Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zabrania się miłosnych ekscesów na progu stancji - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zabrania się miłosnych ekscesów na progu stancji - ebook

Dla Cecilii Dueñas, głównej bohaterki książki, nie jest to najlepszy okres. Czeka ją pozbieranie się po rozwodzie, remont domu i znalezienie współlokatorów. A ponieważ stara się dalej zachować zdrowy rozsądek, postanawia ustalić w domu zasady, które mogą ułatwić wspólne mieszkanie. Ale to, czy mieszkańcy będą chcieli się ich trzymać, to już zupełnie inna sprawa... Powieść wciąga od pierwszej strony, jest nafaszerowana dowcipem, roi się w niej od niespodzianek, a przede wszystkim opowiada o niemożliwej miłości, która w końcu okazuje się możliwa.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8008-206-9
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Zabrania się zamartwiać z przyczyn obcych zdrowemu rozsądkowi

CECILIA ZAMIAST „ZAMARTWIAĆ” miała napisać „płakać”, ale doszła do wniosku, że po pewnym czasie nie zostanie jej już ani jedna łza, a mimo to gorycz będzie się w najlepsze panoszyła po domu, wepchnie się między sufit a podłogę, wciśnie w zawiasy drzwi albo w okienne ramy, i będzie zatruwać powietrze, zagęszczając się niby para wodna w chmurach, gotowa wywoływać łzy deszczu jeszcze przez kolejne długie lata.

Przede wszystkim należało się pozbyć goryczy raz na zawsze. „Zabrania się być smutnym” — napisała. I poszła do łóżka.

Jednak nie nadszedł jeszcze ten dzień, w którym z oczu przestałyby jej tryskać fontanny łez, dlatego płakała przez godzinę, zanim udało się jej zasnąć.

Dalsza część zdania, o przyczynach obcych zdrowemu rozsądkowi, przyszła jej do głowy nazajutrz rano, kiedy po raz nie wiadomo który wracała pamięcią do powodów rozstania wymienionych przez męża. W gruncie rzeczy chodziło o trzy: nie był już w niej zakochany; teraz, po dwunastu latach małżeństwa, kiedy zbliżał się do czterdziestki piątki, zdał sobie sprawę, że nie chce mieć dzieci; i potrzebował czasu, by się odnaleźć.

Te trzy powody dawały się łatwo obalić, bo były obce zdrowemu rozsądkowi. Po pierwsze, człowiek nie odkochuje się z dnia na dzień. Po drugie, ktoś, kto od dwunastu lat usiłuje zapłodnić żonę, nie zmienia w jednej sekundzie zdania, jeśli chodzi o rzecz tak fundamentalną jak pragnienie czy jego brak zostania ojcem. I po trzecie, niemożliwe jest się odnaleźć, jeśli jedyną rzeczą, której uporczywie szukasz, są pończochy zostawione przez kochankę w małżeńskiej sypialni, odnalezione przez gosposię, bez zbędnych pytań wrzucone do prania, a następnie włożone między bieliznę żony, która przenigdy nie miała na sobie kabaretek, bo wydawały jej się atrybutem panienek spod latarni.

Napisała więc: „Zabrania się zamartwiać z przyczyn obcych zdrowemu rozsądkowi”, i była to pierwsza zasada, jaką ustanowiła na stancji.

Nie mogła znieść myśli, żeby mieszkać nadal w penthousie naprzeciwko parku Retiro, który był jej domem przez ostatnie lata. Nagle jej własne mieszkanie stało się wrogim otoczeniem, zdradzieckim. A własna pościel napawała ją wstrętem.

Dlatego kiedy nadszedł czas rozwiązania wspólnoty majątkowej — niezłe sformułowanie swoją drogą, sterylne i bezbolesne, używane przez prawników w stosunku do małżeństwa, które ponosi fiasko — wyrzekła się wszystkich nieruchomości, zamieniając je na pokaźną sumę. On z poczucia winy zgodził się na taki układ. I kiedy wyszli od radcy prawnego, gdzie zostały ustalone warunki rozwodu, rozwiązawszy raz na zawsze historię miłosną, która z dnia na dzień zamieniła się w firmę — rozwiązany kontrakt, uścisk dłoni i do widzenia — obie strony, to znaczy, mąż i ona, już bez wspólnego nazwiska i majątku, ruszyli każdy w swoją stronę. Rozwiązali się, rozdzielili, tak jak wytłumaczyli im prawnicy: on wygasł. Ona się wypaliła. On wyparował, ona utonęła.

Na całe szczęście kwestia mieszkania była jedyną, która nie martwiła Cecilii. Była właścicielką domu; może nie nazbyt ekskluzywnego ani nazbyt nowoczesnego, ale za to pełnego dobrych wspomnień.

W latach siedemdziesiątych jej dziadkowie zakupili dość skromny domek na brzegu rzeki, który, wraz z rozrostem miasta, a przede wszystkim po budowie autostrady M30 i pracach upiększających brzegi Manzanares, z każdym dniem zyskiwał na wartości, aż zamienił się w urokliwą przystań. Od trzech lat stał pusty. Dziadkowie zmarli śmiercią naturalną: on, dziewięćdziesiąt trzy lata, ona, dziewięćdziesiąt jeden; źle zaleczona grypa, oboje zapalenie płuc i rach-ciach we dwójkę do nieba. W miesiąc. A dom nie mógł zostać uznany za wspólny majątek, ponieważ należał do wnuczki, jeszcze zanim ta wyszła za mąż.

— Kupię od was dom, będę go spłacać w ratach, wy będziecie tu nadal mieszkać, a kiedyś przejdzie na moją własność.

— I tak miał być twój, nie mamy innych wnuków.

— Skoro wolicie, mogę wam płacić za wynajem. Chodzi o to, żeby pomóc wam w wydatkach. Tak będzie sprawiedliwie.

— A twoi rodzicie się zgadzają?

Oczywiście, że tak. Zgadzali się i byli ze wszech miar szczęśliwi. Wszyscy zadowoleni: dziadkowie otoczeni opieką, córeczka w dobrym towarzystwie, kwestia ekonomiczna rozwiązana, a nieremontowany od dawna dom uratowany przed ewentualną ruiną. Rodzice nadal mieszkali w Aguilii, stolicy Tierry de Campos, nad należącą do rodziny księgarnią Macondo, spacerowali obsadzonym topolami bulwarem i chodzili na mszę do katedry. Ona skończyła wydział prawa, podjęła pracę w znanej kancelarii, układało jej się nie najgorzej, zatrudnili ją na pełny etat, więc mogła odetchnąć z ulgą i stawić czoło ratom hipotecznym. Dom dziadków przeszedł oficjalnie na jej własność jeszcze na długo przed ich śmiercią. A ta decyzja okazała się prawdziwym błogosławieństwem, kiedy nadszedł czas rozprawy rozwodowej.

ZOSTAŁA NAZWANA CECILIĄ na cześć swojego pradziadka Cecilia, wybitnego architekta, któremu miasto Águila zadedykowało jedną z ulic, w uznaniu za jego dokonania, między innymi przebudowę areny byków i wzniesienie klubo-kawiarni przy głównym rynku. Potomkowie tego tytana pracy cieszyli się życiowymi przywilejami: mieli bezpłatne członkostwo w klubokawiarni i mogli chodzić na corridę, korzystając z zaproszenia ratusza.

— Czego jeszcze chcesz, córeńko? — zapytali rodzice, z mieszaniną ciekawości i zdumienia, kiedy oznajmiła, że zamierza rozpocząć studia prawnicze w Madrycie.

— Poznać świat — odpowiedziała z całą naiwnością.

Wówczas we trójkę wpadli na idealne rozwiązanie, które przypieczętowali z dziadkami przez telefon: „Cecilia, jeśli nie macie nic przeciwko, zamieszka u was na czas studiów”.

Pierwszego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku, w sobotę, pamiętała ten dzień jakby to było wczoraj, wsiadła do pociągu i w nieco ponad trzy godziny przejechała z dzieciństwa w dorosłość. Na końcu trasy czekały na nią dwie rozpromienione istoty, dziadkowie, szczęśliwi, że mogą podjąć ją w swoim domu nad rzeką.

Oddali jej najlepszy pokój, największy ze wszystkich, z oknem balkonowym, szafą wnękową i z łazienką, który od niepamiętnych czasów należał do nich. I przenieśli się w cienisty kąt z widokiem na ulicę z tyłu domu.

Ona kategorycznie odmówiła zajęcia tej przesadnie wielkiej sypialni. Wytłumaczyła im, że woli poddasze, gdzie będzie czuła się niezależna i wolna, będzie mogła sobie wyobrażać, że mieszka na paryskim strychu nad Sekwaną, opalać się w bikini na ceglanym tarasie wyłożonym terakotą i fantazjować, że znalazła się na Hawajach, albo zamknąć się i uczyć w ciszy, kiedy oni w tym czasie będą oddawać się swoim zajęciom na dole, para hałaśliwych chochlików odgrywających symfonię na kuchennych naczyniach i narzędziach ogrodowych.

Na poddaszu znajdowały się dwa pokoje ze skosami i malutka łazienka tuż przy schodach. Większy miał wyjście na taras i stała w nim szafa. Mniejszy pełnił do tej pory rolę składziku. Cecilia przez kilka dobrych dni przenosiła najdziwniejsze sprzęty i stare meble do piwnicy. Niektóre ocaliła od banicji i wstawiła z powrotem, kiedy już zostały na nowo pomalowane, polakierowane i sklejone, żeby umeblować swoje nowe życie. Rezultat był niebywały — poddasze zmartwychwstało.

— Powinnaś zająć się architekturą! — wykrzyknęła babcia Teresa, kiedy zobaczyła dzieło wnuczki. — Wdałaś się w twojego pradziadka Cecilia.

Belki stropowe zostały zheblowane i pomalowane na biało, tak samo jak stary, nadgryziony przez korniki zagłówek łóżka; szafki nocne o marmurowych blatach, z drzwiczkami, za którymi dawniej ukrywano nocniki, mieniły się na granatowo; a zawieszone stare firanki, całe wieki spoczywające w kufrze, przepuszczały popołudniowe światło, które wślizgiwało się przez nitki koronki. Na tarasie kwitło jesienne geranium, a po ścianach pięły się róże. Wiklinowy fotel, który dziadkowie od dawna chcieli wyrzucić, wnuczka przywróciła do świata żywych dzięki jednej warstwie białej farby i poduszce w kwiaty. W łazience wszystko było białe, małe okienko i ściany. Składzik zamienił się w mały gabinet, z nowymi półkami uginającymi się pod ciężarem książek, zapomnianym biurkiem, żelaznym krzesłem, pozłacanym lustrem i lampą stojącą, z nowym abażurem z grubej jutowej tkaniny, Cóż za nowomodny wynalazek, że to, co nowe, wydaje się stare, a to, co stare, nowe.

KLUCZE DO DOMU dziadków Cecilia trzymała w drewnianej szkatułce. Po ich śmierci pojawiła się tam z rodzicami tylko raz, by opróżnić szafy i zabrać meble z powrotem do Aguili. Rozdzielili rzeczy pomiędzy członków rodziny i znajomych, którzy chcieli zostawić sobie coś na pamiątkę; taka była wola dziadków i tak została zapisana w ich zwięzłym testamencie: „«Niech tych uważają za bogatszych, którzy w zachowywaniu wstrzemięźliwości są silniejsi. Lepiej jest bowiem mniej potrzebować, niż więcej posiadać», a my jesteśmy nieskończenie bogaci — zanotował dziadek — bo nigdy nie potrzebowaliśmy niczego więcej poza naszą miłością, naszym domem i tymi paroma rzeczami, które znajdują się w środku. Rozdajcie wszystko, czego nie zamierzacie używać. Pamiętajcie: to, czego nie oddasz, tracisz bezpowrotnie, jak mawiała matka Teresa z Kalkuty”.

W tym czasie Cecilia była szczęśliwą mężatką i wiodła beztroskie życie w penthousie nieopodal Retiro, dlatego zatrzymała sobie jedynie niebiesko-biały porcelanowy serwis stołowy z inicjałami T. i M., ręcznie haftowane przez babcię Teresę obrusy i komplet drewnianych fajek dziadka Miguela. Wylała morze łez na oczach pracowników firmy od przeprowadzek i zamknęła drzwi na klucz, kiedy tylko ciężarówki zniknęły na horyzoncie. Kilka dni później matka opowiedziała jej o szczegółach podziału: o radości szczęśliwców, którzy dostali niespodziewane podarki, o zdumiewającym miejscu docelowym książek, ubrań, obrazów, kolekcji porcelanowych puzderek, pianina, zegara z kukułką i fotela na biegunach. Ostatecznie pamiątki po dziadkach zostały rozproszone po całym regionie.

Nigdy nie pomyślała o wynajęciu domu. Trudno byłoby znaleźć wypłacalnego najemcę gotowego zająć to staromodne i puste lokum, domagające się gruntownego remontu. Żeliwne rury, ogrzewanie na węgiel i kuchenka na gaz z butli. Inwestycja przekroczyłaby znacznie przypuszczalne wpływy, tym bardziej w samym środku panującego kryzysu, kiedy dzień w dzień słyszało się o eksmisjach z powodu niepłacenia czynszu i o odmowach kredytu w bankach. Ani ona nie mogła pozwolić sobie na rozpoczęcie takiego remontu, ani interes nie wydawał się opłacalny, więc jedynym rozsądnym rozwiązaniem wydawało się zamknięcie drzwi na klucz i oczekiwanie na rozwój wypadków. Możliwe, że któregoś dnia zajdzie wreszcie w ciążę, będzie miała dzieci, a one zajmą się w końcu odbudową domu dziadków i dadzą mu drugą młodość.

TAK SIĘ JEDNAK nie stało. W wieku czterdziestu trzech lat i bez partnera było wielce nieprawdopodobne, że ci wyimaginowani budowniczy zajmą się remontem. Przede wszystkim dlatego, że nie mieli nawet specjalnych szans, żeby się urodzić.

— Mogłabym zostać samotną matką — przyszło jej do głowy pewnej nocy, jeszcze w penthousie niedaleko Retiro, kiedy leżąc sama jak palec, doszła do wniosku, że jej życie było największą stratą czasu w historii ludzkości, i wierzyła, że można by to jeszcze naprawić.

Umówiła się na wizytę w centrum technik wspomaganego rozrodu i popełniła błąd, idąc tam sama, bez przyjaciółki, która mogłaby ocierać jej łzy.

W małym gabinecie, białym i sterylnym, opisano jej ze szczegółami wszystkie zabiegi stymulacji hormonalnej, którym musiałaby się poddać, i ich efekty uboczne. Zakomunikowano, że w jej wieku będzie potrzebowała jajeczka dawczyni, jej własne bowiem były fatalnej jakości. Potem pokazano menu z dawkami spermy i z cenami, które oscylowały między trzysta a pięćset euro. A na koniec ostrzeżono, że zapłodnienie in vitro wiązało się z pewnym ryzykiem, ceną w wysokości dwunastu tysięcy euro i procentem udanych procedur w liczbie dwudziestu siedmiu.

— Chciałabym blondynka z niebieskimi oczami — ośmieliła się zapragnąć.

— Łatwe to nie będzie — odpowiedziała lekarka. — W Hiszpanii nie pozwala się na wybór dawcy. Jesteśmy zmuszeni szukać cech wspólnych przyszłych rodziców. A pani jest niziutką brunetką, więc może sobie pani wyobrazić, jak będą wyglądały pani dzieci. No ale tak samo jest w naturze. Dzieci zazwyczaj są podobne do rodziców.

— Nie, pani doktor — zaprotestowała Cecilia. — Skąd pani to wzięła?! W naturze, a jakże, wybiera się dawcę. I jeśli wyszłabym za mąż za Szweda, miałabym małe blondaski, czyż nie?

— Możliwe.

— Więc niech mi pani znajdzie Szweda, do licha! A może w pani cholernym szpitalu, takim bielusieńkim, czyściuteńkim, szeleszczącym tymi wszystkimi euro, nie ma szwedzkich dawców?

Wyrzucono ją stamtąd delikatnie przy udziale psychologa z ośrodka, który zaalarmowany telefonicznie przez lekarkę pojawił się natychmiast i zredagował negatywny raport o zdatności. „Na wypadek, gdyby ta wariatka tu wróciła” — powiedział przestraszonej lekarce, wręczając jej dokument, który kładł kres nagłemu marzeniu Cecilii, żeby zostać matką małego Szweda.

POZBAWIONA TYM SAMYM możliwości posiadania potomka, któremu mogłaby powierzyć dom dziadków, zaczęła o nim śnić. Na początku był jedynie miejscem onirycznych przygód, ale później, z czasem, urósł do rangi głównego bohatera. Kiedy budziła się sama w łóżku w pomiętej pościeli, odczuwała coraz mocniej, że penthouse przestał należeć do niej, i chciała wrócić pod skrzydła dziadków, na poddasze o białych stropowych belkach, do ogrodu, w którym dziadek Miguel uprawiał warzywa i owoce, do pokoju, w którym babunia Teresa grała na pianinie.

— Sprzedam ci penthouse — zaproponowała mężowi kilka miesięcy po separacji.

— Serio? — On uwielbiał ten apartament, tę dzielnicę, z Retiro na wyciągnięcie ręki i z restauracjami na ulicy Alfonsa XII, których był stałym bywalcem, i eleganckie sklepy na ulicy Serrano i Velázqueza, i galerie sztuki, tarasy kawiarniane, antykwariaty, szerokie chodniki i długie aleje.

— Nie jest mi do niczego potrzebny.

— Gdzie w takim razie będziesz mieszkać?

— W moim domu. W tym na brzegu Manzanares.

Mąż wybuchnął śmiechem.

— Podoba mi się, jak mówisz o tej ruinie. Tak jakby śmierdzący brzeg Manzanares łudząco przypominał Île de France.

— W moich snach tak właśnie jest.

Zgodził się. Wycenili penthouse na milion euro: sto dwadzieścia metrów kwadratowych, łącznie z tarasem, ze wszystkimi meblami, artykułami gospodarstwa domowego i miejscem garażowym. W tym samym dniu, w którym podpisali papiery rozwodowe, wprowadził się tam jej były mąż ze swoją nową kobietą. Po Cecilii, co zdumiewające, nie zostało ani śladu.2

Zabrania się okazywać współczucie temu, kto o nie nie prosi

UMÓWIŁA SIĘ Z FACETEM z firmy remontowej na dwunastą w środę pracującą, którą wzięła wolną w celu załatwienia spraw osobistych. Dyrektor do spraw zasobów ludzkich w kancelarii był wobec niej bardzo wyrozumiały. Od czasu rozwodu przymykał oko na jej ciągłe nieobecności. Ona dzwoniła, wykręcając się grypą, której wcale nie miała, ale jej głos był tak grobowy i zakatarzony, że złapałby się na niego każdy z mniejszym doświadczeniem.

— Powinnaś pójść na zwolnienie z powodu depresji — sugerował.

— Wcale nie mam depresji — odpowiadała. — Jestem smutna, zła, zbolała, cierpiąca, poirytowana, jestem w dołku, upokorzona. Ale nie mam depresji, co to, to nie.

W każdym razie jej wydajność przez ostatnie kilka miesięcy pozostawiała wiele do życzenia. Na zebraniach zespołu Cecilia nie odzywała się ani słowem, nieobecny wzrok błąkał się po jej wewnętrznym świecie pozostającym w stanie wojny, była ogłuszona wrzawą bitwy i stratami w ludziach. Jej klienci narzekali, że nie poświęca ich sprawom wystarczającej uwagi. W sądach również zaczęto szeptać za jej plecami. Ona, która zawsze świeciła jak gwiazda, zaniedbała się do tego stopnia, że przypominała zakonnicę w cywilu. Zamiast obcasów zaczęła nosić mokasyny, a przyprószone siwizną włosy upinała w niski koczek. Kupiła sobie okulary do czytania w rogowej oprawie i pozbyła się z garderoby dopasowanych kostiumów, zastępując je dzierganymi sweterkami i luźnymi spodniami. Zamiast wyglądać na czterdzieści trzy lata, o czym zapewniał jej dowód osobisty, wyglądała na pięćdziesiąt. Przestała pasować do tej słynnej kancelarii, w której sukces mierzono ubraniami z wyższej półki albo marką noszonych zegarków.

— Tak czy inaczej, miej się na baczności — ostrzegł ją dyrektor do spraw zasobów ludzkich. — Lepiej poprosić o zwolnienie z powodu choroby albo o bezpłatny urlop, niż doczekać się zwolnienia dyscyplinarnego.

— Ale mogę wziąć jeden dzień, prawda?

— Jasne, że tak. Odliczę ci go od urlopu, o to się nie martw.

ZBLIŻAŁA SIĘ za kwadrans dwunasta. Na ulicy było cicho, niskie, zimowe słońce świeciło niemrawo. Zanim Cecilia otworzyła furtkę do ogrodu, zwróciła uwagę na powoje, które tak urosły przez ostatnie trzy lata, że teraz wychylały się zza żywopłotu, nieco zdziczałe, nawet złowieszcze. Zanotowała w głowie, że w ogrodzie też przydałyby się porządki, i natychmiast przypomniał jej się dziadek Miguel, wiecznie zajęty roślinami, z odwiecznym sekatorem w gotowości, z żółtą konewką, w ubłoconych kaloszach i z umorusanymi nogawkami spodni. Zasmuciłby się bardzo, widząc opłakany stan tak hołubionego przez siebie trawnika.

Z bliska dom wyglądał lepiej, niż się spodziewała. Dach przetrwał całkiem nieźle te trzy zimy, kiedy był pozostawiony sam sobie, w oknach nadal tkwiły szyby, a drzwi frontowe znajdowały się na swoim miejscu. W tylnej części ogrodu nadal można było dostrzec miejsce po urodzajnym warzywniaku, mogącym kiedyś zaopatrzyć całą dzielnicę w świeżo zerwane pomidory, pęczki marchewek albo dorodne cebule. Dziadkowie rozdawali kosze warzyw sąsiadom, w podziękowaniu za ofiarowaną przez nich pomoc. Nie było dnia, żeby któryś nie przyszedł zapytać, jak się czują, albo żeby pomóc im w sprawunkach.

Domek dziadków był dla Cecilii cichą przystanią przez dziesięć lat. Pięć lat studiów, dwa lata aplikacji i trzy lata narzeczeństwa. To właśnie stąd wyszła ubrana na biało, gotowa rozpocząć wspólne szczęśliwe życie u boku tego jedynego mężczyzny, z którym chciała założyć rodzinę, a potem wpadać razem z nim na niedzielne rodzinne obiady. Nigdy nie wyobrażała sobie, że wróci tu sama, dokładnie tak jak kiedyś, ze złamanym sercem i komórkami jajowymi tak fatalnej jakości. Przynajmniej nie było już dziadków, którzy mogliby przyjąć ją jak życiowego rozbitka, niezwykle gościnnych i czułych, ale zmartwionych, jasna sprawa, tak samo jak jej rodzice, którzy mimo że próbowali ukryć swój głęboki niepokój, ciągle zadawali sobie pytanie, co z nią teraz będzie, kiedy nie miała już ani zabezpieczenia w postaci dwóch pensji, ani penthouse’u, ani opiekuńczego męża, ani zapewnionej przyszłości. Gdyby nadal żyli, babcia Teresa utopiłaby ją w parujących ziółkach, a dziadek Miguel zamęczałby ją historiami o swojej lekkomyślnej młodości w Secarral, tak odciętym od świata, że kiedy dowiedział się o wybuchu wojny domowej, oblężenie Madrytu trwało już od dwóch miesięcy.

MYLIŁA SIĘ. Za drzwiami nadal znajdowali się dziadkowie, wypełniając przestrzeń swoją obecnością, bezcielesną, ale niebudzącą wątpliwości. Ich wieczny odpoczynek został prawdopodobnie zakłócony przez sprawy ziemskie, takie jak cierpienie wnuczki, która nieświadomie wezwała ich i przywiodła z tamtego świata z powrotem do ich domu na brzegu Manzanares.

Ale nie byli oburzeni. Wręcz przeciwnie. Może niebo przypomina stolicę regionu, w której żyje się spokojnie, zgodnie, bez nagłych uniesień, wiedzie się cichą i godną pozazdroszczenia egzystencję, ale z której masz ochotę wyrwać się raz na jakiś czas. Tak więc duchy dziadka Miguela i babci Teresy przywitały Cecilię z takim samym entuzjazmem, z jakim oni zrobiliby to za życia. A ona poczuła ich serdeczny i czuły uścisk, wyczuwała ich obecność w cząsteczkach nieruchomego powietrza, widziała ich odbicia w okiennych szybach i odkryła ślady ich stóp w pokrytym warstwą kurzu korytarzu.

Jak w filmowej maszynie montażowej, w zwolnionym tempie Cecilia obeszła dom. Podciągnęła żaluzje. Blade światło zaczęło przeświecać przez drobinki kurzu unoszące się w powietrzu. Przykre było oglądanie spustoszeń dokonanych przez upływ czasu na poszarzałych ścianach albo na sufitach, z których w dalszym ciągu zwisały pojedyncze żarówki ogołocone z abażurów, obdziergane zakurzonymi pajęczynami, albo warstwy kurzu niczym dywan zaścielające schody. Smugi po obrazach na ścianach. Żółta woda w kranach. I zimno. Zatęchłe, oporne i nieruchome zimno.

Tyle godzin spędziła tutaj, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądało jej dorosłe życie. „Jak dobiegnę czterdziestki —myślała — będę kobietą interesującą, światową, elegancką i atrakcyjną. Będę wiedziała, co to prawdziwa miłość, i będę miała trójkę albo czwórkę dzieci, ludzie będą dziwili się, że są moje. Będą mówić: «To niemożliwe, mogłyby być pani rodzeństwem». Dlatego że razem z mężem i z dziećmi będziemy jeździć na łyżwach po parku Rosales, tak jak John-John Kennedy po Central Parku, i będziemy wiecznie młodzi”.

Cecilia zmarkotniała. Ani męża, ani dzieci, ani smukłej sylwetki, ani świata, ani nawet John-Johna, który, biedaczek, zginął w katastrofie awionetki, jakie to romantyczne, jego piękne ciało przepadło bezpowrotnie w wodach Martha’s Vineyard.

W tym momencie dało się słyszeć pukanie do drzwi. Walenie.

— Idę, już idę! — krzyknęła przez łzy z góry schodów.

Walenie nasiliło się.

— Mówię, że już idę, do cholery! — Załamał jej się głos. Przechodziła nieco histeryczny okres. Wytarła oczy w rękaw swetra i resztka tuszu, która pozostała na rzęsach, rozmazała się jej na powiekach. Pociągnęła nosem. Otworzyła drzwi.

— Michał Anioł Buonarroti — zwrócił się do niej John-John Kennedy we własnej osobie, zmartwychwstały i cieszący się dobrym zdrowiem, wyciągając w jej stronę muskularne ramię, żeby uścisnąć jej dłoń.

— Cecilia Dueñas — odpowiedziała głosem bardziej piskliwym niż zazwyczaj.

Mimo woli nieco się wyprostowała i ręką poprawiła włosy. Michał Anioł Buonarroti uśmiechnął się i zapytał, czy może wejść i jeszcze o coś odnośnie do jakiegoś psa, czego oniemiała w tym momencie Cecilia nie zrozumiała.

— Nie będzie pani przeszkadzało, że wejdzie?

— Kto?

— Pies.

— Ach, nie, proszę.

Kiedy się opanowała, mężczyzna i czarny labrador spacerowali już w najlepsze po domu dziadków, zakłócając ich spokój i wypełniając przestrzeń. Z jakiegoś niejasnego powodu Cecilię zaniepokoiła ich obecność: koszula w kratkę, jeansy, brudne buty za kostkę i kulawy pies.

— Brakuje mu jednej łapy — zauważyła.

— Owszem.

Potem spostrzegła, że Michał Anioł Buonarroti utykał jeszcze bardziej niż pies.

— Też nawala mi jedna łapa — wytłumaczył, odgadując jej myśli.

— W ogóle tego nie widać — skłamała absurdalnie Cecilia, która w dalszym ciągu wbijała spojrzenie w nogawkę jego spodni.

Michał Anioł Buonarroti wybuchnął śmiechem.

— Niech pani nie kłamie. Kiepsko to pani wychodzi.

— Kuleje pan od urodzenia?

Tym razem mężczyzna odpowiedział oschłym „nie”. Śmiech ugrzązł mu w gardle.

— A więc to jest ten dom, który chce pani wyremontować — dodał, przyglądając się opłakanemu stanowi podłóg, ścian i sufitu. — Zacząłbym od usunięcia tapety natryskowej — zauważył. — Diabelski wynalazek.

Cecilia chodziła za nim po domu, notując to, co mówił, w zeszyciku: okna należy wymienić na nowe, parkiet wycyklinować, kuchnia wyszła z mody, łazienki wywołują obrzydzenie, schody wyglądałyby znacznie lepiej, gdyby pomalować je na biało, żaluzje robi się teraz automatyczne, no i rury, co za przeżytek, nadal żeliwne, jak w zeszłym stuleciu. Trzeba będzie zainstalować bojler i zamocować kaloryfery, co nie jest trudne, jeśli wymienić listwy przypodłogowe w całym domu.

Na ostatnim odcinku schodów, zanim dotarli na poddasze, Cecilia poczuła, że opuszczają ją siły witalne. Ciężar dźwigany na barkach był na tyle przytłaczający, że remont zaczynał wydawać się nie do ogarnięcia.

Usiadła na jednym ze stopni, ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem.

— Co, u diabła…?! — wykrzyknął bezduszny Michał Anioł Buonarroti, który mozolnie wspinał się po schodach, opierając o poręcz, ciągnąc za sobą chorą nogę i podciągając się na rękach.

„Jasne, to stąd te bicepsy” — pomyślała Cecilia.

— Proszę nie zwracać na mnie uwagi — poprosiła nieco zawstydzona. — Niech pan się zajmie tym, co do pana należy. Proszę się o mnie nie martwić.

Mężczyzna zatrzymał się na chwilę, mijając ją.

— Niech się pani przesunie — powiedział, nie okazując za grosz współczucia. — I proszę dać mi zeszycik, zanotuję, co trzeba zrobić na górze.

Cecilia przestała płakać. W całym swoim życiu nie spotkała nikogo równie niewrażliwego jak cały ten Buonarroti, gotów ignorować cierpienie kobiety skąpanej we łzach. Użalanie się nad sobą zmieniło się we wściekłość. Wstała z podłogi, otrzepała z kurzu spodnie i podążyła za budowlańcem aż na poddasze. Mężczyzna dyszał ciężko po wejściu na górę. Pokonanie tych szesnastu stopni było bez wątpienia sporym wyzwaniem dla kogoś z kontuzjowaną nogą. Jednak on nie skomentował tego ani słowem. Kiedy się odezwał, w dalszym ciągu brakowało mu tchu.

— Ktoś tu był — zauważył zaniepokojony. — Widzi pani ślady?

W rzeczy samej podłoga na górze, pokryta warstwą kurzu, była pełna śladów zelówek. Pozostawionych przez dziadka Miguela i jego kalosze. Nie było co do tego wątpliwości. Ale nieznajomy również mógł je zobaczyć? Cecilia uznała, że istniały tylko w jej wyobraźni rozochoconej przez valium. Właściwie wszedłszy do domu, zauważyła je wszędzie: w kuchni, w łazience, na schodach… A ona, ze swoim nostalgicznym przemieszczaniem się z przeszłości w teraźniejszość i z teraźniejszości w przeszłość, zacierała je podeszwami swoich mokasynów.

— Należą do mojego dziadka — odpowiedziała zdumiona. — Umarł trzy lata temu, ale jak pan widzi, zostały.

— Te ślady są świeże. Dzisiejsze. Jeśli pochodziłyby sprzed trzech lat, pokryłyby się kurzem, podobnie jak reszta podłogi.

Cecilia przemilczała to, co przyszło jej do głowy: dziadek Miguel wrócił z tamtego świata, żeby ją pocieszyć. Razem z babcią Teresą zamieszkali na nowo w tym domu, żeby dotrzymać jej towarzystwa, dopóki nie stanie na nogi. Wolała zachować wizerunek kobiety normalnej, co prawda o nieco nadszarpniętych nerwach przez zaistniałe okoliczności i wykazującej skłonność do nagłych wybuchów płaczu, ale jednak zdrowej na umyśle.

— Ktoś tutaj był, proszę mi wierzyć — ciągnął Buonarroti. — Będzie lepiej, jeśli pójdziemy tymi śladami, żeby zobaczyć, którędy się tu dostał.

Zeszli po schodach, on oparty o poręcz, ona nie odważając się zaproponować mu swojej pomocy, mimo że trudność w schodzeniu była znacznie większa niż towarzysząca wchodzeniu. Budowlaniec zawołał psa, który przykuśtykał zziajany.

— Na wszelki wypadek — powiedział.

— Na wszelki wypadek jakby w moim domu czaił się seryjny morderca?

— Nigdy nie wiadomo, na kogo natkniesz się w opuszczonej chałupie.

W połowie zatarte ślady podeszew były wszędzie. Obchodziły każdy kąt i zatrzymywały się zwłaszcza w kuchni i w ubikacji na piętrze.

— W tym kiblu ktoś sikał — zauważył Buonarroti.

— Nie, na Boga! — Cecilia zmarszczyła nos. — Ohyda!

Aż do tej chwili obecność ducha dziadka, mimo braku jakiejkolwiek logiki, wydawała się Cecilii możliwa i pożądana. Ale kwestia sikania ścierała na proch jej ezoteryczną teorię. „Duchy tego nie robią” — powiedziała do siebie. „Przestawiają przedmioty, zapalają światło, robią hałasy, są odpowiedzialne za nagłe spadki temperatur. Ale siku nie, tego duchy nie robią”.

— Gorzej byłoby, gdyby zrobił kupę — przyszło do głowy mężczyźnie, który chciał jakoś rozładować atmosferę.

Ślady zaprowadziły ich do bocznych drzwi, które wychodziły na ogród, na tę jego część, gdzie wcześniej znajdował się warzywniak.

— Co jest w tej szopie? — zapytał Buonarroti.

— Nic. Mój dziadek trzymał w niej swoje narzędzia. Uprawiał wspaniały warzywniak, właśnie tu. Ale od dawna jest zamknięta i pusta.

— Ani nie zamknięta, ani nie pusta — powiedział budowlaniec. I ruszył w tamtą stronę najbardziej zdecydowanym krokiem, na jaki było go stać. Jego pies, niewyglądający na myśliwskiego ani nawet na obronnego, szedł za nim potulnie, merdając ogonem.

Cecilia i Michał Anioł Buonarroti ostrożnie popchnęli rachityczne drewniane drzwi. Smród uderzył ich z fizyczną siłą. Oboje instynktownie cofnęli się o krok. Szopa była malutka, zaledwie dwa metry kwadratowe, z drewnianym spadzistym dachem i ścianami z desek.

— Ktoś tu mieszka. Proszę spojrzeć, tam, na środku, widać resztki ogniska, widzi pani? A tutaj, na tych kocach, widać, że ktoś sypia. Na tamtym gwoździu wisi jakieś ubranie, a podłoga jest obleśna, cała w resztkach jedzenia. Brytan! Nie jedz tych świństw! — zbeształ psa.

— Dziki lokator! — powiedziała Cecilia. — Boże święty, w moim domu jest dziki lokator!

— Trzeba będzie zadzwonić po policję — powiedział budowlaniec. — Te sprawy do najprostszych nie należą. Zadzwonimy, my stąd wyjdziemy, zanim wróci żebrak, i zostawiamy wszystko w ich rękach. Pasuje pani?

— Nawet bardzo — zgodziła się Cecilia.

Ale nie miała nawet czasu wyjąć komórki z kieszeni. W tej samej chwili rosły chłopak przeszedł przez ogród i przypatrywał im się z rozdziawionymi ustami. Nie wyglądał na więcej niż na jakieś dwadzieścia lat, był czarny jak heban, białka jego oczu żółciły się i był brudny. Brudny i cały zakurzony.

— Brytan! Spokój! — krzyknął budowlaniec do najspokojniejszego psa na świecie, który merdał ogonem na wszystkie strony, witając się uprzejmie z nowo przybyłym. Ten pies nie byłby w stanie skrzywdzić muchy. Cecilia zrozumiała, że to absurdalne polecenie było strategią obrony, ale równie nieprzydatną jak wezwanie na pomoc ducha dziadka Miguela, żeby ochronił ich swoimi świeżo nabytymi paranormalnymi zdolnościami.

— Nie robię krzywdy — powiedział chłopak z akcentem suahili.

Z niewiadomego powodu ta niezgrabna istota wzbudziła w Cecilii przypływ czułości. Chciała zapytać go, jak się nazywa, kiedy usłyszała pogróżkę Buonarrotiego.

— Już po tobie, chłopie — powiedział do niego. — Policja jest w drodze, żeby zabrać cię do więzienia. Rozumiesz słowo „więzienie”?

— Nie robię krzywdy! — powtórzył dziki lokator, tym razem bardziej zaniepokojony. — Pilnuję dom, niczego nie psuję, nie robię hałas.

— Jak się nazywasz? — Głos Cecilii za ich plecami sprawił, że obydwaj aż podskoczyli.

— Justice — odpowiedział chłopak.

— Mój Boże! Nazywa się Justice, sprawiedliwość! — wykrzyknęła Cecilia.

Michał Anioł Buonarroti nie mógł uwierzyć w to, co się działo na jego oczach. Ta kobieta, rozczulona, patrzyła na chłopaka jak cielę na malowane wrota.

— Bardzo mi go żal — przyznała.

Buonarroti wziął ją na stronę.

— Czy pani zwariowała, czy jak?! Nie można ufać takim typom. Równie dobrze mógłby wyciągnąć nóż i zabić panią tu i teraz — ostrzegł ją. — W krajach, z których przybywają, życie nie ma żadnej wartości.

— No tak, ale on jest taki młody. To jeszcze prawie dziecko.

— Dziecko metr osiemdziesiąt, silne jak doker z portu. Trzeba zadzwonić na policję.

Dziki lokator przerwał im szeptaninę.

— Policja nie. Proszę.

W tym momencie słabości Cecilia podjęła najmniej odpowiednią decyzję w swoim życiu. „Koniec końców, przemyślana decyzja, żeby wyjść za mąż za swojego męża, okazała się katastrofą” — pomyślała. „Od tej pory będę podejmować decyzje sercem, a nie głową. Spontanicznie i bez tych wszystkich podejrzeń, kalkulacji, całego tego rozumowania. Kiedy chce mi się płakać, będę płakać. Kiedy chce mi się krzyczeć, to krzyczę. Kiedy przyjdzie mi ochota ukryć u siebie nielegalnego imigranta, Subsaharyjczyka, potencjalnie niebezpiecznego, pochodzącego z kraju, w którym życie nie ma żadnej wartości, to go u siebie ukryję”.

— Niech zostanie w szopie — rozstrzygnęła — przynajmniej na czas remontu. Później się zobaczy.

Michał Anioł Buonarroti poddał się.

— Niech pani robi, co chce. Ja pani tego nie radzę.

Justice uśmiechnął się, jego zęby były bielusieńkie. Ciało, do tej pory naprężone, rozluźniło się i nie wydawał się już gigantycznym agresywnym osiłkiem, sprawiał wrażenie wielkiego dziecka, zagubionego i narażonego na wiele niebezpieczeństw.

— Słuchaj, Justice — powiedziała Cecilia. — Jesteś głodny?

— Głód, tak. Wielki głód.

— W takim razie pojedziemy coś zjeść, no dalej.

W czasie gdy chłopak pakował się do samochodu Cecilii, ona i Buonarroti ustalili niektóre sprawy dotyczące remontu. Umówili się, że napisze do niej maila, w którym wymieni wszystkie prace i oszacuje koszty, na które Cecilia będzie musiała wyrazić zgodę, zanim rozpocznie się remont.

— Niech pani uważa — ostrzegł ją po raz nie wiadomo który, wskazując głową chłopaka, który zabawiał się, kręcąc pokrętłami radia w samochodzie. — Nie należy okazywać współczucia temu, kto o nie nie prosi. Zazwyczaj staje się to źródłem wszelkich rozczarowań.

Cecilia zrozumiała, że ten mężczyzna wszystkie swoje teorie zamieniał w praktykę w mistrzowski sposób: nie lubił mówić, dlaczego kuleje; wszedł po schodach, nie prosząc jej o pomoc; nie starał się jej pocieszyć, kiedy głupio wybuchnęła przy nim płaczem; zwracał się do swojego psa z uderzającą surowością, choć przecież było to jedynie biedne kalekie zwierzę, a w stosunku do przymierającego głodem chłopaka nie okazał żadnej empatii. Co za kawał bydlaka, który na dodatek chełpił się własnym brakiem ludzkich odruchów.

— W każdym razie niedługo się zobaczymy — pożegnał się, wyciągając do niej po raz drugi swoją bardzo silną dłoń. — A właśnie, i nie nazywam się Michał Anioł Buonarroti. To nazwa mojej firmy, wydawało mi się, że to oczywiste — zadrwił. — Nazywam się Andrés Leal.

— Cecilia Dueñas — odpowiedziała, niechętnie ściskając mu dłoń.

— Wiem. Już wcześniej mi się pani przedstawiła — odpowiedział. — Życzę dużo szczęścia, Cecilio Dueñas.3

Zabrania się zakwaterowywać bezradne istoty w szopie stancji

W CZASIE SUTEGO OBIADU w pobliskiej restauracji Justice pożarł porządną porcję paelli, a następnie krwisty kotlet z kością i crème brûlée na oczach oniemiałej Cecilii, która z powodu wielkości porcji nie była nawet w stanie skończyć swojego kotleta.

— Jeśli nadal jesteś głodny, możesz dokończyć mój — zaproponowała Justice’owi.

Póki porządnie się nie najadł, chłopak nie odważył się opowiedzieć swojej historii tej zaniedbanej nieznajomej, która stała się właśnie jego gospodynią. Justice urodził się w Kenii, ale był wnukiem Somalijczyków; miał matkę i ojca, czterech młodszych braci, lichą chałupkę nad cuchnącą rzeką i telewizor, w którym cały czas pokazywały się osoby żyjące w najbardziej godnym pozazdroszczenia dostatku. „To ciekawe, jak bardzo zmienia się odbiór rzeczywistości w zależności od tego, kto znajduje się po drugiej stronie ekranu” — pomyślała Cecilia, która zazwyczaj przełączała kanał, kiedy zaczynano pokazywać jakieś okropieństwa. Nie znosiła programów uwrażliwiających na krzywdy ludzkości, w których cały czas pokazywano niedożywione dzieci albo obozy dla uchodźców, ani dzienników telewizyjnych informujących o dotarciu kolejnych barek z emigrantami do plaż Kadyksu. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że telewizja mogła szerzyć obraz dostatku, jak ten, o którym opowiedział jej właśnie Justice, wręcz przeciwnie.

— Nie jesteś chyba jednym z tych chłopaków z barek, prawda?

— O nie — odpowiedział Justice. — Ja wpław.

Justice wślizgnął się na gapę na jeden z luksusowych statków wycieczkowych. Jak opowiedział Cecilii, wszedł na jacht w Rabacie, wykorzystując nieuwagę strażnika pilnującego nadbrzeża, i czekał ukryty w szafie, aż znajdą się wystarczająco blisko portu w Algeciras, żeby wskoczyć do wody i dopłynąć do brzegu wpław. Ponieważ była noc, nikt nie zwrócił uwagi na czarny punkcik, który wyczołgał się z morza i ukrył w zaroślach na mało uczęszczanej plaży. Później chłopak utrzymywał się najpierw ze zbierania truskawek, a potem winogron. Kiedy zaczęło robić się zimno, zdecydował poszukać szczęścia w Madrycie.

— Ja pomaga w supermarket — wytłumaczył swoim łamanym hiszpańskim. — Pomaga paniom z zakupy. Odprowadza wózek.

Cecilia wyobraziła sobie mniej więcej sytuację. Justice przebywał w Madrycie od jakichś sześciu miesięcy, zdany na łaskę klientek supermarketu, które od czasu do czasu dawały mu coś do jedzenia w zamian za pomoc przy noszeniu toreb z zakupami. Czasami żywił się chipsami, kiedy indziej chlebem z serem, a jeszcze kiedy indziej jakimiś owocami. W większości przypadków udawało mu się zdobyć parę monet, które chował w ukrytej w głębi szopy puszce.

— Dla rodziny. Jak wrócę.

Zamówili kawę z mlekiem i z cukrem. Prawdziwy luksus, sądząc po uśmiechu Justice’a, i kiedy pili ją w ciszy, mózg Cecilii zaczął opracowywać plan mogący pomóc chłopcu. Tak samo jak w bajce o mleczarce i wiadrze, przyszło jej do głowy, że, na przykład, Andrés Leal mógłby potrzebować stróża na czas remontu albo chłopaka na posyłki, i tak, przynajmniej przez klika najbliższych miesięcy, Justice miałby przyzwoitą pracę, która pomogłaby mu przetrwać. Jeśli zamierzała ulokować go w szopie, należało naturalnie wprowadzić w niej pewne ulepszenia. Mogłaby przyłączyć ją w charakterze przybudówki do domu, zainstalować tam oddzielną łazienkę z prysznicem, postawić ściany z cementu i zrobić odpowiednie zadaszenie. A ponieważ w domu i tak trzeba było zainstalować bojler, można było umieścić tam kaloryfer, przecież nie mogła pozwolić, żeby chłopak rozpalał ognisko za każdym razem, kiedy chciał się ogrzać. Podłogę każe wyłożyć terakotą albo jakimiś laminowanymi panelami podłogowymi, i trzeba będzie wstawić w przybudówce okno, żeby można było wietrzyć. Kiedy remont dobiegnie końca, Justice najpewniej będzie już stałym pracownikiem w firmie Michał Anioł Buonarroti. Jeśli by się tak jednak nie stało, w zamian za jedzenie i dach nad głową mógłby zająć się, na przykład, ogrodem i pracami konserwacyjnymi w domu.

„Nie mogło być to przecież takie skomplikowane” — pomyślała Cecilia, żeby zapewnić przyszłość ocalonemu, takiemu jak Justice.

— Andrés Leal?

— Przy telefonie.

— Mówi Cecilia Dueñas, właścicielka domu, który oglądał pan rano.

— Jeszcze pani żyje?

— Naturalnie. Co też panu chodzi po głowie? Naprawdę sądził pan, że chłopak będzie chciał mnie zamordować? Jeśli tak, to jest pan w błędzie. I wykazuje pan bardzo mało zaufania w stosunku do ludzi.

— Nawet sobie pani nie wyobraża.

— Okazuje się, że Justice to wspaniały chłopak, gotów u pana pracować w zamian za znikomą pensję. Trzysta euro wystarczyłoby mu z nawiązką. Jest silny, bystry i gotów do pracy.

— Proszę się nie rozpędzać — zaprotestował Andrés Leal. — Kto pani powiedział, że chcę zatrudnić chłopaka?

— To świetny pomysł, sama na niego wpadłam dzisiaj po południu. Ostatecznie koszty remontu ponoszę ja, prawda? I sądzę, że przydałby się nam dozorca na czas prac. Chyba nie chce pan, żeby ukradli panu tę maszynę, którą będzie pan zrywał tapetę natryskową?

— Chwileczkę, proszę dać mi sobie coś wyjaśnić. — Andrés Leal po drugiej stronie słuchawki starał się opanować. Brytan, który leżał u jego stóp, podniósł głowę, zaalarmowany, umiał bezbłędnie rozpoznawać nastrój swego pana, a w tym konkretnie momencie czuł, że właściciel gotuje się w środku. — Wszystko, co przyszło pani do głowy, jest nielegalne. Nie można zatrudnić kogoś, kto nie ma pozwolenia na pracę ani żadnych dokumentów. Nie można zakwaterować kogoś w szopie, która nie spełnia żadnych, nawet minimalnych, wymogów.

— To już załatwione. Chodzi mi o szopę.

— Ach tak?

— Tak. — Cecilia mówiła, potykając się o słowa. — Zdecydowałam, że rozpoczniemy remont właśnie tam. Zrównamy szopę z ziemią i zbudujemy nowy pokój przylegający do tylnej części domu. Z własną łazienką i wszystkim innym, ze ścianami z cementu i terakotą na podłodze.

— Ale niech pani posłucha. — Telefon był rozgrzany do czerwoności. — Mamy pozwolenie jedynie na remont, nie na budowę. A pani mówi o fundamentach, instalacji elektrycznej, doprowadzeniu wody, ogrzewaniu…

— I może jeszcze okienko, żeby wietrzyć pokój, właśnie tak.

— Od kiedy zna pani tego chłopaka?

— No, od drugiej po południu, tak samo jak pan.

— I już chce mu pani ułożyć życie? Już zapewniła mu pani mieszkanie i pracę?

— I przyszłość, właśnie tak, drogi panie. Przyszłość! — Głos Cecilii się załamał. Do oczu znowu napłynęły łzy. Andrés Leal wyczuł to w jej głosie.

— No nie — powiedział — i znowu płacze. Proszę posłuchać, wie pani co? Niech sobie pani połknie coś na uspokojenie i położy się do łóżka. Proszę na mnie nie liczyć, jeśli chodzi o to szaleństwo z nielegalną budową i nielegalnym zatrudnieniem. Czym się pani zajmuje? Zakładaniem organizacji pozarządowych?

— Nie, drogi panie — odpowiedziała, odzyskując siły po nagłym uderzeniu gorąca. — O ile mi wiadomo, jestem prawniczką.

— Kto by pomyślał — odpowiedział bezduszny Andrés Leal.

CECILIA PRZEZ CAŁĄ NOC wracała myślami do rozmowy z najbardziej nieludzkim budowlańcem na świecie. Od czasu do czasu wybuchała płaczem. Kiedy indziej opanowywała ją wściekłość i zgrzytanie zębów, ochota, żeby wydłubać mu oczy i wyrwać chorą nogę. Ale potem przypominała sobie Justice’a i wyobrażała go sobie rozpalającego ognisko w szopie, samotnego i bezradnego.

Zanim zrobiło się widno, podjęła drugą najmniej stosowną decyzję w życiu: wybuduje ten pokój własnymi rękami — i rękami Justice’a — i nigdy, przenigdy, nie będzie zależna od żadnego nietolerancyjnego i bezlitosnego mężczyzny. Weźmie wolne na resztę tygodnia i po czterech dniach ciężkiej pracy doprowadzą szopę do przyzwoitego stanu zamieszkania.

W czwartek wynajęła furgonetkę, pojechała po Justice’a i kiedy weszła do Leroy Merlin, nie mogła uwierzyć własnym oczom. To miejsce było najprawdziwszym rajem dla nielegalnego budownictwa. Można było kupić prefabrykowany dach, okna proste w montażu, ściany i podłogi na miarę, drewniane deski cięte na miejscu, drzwi z zawiasami i wszelkiego typu narzędzia. Niczym w malignie, nie zwracając uwagi na stupor Justice’a, wyładowali furgonetkę wszystkim, co niezbędne do realizacji jej planu.

— Możesz spać w domu na czas prac — zaproponowała Cecilia. — Jeśli będzie ci zimno, włączę prąd i przywiozę ci kaloryfer olejowy. Albo, skoro już tu jesteśmy, weź sobie jeden. Widziałam je w trzeciej alejce po prawej. Nowiutkie, w bardzo przystępnej cenie.

Żeby nie zaczynać od końca, w tym wypadku — domu od dachu, rozważnie zaczęli od podłogi. Spędzili cały dzień, przybijając sosnowe deski do wysokiego podestu nad ziemią, który kupili zdemontowany w wielkim pudle. Dwie godziny zajęło im zmontowanie części, dwie następne wyrównanie terenu, za pomocą łopaty i grabi. Justice pracował bez protestów, posłuszny poleceniom Cecilii.

Skończyli podłogę w piątek po południu. Obydwoje wyczerpani z drzazgami w dłoniach i z obolałymi stopami.

— Za bardzo się rusza — zauważyła Cecilia. — Brakuje chyba jakiegoś umocowania.

W sobotę zajęli się rozrobieniem cementu, mieszając składniki w wannie na pierwszym piętrze, a następnie przenosząc zaprawę w plastikowych wiadrach do ogrodu. Taką breją upstrzyli ściany. Piłą elektryczną, którą wypożyczyli całkiem tanio, wycięli otwór na okno, i nie wiedzieli, co zrobić, żeby zaprawa nie wyciekała przez dziurę, w którą chcieli wstawić zakupioną okienną ramę, też zdemontowaną.

W niedzielę, na oczach Justice’a, Cecilia dostała załamania nerwowego. Obraz zapyziałego slumsu, upstrzonego zaprawą, w który zamieniała się szopa, wywołał u niej gwałtowny napad płaczu. Mogłaby zatopić we łzach cały ogród. Justice, bezradny, usiłował ją pocieszyć, przemawiając do niej w suahili.

Nagle, w samym środku tej katastrofy, pojawił się kulawy pies merdający ogonem.

— Brytan!

Żeby jeszcze pogorszyć sprawę, Andresowi Lealowi nie przyszedł do głowy lepszy pomysł na spożytkowanie niedzielnego popołudnia, niż odwiedzić Cecilię i zobaczyć, jak jej idzie.

— Chyba znowu pani nie płacze, co?! — krzyknął do niej od furtki drwiącym tonem, wyczuwalnym nawet dla Justice’a mimo jego łamanego hiszpańskiego.

Podszedł do domku swoim utykającym krokiem z bezczelnym uśmiechem wyzierającym zza brody.

— Chyba się pan ze mnie nie wyśmiewa? — odpowiedziała Cecilia z tą samą złośliwością w głosie.

— Cóż to za wspaniałe dzieło architektoniczne, moje gratulacje!

— Niech pan idzie do diabła!

Andrés przez chwilę nie odzywał się ani słowem, dając czas Cecilii na przetrawienie złości.

— No dobrze — odezwał się w końcu. — Przyszło mi do głowy tymczasowe rozwiązanie pani problemu.

— Widzisz go, masz.

— Przyniosłem pani katalog prefabrykowanych drewnianych domków letniskowych, z bieżącą wodą i elektrycznością, może go pani postawić tak, żeby przylegał do tylnej ściany domu, bez potrzeby uzyskania zgody na budowę. Pamięta pani Antonia Flores, syna Loli Flores, który mieszkał w domku letniskowym w ogrodzie, w Lerele? Chodzi dokładnie o to samo.

Cecilia podniosła wzrok na wysokość koszuli w kratkę budowlańca.

— A jest okno?

— Dwa. Po jednym z każdej strony. I balustradka, ganek, podłoga na podmurówce i drewniany dach pokryty łupkiem.

Tę noc, jak i piętnaście następnych, które trwało dostarczenie zamówienia z Galicji, Justice spędził wygodnie ulokowany w jednej z trzech sypialni na piętrze w domu dziadków. Z elektrycznym kaloryferem i materacem na stelażu. Nowa pościel, wełniane koce i puchowa poduszka, żeby chłopca nie rozbolała głowa od spania w złej pozycji.

— A jeśli chce pani zatrudnić chłopaka, zatrudni go pani sama. Mnie mogłoby to kosztować moją licencję i nie zamierzam narażać się na takie ryzyko dla nikogo. A już na pewno nie dla jakiegoś nieznajomego, jak Justice.

— Bardzo dobrze — zdecydowała Cecilia, która zaczęła już namyślać się nad pewnym zwariowanym pomysłem, który na zawsze miał odmienić jej życie. — Moja w tym głowa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: