Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żacy krakowscy w r. 1549 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żacy krakowscy w r. 1549 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 278 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. BI­TWA NA ULI­CY.

Było to roku 1549.

Męż­czy­zna śred­nie­go wie­ku, ogo­rza­łej twa­rzy, po­spo­li­tych i ma­ło­zna­czą­cych ry­sów, szedł uli­cą mimo ko­ścio­ła i bur­sy wszyst­kich Świę­tych w Kra­ko­wie. Ubra­nie jego skła­da­ło się z ku­bra­ka ciem­ne­go pod­pa­sa­ne­go skó­rza­nym pa­sem spię­tym na błysz­czą­cą klam­rę, bu­tów czar­nych dłu­gich, z któ­rych bu­cha­ste wy­wi­ja­ły się sza­ra­wa­ry, i czap­ki dzi­wacz­ne­go kształ­tu, z wy­tar­tą opusz­ką. Wiódł on pod rękę ko­bie­tę słusz­ne­go wzro­stu, do­brej tu­szy, nie­gdyś jak wi­dać było z ry­sów twa­rzy pięk­ną; ale wdzię­ki jej te­raz już przy­ga­sa­ły, lica na­bra­ły bar­wy je­sien­nej żół­tej, oczy stra­ci­ły blask, usta z lek­ka si­nia­ły, czo­ło marsz­czy­ło się, po­licz­ki tyl­ko za­ru­mie­nio­ne nie­co były, nie ru­mień­cem mło­do­ści i ży­cia, ale czer­wo­no­ścią cho­ro­bli­wą. – Ta ko­bie­ta była to sław­na daw­niej gam­rat­ka kra­kow­ska, pani Stre­li­mus­sa. Strój jej nie róż­nił się od po­spo­li­te­go stro­ju wszyst­kich miesz­czek kra­kow­skich, chy­ba nie­zwy­kłem po­mie­sza­niem ko­lo­rów ja­snych i wy­kwint­no­ścią na dzień po­wszed­ny nie zwy­czaj­ną u in­nych.

Para ta szła sa­mym środ­kiem uli­cy śmia­ło i bez­czel­nie, snać pan To­masz nie miar­ko­wał co czy­nił, albo bar­dzo był zu­chwa­ły, że się tak pusz­czał dniem jesz­cze z tak zna­jo­mą ko­bie­tą mimo szko­ły i bur­sy, któ­rej miesz­kan­ce naj­sro­żej zwy­kli byli po­dob­ne­go ro­dza­ju nie­wia­sty prze­śla­do­wać.

Zbli­ża­li się ku bur­sie; prze­wod­nik nie usu­nął się w bok, nie zwol­nił kro­ku, nie spu­ścił gło­wy, ale ko­bie­ta uj­rzaw­szy licz­ny tłum przed bur­są i szko­łą wła­śnie wy­cho­dzą­cych ża­ków, tar­gnę­ła go. On nie zwa­żał po­spie­sza­jąc. Żacy po­czę­li gło­śno i wrza­skli­wie swa­wo­le so­bie wła­ści­we, roz­sy­pa­li się po uli­cy, jęli jed­ni dru­gich go­nić, ci­skać na się, krzy­czeć i jak ko­nie mło­de, tyl­ko co ze staj­ni na swo­bo­dzie bry­kać.

Wie­dząc z do­świad­cze­nia, że mło­dzież ile­kroć się z nią na swe nie­szczę­ście w uli­cy spo­tka­ła, nie prze­pu­ści­ła jej nig­dy beż urą­gań i po­ci­sków, Stre­li­mus­sa nie­spo­koj­na, zwró­ci­ła się do pana To­ma­sza i ozwa­ła się:

– Pa­nie To­ma­szu, mimo iść żad­ną mia­rą nie moż­na, wróć­my się i przejdź­my inną ulicz­ką, ty­ła­mi. Wi­dzisz ten tłum ża­ków – oni nas – bło­tem za­rzu­cą.

Ale pan To­masz nie chciał w oczach ko­bie­ty za tchó­rza ucho­dzić a ża­ków nie miał za Boże stwo­rze­nie i my­ślał, że się im jed­ną ręką opę­dzi, to też idąc da­lej od­po­wie­dział:

– Oho! oho! cóż to so­bie my­śli­cie? albo to mnie strasz­na ta ho­ło­ta, te urwi­sy, że­bra­ki, b……, żeby ich dwa razy tyle było co jest? Śmia­ło moja pan­no pó­kiś ze mną; zuch to bę­dzie, kto z nich nas choć słów­kiem za­cze­pi! Ho! ho! mrów­ki to, któ­re po­de­ptał­bym jak… Żeby ich nie dwa, czter­dzie­ści razy tyla było co jest, pew­nie się nie wró­cę. Ti­re­li­re jak śpie­wa­ją we fran­cu­skiej zie­mi – Ton! ton! śmia­ło się tyl­ko uj­mij za mnie i oczu tak nie spusz­czaj! tfu! nig­dym się nie spo­dzie­wał, że­byś ty otarł­szy się mię­dzy ludź­mi przez lat tyle jesz­cze się wsty­dzić i kra­śnieć umia­ła!

Tak do­da­jąc od­wa­gi drżą­cej to­wa­rzysz­ce swo­jej śmia­ło się sam zbli­żał ku tłu­mom stu­den­tów, mie­rzył ich po­gar­dli­wie oczy­ma, a niby nie chcą­cy ję­zy­ka ku nim wy­sta­wiał.

Lecz za­le­d­wie po­de­szli tak bli­sko, że mło­dzież roz­po­znać mo­gła do­kład­nie zna­ną ca­łe­mu mia­stu Stre­li­mus­sę, śmie­chy, krzy­ki, świ­sty, wrza­ski co­raz dziw­niej­sze, gło­śniej­sze, strasz­niej­sze roz­le­gły się dłu­go okrop­nie po uli­cy. Ko­bie­ta chwy­ci­ła sil­nie rękę To­ma­sza i nie­spo­koj­nie za­wo­ła­ła, zwra­ca­jąc go i tar­ga­jąc:

– Wróć­my się wróć­my, na Boga, wróć­my się pa­nie To­ma­szu, ja tego nie wy­trzy­mam!

– A pa­trz­cie no pa­trz­cie – ozwa­ły się gło­sy z tłu­mu, pa­trz­cie jak ta kosz­la­wa cno­ta uwie­si­ła mu się na ręku. – Szu­bie­nicz­nik ja­kiś, he­re­tyk, ha! ha! hu! hu! bło­tem na nich! – Jak śmie­li iść tak koło szko­ły! koło nas! – koło ko­ścio­ła! – jesz­cze się dmie łotr jak­by sie­dział na tro­nie, bło­tem na nich! hu! hu! bło­tem na nich!

Za temi sło­wy na­stą­pi­ły plu­gaw­sze jesz­cze i kil­ka gar­ści bło­ta przy­lgnę­ło na suk­ni Stre­li­mus­sy i jej to­wa­rzy­sza. Pan To­masz pod­niósł na­tych­miast głos i nie­zwa­ża­jąc na proś­by ko­bie­ty, aby mil­czał, szedł prę­dzej, sta­nął na­gle nie­po­ru­szo­ny i ota­cza­ją­cych go ła­jać za­czął.

– Łaj­da­ki; ob­szar­pań­ce! – Ci­cho! bo was na­uczę­ro­zu­mu! A do szko­ły bła­zny, a do książ­ki go­ło­wą­sy!

– Ha! ha! hu! hu! krzy­ki tyl­ko i ła­ja­nia za­wrza­ły w tłu­mie i ra­zem po­tęż­ny ka­wał bło­ta za­sło­nił oczy śmia­łe­mu prze­wod­ni­ko­wi. Stre­li­mus­sa bla­da, drżą­ca, wy­lę­kła, krzy­cza­ła na nie­go, pro­si­ła aby szedł i szedł pręd­ko, cią­gnę­ła go za sobą, szar­pa­ła za ręce – ale na­próż­no. Pan To­masz nie uwa­żał na to i stał jak ka­mień wro­sły no­ga­mi w zie­mię, roz­gnie­wa­ny, roz­ju­szo­ny, wo­ła­jąc cią­gle – ja was na­uczę ro­zu­mu, ja was na­uczę!

– Chodź­my na mi­łość Bożą – wo­ła­ła Stre­li­mus­sa oni nas za­bi­ją!

– Nie bój się przy mnie ni­cze­go! krzy­czał To­masz, mu­szę ich wy­ła­jać. – Ło­try! od­wa­ży­li­ście się bło­tem ci­skać, cze­kaj­cie! ja was na­uczę! Je­stem słu­ga sio­strzeń­ca księ­dza ka­no­ni­ka, sły­szy­cie księ­dza ka­no­ni­ka! – I wrzesz­czał próż­no, nie zwa­ża­jąc jak go drżą­ca i prze­lęk­nio­na Stre­li­mus­sa cią­gle bez­sku­tecz­nie szar­pa­ła; a co­raz nowe wrza­ski, prze­kleń­stwa, urą­ga­nia, śmie­chy, za­głu­sza­ły go szu­miąc bez­prze­stan­nie w oko­ło.

– Pięk­na para! ślicz­na para! – wo­ła­li żacy, po­tań­cuj­cież nam tro­chę! tu w środ­ku na uli­cy! hu! ha! – Nuże pa­tron­ko nie­cnot ca­łe­go mia­sta! i ty drą­ga­lu itd. Ru­szaj­cież się pięk­ne mał­żeń­stwo! o! hu! Któ­ren – że to dzień ślub wam da­wał? ha! ha! Ślicz­ną masz żon­kę pa­nie wą­sa­ty niedź­wie­dziu! Wdo­wę po po­ło­wie świa­ta! Tań­cuj­cież nam! itd. itd.

Po­tem gę­ściej­szy co­raz syp­nął się ze­wsząd grad ka­mie­ni, pia­sku, bło­ta, trza­sek, śmie­cia, wody tak żwa­wo, tak nie­spo­dzia­nie i tak traf­nie wy­mie­rzo­ny, że w mo­men­cie suk­nie ko­bie­ty i jej zu­chwa­łe­go prze­wod­ni­ka okry­te nie­mi z góry do dołu zo­sta­ły. Stre­li­mus­sa drżą­ca z gnie­wu i bo­jaź­ni, klnąc i chcąc ucie­kać, na­próż­no usi­ło­wa­ła wy­rwać się panu To­ma­szo­wi i umknąć, on trzy­mał ją sil­nie za rękę, stał na miej­scu i mio­tał wszyst­kie ja­kie umiał prze­kleń­stwa na stu­den­tów, któ­rzy wśród śmie­chów i krzy­ków wła­snych, nie sły­sze­li na­wet jego gło­su. Co chwi­la tłu­mi­ły jego sło­wa ka­wa­ły bło­ta lgną­ce na oczach i ustach, na skro­ni i po­licz­kach; a każ­de traf­ne ude­rze­nie wi­ta­ne było od tłu­mu gło­śne­mi okla­ska­mi i po­chwa­ła­mi. Ce­lo­wa­li wszy­scy, try­um­fo­wał kto tra­fił, a To­masz nie­po­ru­szo­ny; kie­dy na­resz­cie po­miar­ko­wał, że wy­pa­da­ło ucie­kać, bo nic po­ra­dzić nie mógł, uj­rzał ra­zem, że z tyłu i z przo­du i z boku tłu­my mło­dzie­ży za­stę­po­wa­ły mu dro­gę. God­ne było li­to­ści po­ło­że­nie ich, gdyż za­póź­no opa­trzyw­szy się, cof­nąć się już nie mo­gli.

Nie li­cząc słów roz­ma­itych, któ­re na na­pa­sto­wa­nych nie wiel­kie mu­sia­ły ro­bić wra­że­nie, bło­to i pia­sek, któ­re­mi je ob­rzu­ca­no, licz­ne ku­ła­ki i sztur­chań­ce od bliż­szych, mę­czy­ły nie­szczę­śli­wych. To­masz na­wet z gróźb i ła­ja­nia prze­szedł do krzy­ku w li­tość i po­moc. Licz­ny tłum roz­ma­ite­go sta­nu osób zwa­bio­ny do okien i drzwi śmie­cha­mi i okrzy­ka­mi zgro­ma­dzo­nych, przy­pa­try­wał się i po­więk­szał tak­że ile mógł wzra­sta­ją­cy ha­łas i wrza­wę. Miesz­kań­cy wy­cho­dzi­li z do­mów, prze­chod­nie sta­wa­li i pa­trzy­li na tę parę ob­lę­żo­ną od dzie­ci i do nie­po­zna­nia ob­rzu­co­ną bło­tem i pia­skiem. Ciż­ba i krzy­ki ro­sły co chwi­la, a To­masz za póź­no zdaw­szy się na proś­by Stre­li­mus­sy aby ucie­kać, nie mógł już nic po­ra­dzić, bo wszę­dzie gdzie się ob­ró­cił, spo­ty­kał ude­rze­nia, ka­mie­nie i bło­to któ­re­go już gru­ba war­stwa czer­nia­ła na tego twa­rzy i suk­ni. Trze­ba się jed­nak było ra­to­wać ja­kim­kol­wiek spo­so­bem, bo znieść dłu­żej nie mo­gli.

Nie da­le­ko miej­sca po­tycz­ki, ba na­prze­ciw pra­wie, sta­ła ple­ban­ja, a w niej miesz­kał pra­łat, za­cny ksiądz Ję­drzej Czarn­kow­ski. Ze drzwi tego domu zwa­bie­ni cie­ka­wo­ścią, wy­szli tak­że słu­dzy jego. Póki zmierzch nie do­zwo­lił im roz­po­zna­wać w po­środ­ku znaj­du­ją­cych się osób, śmie­li się ra­zem z in­ne­mi; lecz gdy je­den, z nich w chwi­lo­wem uci­sze­niu się roz­po­znał głos Stre­li­mus­sy, za­sta­no­wił się i na­marsz­czył.

– Hola! za­wo­łał do swo­ich, ja­kem za­cek bra­cie Gier­wa­zy, to na­sza są­siad­ka Stre­li­mus­sa w tych opa­lach.

– E, kto? za­py­tał dru­gi mały przez nos, za­ta­cza­jąc się i przy­my­ka­jąc oczy.

– Jak­byś nie znał! przy­słu­chaj­no się jeno, a wnet głos roz­po­znasz, ta to nie­da­le­ka ztąd od pani Ju­lian­ny tłu­sta, bia­ła, co ją zwą Stre­li­mus­są. Ta ho­ło­ta, ma­zga­je, bur­sa­rze te, co nam okna wy­bi­ja­ją, śmią jesz­cze bia­ło­gło­wy bez­bron­ne na­pa­sto­wać na uli­cy! Już to nie pierw­szy raz.

– Tak! nie pierw­szy raz! – na­pa­sto­wać na uli­cy! – ode­zwał się dru­gi pi­ja­ny, ho! na­pa­sto­wać!

– Na­ucz­myż ro­zu­mu tych urwi­poł­ciów!

– Bar­dzo do­brze!

– Ki­jów! – ki­jów, – a ty weź swo­je za­rdze­wia­łe sza­bli­sko!

– Bie­gaj wa­szeć – sto­ją ma­czu­gi dwie że­la­zem kute, co ja z nie­mi cho­dzę, kie­dy mnie gdzie ksiądz nocą po­sy­ła, jest tam i dwie pono sza­ble, tyl­ko jed­na bez ręki, po­trza­ska­my im łby uczci­wie!

– Po­trza­ska­my, uczci­wie! za­wo­ła­li wszy­scy, i do­rwaw­szy się ki­jów i sza­bel, za­grza­ni trun­kiem, pod­usz­cza­jąc się wza­jem­nie, rzu­ci­li się na tłum stu­den­tów pa­stwią­cy się do­tąd nad bez­bron­ną parą.

Uka­za­nie się dwóch zbroj­nych w ogrom­ne ma­czu­gi i sza­ble bar­czy­stych i sil­nych chło­pów, do­da­ło od­wa­gi panu To­ma­szo­wi, któ­ry pu­ściw­szy Stre­li­mus­sę ra­zem z nie­mi wpadł na bur­sa­rzy. Inni wi­dzo­wie trzy­ma­ją­cy w du­chu stro­nę ob­lę­żo­nych, któ­rzy sami nie śmie­li się na tłum po­su­nąć, przy tej po­mo­cy rzu­ci­li się z czem kto miał w ręku na stu­den­tów. Wal­ka była nie­rów­na, bo choć licz­ba bur­sa­rzy prze­wyż­szy­ła kil­ka razy na­past­ni­ków, nie­ma­jąc jed­nak żad­nej bro­ni, za­raz ucie­kać, kryć się po do­mach i roz­bie­gać za­czę­li. – Nie zdo­ła­li jed­nak­że umknąć wszy­scy przed słu­ga­mi ks. Czarn­kow­skie­go, któ­rzy znie­nac­ka ich na­pa­dli i bić bez mi­ło­sier­dzia za­czę­li. Pierw­szy któ­ry tę wy­pra­wę do­ra­dził, po­su­nąw­szy się na­przód, ma­cha­jąc sza­blą na pra­wo i lewo kil­ku po­ra­nił; dru­gi nie­mniej na­ro­biw­szy ran i gu­zów ście­ląc so­bie pod nogi stu­den­tów, za­ja­dły szedł da­lej nie spo­ty­ka­jąc żad­ne­go opo­ru.

To­masz tak­że msz­cząc się za sie­bie i to­wa­rzysz­kę swo­ją, do­rwaw­szy się kija z gnie­wem bez li­to­ści go­nił za stu­den­ta­mi. Nie było się jed­nak czem na­sy­cić, bo wkrót­ce prócz kil­ku ran­nych i za­bi­tych le­żą­cych na pla­cu nikt nie po­zo­stał. Stre­li­mus­sa na­krzy­czaw­szy się przez cały czas wal­ki, po­rwa­na tłu­mem le­d­wie się oswo­bo­dzi­ła z za­mię­sza­nia, klnąc świat cały po­wró­ci­ła do domu opła­ki­wać utra­tę suk­ni i ca­łe­go ubio­ru. –

Nim się jesz­cze czas mie­li roz­pró­szyć stu­den­ci, w oknie ple­ba­nii, a po­tem we drzwiach po­ka­za­ła się po­stać ja­kaś ubra­na w suk­nie księ­że, któ­rą wszy­scy za sa­me­go księ­dza ple­ba­na wzię­li. Ta za­chę­cać się zda­wa­ła do boju krzy­ka­mi i po­ru­sza­niem kija któ­ren w ręku trzy­ma­ła. Oko­licz­ność ta po­dwo­iła jesz­cze za­pał sług do boju, są­dzi­li bo­wiem, że sam pan ich roz­ka­zu­je bić bur­sa­rzy i nie­prze­pusz­czać im. Ro­bi­li więc co tyl­ko mo­gli z sie­bie i póki tyl­ko było kogo bić, bili bez mi­ło­sier­dzia.II. PO­BO­JO­WI­SKO.

Stróż noc­ny szedł, ob­wo­łu­jąc pół­noc.

Uli­ce sta­ły ci­che, księ­życ świe­cił, a wiatr je­sien­ny co­raz to na nie­go chmur­kę na­pę­dzał, to od­ga­niał chmu­ry, jak­by żar­to­wał. Prócz jed­no­staj­nej ochry­płe­go stró­ża pio­sen­ki, prócz ko­gu­cich gło­sów, któ­re jak od­zy­wy straż­ni­ków od­po­wia­da­ły so­bie z róż­nych stron mia­sta, wszyst­ko mil­cza­ło. – Bo daw­niej każ­dy kładł się spać… ze zmro­kiem pra­wie, a w naj­szum­niej­szych na­wet za­ba­wach rzad­ko od­wa­ża­no się cały wie­czór prze­pę­dzać – dzień był na to.* A je­śli zda­rzy­ła się gdzie prze­dłu­żo­na bie­sia­da, bra­li ją za­raz księ­ża za tekst do ka­zań, na­rze­ka­jąc na ze­psu­cie oby­cza­jów, utra­tę cza­su i zdro­wia. Mil­cza­ło więc mia­sto całe, a w ob­rę­bie Kra­ko­wa stró­że tyl­ko i nie­licz­ni może zna­gle­ni pil­ną po­trze­bą wle­kli się prze­chod­nie, zło­dzie­je i roz­bój­ni­cy, pa­trząc kędy na mniej lud­ne domy na­paść było moż­na bez­piecz­nie. Stróż prze­śpie­wał swo­ją jed­no­staj­ną piosn- -

* Na­wet uchwa­ły miej­skie (Wiel­kie­rze) bro­ni­ły dłu­gich noc­nych za­baw miesz­cza­nom.

kę i znów wszyst­ko uci­chło w mie­ście jak­by w niem ży­wej du­szy nie było. Na mu­rach po­ka­za­ły się cie­nie osób prze­my­ka­ją­cych się ostroż­nie. Sy­ka­nia i ci­che kro­ki sły­szeć się dały, z roz­ma­itych stron scho­dzić się za­czę­ły po­sta­cie, któ­rych dłu­gie cie­nie mi­ga­ły na mu­rach i ni­kły. W parę chwil zgro­ma­dzi­ło się kil­ka­na­ście osób w ci­cho­ści na uli­cy i zbli­ży­ło ku mu­ro­wi gdzie ja­kaś kupa czer­nia­ła.

– Staś z Mać­kiem niech we­zmą tego pierw­sze­go na ra­mio­na, ode­zwał się je­den – przy­łóż­cie mu rękę do ser­ca czy nie bije.

– Trup zim­ny jak lód, od­po­wie­dział dru­gi kład­nąc na nim rękę. Ci co byli ra­nie­ni po­ucie­ka­li, a ci co tu zo­sta­li już nie wsta­ną. W mil­cze­niu odło­żo­no na bok tru­pa. Ko­lej­no obej­rze­li wszyst­kich, ża­den nie da­wał zna­ku ży­cia. Ci któ­rzy na to pa­trza­li, choć star­si, nie przy­wy­kli jed­nak do po­dob­nych wi­do­ków, z cie­ka­wo­ścią i prze­stra­chem dzie­cin­nym, w mil­cze­niu oglą­da­jąc się w oko­ło, do­ty­ka­li tru­pów usu­wa­jąc się prze­ra­że­ni samą my­ślą, żeby w nocy na­gle od­żyć mie­li, szep­ta­li pa­cie­rze i że­gna­li się czę­sto. – Cza­sem od­zy­wa­ło się stów kil­ka, po­tem na­stę­po­wa­ło mil­cze­nie prze­ry­wa­ne tyl­ko sze­le­stem suk­ni i stą­pa­niem ci­chem stu­den­tów.

– A gdzie­ście ran­nych za­nie­śli? ode­zwał się je­den.

– Dwóch leży u Bar­tło­mie­ja So­ro­ki, od­po­wie­dział dru­gi, oba moc­no ude­rze­ni. – Star­szy do­stał raz okrop­ny od pra­we­go ucha przez oko i czo­ło, dru­gi pa­da­jąc gdzieś nogę wy­wich­nął. Nie uj­dzie to po­bi­cie ło­trom bez­kar­nie.

– Bez­kar­nie? prze­rwał je­den – a cóż im po­ra­dzisz? Co po­ra­dzą ubo­dzy że­bra­cy jak my prze­ciw bo­ga­te­mu księ­dzu?

– A król od cze­go? na toż on to sie­dzi na wy­so­kim sta­rym zam­ku aby spra­wie­dli­wość wy­mie­rzył.

– Nie nam do nie­go przy­stęp, nie nam! nie nam do jego ucha skar­gi po­sy­łać! pój­dą bo­gat­si i znacz­niej­si, pój­dą i prze­ło­żą mu wszyst­ko na na­szą krzyw­dę i bę­dziem z bia­łych i nie­win­nych, czar­ni jako kru­ki.

– Nie! nie! – wie­my że król spra­wie­dli­wy, pój­dziem do nie­go hur­mem wszy­scy, za­nie­sie­my mu łzy i ucisk nasz, tra­py na­szych bra­ci po­bi­tych dla jed­nej nie­rząd­ni­cy i skar­gi na księ­dza.

– Wi­dzie­li­śmy wszy­scy jak wy­szedł­szy z domu i sto­jąc na pro­gu, ma­chał ple­ban ki­jem i wo­łał na sług aby nas bili.

……….. król da nam spra­wie­dli­wość, pój­dziem do nie­go jak świt.

Pój­dziem, pój­dziem do kró­la!

– I cóż król księ­dzu zro­bi? ode­zwał się je­den, a za­liż nie­wie­cie, że nasz król sie­dzi tyl­ko jak ma­lo­wa­ne cac­ko i żad­nej nie ma mocy, a co mu każą i do­ra­dzą to robi? Zej­dą się bra­cia księ­ża na sąd, kap­tu­ry i in­fu­ły, a my pój­dziem bez spra­wie­dli­wo­ści z na­sze­mi tru­pa­mi.

– Nie – nie – prze­rwa­ło kil­ku, zato że­śmy ubo­dzy, czyż nie­spra­wie­dli­wość cier­pieć mamy? Czy na­sza nę­dza więk­szą sro­gość, nie po­li­to­wa­nie dla nas zysz­cze? Na toż mają zło­to i skar­by bo­ga­ci aby nie­mi bied­nych i ubo­gich uci­ska­li?!

– Nie wszę­dzie tak jak u nas, ozwał się inny, są zie­mie gdzie in­sze nie­bo i spra­wie­dli­wość; je­śli tu tyl­ko łzy sie­rot wy­ci­skać będą i ser­ce nam wy­ja­dać, pój­dziem ztąd da­le­ko.

– Co nas tu trzy­ma? czy bra­cia, krew­ni, czy ro­dzi – ce, czy ma­jąt­ki, czy szczę­ście? Sie­ro­ty, nie zna­my domu i kąta, po­tra­ci­li­śmy swo­ich i nie pa­mię­ta­my ich na­wet, ża­den mat­ki nie wi­dział od cza­su jak go nie­szczę­śli­we­go po­ro­dzi­ła.

– Pój­dziem na­przód do kró­la, do kró­lo­wej, pad­niem do nóg jej i jemu, a je­śli łzy nie po­mo­gą, krzy­czeć bę­dziem pod ich drzwia­mi jak psy obi­te; a je­śli ich uszy i ser­ca otwar­te tyl­ko dla szkar­ła­tów i zło­ta, pój­dziem z pol­skiej zie­mi, pój­dziem do Mo­skwy, na Ruś, gdzie lud pro­sty, li­to­ści­wy i do­bry, pój­dziem do Nie­miec, do Wioch, gdzie nas oczy po­nio­są, szu­kać lep­sze­go kąta i spra­wie­dli­wo­ści.

– Bóg nad nami – może też nas bie­da z ro­dzin­ne­go nie wy­go­ni kąta, może srom bę­dzie sę­dziom w oczach ca­łe­go świa­ta po­tę­pić nie­win­nych, a win­ne­go, że moż­ny, oswo­bo­dzić. Bę­dzie całe mia­sto wi­dzieć spra­wie­dli­wość, jak za­bój­stwo i mor­dy wi­dzia­ło.

Je­den tym­cza­sem szu­ka­jąc po kie­sze­niach tru­pa, wy­jął ja­kiś pa­pier i ode­zwał się płacz­li­wym gło­sem:

– Ot jesz­cze pa­pier, na któ­rym my­śmy wczo­raj ra­zem pi­sa­li pen­sum!

Sta­nął i za­my­ślił się głę­bo­ko.

– Nie śmie­li psy tru­pów ob­dzie­rać, rze­ki dru­gi.

– Cóż­by zna­leź­li przy ubo­gim sie­ro­cie? do­dał trze­ci.

– Tor­bę chy­ba, z któ­rą cho­dził że­brać po­ży­wie­nia, gar­nek, ka­ła­marz i szmat po­dar­tej książ­ki da­ro­wa­nej gdzie od do­brej ja­kiej du­szy. Któż z nas ma co wię­cej? kto z nas wi­dział kie­dy jaki pie­niądz prócz sze­lą­gów jał­muż­ny?

Wszy­scy wes­tchnę­li smut­nie i po­szli para za parą nio­sąc tru­py na ra­mio­nach przez uli­ce. A w mie­ście pa­no­wa­ło mil­cze­nie i stróż noc­ny ochry­płym gło­sem ob­wo­ły­wał go­dzi­nę po pół­no­cy, ko­gu­ty pia­ły, księ­życ cho­wał się, wiatr wiał zim­ny.

Po­szli i po­ło­ży­li tru­py pod kruch­tą ko­ściel­ną i ob­wi­nąw­szy się w co kto… miał, na­kło­ni­li gło­wy do chwi­lo­we­go spo­czyn­ku przy po­bi­tych i spo­czy­wa­ją­cych na wie­ki bra­ciach swo­ich. A nie je­den z prze­stra­chu za­snąć nie mo­gąc spo­glą­dał na tru­py, któ­rych bia­łe twa­rze świe­ci­ły wśród ciem­no­ści, i prze­la­ty­wał my­ślą prze­szłe ży­cie swo­je i przy­szłość nie­pew­ną.III. RA­NEK U KRÓ­LA.

Spra­wie­dli­wo­ści!

Za­le­d­wie brzask nad mia­stem za­świ­tał i czuj­ne mieszcz­ki krzy­cząc po­bu­dzi­ły się do dzien­nej pra­cy, jesz­cze spal król na zam­ku i pa­no­wie po go­spo­dach i pa­ła­cach swo­ich, a już szmer głu­chy oko­ło szko­ły i bur­sy W. W. Świę­tych po­bu­dzi­ło­ko­licz­nych miesz­kań­ców.

Stu­den­ci jak się tyl­ko mię­dzy nie­mi wieść o za­bój­stwie ro­ze­szła, wszy­scy hur­mem w znacz­nej licz­bie ze wszyst­kich burs i szkół zbie­ga­li się w to miej­sce, krzy­cząc na gwałt i od­gra­ża­jąc się gło­śno na za­bój­ców. Co chwi­la rósł ten tłum, i za­dzi­wie­ni miesz­kań­cy z prze­stra­chem po­glą­da­li na kupy róż­ne­go wie­ku szkol­nej mło­dzie­ży ci­sną­ce się tłum­nie po uli­cach.

Lecz nie tyl­ko ubo­dzy bur­sa­rze, ale i moż­niej­szych dzie­ci, wi­dząc w tem za­bój­stwie sta­no­wi swe­mu wy­rzą­dzo­ną obe­lgę, z dzie­cin­ną za­pal­czy­wo­ścią po­szli łą­czyć się z bur­sa­rza­mi. – Dłu­go na­ra­dziw­szy się z sobą, gdy uj­rze­li pod­cho­dzą­ce w górę słoń­ce, ru­szy­li się z szkol­ne­go bu­dyn­ku wszy­scy ra­zem na za­mek do kró­la.

Król le­d­wie się prze­bu­dził i kil­ku dy­gni­ta­rzy we­szło na za­mek, kie­dy straż usły­sza­ła krzy­ki gło­śne po­wta­rza­ne cią­gle i zbli­ża­ją­ce się co­raz, a po­tem uj­rza­ła pro­sto do za­ni­ku bie­gą­cy tłum stu­den­tów z ha­ła­sem i wrza­wą nad­zwy­czaj­ną.

U sa­mej bra­my, kie­dy ich straż wpusz­czać nie chcia­ła, nie­świa­do­mi oby­cza­jów dwor­skich a ża­lem prze­ję­ci, prze­ła­ma­li stra­że i bie­gli pro­sto nie umilk­nąw­szy na chwi­lę z krzy­kiem i na­rze­ka­niem.

Jak tyl­ko do­szły uszów kró­lew­skich ha­ła­sy, nie­wie­rząc pra­wie so­bie za­ląkł się Zyg­munt Au­gust i przy­szedł mu na pa­mięć sejm burz­li­wy prze­nie­sio­ny nie­daw­no; nie umiał so­bie wy­tłu­ma­czyć zgieł­ku tak nie­zwy­czaj­ne­go na po­dwór­cu o tak ran­nej jesz­cze po­rze.

Prze­ra­żo­ny po­rwał się z sie­dze­nia, na któ­rem w po­bli­żu miesz­ka­nia kró­lo­wej Bar­ba­ry, w od­da­lo­nej zam­ku kom­na­cie, spo­czy­wał i zbli­żył się do okna. – Lecz nic tędy nie zo­ba­czył, wy­cho­dzi­ło bo­wiem na dru­gą stro­nę dzie­dziń­ca. Nie­spo­koj­ny wy­słał za­raz dwóch dwo­rzan swo­ich, aby się na­tych­miast o przy­czy­nie tego za­mię­sza­nia i wrza­wy do­wie­dzie­li.

Tym­cza­sem umysł jego pod­da­wał mu naj­smut­niej­sze do­my­sły, a roz­twar­ta księ­ga hi­stor­ji rzym­skiej za Ce­za­rów, któ­rą czy­tał dni prze­szłych, przy­po­mi­na­ła mu licz­ne za­bu­rze­nia bez­ro­zum­ne­go po­spól­stwa, któ­re i jemu gro­zić mo­gły tem bar­dziej, im mniej­sza była jego wła­dza i łac­niej mo­gła dać po­chop do do­ma­ga­nia się od nie­go naj­dziw­niej­szych rze­czy.

Cie­szy­ła go przy­bie­gł­szy kró­lo­wa Bar­ba­ra, sama nie­mniej prze­lę­kła, gdy wtem puk­nię­to do drzwi kom­na­ty i Mi­ko­łaj Gra­bia pod­kanc­le­rzy ze Sta­ni­sła­wem Ma­cie­jow­skirn we­szli do kró­la.

– Cóż to jest Mo­ści pa­no­wie? za­wo­łał król po­ry­wa­jąc się żywo. Je­st­żem już tak ni­ski w oczach wa­szych, że mnie lud z krzy­kiem kar­czem­nym ma na­cho­dzić od rana? Któż to go na­pro­wa­dził na mnie?

Pod­kanc­le­rzy Gra­bia wi­dząc gniew, obu­rze­nie i cie­ka­wość ma­lu­ją­ce się w czar­nych oczach kró­la, skło­nił się po­wo­li i dał znak ta­jem­nie Ma­cie­jow­skie­mu, aby mu mó­wić po­zwo­lił.

– Nie dziw Naj­ja­śniej­szy Pa­nie, rzekł, że nie­zwy­czaj­no­ścią tego po­stęp­ku zdzi­wio­ny, na pierw­sze oso­by, któ­re przed tobą sta­ją, skła­dasz jego winę. Lecz my w tem nic nie mamy.

– Dość, dość tych słów, krzyk­nął król, bez dłu­gich omó­wień, pa­nie Mi­ko­ła­ju, ad rem, ad rem, co to za tu­mul­ty?

– Wczo­raj, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie –
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: