Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Za ścianą - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,00

Za ścianą - ebook

Sarah Waters powraca do motywów, za które ją pokochaliśmy: jest tu miłość – namiętność gwałtowna i czasami niszcząca, jest zwrot akcji i tajemnica. „Za ścianą” to opowieść, która trzyma w napięciu aż do ostatniej strony.

Londyn, 1922 rok. Świat jeszcze się nie otrząsnął z wojennej zawieruchy, a już zbierają się nad nim kolejne ciemne chmury. Ludzie stracili złudzenia i domagają się zmian. Tymczasem na południu miasta, w eleganckiej dzielnicy Champion Hill, w domu, gdzie wspomnienia wojny są wciąż żywe, życie z dnia na dzień ma się zmienić nie do poznania.

Owdowiała pani Wray i jej dwudziestosześcioletnia córka Frances – niezamężna, o intrygującej przeszłości i widokach na staropanieństwo – są zmuszone przyjąć lokatorów. Przybycie Lilian i Leonarda Barberów, młodego, nowoczesnego małżeństwa z „klasy urzędniczej”, wnosi niespodziewany chaos w ich szarą rzeczywistość: hałaśliwą gramofonową muzykę, atmosferę nieustannej zabawy i koloryt. Zaintrygowana Frances zagląda do ich życia przez uchylone drzwi i nasłuchuje odgłosów zza ściany. Kiedy nieoczekiwanie zaprzyjaźnia się z Lilian, ich lojalność wobec bliskich staje pod znakiem zapytania. Rodzi się wiele pytań, jedna strona wraca do przeszłości, druga otwiera zupełnie nowy rozdział. I nikt nie jest w stanie przewidzieć, jaki to wszystko znajdzie finał.

Właśnie skończyłem czytać „ZA ŚCIANĄ" Sarah Waters. Cóż za doskonała i mocna powieść! Sarah zdaje się grać nam na nosie, mówiąc „hej, panowie i panie, tak to się robi".
Stephen King

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8069-516-0
Rozmiar pliku: 807 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Barberowie zapowiedzieli, że będą przed trzecią. To jak wyczekiwanie przed podróżą, stwierdziła w duchu Frances. Obie z matką od rana spoglądały w napięciu na zegar. O wpół do trzeciej po raz ostatni, jak jej się zdawało, obeszła pokoje; następnie emocje powoli opadły i teraz, prawie o piątej, ponownie jęła nasłuchiwać echa własnych kroków. Bez sentymentu dla oszczędnie umeblowanych pomieszczeń, niech już tamci się zjawią, wprowadzą. Niech już będzie po sprawie.

Stanęła przy oknie w największym pokoju – który do niedawna należał do matki, a teraz miał się stać salonem Barberów – i wyjrzała na ulicę. Popołudnie było jasne, ale jakby zasnute mgłą. Podmuchy wiatru wzbijały z chodników i drogi tumany kurzu. Wyniosłe domy naprzeciw trwały w aurze niedzielnej pustki – zresztą zawsze tak miały. Za rogiem znajdował się duży hotel i niekiedy przejeżdżały tędy automobile i taksówki, tam i z powrotem, a ludzie zaglądali tu jakby spragnieni świeżego powietrza. Na ogół jednak Champion Hill było niczym miejsce oderwane od reszty świata. Rozległe ogrody, drzewa pełne liści. Człowiek nigdy by się nie spodziewał, pomyślała Frances, że tak blisko stąd do brudnego Camberwell. I że zaledwie dwa lub trzy kilometry dalej na północ leży Londyn, pełen blichtru i życia.

Terkot silnika kazał jej odwrócić głowę. Ulicą nadjeżdżała furgonetka. To chyba nie oni, prawda? Spodziewała się, że przyjadą wozem albo nawet że przyjdą pieszo – a jednak, furgonetka stanęła przy krawężniku ze strasznym zgrzytem hamulców i Frances ujrzała uniesione twarze w kabinie: kierowcy i pana Barbera oraz pani Barber pośrodku. Spłoszona uniosła rękę i uśmiechnęła się.

A więc to już, pomyślała z uśmiechem wciąż przylepionym do twarzy.

Nie był to jednak początek podróży, raczej jej kres, moment, kiedy człowiek nie ma ochoty wysiąść z pociągu. Frances oderwała się od okna i zeszła na dół, wołając sztucznie ożywionym głosem:

– Przyjechali, mamo!

Zanim otworzyła drzwi wejściowe i wyszła na ganek, Barberowie zdążyli wysiąść i przejść na tył furgonetki, skąd zaczęli wyładowywać swoje rzeczy. Pomagał im kierowca; był to młody człowiek ubrany niemal identycznie jak pan Barber − w rozpinany sweter i pasiasty krawat, o równie pociągłej twarzy i rozwianych, nietkniętych pomadą włosach. Frances na chwilę zwątpiła, który jest który. Widziała młode małżeństwo tylko raz, przed prawie dwoma tygodniami. Był deszczowy kwietniowy wieczór i mąż zjawił się prosto z biura, w meloniku i prochowcu. Zaraz jednak przypomniała sobie jego ryże wąsy i rudawozłociste włosy. Tamten drugi był blondynem. Żona, ubrana za pierwszym razem skromnie i dość pospolicie, miała na sobie spódnicę z frędzlami i szkarłatny sweterek. Spódnica kończyła się dobre piętnaście centymetrów nad kostką, sweter zaś był długi i bynajmniej nie opięty, choć podkreślał jej krągłości. Podobnie jak mężczyźni, była bez kapelusza. Miała krótkie ciemne włosy wywinięte na policzki, ale przystrzyżone nad karkiem, przypominały toczek.

Ależ młodo wyglądali! Mężczyźni sprawiali wrażenie bez mała chłopców, choć Frances za pierwszym razem domyśliła się, że pan Barber musi mieć dwadzieścia sześć, siedem lat, co czyniło go jej rówieśnikiem. Jego żonie dałaby wówczas dwadzieścia trzy, lecz teraz miała wątpliwości. Idąc przez wyłożone kamieniem brukowym podwórko, słyszała ich podniecone, wzniesione głosy. Zdjęli z furgonetki kufer i postawili go chwiejnie; pan Barber chyba przyciął sobie palce.

– Nie śmiej się! – zawołał do żony z udawaną pretensją. Frances przypomniała sobie ich staranną, nieco przesadną modulację.

Pani Barber sięgnęła po dłoń męża.

– Pokaż. Ot, drobnostka.

Wyrwał rękę.

– Teraz drobnostka. Czekaj, to zobaczysz. Jezu, jak boli!

Drugi mężczyzna potarł nos.

– Uwaga. – Zobaczył Frances w bramce ogrodowej. Barberowie odwrócili się i pozdrowili ją, wciąż roześmiani – i ten śmiech niefortunnie przylgnął do jej osoby.

– No to jesteście – oznajmiła, stając obok nich na chodniku.

– No to jesteśmy! – potwierdził pan Barber, wciąż z nieskrywanym rozbawieniem. – Widzi pani, przez nas ulica od razu schodzi na psy.

– Ach, to specjalność moja i matki.

Pan Barber spoważniał.

– Przepraszamy za spóźnienie, panno Wray. Czas zleciał nie wiedzieć kiedy! Nie czekały panie, mam nadzieję? Pomyślałby kto, że przyjechaliśmy zza oceanu!

Przyjechali z Peckham Rye, oddalonego o jakieś trzy kilometry.

– Czasami najkrótsza podróż trwa najdłużej, nieprawdaż? – odrzekła Frances.

– Owszem – przytaknął pan Barber – zwłaszcza kiedy chodzi o Lilian. Pan Wismuth i ja byliśmy gotowi o pierwszej. Właśnie, to mój przyjaciel, Charles Wismuth, który był tak dobry i użyczył nam furgonetki swojego ojca.

– Wcale nie byliście gotowi! – zawołała pani Barber, kiedy uśmiechnięty pan Wismuth wystąpił naprzód, aby uścisnąć dłoń Frances. – Nie byli, panno Wray, naprawdę!

– A właśnie że byliśmy, podczas gdy ty wciąż układałaś kapelusze!

– Tak czy siak – wtrąciła Frances – w końcu państwo dotarli.

Możliwe, że zabrzmiało to dosyć chłodno. Młodzi jakby oprzytomnieli i rzuciwszy okiem na bolący palec, pan Barber wszedł z powrotem na tył furgonetki. Frances zerknęła nad jego ramieniem na to, co się tam znajdowało: pękate walizki, plątanina nóg stołów i krzeseł, stosy narzut i dywaników, przenośny gramofon, wiklinowa klatka, mosiężna popielnica na marmurowym cokole... Myśl, że wszystkie te przedmioty trafią do jej domu, wniesione przez tych młodych ludzi – jakże innych od tych, którzy utkwili jej w pamięci, młodszych i bardziej hałaśliwych, którzy wśród nich się zadomowią – wzbudziła jej panikę. Co też narobiła? Poczuła, jakby zapraszała do domu najeźdźców i złodziei.

Ale nie było rady, należało dom utrzymać. Z bohaterskim uśmiechem podeszła bliżej, wiedziona chęcią pomocy.

Mężczyźni nie chcieli o tym słyszeć.

– Wykluczone, panno Wray.

– Naprawdę – poparła ich pani Barber. – Len i Charlie świetnie sobie poradzą. Zresztą nie ma wiele do noszenia. – Spojrzała na spiętrzone wokół przedmioty, postukując palcem w dolną wargę.

Frances przypomniała sobie te wargi, zwróciła na nie uwagę za pierwszym razem. Dla odmiany dziś były muśnięte pomadką; zauważyła też, że pani Barber ma wyskubane i podkreślone brwi. Szczegóły te wzmogły jej zakłopotanie i poczuła się jak stara panna, kanciasta, z upiętymi włosami i w bluzce upchniętej w spódnicę z wysokim stanem, modną w czasie wojny, która skończyła się przed czterema laty. Spojrzała na panią Barber z tacą pełną roślin doniczkowych i rafiową torbą zawieszoną na nadgarstku.

– Wezmę chociaż torbę.

– Ach, dam sobie radę!

– Naprawdę, muszę coś wziąć.

Koniec końców Frances przejęła z rąk pana Wismutha ohydną popielnicę na cokole i pomaszerowała w stronę otwartych drzwi. Pani Barber ruszyła za nią i ostrożnie weszła na ganek. Na progu jednak przystanęła. Wyjrzała sponad paprotek do holu, po czym uśmiechnęła się.

– Tak ładnie, jak zapamiętałam.

Frances podążyła za jej wzrokiem.

– Czyżby? – Ona sama dostrzegała tylko grę pozorów: załatane dziury, puste miejsce po zegarze sprzedanym pół roku temu i wypolerowany gong obiadowy, który milczał od lat. Odwróciła się z powrotem do pani Barber, nadal zastygłej w progu. – Zapraszam do środka – dodała. – Teraz to również pani dom.

Pani Barber uniosła brwi i ramiona, po czym z teatralnym przejęciem przygryzła wargę. Ostrożnie weszła do holu, gdzie natychmiast zachwiała się na luźnym kafelku czarno-białej podłogi. Mało nie straciła równowagi.

– Ojej!

Matka Frances stanęła w drzwiach salonu. Pewnie czekała tuż za nimi, zbierając się w sobie.

– Witam, pani Barber. – Z uśmiechem podeszła bliżej. – Jakie śliczne kwiaty. To rogi łosia, prawda?

Pani Barber chwyciła inaczej tacę, żeby wyciągnąć rękę.

– Niestety nie wiem.

– Tak mi się zdaje. Rogi łosia... bardzo ładne. Trafili państwo bez trudu?

– Tak, najmocniej przepraszam za spóźnienie!

– Nic nie szkodzi. Pokoje nie uciekną. Zaraz zaparzymy herbatę.

– Ależ proszę nie robić sobie kłopotu.

– Żaden kłopot. Nie ma to jak herbata przy przeprowadzce. Państwa imbryk pewnie się zawieruszył. Ja się tym zajmę, a córka zaprowadzi panią na górę. – Spojrzała z powątpiewaniem na popielnicę. – Widzę, że pomaga.

– Nie miałam serca stać bezczynnie, kiedy pani Barber tak dźwiga – wyjaśniła Frances.

– To całkowicie zbyteczne – zapewniła pani Barber i dodała z kolejnym chichotem: – Tego nie było w umowie!

Co za śmiech!, pomyślała Frances, idąc pierwsza po schodach.

Na piętrze znów musiały przystanąć. Drzwi na lewo były zamknięte – prowadziły do sypialni Frances, jedynego pokoju na górze do dyspozycji jej i matki – ale pozostałe otwarto na oścież i popołudniowe słońce, jaskrawe niczym żółtko jajka, sączyło się przez dwa pokoje od frontu niemal na schody. Ukazywało wyświecone dywany i wyfroterowane podłogi, nad którymi Frances spędziła w pocie czoła kilka poranków, przywracając im świetność. Pani Barber uparła się, że nie wejdzie na nie w butach.

– To bez znaczenia – zapewniła ją Frances. – I tak wkrótce zmatowieją. Niestety.

– Nie chcę ich zadeptać – odparła stanowczo kobieta. Odstawiła torbę i tacę z roślinami, a następnie zdjęła buty.

Idąc, pozostawiała na podłodze małe, wilgotne ślady. Na nogach miała czarne pończochy, najczarniejsze w okolicach pięt i palców, gdzie jedwab wzmocniono ozdobnymi wstawkami. Frances patrzyła, jak wchodzi do największego pokoju i rozgląda się z tą samą uważną aprobatą, z jaką wcześniej lustrowała przedpokój, jakby każdy szczegół sprawiał jej radość.

– Jaki śliczny pokój. Wydaje się jeszcze większy niż poprzednio. Można się w nim zgubić. Widzi pani, u rodziców Lena mieliśmy tylko sypialnię. A ich dom... no cóż, jest zupełnie inny od tego. – Podeszła do okna po lewej stronie – tego samego, przy którym niedawno stała Frances – i przysłoniła ręką oczy. – Ale świeci! Podczas naszej pierwszej wizyty dzień był pochmurny.

Frances stanęła obok niej.

– Tak, ten pokój jest najjaśniejszy. Za to widok jest taki sobie, mimo wysokości.

– Och, coś tam widać, między domami.

– Między domami owszem. A jeśli spojrzeć na południe, o tam – wskazała ręką kierunek – można dojrzeć kopułę Kryształowego Pałacu. Trzeba podejść bliżej do szyby... Widzi pani?

Na chwilę stanęły blisko siebie, pani Barber z twarzą tuż przy oknie. Jej oddech zmącił szkło. Zmrużyła oczy, okolone ciemnymi rzęsami.

– Widzę! – wykrzyknęła z zachwytem. Ale zaraz cofnęła się i spuściła wzrok; jej głos się zmienił i zabrzmiał w nim pobłażliwy ton. – Proszę spojrzeć na Lena. Bez przerwy narzeka. Ależ z niego mazgaj! – Postukała w szybę, kiwając na męża. – Niech Charlie to weźmie! – zawołała. − Chodź zobaczyć słońce! Słońce! Słyszysz mnie? Słońce! – Opuściła rękę. – Nie słyszy. Nieważne. Patrzę na nasze rzeczy i żal mnie bierze. Kupka śmieci, jak na pchlim targu. Co też pomyślą pani sąsiedzi, panno Wray?

No właśnie. Frances widziała sokolooką panią Dawson naprzeciw; udawała, że mocuje się z oknem. A pan Lamb z High Croft przystanął po drodze, aby zlustrować wypchane walizki, poobijane kufry, torby, kosze i dywaniki, które pan Barber i pan Wismuth stawiali dla wygody na niskim murku ogrodowym.

Zobaczyła, że obaj mężczyźni skinęli mu głową, następnie usłyszała ich głosy: „Uszanowanie”. Zawahał się, nie mogąc ich skojarzyć – pewnie zbity z tropu klubowymi paskami na ich krawatach.

– Lepiej chodźmy im pomóc – zaproponowała.

– Ja to zrobię – oznajmiła pani Barber.

Lecz po wyjściu z salonu zajrzała jeszcze do sąsiadującej z nim sypialni, a stamtąd do ostatniego pomieszczenia, małego pokoju naprzeciw sypialni Frances – wciąż zwanego pokojem Mabel i Nelly, chociaż nie mieszkała tu żadna służąca, odkąd odeszły w tysiąc dziewięćset szesnastym, skuszone pracą w fabryce amunicji. Przerobiono go na kuchnię − z kredensem, zlewem, lampą gazową i takimż piecykiem oraz licznikiem na szylingi. Frances sama polakierowała tapetę i nie tyle nawoskowała, ile poplamiła podłogę. Pod nieobecność matki przytargała też stół z aluminiowym blatem i serwantkę.

Postarała się, żeby wszystko wyglądało jak należy, ale na widok pani Barber, która zaglądała we wszystkie kąty, decydując, co gdzie postawi, poczuła się dziwnie zbyteczna – jakby stała się duchem siebie samej.

– To ja sprawdzę, co z herbatą – rzuciła niepewnie. – W razie czego będę na dole. Lepiej zwracać się do mnie niż do mamy i... Aha. – Znieruchomiała i wsunęła rękę do kieszeni. – Proszę je wziąć, zanim zapomnę.

Wyciągnęła klucze od domu, dwa zestawy na oddzielnych wstążeczkach. Wiele trudu kosztowało ją przekazanie ich tej kobiecie, tej dziewczynie – tej w zasadzie nieznajomej, która wdarła się w jej życie za sprawą ogłoszenia w „South London Press”. Ale pani Barber pochyliła pokornie głowę na znak, że docenia znaczenie chwili.

– Dziękuję, panno Wray – powiedziała z niespodziewaną delikatnością. – Dziękuję, że tak pięknie urządziła pani mieszkanie. Jestem pewna, że będziemy tu z Leonardem szczęśliwi. O tak, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Naturalnie ja też coś dla pani mam. – Wyjęła z torby zmiętą, brązową kopertę.

Czynsz za dwa tygodnie. Pięćdziesiąt osiem szylingów: Frances już słyszała szelest banknotów oraz brzęk monet. Biorąc kopertę z rąk pani Barber, próbowała nadać twarzy obojętny wyraz i nonszalancko wsunęła ją do kieszeni – jakby ktoś mógł się nabrać, że pieniądze to zwykła formalność, a nie kwintesencja, smętne meritum całej tej sytuacji.

Na dole, gdzie zdyszani mężczyźni minęli ją z maszyną do szycia, wślizgnęła się do salonu, aby zerknąć na zawartość koperty. Zajrzała do środka: ach, były tak rzeczywiste i namacalne, i takie jej, że miała chęć je ucałować. Wcisnęła kopertę z powrotem do kieszeni i niemal w podskokach pobiegła korytarzem do kuchni.

Matka stała przy piecu. Sięgnęła po czajnik ze spłoszoną miną pasażera, któremu kazano zastąpić maszynistę na statku. Z ulgą przekazała go w pewniejsze ręce córki i zajęła się filiżankami, dzbankiem na mleko i cukiernicą. Postawiła na tacy trzy nakrycia dla Barberów i pana Wismutha, po czym zamarła z dwoma kolejnymi spodkami.

– Myślisz, że powinnyśmy usiąść z nimi? – zapytała szeptem.

Frances również się zawahała. Wypadało czy nie wypadało?

Ach, co tam! Teraz miały pieniądze. Wyjęła talerzyki z rąk matki.

– Nie, lepiej nie zaczynajmy, bo się potem nie wyplączemy. Zostańmy w salonie, niech wypiją na górze. Poczęstuję ich ciastkami. – Zdjęła pokrywkę z puszki i znieruchomiała.

Znów ogarnęło ją wahanie. Czy ciastka są absolutnie konieczne? Wyjęła trzy i postawiła talerzyk na tacy – po czym zmieniła zdanie i go odłożyła. Ale zaraz przypomniała sobie miłą panią Barber, która nie chciała pobrudzić podłogi, jej piękne buty na obcasach i pończochy. I postawiła talerz z powrotem na tacy.

Mężczyźni krążyli z góry na dół przez kolejne pół godziny, po czym przez dłuższy czas z piętra dobiegał tupot i szuranie przesuwanych skrzyń i bagaży. Gdy w pewnej chwili z przenośnego gramofonu huknęła muzyka, Frances i jej matka ze zgrozą wymieniły spojrzenia. Ale pan Wismuth poszedł o szóstej, zastukawszy uprzednio do drzwi saloniku, aby się pożegnać, i w domu zapanował względny spokój.

Siłą rzeczy nie był to jednak ten sam dom co przed dwiema godzinami. Frances i matka siedziały z książkami przy drzwiach balkonowych, korzystając z ostatnich przebłysków dziennego światła – przez ostatnie kilka lat przywykły do równie oszczędnych rozwiązań. Niemniej pokój – długi i ładny, przedzielony dwuskrzydłowymi drzwiami, które wiosną i latem pozostawiały otwarte – miał nad sobą dwa pomieszczenia Barberów, sypialnię i kuchnię, w związku z czym Frances, przewracając kartki, czuła ich obecność, tak jak dostrzegałaby plamkę na obrzeżach tęczówki. Przez pewien czas krzątali się po sypialni; słyszała trzask otwieranych i zamykanych szuflad. Potem któreś z nich weszło do kuchni i po chwili rozległ się osobliwy brzęk, niczym zgrzytanie metalu o metal. Jeden raz, drugi, trzeci, czwarty: w zdumieniu spoglądała na sufit, aby wreszcie zdać sobie sprawę, że po prostu wrzucają szylingi do licznika. Następnie popłynęła woda i z góry dobiegł kolejny dziwny odgłos, rodzaj pulsowania lub miarowego postukiwania – pewnie znowu licznik po włączeniu gazu. Zapewne pani Barber gotowała wodę. Przyszedł do niej mąż i popłynęły strzępy rozmowy, śmiech... Czują się jak u siebie w domu, pomyślała Frances, jakby chodziło o gości.

Dotarł do niej sens tych słów i poczuła ucisk w żołądku.

Kiedy szykowała w kuchni niedzielną kolację, tamci zeszli na dół i zapukali do drzwi, najpierw ona, potem on: wygódka znajdowała się na zewnątrz; aby do niej dotrzeć, musieli przejść przez kuchnię. Weszli, krzywiąc się przepraszająco, Frances też wyraziła ubolewanie. Przypuszczała, że układ jest krępujący dla obu stron. Ale z każdym kolejnym spotkaniem pewność siebie zaczęła ją opuszczać. Nawet pięćdziesiąt osiem szylingów w kieszeni zatraciło swoją czarodziejską moc; zrozumiała, że będą wymagały niebagatelnej ofiary. Zwyczajnie nie przygotowała się na widok nieznajomych, którzy rozpanoszyli się w jej domu, jakby stanowił ich własność. Kiedy na przykład pan Barber przystanął w holu po wizycie w wychodku, chyłkiem wyjrzała, zaciekawiona, co go zatrzymuje, i zobaczyła, że przypatruje się obrazom na ścianach, jak w muzeum. Oglądając z bliska staloryt przedstawiający katedrę w Ripon, zanurkował ręką do kieszeni i wyciągnął zapałkę, którą od niechcenia począł dłubać w zębach.

Nie wspomniała o tym matce. Dzielnie trwały przy swych wieczornych rytuałach − po kolacji zagrały w remika, za piętnaście dziesiąta wypiły po filiżance wodnistego kakao, a następnie ogarnęły pokój, jak zwykle przed spaniem.

Matka pierwsza udała się na spoczynek. Frances spędziła jakiś czas w kuchni, porządkując i doglądając pieca. Odwiedziła wygódkę, nakryła stół do śniadania i wywiesiła przy bramce kankę na mleko. Ale po powrocie do domu, kiedy przykręcała lampkę w holu, zobaczyła, że u matki jeszcze pali się światło. I choć nie miała zwyczaju wieczorami do niej zaglądać, ten widok ją ośmielił. Podeszła do drzwi i zapukała.

– Mogę?

Matka siedziała na łóżku, z włosami zaplecionymi w warkocze, wiszące jak wystrzępione sznurki: do wybuchu wojny były brązowe, w równie żywym odcieniu jak włosy Frances, ale przez ostatnie lata spłowiały i stały się szorstkie, w związku z czym teraz, w wieku lat pięćdziesięciu pięciu, miała siwą głowę staruszki. Tylko brwi pozostały ciemne i zdecydowane ponad pięknymi, piwnymi oczami. Na kolanach trzymała książkę, zbiór krzyżówek do pociągu; właśnie głowiła się nad hasłem.

Na widok córki przerwała i spojrzała na nią znad okularów do czytania.

– Czy wszystko w porządku, Frances?

– Tak. Pomyślałam tylko, że zajrzę. Ale niech mama sobie nie przeszkadza.

– To drobnostka, pomaga mi zasnąć. − Ponownie spuściła wzrok i chyba doznała olśnienia: bezgłośnie wypowiedziała hasło, zapisując je. Wolna połowa łóżka była płaska jak deska do prasowania. Frances zrzuciła pantofle i położyła się z rękami pod głową.

Jeszcze miesiąc temu ten pokój pełnił funkcję jadalni. Frances zamalowała starą czerwoną tapetę i przewiesiła obrazki, ale – podobnie jak w przypadku kuchni na piętrze – efekt nie był do końca przekonujący. Sypialniane meble matki stały jak na szpilkach, jakby spragnione widoku znajomych kątów na górze. Pozostała tu również część mebli z jadalni, bo nie było ich gdzie wstawić, toteż pokój był zagracony, pachniało w nim starością oraz – odrobinę – chorobą, jak w zapamiętanych z dzieciństwa sypialniach starych ciotek. Zdaniem Frances brakowało tylko unoszącej się w powietrzu nutki moczu i dzwoneczka do przyzywania wąsatej córki, starej panny.

Pospiesznie odsunęła od siebie ten obraz. Na piętrze spacerowało któreś z Barberów – sądziła, że to on, wnosząc z energicznego kroku; pani Barber była bardziej wyważona. Frances podniosła oczy do sufitu i odprowadziła dźwięk wzrokiem.

Matka również spojrzała w górę.

– Dzień wielkich zmian – powiedziała z westchnieniem. – Wciąż się rozpakowują? Pewnie są podekscytowani. Kiedy przyjechaliśmy tu z ojcem, byliśmy tacy sami. Wyglądają na zadowolonych z domu, nie uważasz? – Zniżyła głos. – To już coś, prawda?

Frances odpowiedziała jej tym samym, niemal ukradkowym tonem:

– Ona na pewno. Wygląda, jakby nie dowierzała własnemu szczęściu. Co do niego, trudno powiedzieć.

– No cóż, to piękny, stary dom. Własny kawałek podłogi to nie byle co, zwłaszcza zaraz po ślubie.

– Przecież oni nie są nowożeńcami. Czy nie wspominali, że od trzech lat są małżeństwem? Zapewne pobrali się tuż po wojnie. Ale nie mają dzieci.

Ton matki uległ nieznacznej zmianie.

– Nie. – Po chwili, jakby nowa myśl wynikała z poprzedniej, dodała: – Jaka szkoda, że dzisiejsze młode kobiety koniecznie muszą się malować.

Frances sięgnęła po książkę i przyjrzała się krzyżówce.

– Prawda? Do tego w niedzielę.

Poczuła na sobie karcące spojrzenie matki.

– Nie myśl, że nie wiem, kiedy stroisz sobie ze mnie żarty, Frances.

Na górze pani Barber się zaśmiała. Coś lekkiego odbiło się od podłogi. Frances zostawiła krzyżówkę.

– Myśli mama, że skąd się wywodzi?

Matka zamknęła i odłożyła książkę.

– Kto?

Frances wskazała głową sufit.

– Pani B. Stawiam, że jej ojciec był przemysłowcem, a mama? Zapewne ma „miłą” matkę, która lubi słuchać sentymentalnej muzyki, i brata, któremu się wiedzie w marynarce handlowej. Lekcje fortepianu dla dziewczynek, raz w roku wyjście do Akademii Królewskiej... – Zebrało jej się na ziewanie i zasłoniwszy ręką usta, mówiła dalej. – Zasadniczym plusem ich młodego wieku jest to, że mogą nas porównać tylko ze swoimi rodzicami. Nie domyślą się, że nie mamy bladego pojęcia, co robimy. Musimy tylko wczuć się w role właścicielek domu czynszowego, to wystarczy.

Matka zrobiła zbolałą minę.

– Ależ to zabrzmiało! Poczułam się jak pani Seaview z Worthing.

– Bycie właścicielką domu czynszowego to żaden wstyd, nie w dzisiejszych czasach. Ja zamierzam czerpać z tego przyjemność.

– A czy mogłabyś przestać bez przerwy powtarzać „dom czynszowy”?

Frances się uśmiechnęła. Matka skubała nerwowo kołdrę, a na jej twarzy odmalował się wyraz udręki, jakby miała na końcu języka: „Ach, to złamałoby serce twojemu ojcu!”. A ponieważ wciąż, blisko cztery lata po jego śmierci, na samą myśl o nim Frances miała ochotę zgrzytać zębami, miotać przekleństwa albo rzucić czymś o ścianę, pospiesznie zmieniła temat rozmowy. Matka udzielała się w dwóch lub trzech miejscowych towarzystwach dobroczynnych; zapytała o nie. Porozmawiały chwilę o nadchodzącej loterii.

Gdy twarz matki się rozpogodziła, a smutek ustąpił miejsca znużeniu, Frances wstała.

– Czy mama ma wszystko, co potrzeba? Przynieść ciastko, w razie gdyby mama przebudziła się w nocy?

– Nie, nie chcę ciastka. − Matka zaczęła układać się do snu. − Ale mogłabyś zgasić światło, Frances. − Zdjęła warkocze z ramion i oparła głowę na poduszce. Okulary pozostawiły jej wgłębienia po bokach nosa. Gdy Frances sięgnęła do wyłącznika, na górze ponownie rozległy się kroki i wzrok matki raz jeszcze powędrował w stronę sufitu.

– Jakbym słyszała Noela lub Johna Arthura – wymamrotała, kiedy zgasło światło.

Faktycznie, pomyślała chwilę później Frances, wyczuła bowiem zapach tytoniu, usłyszała też stłumiony męski głos i odgłos kroków w domowych pantoflach... I serce rozbolało ją w piersi bez ostrzeżenia. Ależ rozpacz bywa podstępna! Frances aż musiała przystanąć u stóp schodów. Gdyby tylko, pomyślała, wchodząc na górę – po raz pierwszy od bardzo dawna – gdyby tylko mogła zastać tam któregoś z braci – na przykład Johna Arthura, szczupłego, o chłopięcej twarzy i wyglądzie mnicha w brązowym szlafroku i sandałach.

Tymczasem stał tam tylko pan Barber, z papierosem w kąciku ust, bez marynarki, w koszuli z podwiniętymi rękawami; majstrował przy straszydle, które najwyraźniej przed chwilą zawiesił na ścianie, połączeniu barometru ze szczotką do ubrań, pociągniętym pstrokatą, pomarańczową farbą. Frances stwierdziła z niesmakiem, że wszędzie roi się od pstrokatych akcentów, jakby wielkie usta wchłonęły paczkę landrynek, a następnie polizały dom. Spłowiały dywan w dawnej sypialni matki znikł pod pseudoperskimi chodnikami. Na ślicznym lustrze przewieszono na ukos indyjski szal z frędzlami. Rycina na jednej ze ścian przedstawiała akt w stylu lorda Leightona, a na wkręconym w sufit haczyku z wolna obracała się wiklinowa klatka na wstążce; wewnątrz, na drążku z papier mâché, siedziała papuga z jedwabiu i piór.

Lampa w przedpokoju świeciła jasno, sycząc jakby ze złości. Frances zastanawiała się, czy nowi mieszkańcy nie zapomnieli przypadkiem, że to ona z matką za nią płaci. Podchwyciła spojrzenie pana Barbera.

– Widzę, że już się państwo urządzili – zagaiła głosem adekwatnym do otaczającej ich tandety.

Wyjął papierosa z ust i stłumił ziewnięcie.

– Wystarczy jak na jeden dzień, panno Wray. Ja się nadźwigałem, urządzanie pozostawiam Lilian. Ona uwielbia takie rzeczy. Urządziłaby pałac królewski.

Frances dotąd mu się nie przyjrzała. Odnotowała jego usposobienie, jego „otoczkę” – żartobliwe zrzędzenie – bardziej niż zewnętrzne cechy. Teraz, w jaskrawym świetle, zwróciła uwagę na jego urzędniczą schludność. Bez butów był niewiele wyższy od niej. Żona nazwała go mazgajem, lecz kipiał energią, która zdawała się temu przeczyć. Jego twarz pokryta była rudawą szczeciną oraz bliznami po trądziku młodzieńczym; miał wąski podbródek, lekko stłoczone zęby i piaskowe, prawie niewidoczne rzęsy, ale za to jaskrawoniebieskie oczy dodawały mu niezaprzeczalnego uroku. Był przystojniejszy, niż sądziła do tej pory.

Odwróciła wzrok.

– Idę spać.

Stłumił kolejne ziewnięcie.

– Szczęściara z pani! Lily dopiero się rozkręca.

– Zgasiłam światło na dole. Wyłącznik w holu sprawia pewne problemy, więc pomyślałam, że to zrobię. Mogłam pana zawołać.

– Możemy pójść teraz, jeśli pani sobie życzy – zaproponował uczynnie.

– Matka właśnie się położyła. Widzi pan, jej pokój znajduje się tuż obok schodów.

– Aha. Wobec tego jutro.

– Dobrze. Obawiam się jednak, że w razie potrzeby będą państwo musieli schodzić po ciemku.

– Damy sobie radę.

– Może proszę wziąć lampę.

– O, i mamy rozwiązanie. Albo wie pani co? – Uśmiechnął się konspiracyjnie. – Najpierw spuszczę Lil na linie. W razie czego za nią pociągnie.

Mówiąc to, świdrował wzrokiem Frances, jak jej się zdawało, figlarnie. Ale w jego zachowaniu było coś mgliście niepokojącego. Zawahała się z odpowiedzią, a on uniósł papierosa i odwrócił głowę, żeby wydmuchać dym ustami rozciągniętymi w uśmiechu. Nadal jednak przytrzymywał jej wzrok tymi swoimi oczami w intensywnym niebieskim odcieniu.

Nagle jego zachowanie uległo zmianie. Otworzyły się drzwi sypialni i w progu stanęła pani Barber. Trzymała w rękach obraz – Frances miała poważne obawy, że to kolejny akt lorda Leightona – którego widok wzbudził w jej mężu falę kpiącego utyskiwania.

– Jeszcze nie skończyłaś, kobieto? Skaranie boskie!

Pani Barber uśmiechnęła się do Frances.

– Chcę, żeby ładnie wyglądało.

– A biedna panna Wray chce iść spać. Przyszła poskarżyć się na hałas.

Pani Barber zbladła.

– Ach, panno Wray, tak mi przykro!

– Wcale pani nie hałasowała – zapewniła szybko Frances. – Pan Barber żartuje.

– Chciałam zostawić to na jutro, ale zaczęłam i nie mogę się opanować.

W korytarzyku zrobiło się nagle nieznośnie tłoczno, gdy tak stanęli we trójkę. Czy będą zmuszeni spotykać się tak co wieczór, wymieniać uprzejmości?

– Ależ niech pani sobie nie przeszkadza – odrzekła Frances tym swoim sztucznie ożywionym tonem. – Proszę tylko mieć na uwadze moją matkę, dobrze?

– Tak, tak, naturalnie – zapewniła pani Barber.

– Ma się rozumieć – uzupełnił skwapliwie jej mąż.

Frances pożałowała ostatniej uwagi i z niezręcznym „No to dobrej nocy” udała się do siebie. Na chwilę zostawiła otwarte drzwi, żeby zapalić świecę, a gdy je zamykała, pan Barber wydmuchał dym i spojrzawszy na nią z uśmiechem, zniknął w ślad za żoną.

Kiedy zamknęła drzwi i dyskretnie przekręciła klucz w zamku, poczuła się nieco lepiej. Zrzuciła pantofle, zdjęła bluzkę, spódnicę, pończochy i bieliznę. Aż w końcu, niczym pulchna matrona uwolniona z gorsetu, znów była sobą. Przeciągnęła się i rozejrzała po zacienionym pokoju. Jakiż spokój tu panował, jaki porządek! Nad kominkiem stały dwa srebrne świeczniki i nic poza tym. Książki na półce stały w równym rządku, a na podłodze leżał jeden chodnik; ściany były blade – Frances zerwała z nich tapetę i pomalowała białą farbą. Nawet obrazki wnosiły poczucie ładu: japońskie wnętrze i pejzaż Friedricha, ledwo widoczny w blasku świecy, zaśnieżone szczyty wtopione w fioletowy horyzont.

Z przeciągłym ziewnięciem wymacała szpilki we włosach i wyjęła je. Napełniła miskę wodą, po czym flanelową szmatką przetarła twarz, szyję i pachy; umyła zęby, a następnie wtarła wazelinę w policzki i zniszczone dłonie. Potem – gdyż wciąż wyczuwała zapach papierosa pana Barbera i nie dawało jej to spokoju – otworzyła szufladę nocnego stolika i wyjęła bibułki oraz puszkę tytoniu. Skręciła zgrabnego papierosa i odpaliła go od świecy, którą zdmuchnęła po wejściu do łóżka. Lubiła tak palić, nago w chłodnej pościeli, z palcami rozjarzonymi w ciemności czerwonym ognikiem papierosa.

Oczywiście dzisiaj w sypialni nie panował całkowity mrok: pod drzwiami sączyło się światło z przedpokoju, cienki, jaskrawy pasek nad podłogą. Co oni tam robią? Słyszała ich przyciszone głosy. Pewnie debatowali, gdzie zawiesić ten ohydny obrazek. Jeśli zaczną wbijać gwóźdź, będzie musiała wyjść i coś powiedzieć. Tak samo, jeśli nie skręcą lampy. Zaczęła układać to sobie w głowie.

Przepraszam, że muszę o tym wspomnieć...

Pamiętają państwo, mówiliśmy...?

Czy moglibyśmy...

Byłoby najlepiej, gdyby...

Obawiam się, że chyba popełniłam błąd.

O nie, tak nie będzie myśleć! Za późno na to. O całe lata za późno.

C.d. dostępny w pełnej, płatnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: