Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Za mną same zgliszcza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Kwiecień 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Za mną same zgliszcza - ebook

Współczesna kaszubska wieś.

Hipolit, bohater powieści,relacjonuje przebieg swojego życia. Żywa, pełna obyczajowych szczegółów relacja pokazuje, w jaki sposób zdolny, wartościowy młody człowiek stał się kryminalistą. Powieść nie moralizuje, nie poucza, pozwala samodzielnie wyciągać wnioski.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-158-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

II PRZED SĄDEM

Lato miało się ku końcowi, już szykowaliśmy się do wykopków, kiedy pewnego pięknego dnia listonosz przyniósł list polecony. Mnie to w ogóle nie zainteresowało. Przecież nie do mnie. Był do ojca, z sądu. Pomyślałem, że pewnie ma wystąpić jako świadek. Po jego otwarciu mina szybko mi zrzedła. Na wezwaniu figurował ojciec i niestety ja, a na dodatek moi braciszkowie. Za kilkanaście dni miała odbyć się rozprawa. Gadania z tego powodu było w domu co niemiara.

– Co za wstyd – powtarzali wszyscy.

– Nigdy nie włóczyłem się po sądach i co mi przyszło przez ciebie – żalił się stary.

Mnie to wcale nie zmartwiło. Zastanawiałem się nad czym innym. Swego czasu Matka mówiła, że niemiecki sąd skazał go na karę śmierci za to, że uciekł im z Wehrmachtu. Musiał więc być w sądzie, czyli kłamał.

Nieubłaganie nadszedł dzień rozprawy. Wstaliśmy bardzo wcześnie. Matka, żegnając nas ze łzami w oczach, prosiła starego, by tym razem jeszcze nas bronił.

– Tych dwóch tak, ale tego nie, niech idzie do poprawczaka – odpowiedział.

Nie wiedział, jaką mi w tym momencie sprawił przyjemność. Od dawna chciałem tam pójść.

Do Sopotu zajechaliśmy pociągiem około ósmej rano. Zapowiadał się pogodny, słoneczny dzień. Liście na drzewach nabierały cieplejszych barw. Stary zapytał napotkaną kobietę o ulicę 1 Maja. Zanim odpowiedziała, zmierzyła nas wzrokiem z góry na dół. Już było blisko.

Sąd wyobrażałem sobie jako budynek podobny do pos­terunku milicji. Wewnątrz gwar, kłótnie, wyzwiska i odgłosy bicia. Tymczasem budynek, pod który podeszliśmy, mocno kojarzył mi się z kościołem. Poczułem, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Nawet tablicy przed wejściem nie przeczytałem. Weszliśmy do środka i usiedliśmy na ławce przed wielkimi drzwiami do jakiejś sali. Cisza, jaka tam panowała, przypominała mi kościół i pozbawiła zwykłej pewności siebie. Najchętniej uciekłbym stąd, gdzie pieprz rośnie, ale nie mogłem się ruszyć. Bracia zaczęli pochlipywać.

– Cicho, bez beku – rozkazał stary i dalej trwała ta de­nerwująca cisza. – Tym razem będę was jeszcze bronił, ale jeżeli to się powtórzy, to wszyscy jak jeden pójdziecie do poprawczaka – dodał na uspokojenie.

I dalej trwała ta okropna cisza, tępym sierpem piłująca gardło, aż w wielkich drzwiach zgrzytnął zamek. I widziałem, jak poruszyła się ozdobna klamka. Drzwi się lekko uchyliły i pojawiła się w nich głowa uroczej pani.

– Pan na sprawę? – zapytała równie miłym głosikiem.

– Tak – odpowiedział, wstając.

– Pana godność?

Stary podał swoje imię i nazwisko.

– No to zaczynamy – rozległo się z głębi sali.

W tej chwili coś bardzo złego zaczęło się dziać z moim organizmem. Miałem wrażenie, że głowę mam w brzuchu, a serce gdzieś jeszcze niżej. A kiedy miałem wstać, okazało się, że jedno i drugie mam w portkach, bo na wypróżnienie mnie gniotło. A nogi zrobiły się tak ciężkie, że nie mogłem zrobić kroku. Stary wepchnął nas do środka. Znaleźliśmy się w ogromnej, prawie pustej sali. Pod przeciwległą ścianą dojrzałem niski ołtarz, a za nim trzech księży ubranych w jakieś dziwne stroje. Cały czas byłem w kościelnym nastroju, który mnie tak bardzo rozstroił, że na pytanie o ów nieszczęsny skobel powiedziałem prawdę, jak na spowiedzi. Mimo iż wszystko szybko się skończyło, zdążyłem spocić się jak mysz. Przez to nawet werdyktu szanownego sądu moja pamięć nie zdołała zanotować. Oprzytomniałem dopiero na przystanku kolejki elektrycznej. Pojechaliśmy nią do Gdańska. Musieliśmy poczekać na pociąg. Wobec tego stary kupił nam po kanapce do herbaty. Wówczas już prawie całkiem zapomniałem o wysokim sądzie. Bardzo zainteresował mnie dworzec z jego zakamarkami. Stary straszył, że mnie zamkną, je­żeli będę tak ganiał po dworcu. Wyprowadził nas tunelem na peron i niebawem wjechała lokomotywa, ciągnąc kilka wagonów. Wsiedliśmy i pojechaliśmy do domu bez przygód. W furtce przywitała nas Matka zatroskanym spojrzeniem i pytaniem:

– No i co, tata? Przywiozłeś ich z powrotem?

– Tym razem obroniłem ich. Ale jeżeli któryś z nich coś zbroi, to wystarczy napisać do sądu, a natychmiast go zabiorą.

Czy rzeczywiście taki był wyrok sądu – daję słowo, nie wiem do dziś.

Do szkoły w tym dniu już nie poszliśmy. Przy obiedzie stary wydał nam rozkazy, co każdy z nas ma zrobić do końca dnia. On z Filipem pojechał pracować w polu. Posłusznie zabraliśmy się do roboty. Mnie przypadło wyrzucanie gnoju z chlewa. Ledwo uporałem się z gnojem spod krów, jeszcze spod konia nie ruszyłem, nie mówiąc o świniach, kiedy usłyszałem gwizd. Wyjrzałem. Na drodze przy furtce stał Maciek z całą ferajną. Podszedłem, aby się z nimi przywitać.

– No i co? Jak było? Idziesz do poprawczaka? – dopytywali się jeden przez drugiego.

– Nie, tym razem nie – odpowiedziałem z nutką żalu w głosie.

– No i co? Zrobisz to jeszcze raz?

– A jak, ale tym razem zrobię inne włamanie.

– To cię zamkną jak amen w pacierzu – martwiły się dziewuchy.

– Tym razem nie dam się złapać – pocieszyłem zmartwione.

– Opowiedz, jak tam było – prosili.

Przecież nie mogłem ich zawieść, to byli moi przyjaciele. Wobec tego zostawiłem niedokończoną robotę i poszedłem z nimi. Usiedliśmy na skraju zagajnika w kwitnących właśnie wrzosach i zacząłem opowiadać. Słuchali z otwartymi ustami, a ja podawałem im wszystko z detalami. Chłonęli to jak sucha gąbka. Nigdy nie byli w sądzie ani w tak dużych miastach. Dla nich to była prawdziwa egzotyka. Oczywiście, o tym, jakiego miałem pietra, ani o tym, że sędzinę z ławnikami wziąłem za księży, nie wspomniałem najmniejszym nawet słówkiem. Widziałem, że w oczach przyjaciół rosłem na wielkiego bohatera. Na koniec wyściskałem dziewczęta i powlokłem się do domu, do prozaicznej i na dodatek śmierdzącej roboty. Braciszkowie swoje zadania już wykonali. Siedzieli przy stole i zastanawiali się, jak odrobić zadania domowe z lekcji, w których nie uczestniczyli.

Minęło kilka dni, szarych i monotonnych. Źle się z tym czułem. Coś tam w szkole narozrabiałem. Nic ważnego, nawet nie zapamiętałem co. Matka zagroziła, że powie staremu. Nie miałem zamiaru czekać na jego powrót. Po kolacji spuściłem psa z łańcucha i poszliśmy w stronę wsi. Łaziłem zupełnie bez celu. Kiedy zrobiło się ciemno, pomyślałem o jakimś lokum na noc. Chciałem być jak najdalej od domu. Dziwnym trafem mój wybór padł na szkołę. Wówczas mieliśmy już nowy budynek. Był większy od kościoła. Kubaturowo, nie wysokościowo, bo przecież wieży nie miała. Była nowoczesna, przestronna i doświetlona. Widać, że dla władz nauka dzieci ważniejsza była od religii.

Przez okno wśliznąłem się do piwnicy. Pies poszedł za mną. Dziwnym trafem odechciało mi się spać. Musiałem spenetrować wszystkie kąty. Niektóre pomieszczenia były zamknięte.

Miejsce do spania wybrałem sobie w sali gimnastycznej, na materacach. Położyłem się, ale sen nie przychodził. Czy to moja wina? Wobec tego poszedłem zastanowić się, jak sprawdzić zawartość szkolnego kiosku. Linijką, znalezioną w którejś z sal, podważyłem zasuwkę zabezpieczającą szybę przed niepożądanym przesunięciem i wgramoliłem się do środka. Z miejsca poczułem się właścicielem całego znalezionego tam towaru. Od środka otworzyłem drzwi i wpuściłem Reksa. Użyliśmy sobie, ile dusza zapragnie. Problem był tylko z piciem. Musieliśmy chodzić do toalety po wodę. Reksa poiłem ze złożonych dłoni. Tym sposobem udało nam się zjeść naprawdę sporo. On chyba nawet więcej niż ja. Zrobił się naprawdę pękaty, a ja miałem trudności ze schylaniem się. Z szufladki wygarnąłem cały utarg, było tego ponad siedemset złotych. Żal zrobiło mi się zeszytów i akcesoriów szkolnych. Uznałem, że trzeba zrobić sobie z nich zapas. „Jak Matka da na nowy zeszyt, to będę miał na słodycze” – postanowiłem. Zatem zaniosłem je do domu i ukryłem tyle, ile się dało unieść. Ruch ulżył mi nieco i pozbawił chwilowego wstrętu do jedzenia. Wobec tego wróciłem jeszcze raz do szkoły po cukierki i czekoladki, ciastek nie brałem. Pochowałem to wszystko w domu i jako że spać mi się nie chciało, poszedłem do szkoły po raz trzeci. Na wschodniej stronie nieba wstawał już nieśmiały świt. Było chłodno. Mgła wisiała nad ziemią, zasłaniając słomianą strzechę mojej ciotki. Tylko komin wystawał, pokazując, gdzie skryła się cała zagroda. Byłem sam i czułem się panem sytuacji. Wieś spała, spali ludzie i spały psy.

Tym razem do szkoły wszedłem frontowymi drzwiami, bo wcześniej je sobie otworzyłem. Pomyślałem wówczas o woźnym i sprzątaczkach. Szczególnie w aspekcie ich grzeszków. Oczywiście wobec mojej osoby. Krzyczeli na mnie, skarżyli do dyrektora, a nawet woźny wytargał mnie za ucho. Będąc panem sytuacji, postanowiłem odpłacić im pięknym za nadobne. We wszystkich klasach powywracałem kosze na śmieci i poprzesuwałem ławki. Rozgrzała mnie ta „praca”. W toaletach opryskałem ściany. Idąc korytarzem, zastanawiałem się, co by tu jeszcze zrobić. Wzrok mój padł na hydrant przeciwpożarowy. Wpadłem na pewien pomysł. Rozwinąłem węża, podłączyłem do zaworu i puściłem wodę. Z końcówki poszła szpryca, że aż miło. Złapałem tego boa, który szarpał się jak żywy i puściłem szprycę po suficie, potem po podłodze. Ale fajnie było. Następnie skierowałem strumień na ściany. Och, przyjemnie odskakiwały od nich obrazy, plaskając w wodę na podłodze. Tak mi się to podobało, że czynność chciałem powtórzyć na piętrze, ale spojrzałem w okno i zobaczyłem, że jest już dosyć widno. Zdecydowałem, że czas najwyższy zakończyć tę fascynującą zabawę, by nie zakończyła się głupią wpadką. Spokojnym krokiem, jak po dobrze wykonanej pracy, opuściłem szkołę. Z góry spojrzałem na wieś. Już gdzieniegdzie wstali pierwsi gospodarze i stojąc w rozkroku, podlewali płoty. Czas było zniknąć. Z małym zapasem jedzenia poszedłem w stronę rzeki. Pies został. Nie mógł się, biedny, ruszać.

Najpierw, leżąc na brzegu, napiłem się wody. Potem poszedłem w górę rzeki. Słońce już wstało i zaczęło przygrzewać. Poczułem się zmęczony i senny. Uznałem, że bezsenną noc należy jakoś odrobić. Legowisko wybrałem sobie pod krzakiem. Wymościłem je dwoma naręczami siana. Położyłem się i pomyślałem, że długo będą musieli sprzątać. I wiele dałbym, aby zobaczyć miny tych, którzy pierwsi przyjdą do szkoły. W pełni usatysfakcjonowany szybko osunąłem się w objęcia Morfeusza.

Obudziłem się, gdy słońce było prawie w zenicie. Wcale nie czułem się wypoczęty. Wróciłem nad brzeg rzeki i usiadłem na jakimś konarze. Wydobyłem pozostałość moich zapasów. W przezroczystej wodzie pojawiły się rybki. Podzieliłem się z nimi. Żarły, aż miło. Kiedy skończyły się produkty, zadumałem się. Trzeba było coś postanowić. Gotowego planu nie miałem. Zatem wstałem i powlokłem się ponownie w górę rzeki. Wiedziałem, że tam jest kolejna wieś w odległości może czterech kilometrów. Nie spieszyłem się zbytnio, bo i do czego. Życie na łonie pięknej i szczodrej natury umacniało we mnie poczucie beztroski. Niebawem doszedłem do młyna wodnego. Dłuższą chwilę pogapiłem się na te przemyślne urządzenie, po czym przeszedłem na drugi brzeg. Nikt mnie nie zatrzymał, nikt o nic nie pytał. Pomyślałem, że może w tym młynie znajdę sobie kolejne legowisko. Najpierw trzeba było zaopatrzyć się w jedzenie. Pieniądze miałem i to całkiem pokaźną sumkę. Wobec tego poszedłem do wsi poszukać spółdzielni. Przecież powinna być w każdej wsi. Przyśpieszyłem kroku i niebawem byłem na miejscu. Napotkaną kobietę zapytałem o spółdzielnię. Pokazała mi. Było już blisko. Kupiłem pęto kiełbasy, bułki i konserwę rybną w pomidorach. Rzecz jasna o czekoladkach i cukierkach nie zapomniałem. Wróciłem w okolicę młyna i powoli zjadłem wszystko z wyjątkiem konserwy. Nie miałem, czym jej otworzyć. Wobec tego wróciłem do spółdzielni i kupiłem scyzoryk. Z trudem otworzyłem nim konserwę, bardziej z ciekawości niż z głodu. Najpierw wypiłem nieco słony sos, a potem zjadłem rybę. Wszystko to popiłem wodą z Raduni. Tym razem posługując się opróżnioną puszką, pełna kultura, można powiedzieć. Ta woda była dobra, a nawet bardzo dobra, w końcu pije ją cały Gdańsk.

Znowu poczułem się ociężały. Postanowiłem ponownie trochę pospać. Do młyna w dzień nie wypadało pchać się na leże. Poszukałem sobie legowiska jak poprzednio, pod krzaczkiem na sianku. Przedtem naszła mnie potrzeba wypróżnienia się. Kucnąłem pod kolejnym krzaczkiem i spuściłem spodnie. Naprężyłem się, a tu nic. Naprężyłem się jeszcze bardziej, łzy stanęły mi w oczach, brzuch bolał, a efekt żaden. Jedyną pociechą dla mnie była świadomość tego, że Reks zżarł więcej niż ja i bardziej jeszcze będzie się męczył, wydzielając z siebie nadmiar łapczywie pochłoniętej czekolady. Już pomyślałem, że przyjdzie mi skonać z przejedzenia lub że pęknę jak krowa, gdy nażre się mokrej koniczyny. Z desperacją naprężyłem się jeszcze bardziej i poszło, choć z wielkim bólem. Ale za to jaka ulga. Obiecałem sobie wówczas, że nigdy tyle czekolady na raz nie zjem. I słowa dotrzymałem. Obecnie nie mam z tym żadnych problemów. Czasem śni mi się duża, soczysta cebula, którą nie muszę dzielić się z kamratami.

Wracajmy jednak do rzeczy. Uznałem, że młyn może nie spełnić warunków wygodnego i bezpiecznego lokum. Jednak lepsza byłaby stodoła. Zatem trzeba zaopatrzyć się w prowiant, na czas gdy spółdzielnia będzie zamknięta i poszukać sobie wygodnej stodoły. Tym razem kupiłem konserwy, bułki i wafle. Na czekoladę nawet nie spojrzałem. Wychodząc, napotkałem grupkę starszych chłopaków, którzy wyraźnie się mną zainteresowali. Ominąłem ich, a oni poszli za mną. Muszę przyznać, że trochę strachu mi napędzili. Nie mogłem wyprowadzić ich w odludne miejsce, to mogło być niebezpieczne. Żeby pokazać, że się ich nie boję, usiadłem pod płotem i zacząłem mocować się z konserwą. Usiedli obok.

– Skąd jesteś? – zapytali.

– Z Sopotu.

– A co tu robisz?

– Będę jadł.

– Sam jesteś?

– Nie, czekam na kolegów, przyjadą zaraz z namiotami.

– To wy tu chcecie obóz zakładać?

– No pewnie, a co nie wolno?

– Pewnie, że wolno – odpowiedzieli, a ja wiedziałem, że nie są do mnie wrogo usposobieni.

Patrzyli na mnie z podziwem jak na miejskiego wygę. Na znak przyjaźni dałem im jedną konserwę i trochę wafli. Od razu widzieli, że nie jestem jak ten Kolumb, który pierwszym napotkanym tubylcom z Ameryki podarował podarte rękawice. On chciał ich zniewolić, ja nastawić przyjaźnie. Odwzajemnili się papierosami. Odmówiłem. Nie paliłem, bo stary palił. Byli zdziwieni i rozczarowani. Namówili mnie na kupno piwa. Kupiłem pięć. Po jednym dla każdego i dla mnie. Niestety, tylko jeden łyk przeszedł mi przez gardło. Widziałem, że tracę poważanie i narażam się na śmieszność, bo wychodzę na jakiegoś maminsynka. Musiałem wybrnąć z tej opresji, dlatego powiedziałem:

– Piwa nie lubię, ale gdyby co innego, to tak.

– Skoro piwa nie lubisz, trzeba było od razu wino kupić – ucieszyli się bardzo.

– Dobra jest – odpowiedziałem, wziąłem puste butelki i czwarty raz poszedłem do spółdzielni. Oddałem butelki i poprosiłem o dwa wina. Żeby nie chodzić jeszcze raz. Sklepowa z byka na mnie spojrzała i zapytała:

– Dla kogo te wina?

„Oho – pomyślałem – nie ze mną te numery, Bruner”.

– Dla taty – odpowiedziałem bez najmniejszego wahania.

– A gdzie tata?

– Tam, na wozie, piją, bo konia sprzedał.

I to wystarczyło. Wina dostałem. Moim nowym kumplom, do których dołączyło jeszcze dwóch, pyski mocno się rozjaśniały, kiedy zobaczyli mnie z winami. Obie butelki szybko zostały osuszone, a my staliśmy się paczką kumpli tak zgraną, jak byśmy razem zjedli beczkę soli. Ale dwie butelki na siedmiu to, szczerze mówiąc, tyle, co nic.

– Trzeba by więcej – zaproponowali.

Byłem za. Problem mogła tym razem stanowić sprzedawczyni. Uznałem, że po zakup powinien udać się ktoś z nich. Zgodzili się. Garść pieniążków, oczywiście bez liczenia, dałem jednemu ze starszych. Wystarczyło mu na trzy, jeszcze smaczniejsze. Zachwalałem i piłem razem z nimi. Kiedy i te zostały opróżnione, zaproponowali kolejny zakup. Zgodziłem się, ale tym razem wyliczyłem kwotę, bo miałem wrażenie, że mnie orżnął, a nie chciałem uchodzić za takiego, co daje się oszukiwać. Przyniósł jeszcze dwa, ale te już mi nie smakowały. Zmierzchało. Zapytali, jak długo będę czekał na kolesiów z Sopotu. Odparłem, że jeżeli do wieczora nie przyjadą, to wrócę do domu. Poinformowali mnie, o której będę miał pociąg i usłużnie zaprowadzili na stację, a nawet pomogli kupić bilet. Poczekali, aż przyjedzie pociąg z Kościerzyny do Gdyni i pomogli wsiąść do wagonu. Pociąg był prawie pusty.

Miarowy stukot kół szybko ukołysał mnie do snu.

– Ty, ile masz lat? – brutalnie obudził mnie konduktor. – Pokaż bilet!

Pokazałem.

– Co, z Sopotu jesteś?

– Tak.

– No to jazda na kolejkę do domu, bo jak cię milicjant namierzy, to inaczej będziesz śpiewał.

– Tak, tak, dziękuję panu.

Właściwie było mi wszystko jedno. Ciało osłabione, w głowie ból, język suchy, a w gębie kibel. Zegar wskazywał 22.30 i jeszcze bardziej spać mi się chciało. Długo czekałem na tę zasraną kolejkę. Do tego musiałem myśleć intensywnie, gdzie się tu podziać. Na szczęście przypomniałem sobie, że jedna z moich sióstr pracuje w Sopocie jako służąca u jakichś państwa. Na moje nieszczęście pomyliłem Wrzeszcz z Sopotem. I znałem tylko nazwę ulicy bez numeru domu i mieszkania. Dopiero gdy wysiadłem z kolejki, zdałem sobie sprawę z mojej bezradności. Sam, w nocy i w nieznanym przecież mieście. Wyszedłem na ulicę, a tam się rozejrzałem. Pierwszego napotkanego faceta zapytałem o ulicę Danusi.

– A jaki numer? A kogo szukasz? – zaczął mnie wypytywać.

– Numeru nie znam, ale znajdę – oświadczyłem.

– A byłeś tam kiedy?

– Nie, nie byłem.

– No to chodź ze mną, pomogę ci ją znaleźć – zaproponował.

Poszedłem za nim jak cielę za krową. I wylądowałem na komisariacie MO. Tego się nie spodziewałem. Na protest nie miałem siły. Na miejscu zadali mi nieco więcej pytań. Widać trochę blado wypadły moje odpowiedzi, bo kazali mi oddać sznurowadła i wszystko, co miałem w kieszeniach. Zdziwiła ich suma pieniędzy, którą jeszcze miałem przy sobie.

– Skąd masz tyle pieniążków?

– Mama mi dała, żebym zawiózł je siostrze.

– Tej w Sopocie na ulicy Danusi?

– Tak jest.

– No dobrze, sprawdzimy, a teraz do łóżeczka – zdecydowali i wpakowali mnie na pryczę.

Zasnąłem, jak tylko głowę położyłem na zagłówku. Rano grzecznie mnie obudzili, pozwolili się umyć, dali śniadanie i znowu zabrali na spytki. Trwało to do obiadu. A po obiedzie apiać od nowa. Już oni o mnie wiedzieli więcej niż ja sam. Jak to możliwe, zachodziłem w głowę. Wreszcie skończyło się maglowanie. Myślałem, że puszczą mnie do domu. Srodze się zawiodłem.

– Będziesz wolny, jak przyjedzie po ciebie któreś z ro­dziców – oświadczyli.

– To lepiej wyślijcie mnie od razu do poprawczaka – poprosiłem.

– Co to, nie chcesz do domu?

– Nie, chcę do poprawczaka.

– Ale dlaczego?

– Chcę i już.

– Czekaj, jak przyjedzie twój ojciec, to mu to powiem.

O wilku mowa. Dzwonek. Otwierają się drzwi i wchodzi mój „ukochany” rodzic. Popatrzył na mnie jak ja na niego. Od milicjanta, bez słowa, pożyczył służbową pałę i zlał mnie na powitanie. Pierwszy raz oberwałem milicyjną pałą i muszę powiedzieć, że bolało jak wszyscy diabli. Dlatego wyłem jak zarzynany prosiak. Myślałem naiwnie, że może ktoś z komendy wstawi się za mną. Niestety. Przestałem się drzeć, gdy skończył pałowanie. Dziwne, nawet łzy mi nie leciały. Później oceniłem, że przy pałowaniu nie boli tak, jak przy biciu kablem. Tylko przy pałowaniu człowiekowi wydaje się, że mu kości połamią. Ale tak nie jest. Dzięki lekcji, którą wówczas otrzymałem, bieg przez szpaler pał w pamiętnym grudniu nie był dla mnie końcem świata.

– Coś ty w tej szkole nabroił? – zapytał, gdy już się uspokoiłem.

– Nic.

– Diabeł cię opętał czy co?

– Nie.

– Nie wiem, czy ja mam cię zabić, czy nogi z dupy powyrywać, żebyś się nigdy więcej nigdzie nie ruszył?

– Niech się pan uspokoi i pozwoli do nas – poprosił je­den z milicjantów.

W tym czasie drugi wydał mi moje drobiazgi. Było wszystko z wyjątkiem pieniędzy. Zastanawiałem się, czy protestować. Co by to dało. I tak stary zabrałby mi je, by oddać w szkole. „Niech zatrzymają te trzy stówy z groszami” – zdecydowałem. Ostatecznie całkiem przyzwoicie mnie traktowali. A poza tym może ta inwestycja w milicję kiedyś się przyda. Nigdy nic nie wiadomo.

Przez całą drogę stary nie odezwał się ani jednym słówkiem. Kątem oka widziałem, że mocno nad czymś główkuje. O tym, co wykoncypował, dowiedziałem się dopiero, gdy przekroczyliśmy próg rodzinnego domu.

– Od teraz będę cię trzymał na łańcuchu jak wściekłego psa. Tak długo, aż przysięgniesz, że już nigdy niczego nie zbroisz – oświadczył z wielką determinacją.

Pomyślałem: „Idź tylko po ten łańcuch, a już mnie więcej nie zobaczysz”. Chyba odgadł moją intencję, bo złapał mnie za rękę i poprowadził do warsztatu. Tam wybrał łańcuch, taki od wiązania krów na pastwisku. Sprawdził jego długość, a nawet wytrzymałość. Dwa gwoździe wygiął w literę S, wziął kombinerki i wyszliśmy. Pomyślałem, że uwiąże mnie w stajni między krowami. Jednak gdy skierował się w stronę domu, uznałem, że piwnica będzie moim więzieniem. I znowu się pomyliłem. Zaprowadził mnie na strych. Tam był pokój, pośrodku którego przechodził komin. Stary opasał go łańcuchem i kombinerkami zagiął jedno S. Łańcuch przytwierdzony został do komina.

– Dawaj nogę! – ryknął na mnie.

Przeraziłem się i nie chciałem dać. Wtedy on złapał mnie za nogę i powyżej kostki założył mi łańcuch. Zagiął drugie S i byłem szczelnie uwiązany jak dziki zwierz. Mogłem zrobić nie więcej niż cztery kroki.

– A teraz tak. Będę tu przychodził co godzinę i lał cię tak długo, aż przyrzekniesz, że nigdy więcej nie będziesz kradł albo cię zabiję – oznajmił mój rodzic.

Zabrał kombinerki i wyszedł. Usłyszałem, jak schodzi po schodach, a potem, jak zamyka na klucz drzwi na strych. Od razu zabrałem się za łańcuch. Targnąłem nim, jak mogłem najmocniej. Nie pomogło. To nie było dobre wyjście, w końcu on go wypróbował. Spróbowałem ściągnąć łańcuch z nogi. W tym celu zdjąłem but, niestety i ten pomysł nie wypalił. Trzeba by obciąć piętę. Poczułem się przegrany, ale tylko chwilowo. Jakieś wyjście musi przecież się znaleźć. Gdy tak intensywnie główkowałem, usłyszałem kroki starego na schodach. Szedł wykonać obiecaną egzekucję. Popatrzyłem, w ręku trzymał halckopel, to ta część uprzęży konia, którą zakłada mu się na kark, a następnie przymocowuje do dyszla, by koń mógł skręcać wozem i hamować. Był zrobiony z grubej świńskiej skóry, potrójnie szytej i dobrze zakonserwowanej tłuszczem. Od samego widoku moja skóra też się zmieniła. Nie miałem tylko czasu sprawdzić, czy na gęsią, czy krokodylą. Stary złapał mnie za kark, przydusił do podłogi i na moje plecy, pamiętające jeszcze milicyjną pałę, spadł pierwszy raz. Myślałem, że oberwałem metalowym prętem. Targnąłem się, ale to nic nie pomogło. Z jednej strony ręka na karku, a z drugiej łańcuch na nodze. Straciłem rachubę. Kiedy się ocknąłem, najpierw sprawdziłem, czy noga jest cała. Z trudem podniosłem się, aby zobaczyć, że ta noga się nie wydłużyła. Nie wiem, dlaczego strasznie bałem się, że mogę być kulawy. Na szczęście były równe. I to nieco poprawiło mi kompletnie zdołowane samopoczucie. Mogłem już pozytywnie myśleć. Skoro nie mogę się uwolnić, to chociaż trzeba się przed razami zabezpieczyć. Łańcuch pozwolił mi sięgnąć po ubrania leżące na krześle. Na górę włożyłem dodatkowo trzy swetry i tam byłem zabezpieczony, ale co z dołem? Przez łańcuch nie wciągnę już więcej spodni. Byłbym chłopcem bez wyobraźni, gdybym i temu nie zaradził. Dwie koszule złożyłem w kosteczkę i władowałem sobie do majtek jak pieluszkę niemowlęciu. To powinno pomóc. Oby tylko stary się nie zorientował. Były szanse, bo w tym pokoju światła nie było, a okno też niewielkie. Znowu usłyszałem, że idzie. Pokazał mi zegarek i bez słowa zabrał się do roboty. Na szczęście mojego wybiegu nie zauważył. W końcu przecież przestanie. Pójdzie do pracy albo puści mnie do szkoły, a wtedy wiadomo.

W tym dniu odwiedził mnie w sumie pięć razy. Po ostatnim dał kawał suchego chleba i kubek mleka. Postawił stare wiadro na kibel i bliżej przysunął łóżko, bym mógł się w nim położyć. Położyłem się na boku i próbowałem słuchać, co tam rodzinka na dole mówi. Niestety nic nie usłyszałem. Wszyscy chodzili cicho jak te myszki, kiedy oba koty są w domu. Liczyłem, że rano zrobi mi pobudkę w jego stylu i wio do szkoły. Rzeczywiście przyszedł o siódmej.

– No i co mi powiesz? Będziesz kradł?

Milczałem. Odsunął łóżko na swoje miejsce i wyszedł. „Co, do licha, zmiękł” – pomyślałem. Po chwili wrócił, niosąc kawał suchego chleba i litrowy dzbanek mleka. Usiadł i bez słowa przyglądał się, jak jem. A ja spieszyłem się, bo czułem, że mnie zaraz zwolni. Zjadłem i pytam:

– Która godzina?

– A po co ci godzina?

– Bo do szkoły – wyjaśniłem.

– Co, ty do szkoły, a co byś tam robił? Ja ci dam szkołę! – I dał.

Dalej systematycznie, co godzinę, odwiedzał mnie i lał. Ostatni raz dostałem o jedenastej. Wtedy załamałem się i wydusiłem z siebie, że kraść już nigdy nie będę.

– Na pewno?

– Na pewno – obiecałem.

Rozmawialiśmy potem dobrą godzinę. Ściślej on mówił, a ja udawałem, że słucham. Najbardziej żal mi było tego, że się załamałem i to powiedziałem. Wstydziłem się sam przed sobą.

Spuścił mnie z łańcucha i przekonywającym tonem powiedział:

– Jeżeli jeszcze raz zasłużysz na ten łańcuch, to będziesz zabity.

Zeszliśmy na dół. Matka podawała obiad. Nawet na mnie nie spojrzała. Rodzeństwo też jakby nieswoje. Żadnych rozmów i zwykłych dziewczęcych chichotów. Jeżeli ktoś spojrzał na mnie, to tylko z wyrzutem albo ze wstrętem. No cóż, nie ma się, co dziwić, oni wszyscy za mnie oczami w szkole świecili.

– Dasz sobie radę w polu? – zapytał stary.

– Pewnie, tak, dam.

– Nic cię nie boli?

– Nie, nic – zapewniłem, ociągając się.

– No to włóż stare ubranie, weź konia i jedź zabronować ten trójkątny kawał pola przy torach.

– Dobra – odpowiedziałem grzecznie.

Przebrałem się i poszedłem. Przy wkładaniu bron na wóz spociłem się od bólu. Dalej już poszło lepiej. Ta sielanka trwała parę tygodni, podczas których myślałem głównie o tym, kiedy listonosz przyniesie kolejne wezwanie do sądu, a po nim poprawczak był już pewny. Szukałem też argumentów na usprawiedliwienie ewentualnego złamania przyrzeczenia. Chodziło o to, czy wymuszone przyrzeczenie jest ważne.

Z tym dylematem biłem się tak długo, aż zapachniał mi wspaniały weselny tort. A było to tak. Ktoś tam we wsi wychodził za mąż. Dobry obyczaj każe, że kto dobrze życzy młodej parze, ten na ganku domostwa panny młodej tłucze wszystko, co do potłuczenia się nadaje. Wówczas wychodzi pan młody albo ojciec panny młodej i częstuje tłukących wódką oraz zakąską przygotowaną na weselny stół. Do mnie nikt, niestety, nie wyszedł. Do częstowania wódką jeszcze nie dorosłem. Ale dlaczego zakąski i ciasta mi szkodowali, tego nie rozumiałem. Znowu musiałem wziąć sprawę w swoje ręce. Nie wiem jak, ale przez ściany pachniał mi tort. Taki wielki, słodki, nasycony. Zakręciłem się koło weselnego domu, kombinując, jak się do niego dorwać.

Tymczasem w domu rodzice gdzieś się wybierali i przed wyjściem zajrzeli do pokoju, by sprawdzić, czy ich chłopcy grzecznie leżą w łóżeczkach. Jednego brakowało.

– Gdzie Hipek?

– Poszedł zrobić siku.

Żadne wołanie mnie nie przywołało. Byłem już daleko.

– Filip, weź motor – rozkazał stary – i skocz po niego, pewnie będzie się kręcił koło wesela.

Kręcąc się wkoło weselnego domu, usłyszałem warkot motoroweru ojca. To nic trudnego, we wsi tylko jeden taki był. Natychmiast schowałem się za opłotki. Motor zatrzymał się i usłyszałem głos starszego brata. Pytał o mnie. Nikt mnie nie wydał. Kiedy usłyszałem, że motor się oddalił, wyszedłem z kryjówki. Ledwo się obróciłem, a już czułem uchwyt silnej łapy na moim karku. Obejrzałem się. To był Filip. Nie spodziewałem się, że taki przebiegły z niego cwaniak.

– No, braciszku, ojciec czeka na ciebie.

– Cholera – zakląłem i co miałem zrobić?

Pojechałem z nim posłusznie do domu. Zobaczyłem rodziców ubranych odświętnie. Wybierali się na czyjeś urodziny. U nas na Kaszubach nie obchodzi się imienin, tylko urodziny, podobnie jak w Niemczech i Rosji. Widok rodziców mnie ucieszył. Oni na urodziny, a ja za nimi na wesele. Tak sobie planowałem.

– Już zapomniałeś, co mi obiecałeś? – zapytał ojciec.

– Nie, nie zapomniałem. Przecież jeszcze niczego nie ukradłem.

– Ale chciałeś.

– Nie, nie chciałem. Ja tylko chciałem popatrzeć.

– Już cię ciągnie, co? Czekaj tu!

Po chwili wrócił z łańcuchem nie dłuższym niż metr. Jeden koniec umocował mi do ręki, a drugi obwiązał wokół kuli, którą zakończona była noga starodawnego łóżka, gdzie spaliśmy we trójkę. Nocnik pod łóżko i gra. Można biesiadować, rodzinka zabezpieczona.

Starzy poszli. Chciałem zasnąć, ale nie mogłem. Słowo daję. Zabrałem się za wykręcanie kuli. Skrzypiała nieprzyjemnie, ale dała się wykręcić. Wielce uradowany szybko się ubrałem i z łańcuchem na ręce, ale schowanym w kieszeni, pognałem do wsi. Łaziłem do północy. Niestety, z tortu tylko ślina w gębie mi została. Do domu wróciłem zły i głodny. W kuchni zjadłem kawał świeżego chleba i popiłem śmietaną. Niczego więcej nie było. Wróciłem do łóżka, założyłem łańcuch i wreszcie zasnąłem.

Rano bracia i tak na mnie naskarżyli. Od czasu kiedy za moją przyczyną stanęli przed sądem, byli dla mnie straceni. Mało tego, byli moimi, na szczęście niezbyt aktywnymi, wrogami. Stary sprawdził, czy uda się wykręcić ową kulę. I stał się cud. Kula trzymała się, jakby tam była nie wkręcana, ale wklejona. Czy pomógł mi dobry Bóg, czy wódka wypita przez starego – tego do dzisiaj nie wiem. Nie dał więc wiary oskarżeniom i puścił mnie wolno. Za to Matka poznała, że buszowałem w kuchni, ale nic nie powiedziała.

Jakoś bez sensacji przeżyłem zimę i wiosnę, by doczekać się wakacji. A o sprawie z poprawczakiem ani widu, ani słychu. To życie było tak nudne, że zupełnie nie do zniesienia. Żeby nie umrzeć z nudów, postanowiłem uciekać za granicę. Wybrałem RFN, zupełnie nie wiem dlaczego. Zdawałem sobie sprawę, że ta granica tak znów blisko to nie jest. Wobec tego trzeba się było jakoś na drogę zabezpieczyć w prowiant. Na Matkę liczyć nie mogłem. Sam musiałem jakoś to wszystko zorganizować. Udało mi się namówić do pomocy kolegę Zygę. Razem włamaliśmy się do przedszkola. Na pieniądze niestety nie trafiliśmy, za to magazyn żywnościowy otworzył przed nami swoje gościnne podwoje. Zrobiliśmy w nim dokładny remanent, po którym porządek powstał tam taki, jak w szkolnym kiosku, czyli dokładnie jak po szwedzkim potopie. Wiktuały zanieśliśmy do Zygi. Mieszkał za wsią, na tak zwanym Wydmuchowie. Pewnie na tym pagórku wiatry musiały wiać tak, że otrzymał taką nazwę. U niego zamelinowałem się na kolejny dzień. Następnej nocy zamierzałem wziąć konia mojej chrzestnej – bo oceniłem, że jest szybszy od naszego – i wyruszyć w podróż życia. O tym, w którą stronę świata trzeba się kierować do owej granicy, jeszcze nie myślałem. Na razie wesoło figlowaliśmy z jego rodzeństwem. Nagle wszyscy ucichli jak na komendę. Spojrzałem w stronę furtki i jak wszyscy oniemiałem. Tam stał mój stary. Bez namysłu rzuciłem się do ucieczki przez płot. Nie udało mi się go pokonać jednym susem. Stary złapał mnie za kołnierz. Potem założył mi na rękę łańcuszek. Taki o drobnych ogniwach, nie jak ten od krów i powiedział:

– No, a teraz, panie gangsterze, do domu proszę.

Ani z mowy, ani z wyglądu nie wydawał się mocno rozzłoszczony. Uprzejmie zapytał dzieciaki:

– O której on tu do was przyszedł?

– Zaraz rano – odpowiedziały zgodnie z prawdą.

– No, to zabieram wam waszego szeryfa.

Mniemałem, że nie jest źle, że o przedszkolu nie ma wiadomości. Czyli humorystyczne odprowadzenie uciekiniera do domu. To, że dzieciaki widziały mnie na łańcuchu, wcale mnie nie upokorzyło, przeciwnie, sprawiało niezłą frajdę. Przypomniałem sobie film o Alu Capone. I bardzo mi to imponowało. Szedłem z dumną miną, raczej podbiegałem, bo stary szedł dość szybko. Przez niecały kilometr do domu czułem się wyróżniony. Na podwórzu przywitała nas Matka:

– Skąd ty prowadzisz tego marnotrawnego syna? – zapytała i rozpłakała się. – Coś ty znowu narobił? – pytała, szlochając, a ja już wiedziałem, że oni wiedzą.

Stary poprowadził mnie do warsztatu, gdzie zabrał znany mi długi łańcuch. Zaprowadził znowu na strych. Umocował łańcuch do komina i do mojej nogi. Dopiero wówczas zdjął łańcuszek z ręki i natychmiast zrobił z niego użytek. Najgorzej było, gdy łańcuszek trafiał w kość, wówczas wydawało mi się, że jestem dźgany gorącymi gwoźdźmi. Kiedy skończył, czułem się ledwo żywy. Nie silił się na żadne przemowy, powiedział tylko:

– A teraz tak, nie dostaniesz żreć ani pić, lanie co godzina, aż zdechniesz.

Nic nie powiedziałem. Nie protestowałem, bo co by to po­­mogło, ale zdychać nie zamierzałem, ani zmienić swoich złodziejskich upodobań. Chciałem żyć, ale po swojemu i tak, by staremu z tego powodu było przykro i wstyd przed całą okolicą.

Stary gdzieś wyszedł, wobec tego udało mi się namówić najmłodszego braciszka, aby przyniósł mi obcęgi. Bo niby wyrwać chciałem gwóźdź z buta. Zakazu nie miał, więc się zgodził. Niestety Matka go przyłapała. Odebrała obcęgi i dała zakaz wszystkim swoim pozostałym latoroślom. Byłem ugotowany. Minęła godzina i stary wrócił. Oberwałem kolejną porcję, ale tym razem kablem. Byłem przygotowany. Odpowiednie podkładki chroniły moją skórę. Razem sześć razy odwiedzał mnie na tym strychu. Wytrzymałem. O dziewiętnastej pojechał do pracy na nocną zmianę. Wówczas odwiedziła mnie Matka. O coś mnie pytała. Nie rozumiałem, o co jej chodzi. Parę razy powtórzyła pytanie, zanim zrozumiałem, że pyta, czy chciałbym napić się wody. Zaprzeczyłem, ale i tak wiedziałem, że mi przyniesie. I ta świadomość właśnie mnie dobiła. Nie wiedziałem, dlaczego przeszkadzała, gdy niesiono dla mnie obcęgi, a teraz chce dać mi wody. Coś jeszcze mówiła, ale to wcale do mnie nie docierało. Kiedy poszła po wodę, rozbeczałem się. Przyniosła mi wodę. Przygotowała spanie. I ciągle pytała, dlaczego ja im taki wstyd przynoszę. Co miałem odpowiedzieć?

Spałem w ubraniu, chociaż było ciepło. Spociłem się, więc mokry byłem, kiedy stary przyszedł mnie obudzić. Nie, o jedzeniu nie było mowy. Najbardziej dokuczało mi pragnienie. Oczywiście dostałem kolejną porcję, tym samym kablem co poprzednio. Tym razem bolało jak mało kiedy. Oj, jak bardzo pragnąłem, by role nasze się odmieniły. Leżałem potem na podłodze i rzeczywiście chciałem umrzeć. Nie ruszałem się przez całą godzinę. Myślałem, że jak zobaczy, że się już nie ruszam, to odpuści. Bo jeśli nie przestanie, to już zastanawiałem się, jakie zajęcie będę miał w piekle. Na nic lepszego nie liczyłem.

Znowu usłyszałem kroki.

– Dziewiąta – pokazał mi zegarek.

Nie pomogło udawanie martwego. Dostałem swoje. „Trzeba coś innego wymyślić, bo gotów spełnić swoją obietnicę” – postanowiłem. Jedyną rzeczą w zasięgu moich rąk była miotła. Niestety, z jej pomocą nie udało się rozerwanie łańcucha. Leżąc na podłodze, pod łóżkiem zauważyłem jakiś karton. Miotłą przysunąłem go do siebie. Co za szczęście. W kartonie były łyżwy. To one uratowały mi życie. Łyżwą odgiąłem hak w kształcie litery S. Byłem wolny. Miałem niecałą godzinę, by przygotować się do ucieczki. Przebrałem się i zacząłem kombinować, jak spuścić się z piętra na dół. Nie znalazłem żadnej liny. Musiałem skakać przez okno. Około czterech metrów to nie przelewki. Dobrze, że na dole nie było kamieni albo jakichś gratów, tylko poczciwe ziemniaki. Lecz tak mnie ten skok oszołomił, że nie mogłem się pozbierać. Głos ojca przywołującego młodszego brata podziałał na mnie jak silna woń amoniaku. Zerwałem się i pobiegłem w stronę zagrody sąsiada. Padłem w łan owsa i odzipnąłem. Strasznie byłem wyczerpany. Zdałem sobie sprawę, że w takim stanie daleko nie ucieknę. Muszę odpocząć, a nade wszystko coś zjeść. Najpierw przez płot sięgnąłem po ogórki sąsiada. Zjadłem kilka, nieumytych i nieobranych. To było za mało. Cały czas nie spuszczałem z oka rodzinnej zagrody. Chciałem zobaczyć i zobaczyłem, jaką minę miał stary, gdy oglądał miejsce mojego lądowania. Teraz mogłem sobie pójść w świat. Polami, od strony lasu zaszedłem pod zagrodę mojej chrzestnej. Obserwowałem ją dłuższą chwilę, aż przekonałem się, że wszyscy są w polu. W zagrodzie był tylko pies, który wziął mnie za swojego i nie szczekał. W kuchni zjadłem to, co było, do komory też miałem dostęp. Zatem do kosza naładowałem wszelkiego jadła, ile się dało. Wszystko wyniosłem do stodoły. Po drodze psu rzuciłem kawał kiełbasy, za to, że był dla mnie łaskawy i nie szczekał. I aby na przyszłość pamiętał, kto był dla niego dobry. W ustronnym miejscu przygotowałem sobie legowisko, z którego miałem wgląd na całe podwórko.

Widziałem, jak wujostwo wrócili na obiad. Szybko zo­rientowali się, jakiego to mieli gościa. Głośno pomstowali:

– Co za bezczelny złodziej! Skąd on się wziął? Żeby mu to kradzione kołkiem w gardle stanęło. Żeby się udławił.

– No, no bądźcie radzi, że tylko tyle zabrałem, przecież mógłbym o wiele więcej – cicho powiedziałem.

Widząc, że zabrali się do obiadu, zachęcili mnie do je­dzenia. Jadłem kiełbasę i ser, a wszystko to zwilżałem pomidorami, bo niestety nic do picia nie zabrałem. Koniecznie błąd ten musiałem naprawić. Wobec tego tylnymi wierzejami wymknąłem się ze stodoły i poszedłem do studni. Była za stodołą, niewidoczna z domu. Za pomocą żerdki wydobyłem ćwierć wiadra wody i napiłem się jak wielbłąd przed podróżą przez Saharę. Do stodoły nie wróciłem. Poszedłem nad jezioro i jego brzegiem do torfowiska, a dalej do lasu.

Szczęśliwy, bo wolny, połaziłem po nim do wieczora. Ruch, choć sprawiał ból, jednak robił wrażenie, że szybciej przechodził, niż bym tylko leżał. Wróciłem do ciotki, kiedy domownicy zmęczeni pracą w polu położyli się już spać. Burek oczywiście nie szczekał. Łasił się, oczekując kolejnej porcji kiełbasy. Cicho wślizgnąłem się do kuchni. W wiadrze, przy centerfudze, znalazłem mleko. Napiłem się do syta. W butelkę wlałem sobie zapas i zabrałem do swojej nory w stodole. Pojadłem jeszcze trochę i zasnąłem.

Drugi dzień był podobny do poprzedniego popołudnia. Wymknąłem się ze stodoły, kiedy gospodarze wyszli w pole. Zabrałem ze sobą niezbędne wiktuały, poupychane za pazuchę, i oczywiście mleko, które niestety skwaśniało. Byłem zabezpieczony i wolny jak ptak. Poszedłem nad małe jezioro od strony torfowiska, czyli jak najdalej od ludzi. Wykąpałem się i obejrzałem pręgi na mojej skórze. Były sine, ale goiły się jak na psiaku. Nie użalałem się nad sobą, bo czułem się panem sytuacji. Leżąc na brzuchu, obmyślałem, co robić dalej. Doszedłem do wniosku, że trzeba się jakoś zająć moim starym. Nie można mu tego wszystkiego puścić płazem. Do bezpośredniej konfrontacji jeszcze gotów nie byłem. Postanowiłem zabrać mu motor i pieniądze, po czym prysnąć w Polskę. Bardzo zapaliłem się do tego pomysłu, ale musiałem poczekać do wieczora. Już nawet zacząłem się niecierpliwić. Nareszcie wieczór, czyli pora działania złodziei. Podkradłem się pod rodzinną zagrodę i obserwowałem. Wszystko wyglądało na sprzyjające moim planom. Najpierw spuściłem Reksa z łańcucha. Potem otworzyłem warsztat. I tu doznałem wielkiego rozczarowania, motoru nie było, czyli stary w pracy. Od razu odważnie się wyprostowałem. Poczułem się bezpiecznym właścicielem gospodarstwa. W kuchni zdrowo pojadłem. Do torby na zakupy załadowałem kawał szynki, pęto kiełbasy, jajek, ile się dało, słoik mięsa i pół bochenka chleba, bo akurat był świeżo upieczony. Przezornie zabrałem też jeden z mniejszych garnków. Wyprowadziłem rower Matki, bo brata (składany sposobem kombinowanym) nie budził zaufania. I pojechałem w stronę Wieżycy. Towarzyszył mi Reks. W drodze zachowywałem daleko posuniętą ostrożność. Gdy tylko zobaczyłem światła samochodu, natychmiast kładłem się do rowu. Nie mogłem sobie pozwolić na spotkanie ze starym i to na samym początku dobrze zapowiadającej się podróży. Do lasu dojechałem, kiedy zaczęło świtać. Zatrzymałem się na jego skraju i zabrałem do przyrządzania śniadania. Nazbierałem suchego chrustu i roznieciłem ognisko. Do garnka wbiłem kilka jajek i dodałem nieco kiełbasy. Podsmażyłem to na ogniu, robiąc jajecznicę na twardo. Diabelnie niesmaczny okazał się ten mój kulinarny wytwór. Nie mogłem tego jeść. Na szczęście Reks nie miał z tym problemu i garnek wylizał do czysta. Ja zadowolić się musiałem kiełbasą z chlebem. Niespiesznie wróciłem na szosę. Teraz przyszło mi pedałować ciężko pod górkę, szosą mocno powyginaną. W cieniu liściastych drzew chłonąłem orzeźwiający zapach wilgotnego lasu. Dojechałem do rozwidlenia szos w jakiejś miejscowości, w której nigdy wcześniej nie byłem. Musiałem zdecydować, czy mam skręcić w prawo, czy w lewo. W prawo było nadal pod górkę, w lewo lekko z górki. Wybrałem w lewo, czyli w stronę Gdańska, o czym wówczas jeszcze nie wiedziałem. Teraz jechało mi się lżej. Perspektywa spotkania ze starym minęła, powinien już wrócić do domu. Zatem coraz bardziej z siebie zadowolony pedałowałem, zatapiając się w marzeniach. Gdyby mi ktoś wówczas zaproponował napad na dowolny bank z nożem w ręku, nie zawahałbym się ani chwili. Niestety nikt mi tego nie zaproponował, dlatego jechałem dalej, a Reks biegł przy mnie, wyprzedzał mnie lub zostawał z tyłu, jeżeli coś go po drodze szczególnie zainteresowało.

Ileż można pedałować po nieprzespanej nocy i w dodatku przy ciepłej słonecznej pogodzie? W dodatku nigdzie nie musieliśmy się śpieszyć. Wybrałem w mijanym lesie trawiastą polankę, oczywiście wolną od mrówek. Rower przykryłem gałęziami i położyliśmy się do snu. Zasnęliśmy szybko jak niemowlęta po kąpieli. Spaliśmy dwie, może trzy godziny. Po spaniu co? Oczywiście jedzenie. Tym razem jajecznicę zrobiłem, dodając do niej gotowane mięso z weka. Nie powiem, żeby smakowało jak jajecznica zrobiona przez Matkę. O tej mojej można powiedzieć, że była zjadliwa. Reksowi też smakowała, bo poleciał wylizać garnek, który odrzuciłem jako niepotrzebny balast.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: