­wa­ny do niej roz­le­gał się co chwi­la, ude­rza­jąc ją po ner­wach.

– Pan­no Ewo! Pro­szę obe­trzeć pal­ce Fre­dzio­wi. Pan­no Ewo! Pro­szą na­lać wody Wici. Niech pani spy­ta, cze­go chce Ko­cio.

Za każ­dem ode­zwa­niem się Zu­ra­kow­skiej, uwa­ga ca­łe­go to­wa­rzy­stwa prze­no­si­ła się na Ewę i na chwi­lę uci­cha­ła we­so­ła roz­mo­wa, za­pra­wio­na wy­bu­cha­mi śmie­chu.

Ewie zda­wa­ło się, że ten fa­tal­ny wie­czór nie skoń­czy się już chy­ba nig­dy.

Ode­tchnę­ła z ulgą, gdy ka­re­ta wy­je­cha­ła z oświe­tlo­ne­go la­tar­nia­mi dzie­dziń­ca w ciem­ną głąb, bro­nią­cą jej ry­sów po­wle­czo­nych go­ry­czą, od cie­ka­wych spoj­rzeń.

Po wy­jeź­dzie go­ści Widz­ki za­brał się do her­ba­ty, któ­rą zwy­kle pi­jał przed snem.

– Żal mi było – rzekł do żony – tej bied­nej na­uczy­ciel­ki. Nie we­so­ła to rzecz prze­sie­dzieć cały wie­czór z ta­kie­mi pod­łe­mi dzieć­mi.

– Ależ to dzie­ci! No, wiesz Sta­siecz­ku, żem nic po­dob­ne­go nie wi­dzia­ła do­tąd. I mnie też żal jej było, ale co po­cząć? Ma się na­uczy­ciel­kę do dzie­ci, ale nie do wpro­wa­dza­nia jej w świat. Zu­ra­kow­ską też trud­no wi­nić. Gdy­by na­uczy­ciel­ka była w sa­lo­nie, ona mu­sia­ła­by być z dzieć­mi. Nie­szczę­sny to fach, to na­uczy­ciel­stwo! Pa­trząc na nią, dzię­ko­wa­łam Bogu, że moje cór­ki nie są bied­ne.

– Tem więk­szy po­wód, żeby były do­bre. Nie­po­do­ba­ło mi się dziś, że Te­re­nia wca­le się do tej pa­nien­ki nie zbli­ża­ła – mó­wił Widz­ki.

Te­re­nia za­czer­wie­ni­ła się.

– Taką mia­ła miną na­sę­pio­ną i złą – od­rze­kła.

– Mia­ła­byś i ty, moje dziec­ko, nie lep­szą minę, gdy­byś mu­sia­ła cały wie­czór prze­sie­dzieć na jed­nem miej­scu, kie­dy inni się ba­wią.

– Ma ta­tuś ra­cyę – pod­trzy­my­wa­ła męża Widz­ka – Trze­ba być grzecz­niej­szą w swo­im domu.

Te­re­nia nic nie od­po­wie­dzia­ła, ale nie­chęć jej do Ewy po­dwo­iła się jesz­cze.

* * *ROZ­DZIAŁ III.

Jak­że się czu­jesz, Cześ­ku, na no­wem sta­no­wi­sku?

– Tak, jak się może czuć na za­leż­nem sta­no­wi­sku czło­wiek, któ­ry był pa­nem swo­je­go cza­su, swo­ich fan­ta­zyi, no i… ka­wał­ka gro­sza. Zu­ra­kow­ska spoj­rza­ła na bra­ta, Na twa­rzy jego ma­lo­wa­ło się znu­dze­nie i znie­chę­ce­nie.

– Po­wiedz mi, ile ci zo­sta­ło po sprze­da­niu ma­jąt­ku i spła­ce­niu dłu­gów? – spy­ta­ła po chwi­li.

– Parę ty­się­cy – bąk­nął Cze­sław.

– Py­tam o to dla­te­go, że mam pe­wien pro­jekt. Ja ci do­po­mo­gę. Mała fa­brycz­ka, cho­ciaż­by wznie­sio­na z po­mo­cą kre­dy­tu, za­pew­ni­ła­by ci byt sa­mo­dziel­ny.

– Za­pew­ni­ła­by mi tyl­ko dłu­gi na przy­szłość, a może i ławę oskar­żo­nych. Prze­mysł po­trze­bu­je ogrom­nych środ­ków i pew­ne­go spry­tu w gor­szym ga­tun­ku, któ­re­go ja nie po­sia­dam wca­le. Nie umiał­bym też opę­dzać po­trzeb ży­cia mar­nym za­rob­kiem, a taki tyl­ko może dać prze­mysł na małą ska­lę.

– Jak­że je­steś z dy­rek­to­rem?

– Dy­rek­tor dość przy­zwo­ity czło­wiek.

– A ten in­ży­nier?

– Z Na­łę­czem nie zga­dza­my się wca­le. Je­st­to nie­zno­śnie pe­dan­tycz­na kre­atu­ra.

– Trze­ba jed­nak po­my­śleć o przy­szło­ści, Cześ­ku. Cóż to zna­czy te ty­siąc dwie­ście ru­bli, któ­re po­bie­rasz w cu­krow­ni?

– Pen­sya do­sko­na­ła dla po­cząt­ku­ją­ce­go.

– Bar­dzo być może… ale dla cie­bie, coś się przy­zwy­cza­ił do in­nych wa­run­ków, nie może wy­star­czyć na ży­cie.

– Wy­star­czy na we­ge­ta­cyę. Zu­ra­kow­ska mil­cza­ła przez chwi­lę, na­my­śla­jąc się, w jaki spo­sób przy­stą­pić do spra­wy, któ­ra jej bar­dzo le­ża­ła na ser­cu.

Myśl o po­lep­sze­niu losu bra­ta nie opusz­cza­ła jej od chwi­li, gdy ten przy­byw­szy do cu­krow­ni Pliń­skie­go, ob­jął w niej po­sa­dę che­mi­ka. Daw­niej ro­iła dla nie­go naj­świet­niej­sze pla­ny. Przy­stoj­ny, wy­kształ­co­ny i za­moż­ny miał pra­wo do zu­peł­ne­go po­wo­dze­nia w ży­ciu. Dziś przy­szłość jego przed­sta­wia­ła się w mniej świet­nych bar­wach. W cią­gu ostat­nich pię­ciu lat za­szła w nim ogrom­na zmia­na. Świe­żość mło­dzień­cza ule­cia­ła, za­stą­pio­na żół­ta­wą bla­do­ścią, oczy przy­mglo­ne prze­sy­tem pa­trzy­ły apa­tycz­nie, ner­wy do­ku­cza­ły, a z oj­co­wi­zny po­zo­sta­ło za­le­d­wie parę ty­się­cy.

– Jak­że ci się po­do­ba­ją na­sze pan­ny – spy­ta­ła wresz­cie.

Cze­sław skrzy­wił się iro­nicz­nie.

– Brzyd­kie i nie­smacz­ne, jak po­ku­ta za grze­chy.

– Otóż to wła­śnie: jak po­ku­ta – za­śmia­ła się Zu­ra­kow­ska, spo­strze­gł­szy, że brat zro­zu­miał in­ten­cye, jej za­py­ta­nia. – A po­nie­waż każ­dy grzech wy­ma­ga po­ku­ty, więc, mój bra­cisz­ku, pora o niej po­my­śleć. Widz­ka nie brzyd­ka…

– Ogrom­nem czo­łem przy­po­mi­na cie­lę.

– Jest jed­ną z naj­po­saż­niej­szych pa­nien w oko­li­cy.

– Czyż­by Widz­ki był tak bo­ga­ty?

– Hor­ni­ca jest pięk­nym ma­jąt­kiem i Widz­ki do­sko­na­le w nim go­spo­da­ru­je. Moż­na więc li­czyć, że każ­da z có­rek do­sta­nie po 30 ty­się­cy. Oprócz tego Te­re­nia ma w ban­ku, za­pi­sa­ne przez bab­kę, pięć­dzie­siąt ośm ty­się­cy, któ­re tyl­ko ocze­ku­ją na szczę­śli­we­go po­sia­da­cza pan­ny.

Cze­sław nic nie od­po­wie­dział. Pa­trzył przez okno na Ewę. Ubra­na do spa­ce­ru, sta­ła na gan­ku, cze­ka­jąc na dzie­ci.

Za­pi­na­ła rę­ka­wicz­ki, krzy­wiąc lek­ko usta za każ­dem na­ci­śnię­ciem sprę­żyn­ki. Ja­sny ża­kiet, okry­wał jej do­sko­na­le roz­wi­nię­te kształ­ty, a czar­ne fu­ter­ko za­rzu­co­ne na szy­ję i ta­każ cza­pecz­ka niz­ko na­su­nię­ta na czo­ło, przy­sła­nia­ły pra­wie jej twarz.

Scho­wa­ła ręce do muf­ki i pa­trzy­ła przed sie­bie po­nu­ro.

W du­szy jej było chmur­no.

Po chwi­li, po­prze­dza­na przez dzie­ci, szła po ścież­ce wi­ją­cej się wśród dwóch sze­re­gów so­sen ośnie­żo­nych, wzdry­ga­jąc się od cza­su do cza­su na od­głos wrza­sków Fre­dzia i Ko­cia, któ­rych krę­pe i sil­ne po­sta­cie ta­rza­ły się po śnie­gu z to­wa­rzy­szą­cy­mi im psa­mi dwor­ski­mi. Duże ich rude gło­wy, z któ­rych zla­ty­wa­ły co chwi­la czap­ki, mie­ni­ły się w słoń­cu, jak mie­dzia­ne ron­dle, zło­śli­we oczka, osa­dzo­ne w pła­skich pie­go­wa­tych twa­rzach, błysz­cza­ły ucie­chą, gdy z dzi­kim okrzy­kiem ci­ska­li ka­wał­ka­mi drze­wa w ptasz­ki, sie­dzą­ce na ga­łę­ziach.

W wy­obraź­ni Ewy sta­nę­ła po­stać nie­bosz­czy­ka Zu­ra­kow­skie­go. Wi­ze­ru­nek jego za­wie­szo­ny w ja­dal­nym po­ko­ju, na­peł­niał ją za­wsze obrzy­dze­niem: z krwio­żer­czym wzro­kiem, ni­ski, rudy, krę­py, ce­lo­wał z fu­zyi wprost w oczy pa­trzą­ce­mu.

– Mieć ta­kie­go rnę­ża i być zmu­szo­ną pra­wem dzie­dzicz­no­ści do prze­la­nia ca­ło­ści tej dzi­kiej na­tu­ry na swych po­tom­ków, to nie­ma­łe nie­szczę­ście – po­my­śla­ła Ewa, pa­trząc ze wstrę­tem na roz­hu­ka­ne dzie­ci.

Od Za­jącz­kow­skiej, ap­te­ka­rzo­wej z mia­stecz­ka, Ewa wie­dzia­ła, że Zu­ra­kow­ska była pan­ną bez po­sa­gu. Po­cho­dzi­ła z oko­lic, w któ­rych cór­ka przed­sta­wia czter­na­stą część war­to­ści syna, mu­sia­ła się więc kon­ten­to­wać małą sche­dą, gdy brat jej odzie­dzi­czył pięk­ny ma­ją­tek. Sche­dę ową opie­kun roz­trwo­nił, po­kry­wa­jąc sa­mo­bój­stwem, de­fi­cyt mo­ral­ny.

De­fi­cy­tem zaś ży­cio­wym Zu­ra­kow­skiej był mąż: de­spo­ta, gru­bych oby­cza­jów, mści­wy, zły, i tych dzie­ci tro­je o pła­skich ry­sach i złych na­tu­rach.

– Nie mia­ła wie­le do wy­bo­ru – po­wie­dzia­ła zło­śli­wie ap­te­ka­rzo­wa – i rada była, że się zna­lazł mąż, któ­ry ją ura­to­wał od wy­słu­gi­wa­nia się po cu­dzych do­mach. Pan­ny bez po­sa­gu nie mogą być wy­bred­ne.

Po­wie­dze­nie to ubo­dło wów­czas Ewę, te­raz na wspo­mnie­nie tych słów ogar­nął ją ja­kiś lęk.

Wid­mo przy­szło­ści, gro­żą­ce tu­łac­twem do koń­ca ży­cia prze­ra­ża­ło ją nie­raz. Nie lu­bi­ła swe­go za­wo­du i mia­ła za­wsze uczu­cie isto­ty za­mknię­tej w wy­god­nem, ob­szer­nem wię­zie­niu, skąd jed­nak wyj­ścia nie było.

Jako bied­ną sie­ro­tę wy­cho­wa­no ją na na­uczy­ciel­kę i sko­ro tyl­ko ukoń­czy­ła na­ukę, po­pchnię­to tą zwy­kłą ko­le­ją ubo­gich ko­biet, nie py­ta­jąc, czy za­wód ten od­po­wia­da jej uspo­so­bie­niu.

Szła tą ko­le­ją od kil­ku lat bez wy­raź­ne­go celu, bez ju­tra, bez za­mi­ło­wa­nia do swych obo­wiąz­ków, po­py­cha­jąc z tłu­mio­ną nie­cier­pli­wo­ścią co­dzien­ną tacz­kę.

Na in­nem polu jej in­te­li­gent­na, o szla­chet­nych pier­wiast­kach na­tu­ra wy­bu­ja­ła­by może, jak sil­na, po­ży­tecz­na ro­śli­na; prze­nie­sio­na na grunt nie­od­po­wied­ni, czu­ła w so­bie nie­chęć, roz­go­ry­cze­nie isto­ty po­krzyw­dzo­nej siłą zbio­ro­wą, wo­bec któ­rej była bez­sil­ną.

Od wie­czo­ru u Widz­kich, gdzie tak zra­nio­no jej dumę, gdzie po raz pierw­szy cie­lec zło­ty za­kre­ślił wy­raź­nie gra­ni­cę mię­dzy nią, a świa­tem, w któ­rym mu­sia­ła prze­by­wać, Ewa za­czę­ła co­raz nie­spo­koj­niej spo­glą­dać w przy­szłość, usi­łu­jąc prze­nik­nąć za­kry­tą kar­tę swe­go ju­tra.

Co ta kar­ta za­wie­ra? "Wiecz­ną bez­dom­ność… a może los Zu­ra­kow­skiej?

Z da­le­ka uj­rza­ła zbli­ża­ją­ce­go się Cze­sła­wa i wy­raz nie­za­do­wo­le­nia osiadł na jej ry­sach.

Za­uwa­ży­ła kil­ka razy spoj­rze­nie Zu­ra­kow­skiej, śle­dzą­cej nie­spo­koj­nie bra­ta, gdy z nią roz­ma­wiał i po­sta­no­wi­ła uni­kać Cze­sła­wa; był jej zresz­tą zu­peł­nie obo­jęt­ny, a na­wet nie­sym­pa­tycz­ny.

Nie ro­zu­mia­ła jego nie­za­do­wo­le­nia z losu, sko­ro miał przed sobą otwar­te bra­my róż­nych dróg; wstręt­ne jej też były za­bie­gi Zu­ra­kow­skiej w celu po­zy­ska­nia naj­po­saż­niej­szej pan­ny dla nie­go, co zda­wał się to­le­ro­wać, ofia­ro­wu­jąc wspa­nia­ło­myśl­nie swą oso­bę za wór zło­ta.

– My­śla­łam, że pan już od­je­chał do fa­bry­ki – rze­kła – gdy ją wi­tał ukło­nem.

– I z przy­kro­ścią pani wi­dzi, że jesz­cze je­stem.

– Z przy­kro­ścią? Każ­de sło­wo okre­śla­ją­ce ja­kieś uczu­cie, ma­ją­ce bar­wę, jest w da­nym wy­pad­ku nie­wła­ści­we – od­rze­kła Ewa spo­koj­nie.

– A uczu­ciem bez­barw­nem jest?…

– Obo­jęt­ność.

Cze­sław spoj­rzał na nią z uśmie­chem.

– Po­sia­da pani dwie wła­ści­wo­ści ogrom­nie dla mnie sym­pa­tycz­ne przy obec­nem mo­jem uspo­so­bie­niu: nie­zmier­nie rzad­ko pani się śmie­je, i mówi bez­wa­run­ko­wą praw­dę.

– To ostat­nie może mieć war­tość dla każ­de­go; nie ro­zu­miem tyl­ko, komu może spra­wiać przy­jem­ność po­sęp­ny wy­raz twa­rzy?

– Ty­łem wi­dział uśmie­chów, ma­sku­ją­cych rze­czy­wi­ste uczu­cia i ty­łem razy śmiał się nie­szcze­rze, że z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią wi­tam na każ­dej twa­rzy od­bi­cie rze­czy­wi­ste­go sta­nu du­szy.

– Je­st­to uczu­cie na­zbyt ego­istycz­ne. Za­po­mi­na pan, że nie każ­dy od­po­czy­wa po zbyt­nim śmie­chu, i że są jed­nost­ki, któ­rych ży­cie nie na­uczy­ło śmiać się – od­rze­kła Ewa z go­ry­czą.

– Je­stem ego­istą w każ­dym calu.

– Za­chwy­cę pana nową szcze­ro­ścią i przy­znam się… że ta wła­ści­wość pana jest dla mnie nie­sym­pa­tycz­ną.

– A więc… od­pła­cę ta­kąż szcze­ro­ścią i po­wiem, że wszel­kie sądy o mnie mo­ich bliź­nich wy­wo­łu­ją w mej du­szy tyl­ko to uczu­cie, któ­re pani na­zy­wa: bez­barw­nem.

Ewa ob­ró­ci­ła gło­wę i spoj­rza­ła po za sie­bie, sły­sząc ja­kiś krzyk.

Fre­dzio i Ko­cio ta­rza­li się w śnie­gu, za­da­jąc so­bie razy z wście­kło­ścią, Wi­cia usi­ło­wa­ła ich roz­bro­ić; otrzy­maw­szy jed­nak, ener­gicz­ne upo­mnie­nie od bra­ci, za­czę­ła ich bić nie­wiel­kim kij­kiem, do­po­ma­ga­jąc so­bie prze­raź­li­wym krzy­kiem.

Ewa spie­szy­ła na miej­sce ka­ta­stro­fy.

– Do­kąd pani idzie? – wstrzy­mał ją za rękę Cze­sław. – Pro­szę ich zo­sta­wić. Niech… uży­ją świe­że­go po­wie­trza…

– Po­ka­le­czą się jesz­cze…

– Nic im się nie sta­nie, a pani może po­nieść szwank w ogól­nym za­pa­le.

Chłop­cy, po­czuw­szy razy hoj­nie udzie­la­ne przez roz­łosz­czo­ną Wi­cie., prze­sta­li się bić i zwró­ci­li wspól­ne siły prze­ciw sio­strze.

Wi­cia jed­nak po kil­ku bo­ha­ter­skich wy­sił­kach wy­wi­nę­ła się im z rąk i po­mknę­ła pę­dem do Ewy, czu­jąc po­goń za sobą. Fre­dzio nie zwa­ża­jąc na su­ro­wy głos na­uczy­ciel­ki, za­bra­nia­ją­cej mu dal­szej bój­ki, usi­ło­wał do­się­gnąć Wici, ukry­wa­ją­cej się za Ewą, dłu­gim ki­jem. Do­się­gał jej nie­kie­dy, przy­czem je­den z ra­zów padł na rękę Ewy.

Ko­cio śpie­szył bra­ta na po­moc. Obaj znów na­tar­li na nie­przy­ja­cie­la, gdy wresz­cie znie­cier­pli­wio­ny Cze­sław ujął każ­de­go z nich za koł­nierz i pod­nió­sł­szy… w górę, ci­snął oby­dwóch w śnieg.

Po­wsta­li, otrze­pu­jąc odzie­nie i pa­trząc na roz­gnie­wa­ne­go wuja bo­jaź­li­wie, jak skar­co­ne zwie­rzę­ta.

Roz­po­czy­nać dal­szej bi­twy nie śmie­li.

Wi­cia szła te­raz mię­dzy na­uczy­ciel­ką i wu­jem, za­do­wo­lo­na, uśmie­cha­jąc się zło­śli­wie i po­ka­zu­jąc ję­zyk bra­ciom, któ­rzy szli w pew­nem od­da­le­niu, pa­trząc na nią z bez­sil­ną zło­ścią.

– Cze­kaj, cze­kaj! – mru­czał Fre­dzio – zła­pie­my cię gdzie­kol­wiek w ką­cie.

Pu­ści­li się znów przed sie­bie z dzi­kim wrza­skiem.

Ewa szła pręd­ko z po­wro­tem do domu, nie mó­wiąc nic do Cze­sła­wa.

Zu­ra­kow­ska już cze­ka­ła na nich w ja­dal­nym po­ko­ju gdzie po­da­wa­no śnia­da­nie.

– Le­d­wiem się pań­stwa do­cze­ka­ła, taka by­łam głod­na – mó­wi­ła do Ewy, sia­da­ją­cej w mil­cze­niu na swo­jem miej­scu u sto­łu, mię­dzy dwo­ma mal­ca­mi.

Wy­szli­śmy z domu co­kol­wiek za­póź­no – od­rze­kła Ewa,

– Pro­szę o wodę – zwró­cił się do niej Ko­cio.

– Ja tak­że – rzekł Fre­dzio. Się­gnę­ła po ka­raf­kę z wodą.

– Ależ pan­no Ewo! Nie­chże pani na nich spoj­rzy, jacy są spo­ce­ni! Czyż moż­na im te­raz da­wać wody? – zwró­ci­ła się do niej z Wy­mów­ką Zu­ra­kow­ska.

Ewa ja­dła nie­wie­le i usi­ło­wa­ła nie pa­trzeć wca­le na sie­dzą­cych z obu stron chłop­ców. Spo­co­ne, ich rude gło­wy i lśnią­ce, na­bie­głe krwią, pie­go­wa­te twa­rze od­bie­ra­ły jej ape­tyt. Chra­pli­we, do­no­śne gło­sy, wy­do­by­wa­ją­ce się im z sil­nie roz­wi­nię­tych pier­si, mó­wią­cych o ca­łym sze­re­gu przod­ków, któ­rych fi­zycz­ne przy­mio­ty roz­ra­sta­ły się kosz­tem du­cho­wych, draż­ni­ły jej ner­wy.

Mi­mo­wo­li przy­słu­chi­wa­ła się, jak mla­ska­li usta­mi, po­ły­ka­jąc chci­wie ka­wał­ki mię­sa, jak wcią­ga­li do ust z ha­ła­sem ze szklan­ki piwo… któ­re im z gło­śnem gul­go­ta­niem prze­cho­dzi­ło przez gar­dło.

Gdy­by cho­ciaż na chwi­lę pu­ści­ła wo­dze swe­mu roz­draż­nie­niu, by­ła­by się ze­rwa­ła i ucie­kła z po­ko­ju. Sie­dzia­ła jed­nak z oczy­ma utkwio­ne­mi w ta­lerz, nie pod­no­sząc ich wca­le z oba­wy, żeby się nie spo­tkać ze wzro­kiem nie­bosz­czy­ka Zu­ra­kow­skie­go, któ­ry z ol­brzy­mie­go, wi­szą­ce­go na­prze­ciw niej por­tre­tu zda­wał się przy­glą­dać swe­mi sro­gie­mi oczy­ma sie­dzą­cym przy sto­le.

– Co to sta­ło się z ręką pani? – spy­ta­ła Zu­ra­kow­ska Ewę, gdy ta wy­cią­gnę­ła po chleb rękę na­brzmia­łą i siną,

– To Fre­dzio tak po­czę­sto­wał ki­jem pan­nę Ewę, gdy mię za­czę­ła bro­nić przed ich ra­za­mi. A przed­tem sami się bili i wło­sy so­bie wy­ry­wa­li – ozwa­ła się Wi­cia rada, że może oskar­żyć bra­ci.

– Wiecz­nie ja­kieś awan­tu­ry! – rze­kła kwa­śno Zu­ra­kow­ska. – Je­że­li się to po­wtó­rzy dru­gi raz, Fre­dzio bę­dzie uka­ra­ny.

Po śnia­da­niu Cze­sław prze­szedł do ma­łe­go po­ko­iku, łą­czą­ce­go się z sa­lo­nem, w któ­rym Wi­cia mia­ła lek­cyę mu­zy­ki z Ewą.

Za­pa­lił pa­pie­ro­sa, wziął ja­kąś książ­kę i za­głę­bił się w czy­ta­niu.

Zu­ra­kow­ska usia­dła obok bra­ta.

W sa­lo­nie pa­no­wa­ło mil­cze­nie, for­te­pian nie od­zy­wał się wca­le.

– Graj, Wi­ciu! – roz­legł się głos Ewy. Mil­cze­nie.

– Pro­szę cie­bie, graj! Tra­ci­my tyl­ko czas na­próż­no. Uderz tę nutę! Jak się ona na­zy­wa?

Mil­cze­nie.

– Może nie chcesz grać etiud, w ta­kim ra­zie za­cznie­my od so­na­tin­ki, od tej, któ­rą lu­bisz? Za­graj mi ją! Mil­cze­nie.

– Wi­ciu! Cóż to zna­czy? Pro­szą cię, graj!… Uderz tą nutą! Gdzie ona jest? Po­każ mi ją na kla­wia­tu­rze!… Uderz mi ją za­raz!… – po­wtó­rzy­ła su­ro­wo.

Roz­le­gło się sil­ne ude­rze­nie dwóch dźwię­ków, two­rzą­cych dy­so­nans.

– To nie są te nuty, któ­re ci wska­zu­ją. Spojrz, pro­szą, gdzie jest ta mała czar­na nut­ka!… Po­każ mi ją na kla­wia­tu­rze!

Roz­le­gło się sil­niej­sze jesz­cze ude­rze­nie kil­ku nie­zgod­nych dźwię­ków. Cze­sław syk­nął. Zu­ra­kow­skiej ru­mień­ce wy­stą­pi­ły na po­licz­ki.

– Ta Ewa jest dość dys­tyn­go­wa­na i do­brze po­sia­da ję­zy­ki, ale nie umie so­bie dać rady z dzieć­mi. Nie ma wro­dzo­nych pe­da­go­gicz­nych zdol­no­ści. Nie ma tak­tu w po­stę­po­wa­niu z ucznia­mi. Do dzie­ci trze­ba tra­fiać roz­ma­ity­mi spo­so­ba­mi. Cza­sem swa­wo­lą, zni­ża­niem się do ich po­zio­mu, cza­sem ja­kąś nie­do­rzecz­no­ścią na­wet… A ona za­wsze zim­na i sztyw­na. No, niech tam z chłop­ca­mi wiecz­ne hi­sto­rye, ale z Wi­cią chy­ba każ­da po­tra­fi­ła­by so­bie po­ra­dzić.

– Ra­dzą ci wziąć do chłop­ców gu­wer­ne­ra: oni po­trze­bu­ją mę­skiej ręki.

– Toż prze­cie jesz­cze dzie­cia­ki, Cze­siu.

– Ale mają krew i na­tu­rą swe­go ojca, któ­rą trze­ba wcze­śnie okieł­zać.

– Z na­tu­ry nie są po­dob­ni do ojca – za­pro­te­sto­wa­ła żywo Zu­ra­kow­ska, do­tknię­ta w swej mi­ło­ści ma­cie­rzyń­skiej. – Wresz­cie Zbi­gniew nie był zno­wu tak zły.

– Tak… Tyl­ko strze­lał do lu­dzi, któ­rych by­dlę­ta we­szły mu w szko­dą – od­rzekł Cze­sław z iro­nią, po­da­jąc sio­strze rękę, na po­że­gna­nie.

– Od­jeż­dżasz już?

– Mu­szę dziś jesz­cze wstą­pić do fa­bry­ki. W sa­lo­nie tym­cza­sem pa­no­wa­ło mil­cze­nie.

Ewa sie­dzia­ła koło for­te­pia­nu, cze­ka­jąc kie­dy uczen­ni­ca ze­chce grać.

Wi­cia opu­ści­ła ręce na ko­la­na i pa­trzy­ła bez­myśl­nie przed sie­bie. Od cza­su do cza­su jed­nak rzu­ca­ła z uko­sa szyb­kie spoj­rze­nie na po­bla­dłą z gnie­wu na­uczy­ciel­kę. Usta jej drga­ły szy­der­stwem.

– Nie chcesz grać, Wi­ciu? Więc może bę­dzie­my co in­ne­go ro­bi­ły, a póź­niej zaj­mie­my się mu­zy­ką? – spy­ta­ła znów gło­sem spo­koj­nym Ewa, opa­no­wu­jąc znie­cier­pli­wie­nie.

Nie od­bie­ra­jąc od­po­wie­dzi wsta­ła, zbli­ży­ła się do sto­łu, na któ­rym były roz­rzu­co­ne książ­ki i ga­ze­ty i wziąw­szy ja­kiś dzien­nik, wró­ci­ła do for­te­pia­nu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: